Rilla ze Złotego Brzegu - Lucy Maud Montgomery - ebook

Rilla ze Złotego Brzegu ebook

Lucy Maud Montgomery

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dzieci Ani są już prawie dorosłe, z wyjątkiem ślicznej, pełnej temperamentu Rilli. Nikt nie potrafi się oprzeć jej jasnym, orzechowym oczom i olśniewającemu uśmiechowi. Rilla ma prawie piętnaście lat i nie może myśleć o niczym innym niż o pójściu na swój pierwszy bal i pierwszym pocałunku z przystojnym Kennethem Fordem. Jednak nad Złotym Brzegiem zawisa widmo wojny, a bracia Rilli idą walczyć. Rilla wplątuje się w domu w kłopoty, gdy przemyca osierocone niemowlę w… wazie na zupę. Każdy dzień wystawia na próbę jej odwagę i zmienia ją na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 438

Oceny
4,7 (19 ocen)
16
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czarus20

Nie oderwiesz się od lektury

najwspanialsza na świecie
00
Antiii987

Dobrze spędzony czas

Świetna książka, pełna nie tylko zabawnych historii lecz też smutnych historii. Przy tej książce polecam mieć chusteczki, bo można się popłakać rzewnymi łzami 😉
00

Popularność




1. „Wie­ści z Glen” i takie tam…

W cie­płe, prze­siąk­nięte słoń­cem popo­łu­dnie Zuzanna Baker sie­działa w dużym salo­nie domu na Zło­tym Brzegu, roz­ko­szu­jąc się słod­kim nic­nie­ro­bie­niem. Docho­dziła szes­na­sta i Zuzanna, która zaczy­nała krzą­tać się po domu już o świ­cie, uznała, że ma prawo chwilkę pole­niu­cho­wać i… poplot­ko­wać. Sie­działa więc sobie w tym naj­bar­dziej repre­zen­ta­cyj­nym pokoju w całym domu, bar­dzo zado­wo­lona z życia i z sie­bie samej. I miała po temu powody, bo w kuchni od rana wszystko ukła­dało się po jej myśli. Nawet prze­brzy­dły Pan Hyde prze­obra­ził się dziś w łagod­nego jak bara­nek Dok­tora Jekylla i nie iry­to­wał jej, jak to miał w zwy­czaju. Co wię­cej, usia­dła sobie aku­rat­nie tak, by przez okno podzi­wiać obiekt swo­jej naj­więk­szej dumy: wielki, pięk­nie utrzy­many traw­nik, na który w zeszłym roku prze­sa­dziła swoje piwo­nie i one, te piwo­nie, nie tylko się przy­jęły, ale i wybuch­nęły praw­dziwą kaskadą wie­lo­ko­lo­ro­wych, osza­ła­mia­jąco pach­ną­cych kwia­tów. Nikt inny w Glen St. Mary nie miał takich piwo­nii! I tak bajecz­nie ubar­wio­nych: od naj­czyst­szej bieli przez różne odcie­nie pudrowo gołę­biego różu, na soczy­stym cykla­me­nie koń­cząc.

Zuzanna czuła się nie­zwy­kle ele­gancko w swo­jej nowiut­kiej bluzce z czar­nego jedwa­biu; przy­pusz­czała, że nawet pani Elliot takich w swo­jej sza­fie nie miała. Na tejże wytwor­nej bluzce krzy­żo­wały się szelki śnież­no­bia­łego, sztyw­nego od kroch­malu far­tu­cha; o takich far­tu­chach w Glen mało kto sły­szał, o nosze­niu nie mówiąc. Tak wystro­jona Zuzanna, jak przy­stało na kobietę dobrze ubraną i cał­ko­wi­cie tego świa­domą, nie­śpiesz­nie się­gnęła po leżący na stole naj­now­szy numer lokal­nego maga­zynu „Nasze Sprawy Codzienne”, by zaj­rzeć do swo­jej ulu­bio­nej rubryki „Wie­ści z Glen”. Gazetę przy­nio­sła panna Kor­ne­lia, pod­eks­cy­to­wana fak­tem, że zamiesz­czono tam wielki na pół strony arty­kuł o Zło­tym Brzegu, poświę­ca­jąc kilka zdań każ­demu z człon­ków rodziny Bly­the’ów.

Na pierw­szej stro­nie „Naszych Spraw” Zuzanna zauwa­żyła bijący po oczach tytuł arty­kułu infor­mu­ją­cego o tym, że kogoś zamor­do­wano w jakimś mie­ście w Euro­pie, zabaw­nie nazy­wa­ją­cym się Sara­jewo. Chyba księ­cia jakie­goś, Fer­dy­nanda czy kogoś o podob­nym imie­niu. Temat ten wydał się Zuzan­nie mało istotny i bar­dzo odle­gły od spraw, któ­rymi ona sama żyła. Mor­der­stwa ni­gdy jej nie inte­re­so­wały; zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zaj­mo­wały ją sprawy żywych. Prze­rzu­cała strony gazety, aż zna­la­zła „Wie­ści z Glen”, po czym usiadł­szy wygod­niej na krze­śle, zabrała się do ich czy­ta­nia. Na głos, żeby mieć z tego jak naj­więk­szą przy­jem­ność.

W tym cza­sie pani Bly­the w towa­rzy­stwie panny Kor­ne­lii – dla wta­jem­ni­czo­nych pani Elliot, żony mar­szałka Elliota – usia­dły sobie nie­opo­dal otwar­tych na oścież drzwi pro­wa­dzą­cych na werandę. Chłodne popo­łu­dniowe powie­trze, pach­nące kwia­tami, wibro­wało od okrzy­ków i śmie­chów docie­ra­ją­cych z ogro­do­wej altanki. Panna Oli­ver prze­ko­ma­rzała się tam z Rillą i Wal­te­rem, a wszy­scy wie­dzieli, że tam, gdzie poja­wia się Rilla Bly­the, musi być gło­śno i wesoło.

W salo­nie sły­chać było jesz­cze jeden dźwięk, a było to pochra­py­wa­nie, wydo­by­wa­jące się ze śpią­cego na sofie zwie­rzaka. Nawet teraz w tym zwi­nię­tym w kłę­bek kocie czuło się sta­now­czy cha­rak­ter, z któ­rym Zuzan­nie nie­jed­no­krot­nie przy­szło się zmie­rzyć i z któ­rego to powodu nie cier­piała go jak żad­nego innego stwo­rze­nia na świe­cie.

Jeśli koty jako takie w ogóle bywają trudne i mają swoje nie­zgłę­bione tajem­nice, to Dok­tor Jekyll i Pan Hyde, zwany przez domow­ni­ków Dokiem, był trudny i tajem­ni­czy bar­dziej niż wszyst­kie inne koty razem wzięte. Zgod­nie ze swoim imie­niem1 miał dwo­jaką naturę, co Zuzanna okre­ślała dosad­nie: „czart w niego wstę­po­wał i tyle”. Od początku, od kiedy poja­wił się na Zło­tym Brzegu, miał w sobie coś głę­boko nie­po­ko­ją­cego. Wtedy, cztery lata temu, w domu był inny kot. Nale­żał do Rilli, która świata poza nim nie widziała i bia­łego kociaka z czar­nym ogon­kiem nazwała po pro­stu Jack Frost2, nawią­zu­jąc zapewne do jego nie­ska­zi­tel­nie bia­łego futerka. Zuzanna do Fro­sta serca nie miała, sama nie wie­dząc dla­czego.

– Ten kot to ladaco, hun­cwot i powsi­noga – skar­żyła się Ani. – Zoba­czy pani, że on jesz­cze napyta sobie biedy!

– Dla­czego Zuzanna tak mu źle życzy? – dopy­ty­wała się zacie­ka­wiona Ania.

– Ja mu niczego nie życzę – popra­wiała ją sta­now­czym tonem Zuzanna. – Ja to po pro­stu czuję!

Pozo­stali domow­nicy nie mieli takich zło­wróżb­nych prze­wi­dy­wań co do Jacka Fro­sta; prze­ciw­nie, wręcz za nim prze­pa­dali. Kotek był grzeczny, przy­milny, łasił się do wszyst­kich, pomru­ku­jąc roz­kosz­nie, a przede wszyst­kim był nie­praw­do­po­dob­nie czy­ściutki: mył się tak czę­sto, że żadna plamka, choćby nie wia­domo jak mocno chciała, nie miała szans, by zbru­kać jego śnież­no­białe futerko.

I nagle, pew­nego dnia, stało się coś nie­wy­obra­żal­nego: Jack Frost… oko­cił się!

Zuzanna nie kryła satys­fak­cji. Nie miała racji, gdy mówiła, że ten cwany łobuz wywi­nie im jakiś numer?! Że tylko zgrywa takie białe nie­wi­niątko? Że kryje się w nim praw­dziwy dia­beł wcie­lony w kota? Oczy­wi­ście, że mówiła, tylko że nikt jej nie słu­chał! No, to teraz już wie­dzą!

Rilla posta­no­wiła zosta­wić sobie jed­nego z potom­ków Fro­sta: ład­nego kociaka o sza­ro­bu­rym futerku w jasno­kre­mowe prążki, ze ster­czą­cymi jak maszty wydat­nymi uszami. Mówiła do niego „moje Zło­ciątko” i to imię rze­czy­wi­ście paso­wało do uro­czego, figlu­ją­cego po meblach zwie­rzątka, które w tam­tym cza­sie głę­boko skry­wało swój podły i zło­śliwy – zda­niem Zuzanny – cha­rak­ter. Bo Zuzan­nie wystar­czał sam fakt, że kocię było potom­kiem tego prze­brzy­dłego gał­gana Jacka Fro­sta. Niczego dobrego po takiej lato­ro­śli spo­dzie­wać się nie nale­żało, ale złego – i ow­szem!

Na Zło­tym Brzegu te czarne pro­gnozy Zuzanny dobro­dusz­nie wykpi­wano. Wszy­scy tak przy­wy­kli do myśli, że Jack Frost to „chło­pak”, że w dal­szym ciągu mówili o kotce jak o kocie, co jej abso­lut­nie nie prze­szka­dzało, a bar­dzo śmie­szyło gości, gdy poka­zy­wano im „Jacka i jego kociaki” albo gdy sły­szeli, jak Rilla wysyła swoje Zło­ciątko „do mamusi”, żeby mu „wymył uszy”. Draż­niło to Zuzannę.

– Sły­szał to kto, żeby tak głu­piemu kotu w gło­wie mie­szać? – sar­kała zgor­szona.

Ona, zwo­len­niczka ładu i porządku, o Jacku Fro­ście mówiła per „ono” lub nazy­wała go „bia­łym hul­ta­jem”.

Zimą następ­nego roku Jack Frost posi­lił się na dwo­rze czymś nie­zdro­wym i nie­długo potem umarł.

Imię Zło­ciątko wkrótce prze­stało paso­wać do zło­ci­sto­ru­dego, prę­go­wa­nego kocura słusz­nych roz­mia­rów i zaczęto mu szu­kać innego. Nieco przy­dłu­gie zawo­ła­nie Dok­tor Jekyll i Pan Hyde wymy­ślił mu Wal­ter, który w tym cza­sie odkrył twór­czość Ste­ven­sona. Gdy kot był roze­spany, milusi, łakomy piesz­czot i bar­dzo „domowy”, nazy­wali go Dok­torem Jekyl­lem. A on wycią­gał się jak długi na sofie, dywa­nie albo gołej pod­ło­dze i tak gła­skany, dra­pany i piesz­czony uru­cha­miał malutki, ukryty w nim sil­ni­czek i zaczy­nał mru­czeć. A mru­czał jak żaden inny kot na świe­cie!

Dok­tor Bly­the przy­słu­chi­wał się przez chwilę koją­cemu zmy­sły mru­cze­niu Doca.

– Sam bym tak pomru­czał – stwier­dził wresz­cie z wes­tchnie­niem. – Czyż można dosko­na­lej wyra­zić zado­wo­le­nie i satys­fak­cję?

Trzeba przy­znać, że Doc był uro­dziwy. Poru­szał się z nie­dba­łym, leni­wym wdzię­kiem, a gdy sta­wał w miej­scu, z jego dostoj­nie znie­ru­cho­mia­łej syl­wetki ema­no­wała pew­ność i głę­bo­kie poczu­cie wła­snej wspa­nia­ło­ści. Sia­dał też z wielką god­no­ścią, owi­ja­jąc dookoła sie­bie swój długi, jedwa­bi­sty ogon, zapa­trzony melan­cho­lij­nie w jakiś odle­gły punkt, Ania i Gil­bert mieli wra­że­nie, że dostą­pili zaszczytu obser­wo­wa­nia nowego wcie­le­nia egip­skiego Sfinksa. Tyle że bar­dziej nie­od­gad­nio­nego.

Nie­stety, od czasu do czasu, zazwy­czaj wtedy, gdy zano­siło się na burzę, Dok­tor Jekyll prze­ista­czał się w upior­nego Pana Hyde’a, a w jego łagod­nych, zaspa­nych oczach poja­wiała się żądza mordu. Do tej meta­mor­fozy docho­dziło zwy­kle bez żad­nej zapo­wie­dzi; nic nie wska­zy­wało na to, że w ciele Doca budził się demon. Par­ska­jąc i plu­jąc gniew­nie, kot star­to­wał z sofy jak tor­peda, dra­piąc i gry­ząc po dro­dze wszyst­kie ręce, wycią­gnięte po to, by go zatrzy­mać i uspo­koić. W oczach Doca poja­wiała się furia, a każdy futrzany włos na jego ciele sta­wał na bacz­ność. I choć bez­piecz­niej było wtedy zejść mu z drogi, ludzie sta­wali jak wryci, zafa­scy­no­wani tym czar­cim uro­kiem sza­le­ją­cego kota. Choć gdy do tej meta­mor­fozy docho­dziło wie­czo­rem, przy­glą­dali się jej z lekka nie­pew­nie, czu­jąc mro­wie­nie na ple­cach. I tylko Rilla sta­wała w obro­nie pie­klą­cego się Doca, tłu­ma­cząc wszyst­kim, że to kot wędrow­nik, a nie kot kana­powy i musi sobie w życiu radzić.

W rze­czy samej Doc „radził sobie” świet­nie w zależ­no­ści od tego, w jakiej wer­sji aktu­al­nie wystę­po­wał. Jako Dok­tor Jekyll delek­to­wał się świe­żymi mlecz­kiem, ale gdy prze­ista­czał się w Pana Hyde’a, od spodka z mle­kiem odwra­cał się z nie­sma­kiem i pomru­ki­wał groź­nie nad słuszną por­cją suro­wego mięsa. Dok­tor Jekyll po scho­dach pomy­kał jak ulotny duszek, nie­mal nie doty­ka­jąc stopni aksa­mit­nymi łap­kami, za to Pan Hyde kro­czył tak maje­sta­tycz­nie, że sły­chać było skrzy­pie­nie sta­rych desek. Tego jego trzesz­czą­cego stą­pa­nia bała się bar­dzo Zuzanna, zwłasz­cza gdy była sama w domu; mówiła, że czuje, jak jej krew sty­gnie w żyłach ze stra­chu. Co gor­sze, upiorny Doc miał w zwy­czaju sia­dać sztywno na środku kuchni i wpa­try­wać się bez końca nie­ru­cho­mymi bursz­ty­no­wymi oczami w prze­my­ka­jącą pod ścia­nami stru­chlałą Zuzannę. I choć tłu­ma­czyła sobie, że to tylko kot i pró­bo­wała go ścierką z kuchni wygo­nić, kot nic sobie z tego wyma­chi­wa­nia i pokrzy­ki­wa­nia nie robił i dalej gapił się na nią jak zaklęty. A gdy pew­nego razu zde­spe­ro­wana rzu­ciła w niego leżą­cym przy kominku pola­nem, koci­sko rzu­ciło się na nią jak pan­tera. Zuzanna prze­ra­żona ucie­kła z kuchni i wię­cej już na Pana Hyde’a ręki nie pod­nio­sła, ale gdy do jej kró­le­stwa wkra­czał Dok­tor Jekyll, pozwa­lała sobie pac­nąć go lekko w nos.

Przy­ja­ciółki i przy­ja­ciele panny Faith i pana Geralda Mere­di­thów oraz pana Jamesa Bly­the’a – czy­tała Zuzanna, z upodo­ba­niem i wielką dba­ło­ścią arty­ku­łu­jąc wszyst­kie nazwi­ska – ura­do­wali się nie­zmier­nie z ich powrotu do domu na waka­cje po pra­co­wi­tym seme­strze spę­dzo­nym na uczelni w Red­mond. Miło nam zawia­do­mić, że pan James Bly­the, który w 1913 roku ukoń­czył stu­dia medyczne i uzy­skał tytuł leka­rza, odbył wła­śnie swój pierw­szy staż w szpi­talu uni­wer­sy­tec­kim…

– Z tej naszej Faith wyro­sła śliczna dziew­czyna – wtrą­ciła panna Kor­ne­lia, pochy­lona nad haftem, któ­rym ozda­biała swoją nową robótkę. – To naprawdę nie­zwy­kłe, jakie w rodzi­nie pastora zaszły zmiany, gdy poja­wiła się w niej Róża West. Pamię­ta­cie, co ci mali Mere­di­tho­wie wypra­wiali kie­dyś?! Strach było popa­trzeć w ich stronę, bo czło­wiek cuda na kiju oglą­dał dzień w dzień! W życiu bym nie uwie­rzyła, że ta łagodna, deli­katna Róża tak je pięk­nie wychowa. Dzie­ciaki od razu ją zaak­cep­to­wały, a Una świata poza nią nie widzi. No i jak pięk­nie zaj­muje się swoim bra­cisz­kiem; zresztą nic dziw­nego, bo to naprawdę słodki malec. A czy widzia­łaś kie­dyś, Aniu, żeby sio­strze­niec był tak podobny do swo­jej ciotki, jak ten mały Ber­tie przy­po­mina Helenę? Nie tylko fizycz­nie, z wło­sów czy oczu, ale przede wszyst­kim cha­rak­ter­kiem. Taki sam upar­ciuch! Ani tro­chę się nie wdał w Różę! Nor­man Douglas powie­dział mi kie­dyś, śmie­jąc się, że ten bocian, który go przy­niósł, zabłą­dził i przez pomyłkę pod­rzu­cił maluszka na ple­ba­nii, zamiast u niego i Heleny.

– Ber­tie prze­pada za naszym Jimem – zauwa­żyła Ania. – Zawsze, gdy Jim zagląda na ple­ba­nię, nie odstę­puje go na krok, cho­dzi, ucze­piony jego rękawa, jak mały pie­sek. Oczu z niego nie spusz­cza.

– Myślisz, że Jim i Faith… no… że mają się ku sobie?

Ania uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. Bawiła ją docie­kli­wość panny Kor­ne­lii, która kie­dyś była nie­prze­jed­naną tępi­cielką męż­czyzn, a dziś wkła­dała wiele serca i sta­rań w koja­rze­nie mło­dych ludzi w pary.

– Myślę, że są przy­ja­ciółmi, panno Kor­ne­lio.

– Nawet jeśli – nie dawała za wygraną panna Kor­ne­lia – to wyjąt­kowo bli­skimi przy­ja­ciółmi! Mam oczy i widzę, co tam się mię­dzy nimi kroi.

– Że pani widzi i wie, to nie mamy wąt­pli­wo­ści – pozwo­liła sobie na uszczy­pli­wość Zuzanna. – Toż Mary Vance na bie­żąco o wszyst­kim panią infor­muje. Ale to prze­cież jesz­cze dzieci i nie wypada nawet tak ich już swa­tać.

– Myśla­łaby kto! Dzieci! – prych­nęła panna Kor­ne­lia. – Jim skoń­czył dwa­dzie­ścia jeden lat, a Faith nie­długo będzie miała dzie­więt­na­ście! Dzieci rosną, droga Zuzanno; nie tylko ty i ja mamy już swoje lata.

Zuzanna umil­kła ura­żona i wró­ciła do czy­ta­nia gazety. Nie lubiła, gdy ktoś wypo­mi­nał jej wiek, oba­wia­jąc się, że może być uznana za zbyt starą do pracy.

Rów­nież Karol Mere­dith i Shir­ley Bly­the zakoń­czyli zaję­cia w Aka­de­mii Kró­lew­skiej i przy­je­chali do domu. Podobno Karol dostał pro­po­zy­cję obję­cia posady nauczy­ciela w szkole w Glen. To dobra wia­do­mość; nie ulega wąt­pli­wo­ści, że będzie świet­nym nauczy­cie­lem, a nasza mło­dzież go od razu polubi.

– Będzie opo­wia­dał dzie­cia­kom o tym, jakie wspa­niałe i cudowne są muchy-plujki, kara­lu­chy, mole i inne robac­two. – Panna Kor­ne­lia poki­wała głową. – Sły­sza­łam, że jego ojciec, zna­czy pastor, i Róża chcieli, żeby kon­ty­nu­ował stu­dia w Red­mond, ale on woli zacząć pra­co­wać. Chce się jak naj­szyb­ciej unie­za­leż­nić i sam zaro­bić na dal­szą naukę. Zuch chło­pak!

Wal­ter Bly­the – kon­ty­nu­owała czy­ta­nie Zuzanna – przez ostat­nie dwa lata uczył dzieci w szkole w Low­bridge, a w tym roku zre­zy­gno­wał, bo po waka­cjach zamie­rza roz­po­cząć stu­dia w Red­mond…

– Jeste­ście pewni, że to dobry pomysł? – Panna Kor­ne­lia popa­trzyła z tro­ską na Anię. – Wydo­brzał już cał­kiem?

– Do jesieni na pewno mocno sta­nie na nogach – z uśmie­chem zapew­niła Ania. – Słońce, świeże powie­trze, odpo­czy­nek i kuch­nia Zuzanny na pewno dobrze mu zro­bią.

– Musi o sie­bie dbać – powie­działa poważ­nie panna Kor­ne­lia. – Z tyfu­sem nie ma żar­tów, zwłasz­cza gdy dopada kogoś tak deli­kat­nego jak Wal­ter. Moim zda­niem, powi­nien z tymi stu­diami pocze­kać jesz­cze z rok. No, ale wszy­scy wiemy, jaki on jest ambitny. A co z Nan i Di? One też wyjeż­dżają?

– Tak. Miały wpraw­dzie zamiar zostać w domu jesz­cze przez rok i udzie­lać kore­pe­ty­cji, ale Gil­bert prze­ko­nał mnie, że powinny już po waka­cjach zacząć stu­dia.

– Macie rację. – Panna Kor­ne­lia poki­wała głową. – Przy oka­zji będą miały oko na Wal­tera i dopil­nują, żeby się tam zanadto nie prze­pra­co­wy­wał. Nie wiem, czy mogę sobie pozwo­lić na taką uwagę – posłała wymowne spoj­rze­nie w kie­runku Zuzanny – skoro co i rusz ktoś mnie tu popra­wia i poucza, ale zary­zy­kuję i powiem, że wszy­scy widzą, jak Jerry Mere­dith wodzi roz­ma­rzo­nym wzro­kiem za waszą Nan.

Zuzanna udała, że nie sły­szy tych nie­smacz­nych plo­tek, ale Ania roze­śmiała się i mach­nęła ręką.

– Sama pani wie, jakie ja mam z tymi moimi dziew­czy­nami i chło­pa­kami urwa­nie głowy! Ile pro­ble­mów i roz­te­rek, ocze­ki­wań i roz­cza­ro­wań! Gdy­bym je wszyst­kie brała sobie do głowy, już dawno prze­wró­ci­ła­bym się pod ich napo­rem. Z tru­dem do mnie dociera, że już nie są dziećmi. Zwłasz­cza gdy patrzę na moich chłop­ców, tych naj­star­szych, jacy są wysocy, silni, nie mogę uwie­rzyć, że to mój mały Jim i słodki Wal­ter, któ­rych tuli­łam w ramio­nach, nosi­łam po domu, kar­mi­łam łyżeczką i opo­wia­da­łam bajki przed snem. Pamięta pani Jima, racz­ku­ją­cego po Wyma­rzo­nym Domku? A teraz ma pra­wie dwa metry, patrzy na mnie z góry i uwo­dzi dziew­częta!

– Jak na razie nikt nie wyna­lazł jesz­cze elik­siru mło­do­ści – stwier­dziła filo­zo­ficz­nie panna Kor­ne­lia. – Czas na każ­dym z nas odci­ska swoje piętno.

– A mnie o sta­ro­ści przy­po­mina tylko moje kolano, które mnie boli, gdy pogoda się zmie­nia. Zła­ma­łam nogę jako dziew­czynka, gdy Józia Pye spro­wo­ko­wała mnie do głu­pich popi­sów: wdra­pa­łam się na dach domu i oczy­wi­ście z niego spa­dłam. A wra­ca­jąc do dzieci… Wiem, że zamie­rzają nacie­szyć się tymi ostat­nimi bez­tro­skimi waka­cjami, zanim zaczną stu­dia. Zgrana z nich paczka! Wno­szą do tego domu tyle rado­ści, śmie­chu, tyle mło­dej, zdro­wej ener­gii! Uwiel­biam, gdy tu są!

– Rilla też poje­dzie na stu­dia, gdy Shir­ley skoń­czy naukę?

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­li­śmy, ale chyba nie. Gil­bert uważa, że nie doj­rzała jesz­cze do tego, żeby zamiesz­kać poza domem. Fizycz­nie jest dobrze roz­wi­nięta, ale tro­chę bra­kuje jej poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści i samo­dziel­no­ści. No i nie wyobra­żam sobie zostać tu na zimę bez żad­nego z nich. Z braku lep­szych zajęć chyba bym się całymi dniami kłó­ciła z Zuzanną. – Spoj­rzała na nia­nię z miło­ścią.

Zuzanna odwza­jem­niła jej czułe spoj­rze­nie i pokrę­ciła siwą głową z dez­apro­batą. Jakże by ona mogła się kłó­cić ze swoją uko­chaną „panią dok­to­rową”?!

– A Rilla? Ona w ogóle myśli o stu­diach? – zapy­tała panna Kor­ne­lia.

– Nie­spe­cjal­nie – przy­znała Ania. – Wygląda na to, że nasza naj­młod­sza córka nie ma szcze­gól­nych aspi­ra­cji w tej mate­rii. Tro­chę mnie to mar­twi, bo ambi­cje warto w życiu mieć. A ona lubi się bawić. Nie ma w tym nic złego, oczy­wi­ście, pod warun­kiem że to nie jest jedyny cel w życiu.

– A niby to dla­czego? – obru­szyła się Zuzanna, która nie mogła znieść, gdy w jej obec­no­ści ktoś miał jakieś pre­ten­sje do jej uko­cha­nych dzieci. – Jest młoda, a przy­wi­le­jem mło­do­ści jest zabawa. Sama w tym wieku też bym to wolała. Ma jesz­cze czas, żeby ślę­czeć nad książ­kami.

– Ja nie każę jej ślę­czeć nad książ­kami, Zuzanno. Ocze­kuję tylko, żeby zaczęła być odpo­wie­dzialna za to, co robi, i za to, czego nie robi, rów­nież. I żeby nie była taka sku­piona na sobie, na swoim wyglą­dzie i tym, w co się ubrać. Poprzew­ra­cało jej się od tego w gło­wie.

– I nie bez powodu jest z sie­bie zado­wo­lona. – Zuzanna wzru­szyła ramio­nami. – Jest śliczną dziew­czyną; żadna inna w Glen St. Mary nie dorów­nuje jej urodą! Niech się te wszyst­kie panny MacAl­li­ster, Craw­ford i Elliot, z tej i z tam­tej strony portu, scho­wają pod zie­mię! Nie, pani Aniu, niech się pani na mnie nie gniewa, ale ja się nie zga­dzam, żeby pani źle mówiła o Rilli. No, bo pro­szę tylko posłu­chać, pani Elliot… – Znów się­gnęła po gazetę i zado­wo­lona, że ona też to i owo wie o ser­co­wych pro­ble­mach mło­dzieży, zaczęła czy­tać:

Mil­ler Douglas zre­zy­gno­wał z wyjazdu na Zachód. Posta­no­wił zostać na far­mie swo­jej ciotki, pani Alek­san­dry Davis, i zająć się gospo­dar­stwem…

– Cho­dzą słu­chy – Zuzanna ode­rwała oczy od gazety i z satys­fak­cją cedziła słowa – że Mil­ler dał sobie spo­kój z tym wyjaz­dem nie dla­tego, że lubi grze­bać w ziemi, tylko z powodu maśla­nych oczu, jakie robi do niego Mary Vance.

Tra­fiony, zato­piony… Twarz panny Kor­ne­lii oblała się pąsem.

– Nie podoba mi się, że Mil­ler Douglas kręci się koło Mary – przy­znała po chwili. – To byle jaka rodzina ci Dougla­so­wie, z któ­rych on pocho­dzi. Jego ojca uwa­żali za czarną owcę, ni­gdy się do niego nie przy­zna­wali, a matka jest jedną z tych Dil­lo­nów, któ­rzy miesz­kają z dru­giej strony portu; okropni ludzie, naprawdę!

– Jakby Mary Vance wywo­dziła się z jakiejś szlachty dwor­skiej! – prych­nęła pół­gło­sem Zuzanna. Panna Kor­ne­lia miała jed­nak dobry słuch.

– Mary jest roz­sądną, pra­co­witą dziew­czyną, która ma dobrze poukła­dane w gło­wie i została dobrze przy­go­to­wana do życia. Wyj­ście za mąż na Mil­lera Douglasa ozna­cza­łoby dla niej degren­go­ladę! Tak, a to gor­sze niż meza­lians! Na szczę­ście Mary zna moją opi­nię o Mil­le­rze i na pewno nie przyj­dzie jej do głowy, żeby postą­pić wbrew mojej woli.

– A ja znam opi­nię pani Alek­san­dry Davis o Mary i wiem, że ona ni­gdy nie pozwoli, by jej sio­strze­niec oże­nił się z dziew­czyną nie-wia­domo-skąd. Tak że może pani spać spo­koj­nie, pani mar­szał­kowo! – oznaj­miła Zuzanna z satys­fak­cją, że tym razem jej było na wierz­chu, a to w dys­ku­sjach z panią Elliot nie zda­rzało się czę­sto. Popra­wiła oku­lary na nosie i wró­ciła do lek­tury wia­domości.

Z zado­wo­le­niem odno­to­wu­jemy, że po waka­cjach pracę w naszej szkole będzie kon­ty­nu­owała pani Oli­ver. Życzymy jej dobrego wypo­czynku w Low­bridge!

– Bar­dzo się cie­szę, że Ger­truda zosta­nie z nami! – Ania kla­snęła w dło­nie. – Naprawdę mar­twi­łam się, że wyje­dzie z Glen. Rilla ją bar­dzo lubi i widzę, że Ger­truda ma na nią dobry wpływ.

– Podobno wycho­dzi za mąż?

– Miała taki zamiar, ale chyba posta­no­wili prze­ło­żyć datę ślubu.

– A kim jest szczę­śliwy narze­czony?

– To Robert Grant z Char­lot­te­town. Jest praw­ni­kiem. Bar­dzo bym chciała, żeby Ger­truda była wresz­cie szczę­śliwa. Do tej pory nie­spe­cjal­nie jej się w życiu ukła­dało, prze­żyła nie­jedno roz­cza­ro­wa­nie i tro­chę była zra­żona do męż­czyzn. Nie jest już młodą dziew­czyną, a wła­ści­wie nie ma żad­nej rodziny. Nic dziw­nego, że ta miłość, która spa­dła na nią jak grom z jasnego nieba, tro­chę ją zasko­czyła i chyba zanie­po­ko­iła. Ona sama zdaje się nie wie­rzyć, że przy­tra­fiło się jej coś tak nie­zwy­kłego. No i teraz, gdy oka­zało się, że muszą prze­ło­żyć ślub, prze­ra­ziła się, że to koniec jej marzeń o szczę­ściu. Tym­cza­sem powód jest dość banalny i zupeł­nie nie­za­wi­niony przez Roberta; cho­dzi o jakieś for­mal­no­ści zwią­zane ze spad­kiem po jego zmar­łym nie­dawno ojcu. Pan Grant musi wszystko wyja­śnić i chce to zro­bić wcze­śniej, zanim się ożeni, żeby nie mie­szać do tego swo­jej narze­czo­nej, ale ona oczy­wi­ście uważa, że to zapo­wiedź końca ich związku.

– Zawsze mówi­łam, że kobieta nie powinna ni­gdy uza­leż­niać się od jed­nego tylko męż­czy­zny – wtrą­ciła Zuzanna tonem osoby doświad­czo­nej, mają­cej za sobą trzy mał­żeń­stwa i nie­skoń­czoną liczbę innych związ­ków.

– Nie, Zuzanno, to nie jest tak, jak uwa­żasz. – Ania zamy­śliła się na chwilę. – Jestem pewna, że Robert kocha Ger­trudę i naprawdę chce się z nią oże­nić, a to opóź­nie­nie wynika z kom­pli­ka­cji, na które on nie ma wpływu. A że Ger­truda jest tro­chę prze­sądna i ma skłon­ność do czar­no­widz­twa, to inna sprawa. Na przy­kład wie­rzy w sny! Pró­bo­wa­łam jej tłu­ma­czyć, że to bez sensu, choć muszę przy­znać, że to, co jej się cza­sami śni… Boże drogi, dobrze, że Gil­bert tego nie sły­szy! Co tam jesz­cze cie­ka­wego zna­la­złaś, Zuzanno? – Zanie­po­ko­iła się, bo Zuzanna krzyk­nęła cicho, prze­jęta tym, co zoba­czyła w rubryce towa­rzy­skiej.

– Nie do wiary! Niech pani tylko posłu­cha, pani Aniu: Pani Zofia Craw­ford wyje­chała z Low­bridge, by zamiesz­kać w domu swo­jej sio­strze­nicy, pani Alber­to­wej Craw­ford. Prze­cież Zofia to moja krewna; kie­dyś jako małe dziew­czynki pokłó­ci­ły­śmy się o to, która dosta­nie od pastora święty obra­zek z napi­sem „Bóg jest miło­ścią”, a miał tylko jeden. Tak nam obu na nim zale­żało, że potem już ze sobą nie roz­ma­wia­ły­śmy. A teraz po latach ona zamie­rza prze­pro­wa­dzić się do Glen i zamiesz­kać w naszym sąsiedz­twie!

– Jak znam życie, dawne anta­go­ni­zmy nie wyga­sają tak łatwo, droga Zuzanno. To nie­do­brze, bo sąsie­dzi powinni się lubić, a nie wypo­mi­nać sobie jakieś dawne krzywdy.

– To nie ja, tylko Zofia zawsze wsz­czy­nała awan­tury i to ona powinna pierw­sza wycią­gnąć rękę do zgody – oznaj­miła z god­no­ścią Zuzanna. – Jeśli mnie prze­prosi, to jako dobra chrze­ści­janka przyjmę to jej przy­zna­nie się do winy. A musi pani wie­dzieć, że Zofia ma naj­czę­ściej zmarsz­czone brwi i uśmiech rzadko gości na jej twa­rzy. Całe życie taka była: ponura i nie­za­do­wo­lona. Pew­nie dla­tego szybko się posta­rzała i pomarsz­czyła. Gdy zmarł jej pierw­szy mąż, okrop­nie roz­pa­czała, ale tylko przez parę mie­sięcy, bo po roku znowu była mężatką. No dobrze, co my tu jesz­cze mamy? Aha, piszą, że w zeszłym tygo­dniu nasz kościół był wyjąt­kowo pięk­nie przy­stro­jony kwia­tami, a pastor wygło­sił nie­zwy­kle mądre kaza­nie…

– Cie­kawe, co na to pan Pryor? – prze­rwała jej panna Kor­ne­lia. – On nie cierpi kwia­tów w kościele. Mówi­łam wam, że jego prze­pro­wadzka tutaj z Low­bridge ścią­gnie nam na głowę mnó­stwo pro­ble­mów. Wybra­nie go do Rady Para­fial­nej to było bar­dzo nie­ro­zumne posu­nię­cie i jesz­cze się o tym wszy­scy prze­ko­namy. Na wła­sne uszy sły­sza­łam jego pogróżki, że „jak znowu zoba­czy te chwa­sty na ambo­nie”, to prze­sta­nie przy­cho­dzić na msze do kościoła i że „zacznie się modlić w swoim ogródku”.

– A ja pozwolę sobie zauwa­żyć, że dobry Pan Bóg miesz­kał w naszym kościele, zanim pan Księ­ży­cowy Bro­dacz – jak go tu nazy­wają – nastał w Glen, to i bez jego obec­no­ści tam się obej­dzie – wtrą­ciła Zuzanna.

– A skąd się wziął ten śmieszny przy­do­mek? – zain­te­re­so­wała się Ania.

– A to jesz­cze w Low­bridge chło­paki go tak prze­zy­wali, pani Aniu. Pew­nie dla­tego, że zawsze był pyzaty jak księ­życ w pełni, a jak się zesta­rzał, to sobie zapu­ścił te straszne boko­brody. Lepiej będzie, żeby nie sły­szał, jak na niego mówią za ple­cami. Bo to dzi­wo­ląg okropny, w dodatku z pomy­słami nie z tej ziemi. Teraz należy do Rady Para­fial­nej, a ja pamię­tam, jak dwa­dzie­ścia lat temu, w Low­bridge, pasł swoją krowę gdzie? Na cmen­ta­rzu! No dobrze! Prze­czy­ta­łam już wszystko, co zasłu­guje na uwagę; na resztę szkoda czasu. Sprawy zagra­niczne na przy­kład ni­gdy mnie nie zaj­mo­wały. Jakiś arcy­książę został zabity… Kto to taki?

– A cóż nam do tego? – uspo­ko­iła ją panna Kor­ne­lia, nie­świa­doma, jak szybko się prze­kona, iż bar­dzo się myli. – Na tych Bał­ka­nach cią­gle się mor­dują; tak tam mają, tylko że to nie nasza sprawa, więc nie wiem, po co w naszych gaze­tach w ogóle poświęca się miej­sce takim nie­waż­nym wyda­rze­niom. Odno­szę wra­że­nie, że te nasze „Wie­ści” zro­biły się ostat­nio jakieś takie sen­sa­cyjne; walą po oczach tymi wiel­kimi tytu­łami o rze­czach, które w ogóle nas nie doty­czą. Ale, ale… Czas już na mnie. Dzię­kuję, Aniu, ale nie zostanę na kola­cji. Muszę wró­cić do domu, bo ina­czej mój mąż uzna, że nie warto sia­dać do stołu. Męż­czyźni tak mają, nie­stety. Boże święty, Aniu droga, co się dzieje z tym kotem? Osza­lał?!

Doc rze­czy­wi­ście zaczął się zacho­wy­wać nie­nor­mal­nie: jak wystrze­lony z kata­pulty spadł pod nogi panny Kor­ne­lii, wyszcze­rzył w jej stronę zęby, po czym odbił się od pod­łogi i dłu­gim susem znik­nął za otwar­tym oknem.

– Och, nie! Skoro Doc zmie­nił się w Pana Hyde’a, będzie lało jesz­cze dziś w nocy. Nie ma lep­szego baro­me­tru niż on.

– Chwała Panu na wyso­ko­ściach, że polazł wałę­sać się po ogro­dzie, a nie po mojej kuchni! – Zuzanna zło­żyła ręce i z wdzięcz­no­ścią popa­trzyła na sufit.

– Za to ja pójdę powa­łę­sać się po naszej kuchni – zade­kla­ro­wała ocho­czo Ania. – Od kiedy w Zło­tym Brzegu mamy gościa za gościem, przy­go­to­wa­nie kola­cji to cała ope­ra­cja!

2. Wcze­snym świ­tem

Dom na Zło­tym Brzegu ota­czał ze wszyst­kich stron ogród, a zaraz za nim roz­po­ście­rały się leśne polany, poprze­ra­stane młod­nia­kami i nie­wy­so­kimi zagaj­ni­kami. W jed­nym z takich cie­ni­stych gajów, w hamaku przy­wią­za­nym do dwóch mło­dych sosen, bujała się Rilla Bly­the. Na leżą­cym w pobliżu pniu przy­sia­dła Ger­truda Oli­ver, a nieco dalej, w wyso­kiej tra­wie wycią­gnął się jak długi Wal­ter; na poły śpiący i marzący, naj­pew­niej o jakichś dawno minio­nych cza­sach, w które lubił się zapusz­czać w wyobraźni.

W domu Rillę, naj­młod­szą z całego rodzeń­stwa, cią­gle trak­to­wano jak małą dziew­czynkę; nie dostrze­gano, że doro­sła i powoli sta­wała się młodą dziew­czyną. Nie­długo miała skoń­czyć pięt­na­ście lat, ale już teraz wzro­stem dorów­ny­wała star­szym sio­strom. Dla Zuzanny była skoń­czoną pięk­no­ścią. Rze­czy­wi­ście przy­cią­gała wzrok dużymi, ład­nie wykro­jo­nymi oczami w kolo­rze świe­żego orze­cha i gładką, jasną cerą, obsy­paną drob­niut­kimi, zło­ta­wymi pie­gami. Te oczy, dzie­cięce piegi i jasne, jakby unie­sione w nie­wy­po­wie­dzia­nym pyta­niu brwi spra­wiały, że wzbu­dzała w ludziach cie­płe, opie­kuń­cze uczu­cia: chciało się, zwłasz­cza jeśli się było mło­dym chło­pa­kiem – wyjść naprze­ciw temu malu­ją­cemu się na jej ład­nej buzi zdzi­wie­niu. I jesz­cze te włosy, zło­ta­wo­kasz­ta­nowe, krę­cące się natu­ral­nie, i deli­katny, pra­wie nie­wi­doczny meszek nad górną wargą, wyglą­da­jący, jakby dobra wróżka musnęła nie­chcący buzię śpią­cej w koły­sce dziew­czynki.

Rilla zda­wała sobie sprawę z tego, że jest ładna, ale była roz­sąd­nie próżna, bo o man­ka­men­tach swo­jej urody też pamię­tała. Wie­działa, że jej twarz jest w porządku, ale figura pozo­sta­wiała to i owo do życze­nia. Kie­dyś krą­gła i pyzata jak tłu­ściutki pączek, dziś Rilla była szczu­płą, a w nie­któ­rych par­tiach wręcz nieco za chudą dziew­czyną, z racji swo­ich dłu­gich rąk i nóg prze­zy­wana przez braci – nie, nie przez Wal­tera! – Paty­cza­kiem. Na szczę­ście z wie­kiem jej ciało nabie­rało ład­nych krą­gło­ści, a lek­kość ruchów spra­wiała, że Rilla zda­wała się raczej prze­su­wać w powie­trzu, niż cho­dzić. Jako naj­młod­sze dziecko w rodzi­nie była tro­chę roz­piesz­czona, a od nad­miaru uwagi i czu­ło­ści bli­skich nieco jej się poprzew­ra­cało w gło­wie, ale ogól­nie rzecz bio­rąc, była miłą i bystrą dziew­czyną, choć nie tak inte­li­gentną jak jej star­sze sio­stry, Nan i Di.

Jako że wła­śnie skoń­czył się rok szkolny, panna Oli­ver miała wyje­chać na waka­cje, jed­nak zapro­szona ser­decz­nie przez rodzi­ców Rilli, zde­cy­do­wała się spę­dzić w ich domu pewien czas, dopóki nie wynaj­mie sobie w oko­licy jakie­goś pokoju. Ani i Gil­ber­towi zale­żało na zro­bie­niu przy­jem­no­ści naj­młod­szej córce, prze­ży­wa­ją­cej fazę ocza­ro­wa­nia swoją nauczy­cielką.

Ger­truda Oli­ver miała dopiero dwa­dzie­ścia osiem lat, ale życie zdą­żyło już mocno dać jej w kość. Nie była ude­rza­jąco piękna, ale ładna i dobrze zbu­do­wana, o ciem­nych, przy­ga­szo­nych nutą gosz­czą­cego w nich na stałe smutku oczach i ciem­nych wło­sach, kaskadą spa­da­ją­cych jej na ramiona i oka­la­ją­cych jej szczu­płą twarz nieco posępną ramą. I tylko jej usta, odro­binę nie­sy­me­trycz­nie wykro­jone, z jed­nym lekko unie­sio­nym kąci­kiem, spra­wiały wra­że­nie, jakby przez cały czas uśmie­chała się z lekką iro­nią. Cała jej twarz, ten nie­od­gad­niony uśmiech i melan­cho­lijne spoj­rze­nie, przy­cią­gały uwagę, bo były wyra­zem jakiejś mrocz­nej tajem­nicy, którą młoda kobieta w sobie nosiła.

Rilla nie zagłę­biała się w tajem­nice panny Ger­trudy; wiel­biła ją bez zastrze­żeń. Nawet pewna emo­cjo­nalna nie­sta­bil­ność i zmienne nastroje nauczy­cielki wcale dziew­czynce nie prze­szka­dzały, a popa­da­nie jej przy­ja­ciółki w posępną depre­sję trak­to­wała jako natu­ralną cechę tak nie­zwy­kłej oso­bo­wo­ści.

Trzeba jed­nak przy­znać, że nastrój panny Ger­trudy zała­my­wał się jedy­nie wtedy, gdy była wyczer­pana, a to nie zda­rzało się czę­sto. Zwy­kle była pogodna i wesoła, toteż mło­dzi Bly­the’owie cza­sami nie pamię­tali, że współ­to­wa­rzyszka ich zabaw i żar­tów jest od nich znacz­nie star­sza. Naj­bliż­sze rela­cje łączyły ją z Rillą i Wal­te­rem, któ­rzy nie tylko ją bar­dzo lubili, ale i ufali, zdra­dza­jąc jej różne swoje sekrety i marze­nia. Dla­tego Ger­truda wie­działa, że Rilla naj­bar­dziej na świe­cie chcia­łaby – kie­dyś… nie­długo… – pro­wa­dzić oży­wione życie towa­rzy­skie, cho­dzić na tańce, przy­ję­cia i różne spo­tka­nia, na któ­rych kobiety wystę­pują w pięk­nych suk­niach i maki­jażu. Tak jak bawiły się Nan i Di, oto­czone ado­ra­to­rami, któ­rych Rilla też im zazdro­ściła.

– Ach, i żebym koniecz­nie mogła o nich kie­dyś mówić w licz­bie mno­giej! – przy­zna­wała się, zawsty­dzona, do swo­ich tęsk­not.

Od Wal­tera panna Oli­ver dowie­działa się, że jest on auto­rem kilku pięk­nych sone­tów miło­snych, zapi­sa­nych w zeszy­cie pod mylą­cym tytu­łem „Do Róży”; mylą­cym, bo wier­sze są adre­so­wane do Faith Mere­dith. Wyznał jej też, że jego marze­niem jest, by kie­dyś, w przy­szło­ści, pokie­ro­wać kate­drą lite­ra­tury angiel­skiej na jakiejś uczelni. Poza tym Ger­truda wie­działa, że Wal­ter jest miło­śni­kiem piękna pod każdą posta­cią, nato­miast rze­czy brzyd­kie i byle jakie budzą jego nie­skry­waną nie­chęć. Można zatem uznać, że nauczy­cielka sio­stry poznała nie tylko pra­gnie­nia mło­dego czło­wieka, ale i jego kom­pleksy i sła­bo­ści.

Wal­ter, który był wyjąt­kowo uro­dzi­wym chłop­cem, wzbu­dzał w pan­nie Oli­ver macie­rzyń­skie uczu­cia: patrząc na niego, myślała w skry­to­ści ducha, że chcia­łaby mieć kie­dyś takiego ład­nego, mądrego i wraż­li­wego syna. Bo jej ulu­bie­niec, ciem­no­włosy, sza­ro­oki, o bar­dzo regu­lar­nych rysach twa­rzy, był zde­cy­do­wa­nie naj­przy­stoj­niej­szym z trzech chło­pa­ków ze Zło­tego Brzegu. No i ten nimb mło­dego poety! Prze­czy­tała jego sonety i musiała przy­znać, że jak na dwu­dzie­sto­let­niego chło­paka pora­dził sobie z miło­sną liryką naprawdę świet­nie. Nie trzeba było spe­cjal­nie znać się na poezji – a ona się nie znała – by wyczuć w tych stro­fach nie­zwy­kły talent.

Także Rilla była ogrom­nie przy­wią­zana do Wal­tera. W prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych braci, Jima i Shir­leya, on ni­gdy nie stroił sobie z niej żar­tów ani nie prze­zy­wał jej Paty­cza­kiem. Zna­lazł dla niej inny przy­do­mek: Rilla-ma-Rilla – od jej peł­nego imie­nia Marilla, które dostała na pamiątkę ciotki Maryli z Zie­lo­nego Wzgó­rza. Jej samej nie pamię­tała, bo cio­cia Maryla zmarła, gdy Rilla była jesz­cze dziec­kiem. Gdy pod­ro­sła, imię Marilla wyda­wało jej się sta­ro­świec­kie i pre­ten­sjo­nalne. Sto razy bar­dziej wola­łaby nazy­wać się na przy­kład Berta, bo to imię od razu wzbu­dzało sto­sowny respekt, było poważne i godne. Przy­do­mek nadany jej przez Wal­tera brzmiał lepiej, ale i tak tylko jemu i pan­nie Ger­tru­dzie pozwa­lała tak się do sie­bie zwra­cać. Zwłasz­cza gdy to brat wypo­wia­dał jej nowe imię, Rilla sły­szała w nim szem­ra­nie stru­mie­nia, coś melo­dyj­nego i nie­uchwyt­nego.

Zwie­rzyła się kie­dyś pan­nie Ger­tru­dzie, że kocha Wal­tera tak mocno, iż nie zawa­ha­łaby oddać za niego życie, gdyby miało mu to w czymś pomóc. Bo Rilla, tak jak więk­szość jej kole­ża­nek-nasto­la­tek, miała skłon­ność do egzal­ta­cji. I w tej egzal­ta­cji miała Wal­te­rowi za złe, że to Di zwie­rza się czę­ściej niż jej.

– On myśli, że ja jestem za młoda, żeby różne sprawy rozu­mieć – poża­liła się kie­dyś swo­jej star­szej przy­ja­ciółce. – A ja prze­cież wszystko rozu­miem! I umiem docho­wać tajem­nicy! Nikomu bym nie powie­działa, nawet pani! Bo gdy opo­wia­dam pani o sobie, to co innego, a jego sekrety byłyby święte! Za to ja mu mówię wszystko, nawet mu swój pamięt­nik poka­za­łam! I dla­tego mi przy­kro, gdy on tak mil­czy, gdy tak patrzy na mnie i nic nie mówi. Tylko swoje wier­sze mi cza­sami daje do prze­czy­ta­nia. Są wspa­niałe, prawda? Ale to nic; ja cią­gle mam nadzieję, że kie­dyś będę dla Wal­tera kimś takim, jak Dora Word­sworth była dla swo­jego brata. A prze­cież gdzie tam poezjom Word­swortha do wier­szy Wal­tera?! Nawet Ten­ny­son nie może z nim kon­ku­ro­wać!

– No, nie wiem… – uśmiech­nęła się panna Oli­ver. – To wybitni poeci, któ­rzy napi­sali wiele zna­ko­mi­tych… – urwała, widząc pełne urazy nie­do­wie­rza­nie w oczach Rilli. – Kocha­nie, jestem pewna, że twój brat będzie kie­dyś sław­nym poetą, a ty za jakiś czas sta­niesz się osobą, któ­rej będzie się zwie­rzał naj­chęt­niej.

– Kiedy w zeszłym roku zacho­ro­wał i leżał w szpi­talu, mało nie osza­la­łam ze stra­chu – przy­po­mniała Rilla. – Tak się o niego bałam… Tata nie pozwa­lał im mówić mi, co się dzieje z Wal­te­rem, i miał rację. Chyba bym tego nie prze­żyła. Każ­dego wie­czora, zanim zasnę­łam, długo pła­ka­łam. Cho­ciaż cza­sami mam takie wra­że­nie… – ton głosu Rilli stał się lekko zgorzk­niały i nadą­sany; bez wąt­pie­nia zapo­ży­czyła tę manierę od swo­jej nauczy­cielki – …no więc odno­szę wra­że­nie, że to Wto­rek jest dla Wal­tera naj­waż­niej­szy, a nie ja.

Wto­rek zali­czał się do psiej cze­redy miesz­ka­ją­cej na Zło­tym Brzegu. Poja­wił się w domu wła­śnie we wto­rek, a że Wal­ter aku­rat pochła­niał Robin­sona Cru­zoe, kwe­stia imie­nia roz­wią­zała się nie­jako sama. Choć był psem Jima, to i Wal­ter był bli­ski jego psiemu sercu. Naj­bar­dziej lubił ukła­dać się przy chłopcu, gdy ten tylko gdzieś usiadł. Wto­rek mościł się wtedy przy nim i wsu­wał pysk pod ramię Wal­tera. Zasy­piał w tej pozy­cji, ale wystar­czyło, że chło­piec go pogła­skał, a ogon psa natych­miast zaczy­nał naj­pierw drżeć, a potem krę­cić młynka.

Wto­rek nie był owczar­kiem szkoc­kim ani sete­rem, ani pudlem. Prawda jed­nak była taka, że wszyst­kich tych cech można było się w nim doszu­kać, ponie­waż był to pies „praw­dzi­wie wie­lo­ra­sowy”, jak go okre­ślał Jim, albo „nie­wąt­pli­wie kun­dlo­waty”, jak wyro­ko­wali różni zło­śliwcy. W isto­cie Wto­rek nie zachwy­cał psią urodą: po żół­ta­wo­bu­rym grzbie­cie roz­le­wały się czarne łaty, z któ­rych jedna, więk­sza od innych, wylała się aż na pysk i oto­czyła oko ciemną obrę­czą. Uszy miał ster­czące, ale dziw­nie nie­równe, postrzę­pione na koń­cach, bo Wto­rek dawał się wcią­gać w uliczne burdy, a z tych krwa­wych nie­kiedy zapa­sów zda­rzało mu się wra­cać do domu mocno pokie­re­szo­wa­nym. Tak więc choć uro­dziwy szcze­gól­nie nie był, za to miał wiel­kie i gorące psie serce: wierne, lojalne i gotowe do naj­więk­szych poświę­ceń. Nikt, kto zaj­rzałby w bursz­ty­nowe oczy Wtorka, nie miałby naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że psy mają dusze, bo Wtor­kowa dusza odbi­jała się w jego wier­nym spoj­rze­niu. Nic dziw­nego, że cała rodzina Wtorka hołu­biła i roz­piesz­czała; nawet Zuzanna pod­ty­kała mu smaczne kąski, choć nie­raz jej pod­padł, wła­żąc bez pozwo­le­nia do jej pokoju i paku­jąc swój skoł­tu­niony zadek do jej łóżka.

Szczę­śli­wie Rilla tego dnia nie zamie­rzała ule­gać smut­kom ani wda­wać się w nie­po­trzebne spory.

– Prawda, że czer­wiec w tym roku był śliczny? – zapy­tała roz­ma­rzo­nym gło­sem ze swo­jego hamaka, śle­dząc wzro­kiem puchate obłoki, prze­su­wa­jące się po nie­bie nad Doliną Tęczy. – Pogoda była wspa­niała i wszystko się tak jakoś dobrze ukła­dało… – wyli­czała sen­nie. – Było pięk­nie i cud­nie, i wspa­niale…

– A ja mam zawsze złe prze­czu­cia, jak się wszystko tak wspa­niale układa – wes­tchnęła panna Ger­truda. – Prze­ko­na­łam się wiele razy, że taki dobry czas to forma rekom­pen­saty od Pana Boga za zło, które ma się lada chwila wyda­rzyć. I zawsze czuję lęk, gdy sły­szę, że ludzie chwalą czas i mówią, że dobrze im się żyje. Co nie zmie­nia faktu, że czer­wiec był naprawdę uro­czy w tym roku.

– Uro­czy tak – zgo­dziła się Rilla – choć nie za bar­dzo eks­cy­tu­jący. Prawdę mówiąc, był cał­kiem nudny. Jedy­nym sen­sa­cyj­nym wyda­rze­niem było omdle­nie panny Meade pod­czas mszy! Tak bym chciała cza­sami, żeby stało się coś nie­zwy­kłego; coś takiego, żeby wszy­scy mieli o czym roz­ma­wiać przez następne mie­siące.

– Daj spo­kój, Rillo. Lepiej nie ocze­ki­wać od losu takich nie­spo­dzia­nek. To, co dra­ma­tyczne, zwy­kle ozna­cza czy­jeś cier­pie­nie i łzy. Wystar­czy, że będzie­cie tu mieli sło­neczne i gwarne lato, pod­czas gdy ja będę się nudziła w Low­bridge.

– Prze­cież nie będzie pani całe lato sie­działa w domu! Sły­sza­łam, że mają być różne zabawy i pik­niki, w któ­rych ja oczy­wi­ście nie będę mogła uczest­ni­czyć, bo moi rodzice trak­tują mnie cią­gle jak dziecko!

– Jesz­cze się zdą­żysz naba­wić, wytań­czyć i najeź­dzić na pik­niki, Rillo – pocie­szyła ją panna Ger­truda. – Masz na to całe życie. A na razie ciesz się swoim dzie­ciń­stwem, kocha­nie, takim szczę­śli­wym i bez­tro­skim. Ono naprawdę trwa krótko i mija nie wia­domo kiedy. Jesz­cze zdą­żysz się nabyć doro­słą osobą!

– Ale ja bym bar­dzo chciała już teraz… zaraz być doro­sła. Zoba­czyć, jak to wtedy jest. Spró­bo­wać róż­nych rze­czy, któ­rych teraz nie wolno mi robić. Za nie­cały mie­siąc skoń­czę pięt­na­ście lat. To chyba ozna­cza, że już nie jestem małą dziew­czynką, prawda? Podobno okres mię­dzy pięt­na­stym a dzie­więt­na­stym rokiem życia to naj­lep­szy czas w życiu kobiety! – Rilla znowu popa­dła we wła­ściwą sobie egzal­ta­cję. – Jeśli to prawda, to ja się posta­ram, żeby to był wyjąt­kowo udany czas w moim życiu i w cało­ści zamie­rzam prze­zna­czyć go na zabawę.

– Coś ci powiem, skar­bie: nie pla­nuj! Jest takie powie­dze­nie: jeśli chcesz roz­śmie­szyć Pana Boga, opo­wiedz mu o swo­ich pla­nach.

– Ten, kto je wymy­ślił, na pewno nie miał na myśli planu zabaw! – upie­rała się Rilla.

– A tobie tylko zabawy w gło­wie! – Panna Oli­ver pokrę­ciła głową z dez­apro­batą. – Masz dopiero, a nie aż pięt­na­ście lat, głup­ta­sie! A co ze szkołą. Zamie­rzasz jesie­nią pod­jąć gdzieś naukę?

– W życiu! – roze­śmiała się Rilla. – Ani tej, ani żad­nej następ­nej! Skoń­czy­łam z nauką! Nie inte­re­sują mnie te różne „izmy” i „logie”. Zosta­wiam to Nan i Di. Z naszej szóstki pię­cioro stu­diuje; myślę, że to dość jak na jedną rodzinę. Ktoś w niej musi być nie­wy­kształ­cony, prawda? Spo­koj­nie mogę być nie­do­uczona; wystar­czy mi, że będę ładna, zgrabna i że będę miała wzię­cie. Nie zależy mi na tym, żeby ucho­dzić za inte­li­gentną. Nie jestem szcze­gól­nie zdolna i bar­dzo się z tego cie­szę. Tak jest zdro­wiej, bo nikt nie ma wobec mnie żad­nych ocze­ki­wań. Ale żeby było jasne: nie cią­gnie mnie też do szy­cia, upra­wia­nia ogrodu i zaj­mo­wa­nia się kuch­nią. Nie lubię sprzą­tać ani goto­wać, a biedna Zuzanna już zwąt­piła, że kie­dy­kol­wiek nauczę się piec jej popi­sowe cia­steczka. Tata mówi o mnie, że ja jestem taka, co to „nie sieje, nie orze, tylko czeka, aż mu wyro­śnie zboże”. Aha, i jesz­cze, że należę do wąskiej grupy nie­do­ty­kal­skich, co to „ty mnie nie rusz, bo ja mam kape­lusz!” – Teraz już Rilla śmiała się gło­śno i ser­decz­nie.

– Myślę, że tro­chę za wcze­śnie poże­gna­łaś się ze szkołą, Rillo – zauwa­żyła spo­koj­nie panna Oli­ver.

– No dobrze, mama obie­cała, że prze­robi ze mną w zimie pod­ręcz­nik o lite­ra­tu­rze angiel­skiej. Przy­po­mni sobie to, co stu­dio­wała; prze­cież była kie­dyś nauczy­cielką. Cie­szę się, bo lubię czy­tać. Niech się pani tak nie przej­muje moim nie­uc­twem! Jak ja mogę być poukła­dana i zor­ga­ni­zo­wana, gdy świat wokół mnie jest taki kolo­rowy i roz­tań­czony?! Pro­szę pomy­śleć: w przy­szłym roku skoń­czę szes­na­ście lat, a za dwa lata będę miała sie­dem­na­ście! Czy jest coś bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego na świe­cie?

– Odpu­kaj! – pole­ciła jej panna Ger­truda, usi­łu­jąc zacho­wać powagę. – Nie kuś losu! Odpu­kaj na wszelki wypa­dek, Rillo-ma-Rillo! W nie­ma­lo­wane drewno!

3. Tań­cząc w bla­sku księ­życa

Rilla prze­cią­gnęła się leni­wie i ziew­nęła, a potem posłała pan­nie Oli­ver jeden ze swo­ich wielu wciąż obec­nych na jej ład­nej buzi uśmie­chów. Panna Ger­truda przy­je­chała do nich wczo­raj z Low­bridge, bo naza­jutrz w latarni na Przy­stani Czte­rech Wia­trów miała się odbyć zabawa taneczna.

– Tak się cie­szę na jutro! – Dziew­czynka kla­snęła w ręce. – Zawsze mam gdzieś w środku taki miły nie­po­kój, co się wyda­rzy następ­nego dnia. Bo prze­cież może… wszystko, prawda?

Ger­truda drgnęła lekko, bo nie­po­kój, z jakim ona ocze­ki­wała każ­dego nowego dnia, wcale nie był miły. Tyle razy już się prze­ko­nała, że świt z reguły pod­rzuca jej kło­poty i nowe pro­blemy.

Rilla nie zauwa­żyła, że nauczy­cielka posmut­niała lekko.

– Bo ja tak sobie myślę, że w każ­dym nowym dniu naj­pięk­niej­sze jest to, że nie wiemy, jaki będzie – kon­ty­nu­owała. – Budzimy się rano, za oknem wstaje słońce i obie­cuje, że będzie pięk­nie i cie­pło, a my sobie leżymy i zasta­na­wiamy się, co dobrego albo nie­ocze­ki­wa­nego nas dziś spo­tka. Ja w każ­dym razie lubię tak sobie pole­żeć i powy­obra­żać, co takiego eks­cy­tu­ją­cego może się w ciągu dnia wyda­rzyć.

– Oba­wiam się, że eks­cy­tu­jące mogą się dziś oka­zać wie­ści o woj­nie – zauwa­żyła sucho panna Ger­truda. – Fran­cuzi i Niemcy prze­stali się przy­jaź­nić.

Rilla natych­miast posmut­niała.

– Tak, wiem… – Poki­wała głową zmar­twiona. – To byłoby okropne, gdyby wojna naprawdę wybu­chła. Na szczę­ście to nie nasza sprawa, prawda? Jak pani myśli, którą sukienkę mam wło­żyć jutro: białą czy zie­loną, tę nową? Ta zie­lona jest prze­śliczna, ale może szkoda jej na taką wiej­ską zabawę? Nie chcia­ła­bym jej znisz­czyć! A ucze­sze mnie pani? Chcia­ła­bym jakoś tak ina­czej niż zwy­kle, żeby wszyst­kie dziew­czyny z tymi war­ko­czami upię­tymi na czubku głowy… Wie pani… żeby mi zazdro­ściły!

– Mama pozwo­liła ci iść na zabawę? – zdzi­wiła się panna Oli­ver. – Naprawdę? Jak ją prze­ko­na­łaś?

– Wal­ter mi pomógł. Powie­dzia­łam mu, że się zapła­czę na śmierć, jeśli każą mi zostać w domu. Prze­cież ja jesz­cze ni­gdy nie byłam na takiej doro­słej zaba­wie, panno Ger­trudo! Nie mogę spać w nocy, tak się cie­szę na te tańce! – entu­zja­zmo­wała się Rilla. – Mar­twi­łam się tylko o pogodę, więc jak dziś rano zoba­czy­łam, że świeci słońce, to aż pod­sko­czy­łam do góry ze szczę­ścia. Gdyby jutro lało, to… to byłoby okropne. – Dziew­czyna aż się wzdry­gnęła. – W tej sytu­acji zde­cy­duję się chyba jed­nak na tę zie­loną. Prze­cież to moja pierw­sza praw­dziwa zabawa! No i będą do niej paso­wały moje nowe buty. Są błysz­czące, takie sre­brzy­ste; no, prze­piękne po pro­stu! Dosta­łam je na gwiazdkę od pani Ford. Jesz­cze ich do tej pory ani razu nie wło­ży­łam! Och, panno Ger­trudo! Mam nadzieję, że ktoś mnie poprosi do tańca. Chy­ba­bym umarła z roz­pa­czy, gdyby nikt nie chciał ze mną zatań­czyć i całą zabawę sie­dzia­ła­bym na ławce! Szkoda, że Jerry i Karol nie tań­czą, bo synom pastora chyba nie wypada, prawda? No to z nimi nie potań­czę, nie­stety!

– Jestem pewna, że nie będziesz sie­działa na ławce – uspo­ko­iła ją panna Oli­ver. – Przyj­dzie mło­dzież z portu, a prze­cież dziew­cząt jest w tej oko­licy mniej niż chłop­ców.

– Jak ja się cie­szę, że mój tata nie jest pasto­rem! – roze­śmiała się nagle Rilla. – Pew­nie była­bym dziś tak samo zła jak Faith, bo Unie chyba nie zależy na tań­cach. W każ­dym razie widzia­łam dziś minę Faith, gdy usły­szała, że nie­tań­czące dziew­czyny też są zapro­szone, bo trzeba przy­go­to­wać poczę­stu­nek. Ależ była wście­kła! Jak ją znam, pój­dzie z Jimem na plażę i tam będą sie­dzieć na ska­łach i wpa­try­wać się w morze. Sły­sza­łam, że po tań­cach wybie­rzemy się całą gro­madą aż do tego stru­mie­nia, który pły­nie obok Wyma­rzo­nego Domku, a potem wsią­dziemy do łodzi i popły­niemy do latarni mor­skiej! Wyobraża pani sobie, jakie to będzie cudne?! – Policzki Rilli pło­nęły z emo­cji.

– Jak się ma pięt­na­ście lat, to wszystko wydaje się czło­wie­kowi „cudne” – stwier­dziła panna Oli­ver z lekką iro­nią. – To, co dla was będzie cudne, mnie pew­nie wyda się nudne. Bo i któż poprosi do tańca panią nauczy­cielkę? Co naj­wy­żej Jim i Wal­ter, każdy jeden raz, bo są grzeczni i dobrze wycho­wani. Nawet nie będzie tam z kim poroz­ma­wiać. Dla­tego wybacz, kocha­nie, ale per­spek­tywa zabawy nie nastraja mnie tak opty­mi­stycz­nie jak cie­bie.

– A jak to było na pani pierw­szym balu? – zain­te­re­so­wała się Rilla.

– Pamię­tam, że to było straszne doświad­cze­nie! – Młoda kobieta pokrę­ciła głową. – Byłam bar­dzo nie­śmiałą dziew­czyną, a do tańca popro­sił mnie tylko jeden kolega, tak się składa, że rów­nie nie­śmiały jak ja. Byłam na niego zła, że jest taki nie­po­radny i gamo­nio­waty, a on to chyba wyczuł, bo potem, przez resztę zabawy, omi­jał mnie z daleka. Wiesz, Rillo, moje dzie­ciń­stwo było bar­dzo ponu­rym cza­sem w moim życiu, dla­tego tak się cie­szę, że tobie to nie grozi. Bar­dzo bym chciała, żeby ten wie­czór był dla cie­bie wyjąt­kowy i żebyś tę swoją pierw­szą zabawę wspo­mi­nała ze wzru­sze­niem przez całe życie.

– Wczo­raj mia­łam okropny sen – przy­po­mniała sobie Rilla. – Śniło mi się, że poszłam na tańce, ale dopiero tam, na sali, zoba­czy­łam, że zapo­mnia­łam się ubrać: mia­łam na sobie nocną koszulę i kap­cie. Obu­dzi­łam się cała spo­cona ze stra­chu, że to prawda.

– Ja też mie­wam takie prze­ra­ża­jące sny – powie­działa panna Ger­truda cicho, patrząc przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. – I to regu­lar­nie. Naj­gor­sze jest to, że wszystko w nich jest tak prze­raź­li­wie reali­styczne…

– Jaki to sen? – Rilla patrzyła na nauczy­cielka zafa­scy­no­wana.

– Śni mi się, że stoję tu, na waszej weran­dzie, i patrzę tam – poka­zała ręką – na te pola za Glen. I nagle widzę, że z daleka zbliża się do mia­steczka wysoka, spie­niona fala, która stop­niowo zalewa naj­pierw te pola, a potem rów­nież Glen znika w jej odmę­tach. A ja stoję jak zacza­ro­wana i jedyna myśl, jaka mi przy­cho­dzi do głowy, to prze­ko­na­nie, że do Zło­tego Brzegu ta woda na pewno nie dotrze. Na próżno, bo już po chwili fala dociera do scho­dów i szybko pod­nosi się wyżej i wyżej… Pró­buję stam­tąd uciec, gdy nagle zauwa­żam, że moja sukienka wygląda tak, jakby to nie woda ją zmo­czyła, tylko krew… I wtedy się budzę… Prze­ra­żona, trzęsę się ze stra­chu do rana. Boję się takich snów, bo one zwy­kle zapo­wia­dają coś złego.

Rilla z nie­po­ko­jem popa­trzyła na zachmu­rzone niebo.

– Coś złego? – zmar­twiła się. – Oby tylko nie burzę! Bo gotowi są z jej powodu odwo­łać zabawę!

– Dzie­ciak z cie­bie, Rillo-ma-Rillo! – Panna Oli­ver popa­trzyła na nią z poli­to­wa­niem. – Nic aż tak złego na pewno się nie wyda­rzy.

W rze­czy samej na Zło­tym Brzegu od jakie­goś czasu dawało się wyczuć pewien nie­po­kój, tylko Rilla, zaafe­ro­wana wła­snymi, dziew­czyń­skimi pro­ble­mami, zda­wała się tego nie zauwa­żać. Dok­tor Bly­the stał się mało­mówny i tylko wzdy­chał posęp­nie, prze­kła­da­jąc strony czy­ta­nej gazety. Za to chłopcy, Jim i Wal­ter, wprost chło­nęli wie­ści dostar­czane przez gazety.

Wie­czo­rem Jim poszu­kał Wal­tera, by podzie­lić się z nim nowiną, którą wła­śnie usły­szał.

– Niemcy wypo­wie­dzieli wojnę Fran­cu­zom! – zawo­łał, łapiąc się za głowę. – Czło­wieku! Wiesz, co to zna­czy? To zna­czy, że Anglia pew­nie też się przy­łą­czy, a skoro tak, to twój wymy­ślony Szczu­ro­łap już szy­kuje się do drogi!

– On nie jest wymy­ślony – popra­wił go spo­koj­nie Wal­ter. – Ja… prze­czu­wam, że on ist­nieje. Jim, ja go naprawdę wtedy, przed laty, zoba­czy­łem, jak stał na skraju Doliny Tęczy. – Mil­czał przez chwilę, a potem zapy­tał z waha­niem: – Serio myślisz, że Anglia też weź­mie udział w tej woj­nie?

– Serio, nie serio, i tak wszy­scy pobie­gniemy na pomoc naszej „siwej rodzi­cielce” z dale­kiej Pół­nocy – roze­śmiał się Jim. – Nie zosta­wimy jej prze­cież na pastwę losu, co? No, wszy­scy jak wszy­scy… – Popa­trzył na brata wymow­nie. – Rekon­wa­le­scenci po tyfu­sie zostaną w domu, by się do końca wyku­ro­wać. Szkoda ci, co?

Wal­ter nie odpo­wie­dział na tę zaczepkę, zapa­trzony w jakiś odle­gły punkt daleko na hory­zon­cie.

– My jeste­śmy jak te młode wilki! – Jimowi wcale nie prze­szka­dzało mil­cze­nie brata. Zwi­chrzył sobie swoją płową czu­prynę szczu­płą, zwinną dło­nią „stwo­rzoną do tego, by ope­ro­wać” – jak okre­ślał to ojciec. – Ale się będzie działo! Zanim to jed­nak nastąpi, zaczną się pod­chody i nego­cja­cje, bo prze­cież te stare pryki, jak Grey, będą się ase­ku­ro­wali na wszyst­kie strony. Niech sobie pod­cho­dzą do tego jak pies do jeża, byleby sta­nęli na wyso­ko­ści zda­nia. Nie mogą zawieść sojusz­nika, bo Fran­cuzi by im tego nie daro­wali! Zanim to jed­nak nastąpi, pora chyba się zbie­rać na te tańce w latarni. – Powie­dziaw­szy to, odwró­cił się na pię­cie i poszedł do domu, pogwiz­du­jąc starą pio­senkę Ich było stu, na kob­zach grali, a ja byłem sam…

Pozo­sta­wiony sam sobie i wła­snym myślom Wal­ter stał przez chwilę nie­ru­chomo, wciąż oszo­ło­miony tą straszną wie­ścią o woj­nie. Jak to moż­liwe, że jesz­cze parę minut wcze­śniej taka myśl nawet nie zaświ­ta­łaby w jego gło­wie? Wojna? Wojna to bar­ba­rzyń­ski oby­czaj, a na takie nie ma miej­sca w dwu­dzie­stym wieku! Nie wolno do niej dopu­ścić i na pewno mądrzy przy­wódcy nie pozwolą, by do takich strasz­li­wych krwa­wych zma­gań docho­dziło teraz mię­dzy cywi­li­zo­wa­nymi naro­dami.

Uspo­ko­iw­szy w ten spo­sób wła­sne obawy i stłu­miw­szy nagły nie­po­kój, Wal­ter z ulgą powró­cił do świata i życia, które były mu bli­skie, bo jak mało kto potra­fił zachwy­cać się urodą jed­nego i dru­giego. Wojna nie przy­sta­wała do tego sierp­nio­wego, cie­płego wie­czoru, opa­da­ją­cego powoli na odpo­czy­wa­jące po let­nim upale Glen, pełne sta­rych domostw z cie­ni­stymi weran­dami, ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem owo­ców sadów i barw­nych, ukwie­co­nych bajecz­nie ogro­dów. Różo­wo­po­pie­late niebo poły­ski­wało per­łowo w miej­scach, w któ­rych prze­ta­czała się po nim zło­ci­sta kula zacho­dzą­cego słońca, ustę­pu­ją­cego miej­sca sre­brzą­cemu się nie­śmiało nad przy­sta­nią księ­ży­cowi. Cich­nące pogwiz­dy­wa­nie droz­dów mie­szało się w powie­trzu z szu­mem poru­sza­nych przez wie­czorny wiatr drzew i dola­tu­ją­cymi z pootwie­ra­nych okien śmie­chami stro­ją­cych się na tańce dziew­cząt.

Przy­naj­mniej dadzą mi spo­kój i nie będą cią­gnęli do latarni. Oka­zuje się, że cho­ro­wa­nie na tyfus ma też swoje dobre strony – pomy­ślał i nie wia­domo dla­czego zro­biło mu się smutno.

Tym­cza­sem Rilla zdą­żyła się już prze­brać i teraz wychy­liła się przez okno w swoim pokoju. Z jej mister­nie upię­tych wło­sów wysu­nął się mały, żółty bra­tek i pofru­nął w dół, zni­ka­jąc w wyso­kiej tra­wie. Przez chwilę myślała, żeby zejść na dół i go poszu­kać, ale zaraz przy­po­mniała sobie, że ma ich dużo powpi­na­nych we włosy przez pannę Oli­ver.

– Jak cicho! – Głę­boko nabrała powie­trza do płuc. – To będzie piękna, cie­pła noc. Jest tak spo­koj­nie, że sły­chać nasze dzwonki, poroz­wie­szane w Doli­nie Tęczy. Kiedy my je tam poprzy­cze­pia­li­śmy? Chyba z dzie­sięć lat temu!

– Tak, a kiedy wiatr nimi poru­sza, zdaje mi się, że sły­szę tę samą muzykę, o któ­rej pisał Mil­ton w Raju utra­co­nym3.

– Ja pamię­tam tylko, jak w dzie­ciń­stwie sza­le­li­śmy w Doli­nie Tęczy – powie­działa Rilla i jej buzię roz­ja­śnił roz­ma­rzony uśmiech.

Teraz po Doli­nie Tęczy nie bie­gały już żadne dzieci; wszyst­kie doro­sły. Wie­czo­rami było tam cicho i zwy­kle pusto, więc Wal­ter zacho­dził tam, by sobie poczy­tać w spo­koju. Od czasu do czasu Jim i Faith uma­wiali się na pola­nie na swoje randki albo Nan i Jerry sia­dy­wali na sta­rym, zwa­lo­nym pniu i dys­ku­to­wali z zapa­łem, bo te wspólne tematy były naj­wyż­szą formą ich wza­jem­nego sobą ocza­ro­wa­nia. Rilla też miała w doli­nie swoje ulu­bione miej­sce, gdzie lubiła się zaszyć, gdy chciała pobyć sama.

– Zanim wyj­dziemy, muszę zaj­rzeć do kuchni. Zuzanna nie daro­wa­łaby mi, gdy­bym nie poka­zała jej, jak wyglą­dam.

Zbie­gła lekko po scho­dach i pomknęła do pogrą­ża­ją­cej się o tej porze w mroku kuchni, w któ­rej Zuzanna była zajęta jakimś szy­ciem. Czuła się śliczna i chciała, żeby uko­chana nia­nia mogła się nią poza­chwy­cać. W jasno­zie­lo­nej, szy­fo­no­wej sukience, z przy­pię­tym do paska bukie­ci­kiem bla­do­ró­żo­wych sto­kro­tek, w popie­la­tych pan­to­flach z nabłysz­cza­nej skórki, wyglą­dała jak zwiewny obło­czek. I jesz­cze te bratki, któ­rymi panna Ger­truda ozdo­biła jej upięte do góry włosy; z mister­nego koka na czubku głowy tu i ówdzie wysu­wały się nie­sforne loki… Wyglą­dała tak ład­nie i świeżo, tak rado­śnie, że nawet pijąca w kuchni her­batę kuzynka Zuzanny, Zofia Craw­ford, popa­trzyła na nią z praw­dzi­wym upodo­ba­niem, co było o tyle nie­zwy­kłe, że Zofii mało co na tym świe­cie się podo­bało.

Zofia i Zuzanna pogo­dziły się jakiś czas temu, gdy pani Craw­ford prze­pro­wa­dziła się do Glen i zaczęła odwie­dzać swoją kuzynkę na Zło­tym Brzegu. Zuzanna nie zawsze się z tych wizyt cie­szyła, bo obco­wa­nie z Zofią – osobą z jed­nej strony wścib­ską, z dru­giej dość humo­rza­stą – nie było łatwe ani przy­jemne. Gdy Ania zapy­tała kie­dyś Zuzannę, skąd jej rezerwa wobec krew­nej, ta odpo­wie­działa krótko:

– Jedni ludzie przy­cho­dzą z wizytą, a inni prze­pro­wa­dzają wizy­ta­cję.

Popa­trzyła przy tym tak wymow­nie, że pani Bly­the nie miała wąt­pli­wo­ści, czym są w jej oczach odwie­dziny Zofii.

Zofia Craw­ford była chuda i długa; zresztą wszystko w niej wyda­wało się dłu­gie: cienki nos, wąskie wargi, paty­ko­wate nogi i zda­jące się nie mieć końca chude ręce, które z rezy­gna­cją spla­tała na zapad­nię­tej klatce pier­sio­wej z nie­wi­docz­nym biu­stem. Cała była też blada, jakby trudy życia wypłu­kały z niej wszyst­kie kolory. Popa­trzyła na Rillę wybla­kłymi oczami i zapy­tała ją raczej smęt­nie niż z zacie­ka­wie­niem:

– To pani włosy? Praw­dziwe?

– Oczy­wi­ście! – obru­szyła się Rilla.

– To nie­do­brze! – zawy­ro­ko­wała Zofia, krę­cąc posęp­nie głową, upstrzoną cien­kimi locz­kami w mysim kolo­rze. – Taka gęstwina wło­sów ujmuje czło­wie­kowi sił, a brak sił to wia­domo: gruź­lica. Nie mówię od razu, że pani jest chora, ale lepiej uwa­żać. Obciąć albo co. Sły­sza­łam, że się wybie­ra­cie na potań­cówkę. Podobno nawet chło­paki od pastora odgra­żają się, że będą tań­czyć. Oni to niech tam, ale dziew­czy­nom z ple­ba­nii nie wypada. Ja się ni­gdy do tańca nie rwa­łam, bo kie­dyś jedna taka, co to ją dobrze zna­łam, wzięła i umarła w cza­sie tańca. No i jak tu iść w tany, jak czło­wiek wie, czym to grozi?

– No i co? – zapy­tała Rilla nie­zbyt grzecz­nie. – Potem już nie tań­czyła?

– Jak miała tań­czyć, skoro umarła? – ziry­to­wała się Zofia. – Umarli nie tań­czą, prawda? Pocho­dziła z Low­bridge i tam ją pocho­wali. Niech pani osłoni sobie szyję.

– Teraz? Prze­cież jest cie­pło. Zawiążę sobie chustkę, gdy będziemy pły­nęli łodzią do latarni.

– Jak pani sobie chce. Tylko niech pani uważa na tej łodzi! Czter­dzie­ści lat temu, pamię­tam jak dziś, też mło­dzi wybrali się na prze­jażdżkę łódką. Cała ich gro­mada się do niej napa­ko­wała. Za dużo ich było; łódź nie dała rady i wszy­scy poszli na dno. Wszy­scy! Oby dziś tak samo się nie stało! Nie pró­bo­wała pani czymś sobie tych pie­gów wywa­bić? Radzę pani jakimś sokiem je nacie­rać, byle kwa­śnym.

– No, kto jak kto, ale ty na pie­gach znasz się wyśmie­ni­cie, Zofio – wtrą­ciła się pospiesz­nie Zuzanna, widząc minę Rilli. – Pamię­tam prze­cież, że jako młoda dziew­czyna byłaś nakra­piana jak indy­cze jajo! Przez cały rok, a nasza Rilla ma je tylko w lecie, od słońca! Nie przej­muj się nią, kocha­nie. Wyglą­dasz jak praw­dziwa księż­niczka, zwłasz­cza z tymi upię­tymi wło­sami. – Zer­k­nęła w dół i dostrze­gła na nogach Rilli srebrne pan­to­fle. – Ale w tych butach chyba się nie wybie­rasz na plażę, co?

– Oczy­wi­ście, że nie – uspo­ko­iła ją Rilla. – Wszyst­kie idziemy w wygod­nych butach; dopiero na miej­scu się prze­bie­rzemy. Jak moja sukienka, Zuzanno? – Obró­ciła się dookoła wła­snej osi, a wokół niej zafa­lo­wała zie­lona mgła.

Zuzanna już miała pochwa­lić sukienkę, ale Zofia ją uprze­dziła.

– Też mia­łam taką – powie­działa z wes­tchnie­niem. – Była zie­lona, przy­stro­jona kwia­tami i sze­le­ściła fal­ba­nami, gdy szłam. Bo suk­nia musiała mieć fal­bany, żeby ukryć ciało, które pod nią było. Nie to, co teraz, kiedy panny bie­gają w obci­słych try­ko­tach i poka­zują, czym ich Pan Bóg obda­rzył. Ten świat scho­dzi na manowce; tyle wam powiem! No i na tej mojej pierw­szej zaba­wie tań­cu­ją­cej zacze­pi­łam fal­baną o jakiś gwóźdź i ją głę­boko roz­dar­łam. A potem, jakby tego było mało, wpa­dłam na kogoś, kto pił her­batę, i ta her­bata zna­la­zła się na mojej sukni. Tak że jak wró­ci­łam do domu, to z mojej kre­acji zostały strzępy. Niech pani uważa na swoją sukienkę! – Zofia ostrze­gaw­czo poki­wała pal­cem i jesz­cze raz zlu­stro­wała Rillę bacz­nym spoj­rze­niem. – A nie powinna być tro­chę dłuż­sza? Nogi ma pani takie chude i cią­gną się do samej ziemi…

Zuzanna popa­trzyła na kuzynkę z głę­boką dez­apro­batą.

– Rilla jest jesz­cze dziew­czynką, a w tym domu dziew­czynki nie cho­dzą w sukien­kach do ziemi – oznaj­miła tonem peł­nym urazy, jakby to ją oso­bi­ście dotknęły cierp­kie uwagi Zofii.

Rilla też była ura­żona, ale sło­wami Zuzanny. Dziew­czynka! Też wymy­śliła! Opu­ściła kuch­nię dotknięta w swo­jej pięt­na­sto­let­niej god­no­ści, pra­wie zła. Ależ ta Zuzanna jest! Niby stara, a nic nie rozu­mie. Naprawdę jej się wydaje, że nie można być d o r o s ł y m, dopóki nie skoń­czy się sześć­dzie­się­ciu lat? I jesz­cze ta jej pociotka Zofia! Jak ona śmiała tak komen­to­wać jej piegi i chude nogi?! Jakby sama była Bóg wie jaką pięk­no­ścią! A wygląda jak ta żerdź, które Zuzanna usta­wia w warzyw­niku do pod­trzy­my­wa­nia fasoli!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Dok­tor Jekyll i pan Hyde – boha­ter noweli szkoc­kiego pisa­rza, Roberta Louisa (1886) pt. Dziwny przy­pa­dek dr. Jekylla i Mr Hyde’a (Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde’a), wystę­pu­jący w dwóch posta­ciach: łagod­nej i demo­nicz­nej. Dziś fraza „Jekyll i Hyde” ozna­cza kogoś dwu­li­co­wego, o podwój­nej, skraj­nie odmien­nej oso­bo­wo­ści. [wróć]

2.Frost (ang.) – mróz. [wróć]

3.Raj utra­cony (ang. Para­dise Lost) – to wielki (12 ksiąg!) poemat epicki pióra poety i pisa­rza Johna Mil­tona, wydany po raz pierw­szy w 1667 roku, a dziś zali­czany do kla­syki lite­ra­tury angiel­skiej. [wróć]