Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieci Ani są już prawie dorosłe, z wyjątkiem ślicznej, pełnej temperamentu Rilli. Nikt nie potrafi się oprzeć jej jasnym, orzechowym oczom i olśniewającemu uśmiechowi. Rilla ma prawie piętnaście lat i nie może myśleć o niczym innym niż o pójściu na swój pierwszy bal i pierwszym pocałunku z przystojnym Kennethem Fordem. Jednak nad Złotym Brzegiem zawisa widmo wojny, a bracia Rilli idą walczyć. Rilla wplątuje się w domu w kłopoty, gdy przemyca osierocone niemowlę w… wazie na zupę. Każdy dzień wystawia na próbę jej odwagę i zmienia ją na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
W ciepłe, przesiąknięte słońcem popołudnie Zuzanna Baker siedziała w dużym salonie domu na Złotym Brzegu, rozkoszując się słodkim nicnierobieniem. Dochodziła szesnasta i Zuzanna, która zaczynała krzątać się po domu już o świcie, uznała, że ma prawo chwilkę poleniuchować i… poplotkować. Siedziała więc sobie w tym najbardziej reprezentacyjnym pokoju w całym domu, bardzo zadowolona z życia i z siebie samej. I miała po temu powody, bo w kuchni od rana wszystko układało się po jej myśli. Nawet przebrzydły Pan Hyde przeobraził się dziś w łagodnego jak baranek Doktora Jekylla i nie irytował jej, jak to miał w zwyczaju. Co więcej, usiadła sobie akuratnie tak, by przez okno podziwiać obiekt swojej największej dumy: wielki, pięknie utrzymany trawnik, na który w zeszłym roku przesadziła swoje piwonie i one, te piwonie, nie tylko się przyjęły, ale i wybuchnęły prawdziwą kaskadą wielokolorowych, oszałamiająco pachnących kwiatów. Nikt inny w Glen St. Mary nie miał takich piwonii! I tak bajecznie ubarwionych: od najczystszej bieli przez różne odcienie pudrowo gołębiego różu, na soczystym cyklamenie kończąc.
Zuzanna czuła się niezwykle elegancko w swojej nowiutkiej bluzce z czarnego jedwabiu; przypuszczała, że nawet pani Elliot takich w swojej szafie nie miała. Na tejże wytwornej bluzce krzyżowały się szelki śnieżnobiałego, sztywnego od krochmalu fartucha; o takich fartuchach w Glen mało kto słyszał, o noszeniu nie mówiąc. Tak wystrojona Zuzanna, jak przystało na kobietę dobrze ubraną i całkowicie tego świadomą, nieśpiesznie sięgnęła po leżący na stole najnowszy numer lokalnego magazynu „Nasze Sprawy Codzienne”, by zajrzeć do swojej ulubionej rubryki „Wieści z Glen”. Gazetę przyniosła panna Kornelia, podekscytowana faktem, że zamieszczono tam wielki na pół strony artykuł o Złotym Brzegu, poświęcając kilka zdań każdemu z członków rodziny Blythe’ów.
Na pierwszej stronie „Naszych Spraw” Zuzanna zauważyła bijący po oczach tytuł artykułu informującego o tym, że kogoś zamordowano w jakimś mieście w Europie, zabawnie nazywającym się Sarajewo. Chyba księcia jakiegoś, Ferdynanda czy kogoś o podobnym imieniu. Temat ten wydał się Zuzannie mało istotny i bardzo odległy od spraw, którymi ona sama żyła. Morderstwa nigdy jej nie interesowały; zdecydowanie bardziej zajmowały ją sprawy żywych. Przerzucała strony gazety, aż znalazła „Wieści z Glen”, po czym usiadłszy wygodniej na krześle, zabrała się do ich czytania. Na głos, żeby mieć z tego jak największą przyjemność.
W tym czasie pani Blythe w towarzystwie panny Kornelii – dla wtajemniczonych pani Elliot, żony marszałka Elliota – usiadły sobie nieopodal otwartych na oścież drzwi prowadzących na werandę. Chłodne popołudniowe powietrze, pachnące kwiatami, wibrowało od okrzyków i śmiechów docierających z ogrodowej altanki. Panna Oliver przekomarzała się tam z Rillą i Walterem, a wszyscy wiedzieli, że tam, gdzie pojawia się Rilla Blythe, musi być głośno i wesoło.
W salonie słychać było jeszcze jeden dźwięk, a było to pochrapywanie, wydobywające się ze śpiącego na sofie zwierzaka. Nawet teraz w tym zwiniętym w kłębek kocie czuło się stanowczy charakter, z którym Zuzannie niejednokrotnie przyszło się zmierzyć i z którego to powodu nie cierpiała go jak żadnego innego stworzenia na świecie.
Jeśli koty jako takie w ogóle bywają trudne i mają swoje niezgłębione tajemnice, to Doktor Jekyll i Pan Hyde, zwany przez domowników Dokiem, był trudny i tajemniczy bardziej niż wszystkie inne koty razem wzięte. Zgodnie ze swoim imieniem1 miał dwojaką naturę, co Zuzanna określała dosadnie: „czart w niego wstępował i tyle”. Od początku, od kiedy pojawił się na Złotym Brzegu, miał w sobie coś głęboko niepokojącego. Wtedy, cztery lata temu, w domu był inny kot. Należał do Rilli, która świata poza nim nie widziała i białego kociaka z czarnym ogonkiem nazwała po prostu Jack Frost2, nawiązując zapewne do jego nieskazitelnie białego futerka. Zuzanna do Frosta serca nie miała, sama nie wiedząc dlaczego.
– Ten kot to ladaco, huncwot i powsinoga – skarżyła się Ani. – Zobaczy pani, że on jeszcze napyta sobie biedy!
– Dlaczego Zuzanna tak mu źle życzy? – dopytywała się zaciekawiona Ania.
– Ja mu niczego nie życzę – poprawiała ją stanowczym tonem Zuzanna. – Ja to po prostu czuję!
Pozostali domownicy nie mieli takich złowróżbnych przewidywań co do Jacka Frosta; przeciwnie, wręcz za nim przepadali. Kotek był grzeczny, przymilny, łasił się do wszystkich, pomrukując rozkosznie, a przede wszystkim był nieprawdopodobnie czyściutki: mył się tak często, że żadna plamka, choćby nie wiadomo jak mocno chciała, nie miała szans, by zbrukać jego śnieżnobiałe futerko.
I nagle, pewnego dnia, stało się coś niewyobrażalnego: Jack Frost… okocił się!
Zuzanna nie kryła satysfakcji. Nie miała racji, gdy mówiła, że ten cwany łobuz wywinie im jakiś numer?! Że tylko zgrywa takie białe niewiniątko? Że kryje się w nim prawdziwy diabeł wcielony w kota? Oczywiście, że mówiła, tylko że nikt jej nie słuchał! No, to teraz już wiedzą!
Rilla postanowiła zostawić sobie jednego z potomków Frosta: ładnego kociaka o szaroburym futerku w jasnokremowe prążki, ze sterczącymi jak maszty wydatnymi uszami. Mówiła do niego „moje Złociątko” i to imię rzeczywiście pasowało do uroczego, figlującego po meblach zwierzątka, które w tamtym czasie głęboko skrywało swój podły i złośliwy – zdaniem Zuzanny – charakter. Bo Zuzannie wystarczał sam fakt, że kocię było potomkiem tego przebrzydłego gałgana Jacka Frosta. Niczego dobrego po takiej latorośli spodziewać się nie należało, ale złego – i owszem!
Na Złotym Brzegu te czarne prognozy Zuzanny dobrodusznie wykpiwano. Wszyscy tak przywykli do myśli, że Jack Frost to „chłopak”, że w dalszym ciągu mówili o kotce jak o kocie, co jej absolutnie nie przeszkadzało, a bardzo śmieszyło gości, gdy pokazywano im „Jacka i jego kociaki” albo gdy słyszeli, jak Rilla wysyła swoje Złociątko „do mamusi”, żeby mu „wymył uszy”. Drażniło to Zuzannę.
– Słyszał to kto, żeby tak głupiemu kotu w głowie mieszać? – sarkała zgorszona.
Ona, zwolenniczka ładu i porządku, o Jacku Froście mówiła per „ono” lub nazywała go „białym hultajem”.
Zimą następnego roku Jack Frost posilił się na dworze czymś niezdrowym i niedługo potem umarł.
Imię Złociątko wkrótce przestało pasować do złocistorudego, pręgowanego kocura słusznych rozmiarów i zaczęto mu szukać innego. Nieco przydługie zawołanie Doktor Jekyll i Pan Hyde wymyślił mu Walter, który w tym czasie odkrył twórczość Stevensona. Gdy kot był rozespany, milusi, łakomy pieszczot i bardzo „domowy”, nazywali go Doktorem Jekyllem. A on wyciągał się jak długi na sofie, dywanie albo gołej podłodze i tak głaskany, drapany i pieszczony uruchamiał malutki, ukryty w nim silniczek i zaczynał mruczeć. A mruczał jak żaden inny kot na świecie!
Doktor Blythe przysłuchiwał się przez chwilę kojącemu zmysły mruczeniu Doca.
– Sam bym tak pomruczał – stwierdził wreszcie z westchnieniem. – Czyż można doskonalej wyrazić zadowolenie i satysfakcję?
Trzeba przyznać, że Doc był urodziwy. Poruszał się z niedbałym, leniwym wdziękiem, a gdy stawał w miejscu, z jego dostojnie znieruchomiałej sylwetki emanowała pewność i głębokie poczucie własnej wspaniałości. Siadał też z wielką godnością, owijając dookoła siebie swój długi, jedwabisty ogon, zapatrzony melancholijnie w jakiś odległy punkt, Ania i Gilbert mieli wrażenie, że dostąpili zaszczytu obserwowania nowego wcielenia egipskiego Sfinksa. Tyle że bardziej nieodgadnionego.
Niestety, od czasu do czasu, zazwyczaj wtedy, gdy zanosiło się na burzę, Doktor Jekyll przeistaczał się w upiornego Pana Hyde’a, a w jego łagodnych, zaspanych oczach pojawiała się żądza mordu. Do tej metamorfozy dochodziło zwykle bez żadnej zapowiedzi; nic nie wskazywało na to, że w ciele Doca budził się demon. Parskając i plując gniewnie, kot startował z sofy jak torpeda, drapiąc i gryząc po drodze wszystkie ręce, wyciągnięte po to, by go zatrzymać i uspokoić. W oczach Doca pojawiała się furia, a każdy futrzany włos na jego ciele stawał na baczność. I choć bezpieczniej było wtedy zejść mu z drogi, ludzie stawali jak wryci, zafascynowani tym czarcim urokiem szalejącego kota. Choć gdy do tej metamorfozy dochodziło wieczorem, przyglądali się jej z lekka niepewnie, czując mrowienie na plecach. I tylko Rilla stawała w obronie pieklącego się Doca, tłumacząc wszystkim, że to kot wędrownik, a nie kot kanapowy i musi sobie w życiu radzić.
W rzeczy samej Doc „radził sobie” świetnie w zależności od tego, w jakiej wersji aktualnie występował. Jako Doktor Jekyll delektował się świeżymi mleczkiem, ale gdy przeistaczał się w Pana Hyde’a, od spodka z mlekiem odwracał się z niesmakiem i pomrukiwał groźnie nad słuszną porcją surowego mięsa. Doktor Jekyll po schodach pomykał jak ulotny duszek, niemal nie dotykając stopni aksamitnymi łapkami, za to Pan Hyde kroczył tak majestatycznie, że słychać było skrzypienie starych desek. Tego jego trzeszczącego stąpania bała się bardzo Zuzanna, zwłaszcza gdy była sama w domu; mówiła, że czuje, jak jej krew stygnie w żyłach ze strachu. Co gorsze, upiorny Doc miał w zwyczaju siadać sztywno na środku kuchni i wpatrywać się bez końca nieruchomymi bursztynowymi oczami w przemykającą pod ścianami struchlałą Zuzannę. I choć tłumaczyła sobie, że to tylko kot i próbowała go ścierką z kuchni wygonić, kot nic sobie z tego wymachiwania i pokrzykiwania nie robił i dalej gapił się na nią jak zaklęty. A gdy pewnego razu zdesperowana rzuciła w niego leżącym przy kominku polanem, kocisko rzuciło się na nią jak pantera. Zuzanna przerażona uciekła z kuchni i więcej już na Pana Hyde’a ręki nie podniosła, ale gdy do jej królestwa wkraczał Doktor Jekyll, pozwalała sobie pacnąć go lekko w nos.
Przyjaciółki i przyjaciele panny Faith i pana Geralda Meredithów oraz pana Jamesa Blythe’a – czytała Zuzanna, z upodobaniem i wielką dbałością artykułując wszystkie nazwiska – uradowali się niezmiernie z ich powrotu do domu na wakacje po pracowitym semestrze spędzonym na uczelni w Redmond. Miło nam zawiadomić, że pan James Blythe, który w 1913 roku ukończył studia medyczne i uzyskał tytuł lekarza, odbył właśnie swój pierwszy staż w szpitalu uniwersyteckim…
– Z tej naszej Faith wyrosła śliczna dziewczyna – wtrąciła panna Kornelia, pochylona nad haftem, którym ozdabiała swoją nową robótkę. – To naprawdę niezwykłe, jakie w rodzinie pastora zaszły zmiany, gdy pojawiła się w niej Róża West. Pamiętacie, co ci mali Meredithowie wyprawiali kiedyś?! Strach było popatrzeć w ich stronę, bo człowiek cuda na kiju oglądał dzień w dzień! W życiu bym nie uwierzyła, że ta łagodna, delikatna Róża tak je pięknie wychowa. Dzieciaki od razu ją zaakceptowały, a Una świata poza nią nie widzi. No i jak pięknie zajmuje się swoim braciszkiem; zresztą nic dziwnego, bo to naprawdę słodki malec. A czy widziałaś kiedyś, Aniu, żeby siostrzeniec był tak podobny do swojej ciotki, jak ten mały Bertie przypomina Helenę? Nie tylko fizycznie, z włosów czy oczu, ale przede wszystkim charakterkiem. Taki sam uparciuch! Ani trochę się nie wdał w Różę! Norman Douglas powiedział mi kiedyś, śmiejąc się, że ten bocian, który go przyniósł, zabłądził i przez pomyłkę podrzucił maluszka na plebanii, zamiast u niego i Heleny.
– Bertie przepada za naszym Jimem – zauważyła Ania. – Zawsze, gdy Jim zagląda na plebanię, nie odstępuje go na krok, chodzi, uczepiony jego rękawa, jak mały piesek. Oczu z niego nie spuszcza.
– Myślisz, że Jim i Faith… no… że mają się ku sobie?
Ania uśmiechnęła się tajemniczo. Bawiła ją dociekliwość panny Kornelii, która kiedyś była nieprzejednaną tępicielką mężczyzn, a dziś wkładała wiele serca i starań w kojarzenie młodych ludzi w pary.
– Myślę, że są przyjaciółmi, panno Kornelio.
– Nawet jeśli – nie dawała za wygraną panna Kornelia – to wyjątkowo bliskimi przyjaciółmi! Mam oczy i widzę, co tam się między nimi kroi.
– Że pani widzi i wie, to nie mamy wątpliwości – pozwoliła sobie na uszczypliwość Zuzanna. – Toż Mary Vance na bieżąco o wszystkim panią informuje. Ale to przecież jeszcze dzieci i nie wypada nawet tak ich już swatać.
– Myślałaby kto! Dzieci! – prychnęła panna Kornelia. – Jim skończył dwadzieścia jeden lat, a Faith niedługo będzie miała dziewiętnaście! Dzieci rosną, droga Zuzanno; nie tylko ty i ja mamy już swoje lata.
Zuzanna umilkła urażona i wróciła do czytania gazety. Nie lubiła, gdy ktoś wypominał jej wiek, obawiając się, że może być uznana za zbyt starą do pracy.
Również Karol Meredith i Shirley Blythe zakończyli zajęcia w Akademii Królewskiej i przyjechali do domu. Podobno Karol dostał propozycję objęcia posady nauczyciela w szkole w Glen. To dobra wiadomość; nie ulega wątpliwości, że będzie świetnym nauczycielem, a nasza młodzież go od razu polubi.
– Będzie opowiadał dzieciakom o tym, jakie wspaniałe i cudowne są muchy-plujki, karaluchy, mole i inne robactwo. – Panna Kornelia pokiwała głową. – Słyszałam, że jego ojciec, znaczy pastor, i Róża chcieli, żeby kontynuował studia w Redmond, ale on woli zacząć pracować. Chce się jak najszybciej uniezależnić i sam zarobić na dalszą naukę. Zuch chłopak!
Walter Blythe – kontynuowała czytanie Zuzanna – przez ostatnie dwa lata uczył dzieci w szkole w Lowbridge, a w tym roku zrezygnował, bo po wakacjach zamierza rozpocząć studia w Redmond…
– Jesteście pewni, że to dobry pomysł? – Panna Kornelia popatrzyła z troską na Anię. – Wydobrzał już całkiem?
– Do jesieni na pewno mocno stanie na nogach – z uśmiechem zapewniła Ania. – Słońce, świeże powietrze, odpoczynek i kuchnia Zuzanny na pewno dobrze mu zrobią.
– Musi o siebie dbać – powiedziała poważnie panna Kornelia. – Z tyfusem nie ma żartów, zwłaszcza gdy dopada kogoś tak delikatnego jak Walter. Moim zdaniem, powinien z tymi studiami poczekać jeszcze z rok. No, ale wszyscy wiemy, jaki on jest ambitny. A co z Nan i Di? One też wyjeżdżają?
– Tak. Miały wprawdzie zamiar zostać w domu jeszcze przez rok i udzielać korepetycji, ale Gilbert przekonał mnie, że powinny już po wakacjach zacząć studia.
– Macie rację. – Panna Kornelia pokiwała głową. – Przy okazji będą miały oko na Waltera i dopilnują, żeby się tam zanadto nie przepracowywał. Nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na taką uwagę – posłała wymowne spojrzenie w kierunku Zuzanny – skoro co i rusz ktoś mnie tu poprawia i poucza, ale zaryzykuję i powiem, że wszyscy widzą, jak Jerry Meredith wodzi rozmarzonym wzrokiem za waszą Nan.
Zuzanna udała, że nie słyszy tych niesmacznych plotek, ale Ania roześmiała się i machnęła ręką.
– Sama pani wie, jakie ja mam z tymi moimi dziewczynami i chłopakami urwanie głowy! Ile problemów i rozterek, oczekiwań i rozczarowań! Gdybym je wszystkie brała sobie do głowy, już dawno przewróciłabym się pod ich naporem. Z trudem do mnie dociera, że już nie są dziećmi. Zwłaszcza gdy patrzę na moich chłopców, tych najstarszych, jacy są wysocy, silni, nie mogę uwierzyć, że to mój mały Jim i słodki Walter, których tuliłam w ramionach, nosiłam po domu, karmiłam łyżeczką i opowiadałam bajki przed snem. Pamięta pani Jima, raczkującego po Wymarzonym Domku? A teraz ma prawie dwa metry, patrzy na mnie z góry i uwodzi dziewczęta!
– Jak na razie nikt nie wynalazł jeszcze eliksiru młodości – stwierdziła filozoficznie panna Kornelia. – Czas na każdym z nas odciska swoje piętno.
– A mnie o starości przypomina tylko moje kolano, które mnie boli, gdy pogoda się zmienia. Złamałam nogę jako dziewczynka, gdy Józia Pye sprowokowała mnie do głupich popisów: wdrapałam się na dach domu i oczywiście z niego spadłam. A wracając do dzieci… Wiem, że zamierzają nacieszyć się tymi ostatnimi beztroskimi wakacjami, zanim zaczną studia. Zgrana z nich paczka! Wnoszą do tego domu tyle radości, śmiechu, tyle młodej, zdrowej energii! Uwielbiam, gdy tu są!
– Rilla też pojedzie na studia, gdy Shirley skończy naukę?
– Jeszcze nie zdecydowaliśmy, ale chyba nie. Gilbert uważa, że nie dojrzała jeszcze do tego, żeby zamieszkać poza domem. Fizycznie jest dobrze rozwinięta, ale trochę brakuje jej poczucia odpowiedzialności i samodzielności. No i nie wyobrażam sobie zostać tu na zimę bez żadnego z nich. Z braku lepszych zajęć chyba bym się całymi dniami kłóciła z Zuzanną. – Spojrzała na nianię z miłością.
Zuzanna odwzajemniła jej czułe spojrzenie i pokręciła siwą głową z dezaprobatą. Jakże by ona mogła się kłócić ze swoją ukochaną „panią doktorową”?!
– A Rilla? Ona w ogóle myśli o studiach? – zapytała panna Kornelia.
– Niespecjalnie – przyznała Ania. – Wygląda na to, że nasza najmłodsza córka nie ma szczególnych aspiracji w tej materii. Trochę mnie to martwi, bo ambicje warto w życiu mieć. A ona lubi się bawić. Nie ma w tym nic złego, oczywiście, pod warunkiem że to nie jest jedyny cel w życiu.
– A niby to dlaczego? – obruszyła się Zuzanna, która nie mogła znieść, gdy w jej obecności ktoś miał jakieś pretensje do jej ukochanych dzieci. – Jest młoda, a przywilejem młodości jest zabawa. Sama w tym wieku też bym to wolała. Ma jeszcze czas, żeby ślęczeć nad książkami.
– Ja nie każę jej ślęczeć nad książkami, Zuzanno. Oczekuję tylko, żeby zaczęła być odpowiedzialna za to, co robi, i za to, czego nie robi, również. I żeby nie była taka skupiona na sobie, na swoim wyglądzie i tym, w co się ubrać. Poprzewracało jej się od tego w głowie.
– I nie bez powodu jest z siebie zadowolona. – Zuzanna wzruszyła ramionami. – Jest śliczną dziewczyną; żadna inna w Glen St. Mary nie dorównuje jej urodą! Niech się te wszystkie panny MacAllister, Crawford i Elliot, z tej i z tamtej strony portu, schowają pod ziemię! Nie, pani Aniu, niech się pani na mnie nie gniewa, ale ja się nie zgadzam, żeby pani źle mówiła o Rilli. No, bo proszę tylko posłuchać, pani Elliot… – Znów sięgnęła po gazetę i zadowolona, że ona też to i owo wie o sercowych problemach młodzieży, zaczęła czytać:
Miller Douglas zrezygnował z wyjazdu na Zachód. Postanowił zostać na farmie swojej ciotki, pani Aleksandry Davis, i zająć się gospodarstwem…
– Chodzą słuchy – Zuzanna oderwała oczy od gazety i z satysfakcją cedziła słowa – że Miller dał sobie spokój z tym wyjazdem nie dlatego, że lubi grzebać w ziemi, tylko z powodu maślanych oczu, jakie robi do niego Mary Vance.
Trafiony, zatopiony… Twarz panny Kornelii oblała się pąsem.
– Nie podoba mi się, że Miller Douglas kręci się koło Mary – przyznała po chwili. – To byle jaka rodzina ci Douglasowie, z których on pochodzi. Jego ojca uważali za czarną owcę, nigdy się do niego nie przyznawali, a matka jest jedną z tych Dillonów, którzy mieszkają z drugiej strony portu; okropni ludzie, naprawdę!
– Jakby Mary Vance wywodziła się z jakiejś szlachty dworskiej! – prychnęła półgłosem Zuzanna. Panna Kornelia miała jednak dobry słuch.
– Mary jest rozsądną, pracowitą dziewczyną, która ma dobrze poukładane w głowie i została dobrze przygotowana do życia. Wyjście za mąż na Millera Douglasa oznaczałoby dla niej degrengoladę! Tak, a to gorsze niż mezalians! Na szczęście Mary zna moją opinię o Millerze i na pewno nie przyjdzie jej do głowy, żeby postąpić wbrew mojej woli.
– A ja znam opinię pani Aleksandry Davis o Mary i wiem, że ona nigdy nie pozwoli, by jej siostrzeniec ożenił się z dziewczyną nie-wiadomo-skąd. Tak że może pani spać spokojnie, pani marszałkowo! – oznajmiła Zuzanna z satysfakcją, że tym razem jej było na wierzchu, a to w dyskusjach z panią Elliot nie zdarzało się często. Poprawiła okulary na nosie i wróciła do lektury wiadomości.
Z zadowoleniem odnotowujemy, że po wakacjach pracę w naszej szkole będzie kontynuowała pani Oliver. Życzymy jej dobrego wypoczynku w Lowbridge!
– Bardzo się cieszę, że Gertruda zostanie z nami! – Ania klasnęła w dłonie. – Naprawdę martwiłam się, że wyjedzie z Glen. Rilla ją bardzo lubi i widzę, że Gertruda ma na nią dobry wpływ.
– Podobno wychodzi za mąż?
– Miała taki zamiar, ale chyba postanowili przełożyć datę ślubu.
– A kim jest szczęśliwy narzeczony?
– To Robert Grant z Charlottetown. Jest prawnikiem. Bardzo bym chciała, żeby Gertruda była wreszcie szczęśliwa. Do tej pory niespecjalnie jej się w życiu układało, przeżyła niejedno rozczarowanie i trochę była zrażona do mężczyzn. Nie jest już młodą dziewczyną, a właściwie nie ma żadnej rodziny. Nic dziwnego, że ta miłość, która spadła na nią jak grom z jasnego nieba, trochę ją zaskoczyła i chyba zaniepokoiła. Ona sama zdaje się nie wierzyć, że przytrafiło się jej coś tak niezwykłego. No i teraz, gdy okazało się, że muszą przełożyć ślub, przeraziła się, że to koniec jej marzeń o szczęściu. Tymczasem powód jest dość banalny i zupełnie niezawiniony przez Roberta; chodzi o jakieś formalności związane ze spadkiem po jego zmarłym niedawno ojcu. Pan Grant musi wszystko wyjaśnić i chce to zrobić wcześniej, zanim się ożeni, żeby nie mieszać do tego swojej narzeczonej, ale ona oczywiście uważa, że to zapowiedź końca ich związku.
– Zawsze mówiłam, że kobieta nie powinna nigdy uzależniać się od jednego tylko mężczyzny – wtrąciła Zuzanna tonem osoby doświadczonej, mającej za sobą trzy małżeństwa i nieskończoną liczbę innych związków.
– Nie, Zuzanno, to nie jest tak, jak uważasz. – Ania zamyśliła się na chwilę. – Jestem pewna, że Robert kocha Gertrudę i naprawdę chce się z nią ożenić, a to opóźnienie wynika z komplikacji, na które on nie ma wpływu. A że Gertruda jest trochę przesądna i ma skłonność do czarnowidztwa, to inna sprawa. Na przykład wierzy w sny! Próbowałam jej tłumaczyć, że to bez sensu, choć muszę przyznać, że to, co jej się czasami śni… Boże drogi, dobrze, że Gilbert tego nie słyszy! Co tam jeszcze ciekawego znalazłaś, Zuzanno? – Zaniepokoiła się, bo Zuzanna krzyknęła cicho, przejęta tym, co zobaczyła w rubryce towarzyskiej.
– Nie do wiary! Niech pani tylko posłucha, pani Aniu: Pani Zofia Crawford wyjechała z Lowbridge, by zamieszkać w domu swojej siostrzenicy, pani Albertowej Crawford. Przecież Zofia to moja krewna; kiedyś jako małe dziewczynki pokłóciłyśmy się o to, która dostanie od pastora święty obrazek z napisem „Bóg jest miłością”, a miał tylko jeden. Tak nam obu na nim zależało, że potem już ze sobą nie rozmawiałyśmy. A teraz po latach ona zamierza przeprowadzić się do Glen i zamieszkać w naszym sąsiedztwie!
– Jak znam życie, dawne antagonizmy nie wygasają tak łatwo, droga Zuzanno. To niedobrze, bo sąsiedzi powinni się lubić, a nie wypominać sobie jakieś dawne krzywdy.
– To nie ja, tylko Zofia zawsze wszczynała awantury i to ona powinna pierwsza wyciągnąć rękę do zgody – oznajmiła z godnością Zuzanna. – Jeśli mnie przeprosi, to jako dobra chrześcijanka przyjmę to jej przyznanie się do winy. A musi pani wiedzieć, że Zofia ma najczęściej zmarszczone brwi i uśmiech rzadko gości na jej twarzy. Całe życie taka była: ponura i niezadowolona. Pewnie dlatego szybko się postarzała i pomarszczyła. Gdy zmarł jej pierwszy mąż, okropnie rozpaczała, ale tylko przez parę miesięcy, bo po roku znowu była mężatką. No dobrze, co my tu jeszcze mamy? Aha, piszą, że w zeszłym tygodniu nasz kościół był wyjątkowo pięknie przystrojony kwiatami, a pastor wygłosił niezwykle mądre kazanie…
– Ciekawe, co na to pan Pryor? – przerwała jej panna Kornelia. – On nie cierpi kwiatów w kościele. Mówiłam wam, że jego przeprowadzka tutaj z Lowbridge ściągnie nam na głowę mnóstwo problemów. Wybranie go do Rady Parafialnej to było bardzo nierozumne posunięcie i jeszcze się o tym wszyscy przekonamy. Na własne uszy słyszałam jego pogróżki, że „jak znowu zobaczy te chwasty na ambonie”, to przestanie przychodzić na msze do kościoła i że „zacznie się modlić w swoim ogródku”.
– A ja pozwolę sobie zauważyć, że dobry Pan Bóg mieszkał w naszym kościele, zanim pan Księżycowy Brodacz – jak go tu nazywają – nastał w Glen, to i bez jego obecności tam się obejdzie – wtrąciła Zuzanna.
– A skąd się wziął ten śmieszny przydomek? – zainteresowała się Ania.
– A to jeszcze w Lowbridge chłopaki go tak przezywali, pani Aniu. Pewnie dlatego, że zawsze był pyzaty jak księżyc w pełni, a jak się zestarzał, to sobie zapuścił te straszne bokobrody. Lepiej będzie, żeby nie słyszał, jak na niego mówią za plecami. Bo to dziwoląg okropny, w dodatku z pomysłami nie z tej ziemi. Teraz należy do Rady Parafialnej, a ja pamiętam, jak dwadzieścia lat temu, w Lowbridge, pasł swoją krowę gdzie? Na cmentarzu! No dobrze! Przeczytałam już wszystko, co zasługuje na uwagę; na resztę szkoda czasu. Sprawy zagraniczne na przykład nigdy mnie nie zajmowały. Jakiś arcyksiążę został zabity… Kto to taki?
– A cóż nam do tego? – uspokoiła ją panna Kornelia, nieświadoma, jak szybko się przekona, iż bardzo się myli. – Na tych Bałkanach ciągle się mordują; tak tam mają, tylko że to nie nasza sprawa, więc nie wiem, po co w naszych gazetach w ogóle poświęca się miejsce takim nieważnym wydarzeniom. Odnoszę wrażenie, że te nasze „Wieści” zrobiły się ostatnio jakieś takie sensacyjne; walą po oczach tymi wielkimi tytułami o rzeczach, które w ogóle nas nie dotyczą. Ale, ale… Czas już na mnie. Dziękuję, Aniu, ale nie zostanę na kolacji. Muszę wrócić do domu, bo inaczej mój mąż uzna, że nie warto siadać do stołu. Mężczyźni tak mają, niestety. Boże święty, Aniu droga, co się dzieje z tym kotem? Oszalał?!
Doc rzeczywiście zaczął się zachowywać nienormalnie: jak wystrzelony z katapulty spadł pod nogi panny Kornelii, wyszczerzył w jej stronę zęby, po czym odbił się od podłogi i długim susem zniknął za otwartym oknem.
– Och, nie! Skoro Doc zmienił się w Pana Hyde’a, będzie lało jeszcze dziś w nocy. Nie ma lepszego barometru niż on.
– Chwała Panu na wysokościach, że polazł wałęsać się po ogrodzie, a nie po mojej kuchni! – Zuzanna złożyła ręce i z wdzięcznością popatrzyła na sufit.
– Za to ja pójdę powałęsać się po naszej kuchni – zadeklarowała ochoczo Ania. – Od kiedy w Złotym Brzegu mamy gościa za gościem, przygotowanie kolacji to cała operacja!
Dom na Złotym Brzegu otaczał ze wszystkich stron ogród, a zaraz za nim rozpościerały się leśne polany, poprzerastane młodniakami i niewysokimi zagajnikami. W jednym z takich cienistych gajów, w hamaku przywiązanym do dwóch młodych sosen, bujała się Rilla Blythe. Na leżącym w pobliżu pniu przysiadła Gertruda Oliver, a nieco dalej, w wysokiej trawie wyciągnął się jak długi Walter; na poły śpiący i marzący, najpewniej o jakichś dawno minionych czasach, w które lubił się zapuszczać w wyobraźni.
W domu Rillę, najmłodszą z całego rodzeństwa, ciągle traktowano jak małą dziewczynkę; nie dostrzegano, że dorosła i powoli stawała się młodą dziewczyną. Niedługo miała skończyć piętnaście lat, ale już teraz wzrostem dorównywała starszym siostrom. Dla Zuzanny była skończoną pięknością. Rzeczywiście przyciągała wzrok dużymi, ładnie wykrojonymi oczami w kolorze świeżego orzecha i gładką, jasną cerą, obsypaną drobniutkimi, złotawymi piegami. Te oczy, dziecięce piegi i jasne, jakby uniesione w niewypowiedzianym pytaniu brwi sprawiały, że wzbudzała w ludziach ciepłe, opiekuńcze uczucia: chciało się, zwłaszcza jeśli się było młodym chłopakiem – wyjść naprzeciw temu malującemu się na jej ładnej buzi zdziwieniu. I jeszcze te włosy, złotawokasztanowe, kręcące się naturalnie, i delikatny, prawie niewidoczny meszek nad górną wargą, wyglądający, jakby dobra wróżka musnęła niechcący buzię śpiącej w kołysce dziewczynki.
Rilla zdawała sobie sprawę z tego, że jest ładna, ale była rozsądnie próżna, bo o mankamentach swojej urody też pamiętała. Wiedziała, że jej twarz jest w porządku, ale figura pozostawiała to i owo do życzenia. Kiedyś krągła i pyzata jak tłuściutki pączek, dziś Rilla była szczupłą, a w niektórych partiach wręcz nieco za chudą dziewczyną, z racji swoich długich rąk i nóg przezywana przez braci – nie, nie przez Waltera! – Patyczakiem. Na szczęście z wiekiem jej ciało nabierało ładnych krągłości, a lekkość ruchów sprawiała, że Rilla zdawała się raczej przesuwać w powietrzu, niż chodzić. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie była trochę rozpieszczona, a od nadmiaru uwagi i czułości bliskich nieco jej się poprzewracało w głowie, ale ogólnie rzecz biorąc, była miłą i bystrą dziewczyną, choć nie tak inteligentną jak jej starsze siostry, Nan i Di.
Jako że właśnie skończył się rok szkolny, panna Oliver miała wyjechać na wakacje, jednak zaproszona serdecznie przez rodziców Rilli, zdecydowała się spędzić w ich domu pewien czas, dopóki nie wynajmie sobie w okolicy jakiegoś pokoju. Ani i Gilbertowi zależało na zrobieniu przyjemności najmłodszej córce, przeżywającej fazę oczarowania swoją nauczycielką.
Gertruda Oliver miała dopiero dwadzieścia osiem lat, ale życie zdążyło już mocno dać jej w kość. Nie była uderzająco piękna, ale ładna i dobrze zbudowana, o ciemnych, przygaszonych nutą goszczącego w nich na stałe smutku oczach i ciemnych włosach, kaskadą spadających jej na ramiona i okalających jej szczupłą twarz nieco posępną ramą. I tylko jej usta, odrobinę niesymetrycznie wykrojone, z jednym lekko uniesionym kącikiem, sprawiały wrażenie, jakby przez cały czas uśmiechała się z lekką ironią. Cała jej twarz, ten nieodgadniony uśmiech i melancholijne spojrzenie, przyciągały uwagę, bo były wyrazem jakiejś mrocznej tajemnicy, którą młoda kobieta w sobie nosiła.
Rilla nie zagłębiała się w tajemnice panny Gertrudy; wielbiła ją bez zastrzeżeń. Nawet pewna emocjonalna niestabilność i zmienne nastroje nauczycielki wcale dziewczynce nie przeszkadzały, a popadanie jej przyjaciółki w posępną depresję traktowała jako naturalną cechę tak niezwykłej osobowości.
Trzeba jednak przyznać, że nastrój panny Gertrudy załamywał się jedynie wtedy, gdy była wyczerpana, a to nie zdarzało się często. Zwykle była pogodna i wesoła, toteż młodzi Blythe’owie czasami nie pamiętali, że współtowarzyszka ich zabaw i żartów jest od nich znacznie starsza. Najbliższe relacje łączyły ją z Rillą i Walterem, którzy nie tylko ją bardzo lubili, ale i ufali, zdradzając jej różne swoje sekrety i marzenia. Dlatego Gertruda wiedziała, że Rilla najbardziej na świecie chciałaby – kiedyś… niedługo… – prowadzić ożywione życie towarzyskie, chodzić na tańce, przyjęcia i różne spotkania, na których kobiety występują w pięknych sukniach i makijażu. Tak jak bawiły się Nan i Di, otoczone adoratorami, których Rilla też im zazdrościła.
– Ach, i żebym koniecznie mogła o nich kiedyś mówić w liczbie mnogiej! – przyznawała się, zawstydzona, do swoich tęsknot.
Od Waltera panna Oliver dowiedziała się, że jest on autorem kilku pięknych sonetów miłosnych, zapisanych w zeszycie pod mylącym tytułem „Do Róży”; mylącym, bo wiersze są adresowane do Faith Meredith. Wyznał jej też, że jego marzeniem jest, by kiedyś, w przyszłości, pokierować katedrą literatury angielskiej na jakiejś uczelni. Poza tym Gertruda wiedziała, że Walter jest miłośnikiem piękna pod każdą postacią, natomiast rzeczy brzydkie i byle jakie budzą jego nieskrywaną niechęć. Można zatem uznać, że nauczycielka siostry poznała nie tylko pragnienia młodego człowieka, ale i jego kompleksy i słabości.
Walter, który był wyjątkowo urodziwym chłopcem, wzbudzał w pannie Oliver macierzyńskie uczucia: patrząc na niego, myślała w skrytości ducha, że chciałaby mieć kiedyś takiego ładnego, mądrego i wrażliwego syna. Bo jej ulubieniec, ciemnowłosy, szarooki, o bardzo regularnych rysach twarzy, był zdecydowanie najprzystojniejszym z trzech chłopaków ze Złotego Brzegu. No i ten nimb młodego poety! Przeczytała jego sonety i musiała przyznać, że jak na dwudziestoletniego chłopaka poradził sobie z miłosną liryką naprawdę świetnie. Nie trzeba było specjalnie znać się na poezji – a ona się nie znała – by wyczuć w tych strofach niezwykły talent.
Także Rilla była ogromnie przywiązana do Waltera. W przeciwieństwie do pozostałych braci, Jima i Shirleya, on nigdy nie stroił sobie z niej żartów ani nie przezywał jej Patyczakiem. Znalazł dla niej inny przydomek: Rilla-ma-Rilla – od jej pełnego imienia Marilla, które dostała na pamiątkę ciotki Maryli z Zielonego Wzgórza. Jej samej nie pamiętała, bo ciocia Maryla zmarła, gdy Rilla była jeszcze dzieckiem. Gdy podrosła, imię Marilla wydawało jej się staroświeckie i pretensjonalne. Sto razy bardziej wolałaby nazywać się na przykład Berta, bo to imię od razu wzbudzało stosowny respekt, było poważne i godne. Przydomek nadany jej przez Waltera brzmiał lepiej, ale i tak tylko jemu i pannie Gertrudzie pozwalała tak się do siebie zwracać. Zwłaszcza gdy to brat wypowiadał jej nowe imię, Rilla słyszała w nim szemranie strumienia, coś melodyjnego i nieuchwytnego.
Zwierzyła się kiedyś pannie Gertrudzie, że kocha Waltera tak mocno, iż nie zawahałaby oddać za niego życie, gdyby miało mu to w czymś pomóc. Bo Rilla, tak jak większość jej koleżanek-nastolatek, miała skłonność do egzaltacji. I w tej egzaltacji miała Walterowi za złe, że to Di zwierza się częściej niż jej.
– On myśli, że ja jestem za młoda, żeby różne sprawy rozumieć – pożaliła się kiedyś swojej starszej przyjaciółce. – A ja przecież wszystko rozumiem! I umiem dochować tajemnicy! Nikomu bym nie powiedziała, nawet pani! Bo gdy opowiadam pani o sobie, to co innego, a jego sekrety byłyby święte! Za to ja mu mówię wszystko, nawet mu swój pamiętnik pokazałam! I dlatego mi przykro, gdy on tak milczy, gdy tak patrzy na mnie i nic nie mówi. Tylko swoje wiersze mi czasami daje do przeczytania. Są wspaniałe, prawda? Ale to nic; ja ciągle mam nadzieję, że kiedyś będę dla Waltera kimś takim, jak Dora Wordsworth była dla swojego brata. A przecież gdzie tam poezjom Wordswortha do wierszy Waltera?! Nawet Tennyson nie może z nim konkurować!
– No, nie wiem… – uśmiechnęła się panna Oliver. – To wybitni poeci, którzy napisali wiele znakomitych… – urwała, widząc pełne urazy niedowierzanie w oczach Rilli. – Kochanie, jestem pewna, że twój brat będzie kiedyś sławnym poetą, a ty za jakiś czas staniesz się osobą, której będzie się zwierzał najchętniej.
– Kiedy w zeszłym roku zachorował i leżał w szpitalu, mało nie oszalałam ze strachu – przypomniała Rilla. – Tak się o niego bałam… Tata nie pozwalał im mówić mi, co się dzieje z Walterem, i miał rację. Chyba bym tego nie przeżyła. Każdego wieczora, zanim zasnęłam, długo płakałam. Chociaż czasami mam takie wrażenie… – ton głosu Rilli stał się lekko zgorzkniały i nadąsany; bez wątpienia zapożyczyła tę manierę od swojej nauczycielki – …no więc odnoszę wrażenie, że to Wtorek jest dla Waltera najważniejszy, a nie ja.
Wtorek zaliczał się do psiej czeredy mieszkającej na Złotym Brzegu. Pojawił się w domu właśnie we wtorek, a że Walter akurat pochłaniał Robinsona Cruzoe, kwestia imienia rozwiązała się niejako sama. Choć był psem Jima, to i Walter był bliski jego psiemu sercu. Najbardziej lubił układać się przy chłopcu, gdy ten tylko gdzieś usiadł. Wtorek mościł się wtedy przy nim i wsuwał pysk pod ramię Waltera. Zasypiał w tej pozycji, ale wystarczyło, że chłopiec go pogłaskał, a ogon psa natychmiast zaczynał najpierw drżeć, a potem kręcić młynka.
Wtorek nie był owczarkiem szkockim ani seterem, ani pudlem. Prawda jednak była taka, że wszystkich tych cech można było się w nim doszukać, ponieważ był to pies „prawdziwie wielorasowy”, jak go określał Jim, albo „niewątpliwie kundlowaty”, jak wyrokowali różni złośliwcy. W istocie Wtorek nie zachwycał psią urodą: po żółtawoburym grzbiecie rozlewały się czarne łaty, z których jedna, większa od innych, wylała się aż na pysk i otoczyła oko ciemną obręczą. Uszy miał sterczące, ale dziwnie nierówne, postrzępione na końcach, bo Wtorek dawał się wciągać w uliczne burdy, a z tych krwawych niekiedy zapasów zdarzało mu się wracać do domu mocno pokiereszowanym. Tak więc choć urodziwy szczególnie nie był, za to miał wielkie i gorące psie serce: wierne, lojalne i gotowe do największych poświęceń. Nikt, kto zajrzałby w bursztynowe oczy Wtorka, nie miałby najmniejszych wątpliwości, że psy mają dusze, bo Wtorkowa dusza odbijała się w jego wiernym spojrzeniu. Nic dziwnego, że cała rodzina Wtorka hołubiła i rozpieszczała; nawet Zuzanna podtykała mu smaczne kąski, choć nieraz jej podpadł, włażąc bez pozwolenia do jej pokoju i pakując swój skołtuniony zadek do jej łóżka.
Szczęśliwie Rilla tego dnia nie zamierzała ulegać smutkom ani wdawać się w niepotrzebne spory.
– Prawda, że czerwiec w tym roku był śliczny? – zapytała rozmarzonym głosem ze swojego hamaka, śledząc wzrokiem puchate obłoki, przesuwające się po niebie nad Doliną Tęczy. – Pogoda była wspaniała i wszystko się tak jakoś dobrze układało… – wyliczała sennie. – Było pięknie i cudnie, i wspaniale…
– A ja mam zawsze złe przeczucia, jak się wszystko tak wspaniale układa – westchnęła panna Gertruda. – Przekonałam się wiele razy, że taki dobry czas to forma rekompensaty od Pana Boga za zło, które ma się lada chwila wydarzyć. I zawsze czuję lęk, gdy słyszę, że ludzie chwalą czas i mówią, że dobrze im się żyje. Co nie zmienia faktu, że czerwiec był naprawdę uroczy w tym roku.
– Uroczy tak – zgodziła się Rilla – choć nie za bardzo ekscytujący. Prawdę mówiąc, był całkiem nudny. Jedynym sensacyjnym wydarzeniem było omdlenie panny Meade podczas mszy! Tak bym chciała czasami, żeby stało się coś niezwykłego; coś takiego, żeby wszyscy mieli o czym rozmawiać przez następne miesiące.
– Daj spokój, Rillo. Lepiej nie oczekiwać od losu takich niespodzianek. To, co dramatyczne, zwykle oznacza czyjeś cierpienie i łzy. Wystarczy, że będziecie tu mieli słoneczne i gwarne lato, podczas gdy ja będę się nudziła w Lowbridge.
– Przecież nie będzie pani całe lato siedziała w domu! Słyszałam, że mają być różne zabawy i pikniki, w których ja oczywiście nie będę mogła uczestniczyć, bo moi rodzice traktują mnie ciągle jak dziecko!
– Jeszcze się zdążysz nabawić, wytańczyć i najeździć na pikniki, Rillo – pocieszyła ją panna Gertruda. – Masz na to całe życie. A na razie ciesz się swoim dzieciństwem, kochanie, takim szczęśliwym i beztroskim. Ono naprawdę trwa krótko i mija nie wiadomo kiedy. Jeszcze zdążysz się nabyć dorosłą osobą!
– Ale ja bym bardzo chciała już teraz… zaraz być dorosła. Zobaczyć, jak to wtedy jest. Spróbować różnych rzeczy, których teraz nie wolno mi robić. Za niecały miesiąc skończę piętnaście lat. To chyba oznacza, że już nie jestem małą dziewczynką, prawda? Podobno okres między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia to najlepszy czas w życiu kobiety! – Rilla znowu popadła we właściwą sobie egzaltację. – Jeśli to prawda, to ja się postaram, żeby to był wyjątkowo udany czas w moim życiu i w całości zamierzam przeznaczyć go na zabawę.
– Coś ci powiem, skarbie: nie planuj! Jest takie powiedzenie: jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach.
– Ten, kto je wymyślił, na pewno nie miał na myśli planu zabaw! – upierała się Rilla.
– A tobie tylko zabawy w głowie! – Panna Oliver pokręciła głową z dezaprobatą. – Masz dopiero, a nie aż piętnaście lat, głuptasie! A co ze szkołą. Zamierzasz jesienią podjąć gdzieś naukę?
– W życiu! – roześmiała się Rilla. – Ani tej, ani żadnej następnej! Skończyłam z nauką! Nie interesują mnie te różne „izmy” i „logie”. Zostawiam to Nan i Di. Z naszej szóstki pięcioro studiuje; myślę, że to dość jak na jedną rodzinę. Ktoś w niej musi być niewykształcony, prawda? Spokojnie mogę być niedouczona; wystarczy mi, że będę ładna, zgrabna i że będę miała wzięcie. Nie zależy mi na tym, żeby uchodzić za inteligentną. Nie jestem szczególnie zdolna i bardzo się z tego cieszę. Tak jest zdrowiej, bo nikt nie ma wobec mnie żadnych oczekiwań. Ale żeby było jasne: nie ciągnie mnie też do szycia, uprawiania ogrodu i zajmowania się kuchnią. Nie lubię sprzątać ani gotować, a biedna Zuzanna już zwątpiła, że kiedykolwiek nauczę się piec jej popisowe ciasteczka. Tata mówi o mnie, że ja jestem taka, co to „nie sieje, nie orze, tylko czeka, aż mu wyrośnie zboże”. Aha, i jeszcze, że należę do wąskiej grupy niedotykalskich, co to „ty mnie nie rusz, bo ja mam kapelusz!” – Teraz już Rilla śmiała się głośno i serdecznie.
– Myślę, że trochę za wcześnie pożegnałaś się ze szkołą, Rillo – zauważyła spokojnie panna Oliver.
– No dobrze, mama obiecała, że przerobi ze mną w zimie podręcznik o literaturze angielskiej. Przypomni sobie to, co studiowała; przecież była kiedyś nauczycielką. Cieszę się, bo lubię czytać. Niech się pani tak nie przejmuje moim nieuctwem! Jak ja mogę być poukładana i zorganizowana, gdy świat wokół mnie jest taki kolorowy i roztańczony?! Proszę pomyśleć: w przyszłym roku skończę szesnaście lat, a za dwa lata będę miała siedemnaście! Czy jest coś bardziej ekscytującego na świecie?
– Odpukaj! – poleciła jej panna Gertruda, usiłując zachować powagę. – Nie kuś losu! Odpukaj na wszelki wypadek, Rillo-ma-Rillo! W niemalowane drewno!
Rilla przeciągnęła się leniwie i ziewnęła, a potem posłała pannie Oliver jeden ze swoich wielu wciąż obecnych na jej ładnej buzi uśmiechów. Panna Gertruda przyjechała do nich wczoraj z Lowbridge, bo nazajutrz w latarni na Przystani Czterech Wiatrów miała się odbyć zabawa taneczna.
– Tak się cieszę na jutro! – Dziewczynka klasnęła w ręce. – Zawsze mam gdzieś w środku taki miły niepokój, co się wydarzy następnego dnia. Bo przecież może… wszystko, prawda?
Gertruda drgnęła lekko, bo niepokój, z jakim ona oczekiwała każdego nowego dnia, wcale nie był miły. Tyle razy już się przekonała, że świt z reguły podrzuca jej kłopoty i nowe problemy.
Rilla nie zauważyła, że nauczycielka posmutniała lekko.
– Bo ja tak sobie myślę, że w każdym nowym dniu najpiękniejsze jest to, że nie wiemy, jaki będzie – kontynuowała. – Budzimy się rano, za oknem wstaje słońce i obiecuje, że będzie pięknie i ciepło, a my sobie leżymy i zastanawiamy się, co dobrego albo nieoczekiwanego nas dziś spotka. Ja w każdym razie lubię tak sobie poleżeć i powyobrażać, co takiego ekscytującego może się w ciągu dnia wydarzyć.
– Obawiam się, że ekscytujące mogą się dziś okazać wieści o wojnie – zauważyła sucho panna Gertruda. – Francuzi i Niemcy przestali się przyjaźnić.
Rilla natychmiast posmutniała.
– Tak, wiem… – Pokiwała głową zmartwiona. – To byłoby okropne, gdyby wojna naprawdę wybuchła. Na szczęście to nie nasza sprawa, prawda? Jak pani myśli, którą sukienkę mam włożyć jutro: białą czy zieloną, tę nową? Ta zielona jest prześliczna, ale może szkoda jej na taką wiejską zabawę? Nie chciałabym jej zniszczyć! A uczesze mnie pani? Chciałabym jakoś tak inaczej niż zwykle, żeby wszystkie dziewczyny z tymi warkoczami upiętymi na czubku głowy… Wie pani… żeby mi zazdrościły!
– Mama pozwoliła ci iść na zabawę? – zdziwiła się panna Oliver. – Naprawdę? Jak ją przekonałaś?
– Walter mi pomógł. Powiedziałam mu, że się zapłaczę na śmierć, jeśli każą mi zostać w domu. Przecież ja jeszcze nigdy nie byłam na takiej dorosłej zabawie, panno Gertrudo! Nie mogę spać w nocy, tak się cieszę na te tańce! – entuzjazmowała się Rilla. – Martwiłam się tylko o pogodę, więc jak dziś rano zobaczyłam, że świeci słońce, to aż podskoczyłam do góry ze szczęścia. Gdyby jutro lało, to… to byłoby okropne. – Dziewczyna aż się wzdrygnęła. – W tej sytuacji zdecyduję się chyba jednak na tę zieloną. Przecież to moja pierwsza prawdziwa zabawa! No i będą do niej pasowały moje nowe buty. Są błyszczące, takie srebrzyste; no, przepiękne po prostu! Dostałam je na gwiazdkę od pani Ford. Jeszcze ich do tej pory ani razu nie włożyłam! Och, panno Gertrudo! Mam nadzieję, że ktoś mnie poprosi do tańca. Chybabym umarła z rozpaczy, gdyby nikt nie chciał ze mną zatańczyć i całą zabawę siedziałabym na ławce! Szkoda, że Jerry i Karol nie tańczą, bo synom pastora chyba nie wypada, prawda? No to z nimi nie potańczę, niestety!
– Jestem pewna, że nie będziesz siedziała na ławce – uspokoiła ją panna Oliver. – Przyjdzie młodzież z portu, a przecież dziewcząt jest w tej okolicy mniej niż chłopców.
– Jak ja się cieszę, że mój tata nie jest pastorem! – roześmiała się nagle Rilla. – Pewnie byłabym dziś tak samo zła jak Faith, bo Unie chyba nie zależy na tańcach. W każdym razie widziałam dziś minę Faith, gdy usłyszała, że nietańczące dziewczyny też są zaproszone, bo trzeba przygotować poczęstunek. Ależ była wściekła! Jak ją znam, pójdzie z Jimem na plażę i tam będą siedzieć na skałach i wpatrywać się w morze. Słyszałam, że po tańcach wybierzemy się całą gromadą aż do tego strumienia, który płynie obok Wymarzonego Domku, a potem wsiądziemy do łodzi i popłyniemy do latarni morskiej! Wyobraża pani sobie, jakie to będzie cudne?! – Policzki Rilli płonęły z emocji.
– Jak się ma piętnaście lat, to wszystko wydaje się człowiekowi „cudne” – stwierdziła panna Oliver z lekką ironią. – To, co dla was będzie cudne, mnie pewnie wyda się nudne. Bo i któż poprosi do tańca panią nauczycielkę? Co najwyżej Jim i Walter, każdy jeden raz, bo są grzeczni i dobrze wychowani. Nawet nie będzie tam z kim porozmawiać. Dlatego wybacz, kochanie, ale perspektywa zabawy nie nastraja mnie tak optymistycznie jak ciebie.
– A jak to było na pani pierwszym balu? – zainteresowała się Rilla.
– Pamiętam, że to było straszne doświadczenie! – Młoda kobieta pokręciła głową. – Byłam bardzo nieśmiałą dziewczyną, a do tańca poprosił mnie tylko jeden kolega, tak się składa, że równie nieśmiały jak ja. Byłam na niego zła, że jest taki nieporadny i gamoniowaty, a on to chyba wyczuł, bo potem, przez resztę zabawy, omijał mnie z daleka. Wiesz, Rillo, moje dzieciństwo było bardzo ponurym czasem w moim życiu, dlatego tak się cieszę, że tobie to nie grozi. Bardzo bym chciała, żeby ten wieczór był dla ciebie wyjątkowy i żebyś tę swoją pierwszą zabawę wspominała ze wzruszeniem przez całe życie.
– Wczoraj miałam okropny sen – przypomniała sobie Rilla. – Śniło mi się, że poszłam na tańce, ale dopiero tam, na sali, zobaczyłam, że zapomniałam się ubrać: miałam na sobie nocną koszulę i kapcie. Obudziłam się cała spocona ze strachu, że to prawda.
– Ja też miewam takie przerażające sny – powiedziała panna Gertruda cicho, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. – I to regularnie. Najgorsze jest to, że wszystko w nich jest tak przeraźliwie realistyczne…
– Jaki to sen? – Rilla patrzyła na nauczycielka zafascynowana.
– Śni mi się, że stoję tu, na waszej werandzie, i patrzę tam – pokazała ręką – na te pola za Glen. I nagle widzę, że z daleka zbliża się do miasteczka wysoka, spieniona fala, która stopniowo zalewa najpierw te pola, a potem również Glen znika w jej odmętach. A ja stoję jak zaczarowana i jedyna myśl, jaka mi przychodzi do głowy, to przekonanie, że do Złotego Brzegu ta woda na pewno nie dotrze. Na próżno, bo już po chwili fala dociera do schodów i szybko podnosi się wyżej i wyżej… Próbuję stamtąd uciec, gdy nagle zauważam, że moja sukienka wygląda tak, jakby to nie woda ją zmoczyła, tylko krew… I wtedy się budzę… Przerażona, trzęsę się ze strachu do rana. Boję się takich snów, bo one zwykle zapowiadają coś złego.
Rilla z niepokojem popatrzyła na zachmurzone niebo.
– Coś złego? – zmartwiła się. – Oby tylko nie burzę! Bo gotowi są z jej powodu odwołać zabawę!
– Dzieciak z ciebie, Rillo-ma-Rillo! – Panna Oliver popatrzyła na nią z politowaniem. – Nic aż tak złego na pewno się nie wydarzy.
W rzeczy samej na Złotym Brzegu od jakiegoś czasu dawało się wyczuć pewien niepokój, tylko Rilla, zaaferowana własnymi, dziewczyńskimi problemami, zdawała się tego nie zauważać. Doktor Blythe stał się małomówny i tylko wzdychał posępnie, przekładając strony czytanej gazety. Za to chłopcy, Jim i Walter, wprost chłonęli wieści dostarczane przez gazety.
Wieczorem Jim poszukał Waltera, by podzielić się z nim nowiną, którą właśnie usłyszał.
– Niemcy wypowiedzieli wojnę Francuzom! – zawołał, łapiąc się za głowę. – Człowieku! Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że Anglia pewnie też się przyłączy, a skoro tak, to twój wymyślony Szczurołap już szykuje się do drogi!
– On nie jest wymyślony – poprawił go spokojnie Walter. – Ja… przeczuwam, że on istnieje. Jim, ja go naprawdę wtedy, przed laty, zobaczyłem, jak stał na skraju Doliny Tęczy. – Milczał przez chwilę, a potem zapytał z wahaniem: – Serio myślisz, że Anglia też weźmie udział w tej wojnie?
– Serio, nie serio, i tak wszyscy pobiegniemy na pomoc naszej „siwej rodzicielce” z dalekiej Północy – roześmiał się Jim. – Nie zostawimy jej przecież na pastwę losu, co? No, wszyscy jak wszyscy… – Popatrzył na brata wymownie. – Rekonwalescenci po tyfusie zostaną w domu, by się do końca wykurować. Szkoda ci, co?
Walter nie odpowiedział na tę zaczepkę, zapatrzony w jakiś odległy punkt daleko na horyzoncie.
– My jesteśmy jak te młode wilki! – Jimowi wcale nie przeszkadzało milczenie brata. Zwichrzył sobie swoją płową czuprynę szczupłą, zwinną dłonią „stworzoną do tego, by operować” – jak określał to ojciec. – Ale się będzie działo! Zanim to jednak nastąpi, zaczną się podchody i negocjacje, bo przecież te stare pryki, jak Grey, będą się asekurowali na wszystkie strony. Niech sobie podchodzą do tego jak pies do jeża, byleby stanęli na wysokości zdania. Nie mogą zawieść sojusznika, bo Francuzi by im tego nie darowali! Zanim to jednak nastąpi, pora chyba się zbierać na te tańce w latarni. – Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i poszedł do domu, pogwizdując starą piosenkę Ich było stu, na kobzach grali, a ja byłem sam…
Pozostawiony sam sobie i własnym myślom Walter stał przez chwilę nieruchomo, wciąż oszołomiony tą straszną wieścią o wojnie. Jak to możliwe, że jeszcze parę minut wcześniej taka myśl nawet nie zaświtałaby w jego głowie? Wojna? Wojna to barbarzyński obyczaj, a na takie nie ma miejsca w dwudziestym wieku! Nie wolno do niej dopuścić i na pewno mądrzy przywódcy nie pozwolą, by do takich straszliwych krwawych zmagań dochodziło teraz między cywilizowanymi narodami.
Uspokoiwszy w ten sposób własne obawy i stłumiwszy nagły niepokój, Walter z ulgą powrócił do świata i życia, które były mu bliskie, bo jak mało kto potrafił zachwycać się urodą jednego i drugiego. Wojna nie przystawała do tego sierpniowego, ciepłego wieczoru, opadającego powoli na odpoczywające po letnim upale Glen, pełne starych domostw z cienistymi werandami, uginających się pod ciężarem owoców sadów i barwnych, ukwieconych bajecznie ogrodów. Różowopopielate niebo połyskiwało perłowo w miejscach, w których przetaczała się po nim złocista kula zachodzącego słońca, ustępującego miejsca srebrzącemu się nieśmiało nad przystanią księżycowi. Cichnące pogwizdywanie drozdów mieszało się w powietrzu z szumem poruszanych przez wieczorny wiatr drzew i dolatującymi z pootwieranych okien śmiechami strojących się na tańce dziewcząt.
Przynajmniej dadzą mi spokój i nie będą ciągnęli do latarni. Okazuje się, że chorowanie na tyfus ma też swoje dobre strony – pomyślał i nie wiadomo dlaczego zrobiło mu się smutno.
Tymczasem Rilla zdążyła się już przebrać i teraz wychyliła się przez okno w swoim pokoju. Z jej misternie upiętych włosów wysunął się mały, żółty bratek i pofrunął w dół, znikając w wysokiej trawie. Przez chwilę myślała, żeby zejść na dół i go poszukać, ale zaraz przypomniała sobie, że ma ich dużo powpinanych we włosy przez pannę Oliver.
– Jak cicho! – Głęboko nabrała powietrza do płuc. – To będzie piękna, ciepła noc. Jest tak spokojnie, że słychać nasze dzwonki, porozwieszane w Dolinie Tęczy. Kiedy my je tam poprzyczepialiśmy? Chyba z dziesięć lat temu!
– Tak, a kiedy wiatr nimi porusza, zdaje mi się, że słyszę tę samą muzykę, o której pisał Milton w Raju utraconym3.
– Ja pamiętam tylko, jak w dzieciństwie szaleliśmy w Dolinie Tęczy – powiedziała Rilla i jej buzię rozjaśnił rozmarzony uśmiech.
Teraz po Dolinie Tęczy nie biegały już żadne dzieci; wszystkie dorosły. Wieczorami było tam cicho i zwykle pusto, więc Walter zachodził tam, by sobie poczytać w spokoju. Od czasu do czasu Jim i Faith umawiali się na polanie na swoje randki albo Nan i Jerry siadywali na starym, zwalonym pniu i dyskutowali z zapałem, bo te wspólne tematy były najwyższą formą ich wzajemnego sobą oczarowania. Rilla też miała w dolinie swoje ulubione miejsce, gdzie lubiła się zaszyć, gdy chciała pobyć sama.
– Zanim wyjdziemy, muszę zajrzeć do kuchni. Zuzanna nie darowałaby mi, gdybym nie pokazała jej, jak wyglądam.
Zbiegła lekko po schodach i pomknęła do pogrążającej się o tej porze w mroku kuchni, w której Zuzanna była zajęta jakimś szyciem. Czuła się śliczna i chciała, żeby ukochana niania mogła się nią pozachwycać. W jasnozielonej, szyfonowej sukience, z przypiętym do paska bukiecikiem bladoróżowych stokrotek, w popielatych pantoflach z nabłyszczanej skórki, wyglądała jak zwiewny obłoczek. I jeszcze te bratki, którymi panna Gertruda ozdobiła jej upięte do góry włosy; z misternego koka na czubku głowy tu i ówdzie wysuwały się niesforne loki… Wyglądała tak ładnie i świeżo, tak radośnie, że nawet pijąca w kuchni herbatę kuzynka Zuzanny, Zofia Crawford, popatrzyła na nią z prawdziwym upodobaniem, co było o tyle niezwykłe, że Zofii mało co na tym świecie się podobało.
Zofia i Zuzanna pogodziły się jakiś czas temu, gdy pani Crawford przeprowadziła się do Glen i zaczęła odwiedzać swoją kuzynkę na Złotym Brzegu. Zuzanna nie zawsze się z tych wizyt cieszyła, bo obcowanie z Zofią – osobą z jednej strony wścibską, z drugiej dość humorzastą – nie było łatwe ani przyjemne. Gdy Ania zapytała kiedyś Zuzannę, skąd jej rezerwa wobec krewnej, ta odpowiedziała krótko:
– Jedni ludzie przychodzą z wizytą, a inni przeprowadzają wizytację.
Popatrzyła przy tym tak wymownie, że pani Blythe nie miała wątpliwości, czym są w jej oczach odwiedziny Zofii.
Zofia Crawford była chuda i długa; zresztą wszystko w niej wydawało się długie: cienki nos, wąskie wargi, patykowate nogi i zdające się nie mieć końca chude ręce, które z rezygnacją splatała na zapadniętej klatce piersiowej z niewidocznym biustem. Cała była też blada, jakby trudy życia wypłukały z niej wszystkie kolory. Popatrzyła na Rillę wyblakłymi oczami i zapytała ją raczej smętnie niż z zaciekawieniem:
– To pani włosy? Prawdziwe?
– Oczywiście! – obruszyła się Rilla.
– To niedobrze! – zawyrokowała Zofia, kręcąc posępnie głową, upstrzoną cienkimi loczkami w mysim kolorze. – Taka gęstwina włosów ujmuje człowiekowi sił, a brak sił to wiadomo: gruźlica. Nie mówię od razu, że pani jest chora, ale lepiej uważać. Obciąć albo co. Słyszałam, że się wybieracie na potańcówkę. Podobno nawet chłopaki od pastora odgrażają się, że będą tańczyć. Oni to niech tam, ale dziewczynom z plebanii nie wypada. Ja się nigdy do tańca nie rwałam, bo kiedyś jedna taka, co to ją dobrze znałam, wzięła i umarła w czasie tańca. No i jak tu iść w tany, jak człowiek wie, czym to grozi?
– No i co? – zapytała Rilla niezbyt grzecznie. – Potem już nie tańczyła?
– Jak miała tańczyć, skoro umarła? – zirytowała się Zofia. – Umarli nie tańczą, prawda? Pochodziła z Lowbridge i tam ją pochowali. Niech pani osłoni sobie szyję.
– Teraz? Przecież jest ciepło. Zawiążę sobie chustkę, gdy będziemy płynęli łodzią do latarni.
– Jak pani sobie chce. Tylko niech pani uważa na tej łodzi! Czterdzieści lat temu, pamiętam jak dziś, też młodzi wybrali się na przejażdżkę łódką. Cała ich gromada się do niej napakowała. Za dużo ich było; łódź nie dała rady i wszyscy poszli na dno. Wszyscy! Oby dziś tak samo się nie stało! Nie próbowała pani czymś sobie tych piegów wywabić? Radzę pani jakimś sokiem je nacierać, byle kwaśnym.
– No, kto jak kto, ale ty na piegach znasz się wyśmienicie, Zofio – wtrąciła się pospiesznie Zuzanna, widząc minę Rilli. – Pamiętam przecież, że jako młoda dziewczyna byłaś nakrapiana jak indycze jajo! Przez cały rok, a nasza Rilla ma je tylko w lecie, od słońca! Nie przejmuj się nią, kochanie. Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, zwłaszcza z tymi upiętymi włosami. – Zerknęła w dół i dostrzegła na nogach Rilli srebrne pantofle. – Ale w tych butach chyba się nie wybierasz na plażę, co?
– Oczywiście, że nie – uspokoiła ją Rilla. – Wszystkie idziemy w wygodnych butach; dopiero na miejscu się przebierzemy. Jak moja sukienka, Zuzanno? – Obróciła się dookoła własnej osi, a wokół niej zafalowała zielona mgła.
Zuzanna już miała pochwalić sukienkę, ale Zofia ją uprzedziła.
– Też miałam taką – powiedziała z westchnieniem. – Była zielona, przystrojona kwiatami i szeleściła falbanami, gdy szłam. Bo suknia musiała mieć falbany, żeby ukryć ciało, które pod nią było. Nie to, co teraz, kiedy panny biegają w obcisłych trykotach i pokazują, czym ich Pan Bóg obdarzył. Ten świat schodzi na manowce; tyle wam powiem! No i na tej mojej pierwszej zabawie tańcującej zaczepiłam falbaną o jakiś gwóźdź i ją głęboko rozdarłam. A potem, jakby tego było mało, wpadłam na kogoś, kto pił herbatę, i ta herbata znalazła się na mojej sukni. Tak że jak wróciłam do domu, to z mojej kreacji zostały strzępy. Niech pani uważa na swoją sukienkę! – Zofia ostrzegawczo pokiwała palcem i jeszcze raz zlustrowała Rillę bacznym spojrzeniem. – A nie powinna być trochę dłuższa? Nogi ma pani takie chude i ciągną się do samej ziemi…
Zuzanna popatrzyła na kuzynkę z głęboką dezaprobatą.
– Rilla jest jeszcze dziewczynką, a w tym domu dziewczynki nie chodzą w sukienkach do ziemi – oznajmiła tonem pełnym urazy, jakby to ją osobiście dotknęły cierpkie uwagi Zofii.
Rilla też była urażona, ale słowami Zuzanny. Dziewczynka! Też wymyśliła! Opuściła kuchnię dotknięta w swojej piętnastoletniej godności, prawie zła. Ależ ta Zuzanna jest! Niby stara, a nic nie rozumie. Naprawdę jej się wydaje, że nie można być d o r o s ł y m, dopóki nie skończy się sześćdziesięciu lat? I jeszcze ta jej pociotka Zofia! Jak ona śmiała tak komentować jej piegi i chude nogi?! Jakby sama była Bóg wie jaką pięknością! A wygląda jak ta żerdź, które Zuzanna ustawia w warzywniku do podtrzymywania fasoli!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Doktor Jekyll i pan Hyde – bohater noweli szkockiego pisarza, Roberta Louisa (1886) pt. Dziwny przypadek dr. Jekylla i Mr Hyde’a (Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde’a), występujący w dwóch postaciach: łagodnej i demonicznej. Dziś fraza „Jekyll i Hyde” oznacza kogoś dwulicowego, o podwójnej, skrajnie odmiennej osobowości. [wróć]
2.Frost (ang.) – mróz. [wróć]
3.Raj utracony (ang. Paradise Lost) – to wielki (12 ksiąg!) poemat epicki pióra poety i pisarza Johna Miltona, wydany po raz pierwszy w 1667 roku, a dziś zaliczany do klasyki literatury angielskiej. [wróć]