Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka o współczesnych rodzicach nastolatków. O kryzysie własnym rodzica i o kryzysie bycia rodzicem. O życiowych krawędziach. O lęku i poczuciu winy, że wciąż robią coś nie tak. O bezradności i zniecierpliwieniu. Przeczołgani przez system, przestali ufać własnej intuicji. Mają dość!
Dlaczego współczesne rodzicielstwo jest takie trudne? Dlaczego, mimo że chcemy być „najlepszymi rodzicami świata”, nasze dzieci są smutne i zagubione? Dlaczego – chociaż „daliśmy im wszystko” – lądują na terapiach i w szpitalach psychiatrycznych?
Rozmowa Krystyny Romanowskiej z dwiema doświadczonymi lekarkami pomaga zrozumieć - z perspektywy gabinetu psychiatry i terapeuty - współczesne mechanizmy życia społecznego rządzące rodziną. Naświetla problemy, tłumaczy je i szuka dróg wyjścia.
Książka jest wsparciem dla rodziców dzieci w kryzysie i tych którzy czują, że rodzicielstwo ich przerosło. Podpowiada, co zrobić, żeby było łatwiej. Jak odzyskać rodzicielską pewność siebie i zrozumieć skomplikowaną zależność między samopoczuciem rodzica i dziecka. Wyjaśnia, skąd permanentne rodzicielskie zmęczenie i porażki wychowawcze.
***
O rozmowach, które się nigdy nie odbyły, a powinny.
O tym, jakie są granice zaufania wobec dziecka.
O smutku samotnych (a nie samodzielnych) rodziców.
O nadmiernych oczekiwaniach dorosłych wobec dzieci lub wręcz przeciwnie strachu przed stawianiem dzieciom granic.
O tym, jak dbać o „drugie dziecko”, jeżeli pierwsze ma diagnozę, i kiedy skorzystać z terapii rodzinnej.
O tym, czy warto być kumplem swojego dziecka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
Projekt okładki: Izabela Dudzik
Redaktorka inicjująca: Barbara Czechowska
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Redakcja: Beata Kęczkowska
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa), Beata Kozieł-Kulesza
© for the text by Krystyna Romanowska
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-287-3208-7
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
„A co z nami, rodzicami? My przecież też jesteśmy na krawędzi!” – usłyszałyśmy od czytelniczek i czytelników „Nastolatek na krawędzi”, naszej pierwszej książki.
Nie zostało nam więc nic innego, jak tylko napisać drugą część: książkę o współczesnych rodzicach nastolatków i ich życiowych krawędziach.
Trzymają Państwo w ręku nietypowy poradnik parentingowy – to raczej psychiatryczno-dziennikarska refleksja i próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego współczesne rodzicielstwo jest takie trudne do udźwignięcia? Jak to się stało, że mimo szczerych chęci dorosłych, by być „najlepszymi rodzicami świata”, ich nastolatki są takie smutne? Dlaczego – chociaż „daliśmy im wszystko” – lądują w szpitalach psychiatrycznych? Skąd to ciągłe wrażenie niekompetencji, zmęczenia, wyczerpania, chociaż półka ugina się od poradników parentingowych z instrukcjami obsługi nastolatka? A może po prostu wziąć L4 z rodzicielstwa i na chwilę zapomnieć o wszystkim?
Nie jest naszą ambicją przytaczać statystyki czy metaanalizy dotyczące stanu psychicznego rodziców i ich dzieci. Obserwujemy z perspektywy gabinetu psychiatry i terapeuty współczesne mechanizmy życia społecznego rządzące rodziną.
Piszemy o smutku samotnych (a nie samodzielnych) mam, o tym, jak dbać o „drugie dziecko”, jeżeli pierwsze ma diagnozę. Jak nie zapomnieć o sobie, jeżeli system przeczołguje rodziców na każdym etapie życia. W książce staramy się dać wsparcie rodzicom dzieci, które – z różnych powodów – trafiły do gabinetów specjalistycznych, mają za sobą próby samobójcze, epizody depresyjne, samookaleczenia, diagnozy zaburzeń psychicznych, anoreksję, kłopoty z identyfikacją płciową. A przede wszystkim wyjaśniamy bardzo specyficzne zależności między samopoczuciem rodziców i dzieci. Depresyjny rodzic nie ma w sobie przestrzeni na pomieszczenie kłopotów dziecka. Rodzic z zaburzeniami psychicznymi musi pomóc sobie, żeby sprostać wychowaniu syna czy córki.
Jako specjalistki – lekarki psychiatrii pracujące od ponad dwudziestu lat, najpierw z dorosłymi, a potem z dziećmi i młodzieżą, dziennikarka zajmująca się tyle samo lat tematyką społeczną – mamy całkiem niezły wgląd w rodzinne kłopoty i kryzysy. Zdajemy sobie sprawę, że dzisiejsze rodzicielstwo – z jego ułudą łatwości (psychologia rozwojowa powiedziała o dziecku przecież już prawie wszystko) – jest pełne ostrych krawędzi, z których łatwo runąć w dół.
To dobrze, że pierwsza książka ośmieliła dorosłych do mówienia o swoich kłopotach. Opisane w książce historie nastolatek z ADHD czy w spektrum autyzmu okazały się rzeczywistością niektórych rodziców, a nawet ich lustrzanym odbiciem. Wiemy, że są grupy rodziców w małych miejscowościach, którzy umawiają się na dyskusje o książce Nastolatki na krawędzi. Bardzo nas cieszy ten rodzaj psychoedukacji, uważamy, że jest niezwykle potrzebna. A na pewno skuteczniejsza niż budowanie kolejnych oddziałów szpitali psychiatrycznych dla dzieci.
Ta książka jest także dla rodziców, którzy nie widzą siebie na terapii lub z różnych powodów nie mogą z niej skorzystać. Dla rodziców dzieci z diagnozą, dla pacjentów gabinetów terapeutycznych. Ale także dla tych, których interesuje, jak tworzy się relacja dorosły–dziecko, co na nią wpływa. Chcemy, żeby skłoniła dorosłych do refleksji na temat swoich emocji w kontekście emocji dzieci. Żeby się tymi emocjami zaopiekowała, wyjaśniła, skąd permanentne rodzicielskie zmęczenie, porażki wychowawcze czy nadmierne skupienie na dzieciach.
„Wystarczająco dobry rodzic”, „rodzic, który nie jest ideałem” – to są najczęściej spotykane dzisiaj terminy, które niewiele jednak nam mówią o istocie współczesnego rodzicielstwa.
Współczesnym rodzicom wiele zabrano, oferując im iluzję bezproblemowego rodzicielstwa, które doprowadzi do wychowania szczęśliwych i spełnionych dorosłych. Ale niespełnieni i nieszczęśliwi rodzice nie dokonają tej sztuki. Tym bardziej że czują, że pozbawiono ich narzędzi wychowawczych, których używali ich przodkowie, a nie dano w zamian nowych, skutecznych, ale mniej drastycznych. Absolutnie nikt nie chce powrotu kar cielesnych i traktowania dzieci jak własności. Nikt jednak nie nauczył rodziców budowania autorytetu i umiejętności wpływania na dziecko, a potem nastolatka, bez uciekania się do krzyków, nacisków czy przemocy. Muszą sami to odkryć i robią to metodą prób i błędów.
Jednocześnie słyszą przekaz, że to od nich w pełni zależy, jakie będzie ich dziecko.
Sporym błędem w myśleniu dorosłych jest przekonanie, że u każdego młodego człowieka można wytrenować cechy uważane przez rodziców za pozytywne i potrzebne w życiu: odwagę, pewność siebie, asertywność czy – słynne i najbardziej pożądane – wysokie (jak najwyższe) poczucie własnej wartości.
Ale prawda jest taka, że żadne dziecko nie rodzi się jako biała karta, ma wrodzone cechy temperamentalne i osobowościowe. Dlatego uczestnictwo w terapii czy w warsztatach nie zrobi z nieśmiałego dziecka lidera w grupie rówieśniczej. Młody człowiek w toku socjalizacji uczy się radzić sobie z trudnymi emocjami, a rodzic jest w tym jego najważniejszym nauczycielem i przewodnikiem, a nie reżyserem. Rolą rodzica jest pomoc dziecku w budowaniu jego własnej tożsamości.
Czy da się ulepić dziecko tak, jak chcemy? Nie, i gdyby tak było, świat byłby nudny, bo wszyscy byliby do siebie podobni.
Kiedyś – w rodzinach wielodzietnych – rodzice przyjmowali za naturalne, że każde dziecko jest inne i każde na swój sposób wyjątkowe. Nie walczyli z tym.
Współczesny rodzic jest nieustannie przekonywany, że odpowiada za wszystko, co dziecka dotyczy. Tę iluzję dorośli bardzo łatwo podchwytują, bo ona gwarantuje im… bezpieczeństwo. „Zrobię tak i tak, a moje dziecko wtedy będzie takie, jak mi się wydaje, że powinno być”. Taka iluzja ma uwalniać od strachu. Bo każdy chciałby, żeby jego dzieci były szczęśliwe: odnosiły sukcesy, były samodzielne, miały udane życie (żeby też kochały i doceniały nas, rodziców). Ktoś mógłby zauważyć, że te marzenia są nieco egoistyczne. Przecież rolą dzieci nie jest zaspokajanie naszych potrzeb. Są to jednak naturalne ludzkie oczekiwania i – nawet jeżeli we współczesnych czasach trudniej się do tego przyznać – wielu rodziców takie ma.
I teraz pora na trudne pytania: czy te dzieci naprawdę nam się „udadzą”? A co, jeżeli nie? Co, jeśli będą nieszczęśliwe, nie poradzą sobie i będą się szarpać się z życiem, które je zawiedzie? Mogą też cierpieć z powodu odrzucenia, poczucia porażki, samotności.
Dawniej powiedzielibyśmy, że to wina losu, Boga, Opatrzności, karmy. Kiedyś nasi przodkowie mogli odczuć ten rodzaj ulgi: „Nie ode mnie to zależy, są rzeczy silniejsze i bardziej sprawcze”. Nasi pradziadowie i prababcie nie brali odpowiedzialności za to, że ich dzieciom życie niosło coś złego.
Współcześni rodzice tego luksusu już nie mają. I dlatego często stają na krawędzi, szukając pomocy. Gdzie? W książkach, w gabinetach terapeutycznych, na warsztatach. I w dodatku bez gwarancji, że uda się uczynić swoje dzieci szczęśliwymi.
Ale nie mamy zamiaru w tej książce wyłącznie głaskać rodziców po głowach. Przeciwnie: opowiemy o brakujących, chociaż tak potrzebnych, rozmowach, o tym, że często – mając wybór „praca czy bycie z dzieckiem” – rodzic wybiera pracę, choć wcale nie musi. Psychoanalityk Bruno Bettelheim w książce Wystarczająco dobrzy rodzice napisał: „Dla dziecka, które kocha swoich rodziców, uświadomienie sobie, że stało się powodem ich wstydu, jest najgorszym z doświadczeń”. Piszemy więc, skąd się biorą nadmiarowe oczekiwania dorosłych wobec dzieci, albo odwrotnie – skąd w nich ten infantylny strach przed stawianiem dzieciom granic (potrzebują ich!) i konieczność bycia fajnym kumplem swojego dziecka (nie potrzebują tego!). Analizujemy, z czego może wynikać błąd systemu całej rodziny i co leży u podstaw kryzysu.
Zastanawiamy się, czy – zamiast czytać o „kryzysie zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży” i martwić się nim – nie lepiej zadbać o to, żeby codziennie zjeść wspólnie w domu chociaż jeden posiłek. To najlepsza profilaktyka nastoletniej depresji.
Pamiętajmy też, że często pomoc nastolatkowi jest niemożliwa, jeżeli bliski mu dorosły jest w dużym kryzysie psychicznym. I o tym ma być ta książka: o kryzysie własnym rodzica, o kryzysie bycia rodzicem, o kryzysie rodzica dziecka w kryzysie.
„Rodzice na krawędzi” są czasami mocno – nie wahamy się użyć tego określenia – „przeczołgani” przez systemy: szkolny czy ten związany z opieką zdrowotną. W szkole są uważani za roszczeniowych (pewnie czasami są), w szpitalach czy przychodniach – za przyczynę kłopotów psychicznych swoich dzieci (pewnie czasami są).
Kiedy przychodzą do nas na terapię i siadają w fotelu, po kilku minutach rozmowy są zaskoczeni, że nikt na nich nie krzyczy. Wcześniej dowiedzieli się przecież, że są kiepscy, że to wszystko przez nich, że się nie nadają. Lekarze, terapeuci, nauczyciele, specjaliści – wszyscy oni mówią rodzicom, że ciągle coś robią źle. Rezultat? Dorośli czują się w swoim rodzicielstwie bardzo niepewni. Bezradni i zagubieni.
Współcześni rodzice przestali ufać własnej intuicji. Wiele teorii dotyczących budowania relacji z dzieckiem czy wychowania biorą bezkrytycznie, czasami bezrefleksyjnie. A to oni przecież powinni być najlepszymi ekspertami od swojego dziecka. I własnego dobrego życia.
Krystyna Romanowska,
dziennikarka
Agnieszka Dąbrowska,
psychiatrka dziecięca, psychoterapeutka
Marta Niedźwiedzka,
psychiatrka dziecięca, psychoterapeutka
Naście lat bycia z dzieckiem to jest nie tylko naście lat budowania relacji, ale też naście lat kształtowania jego osobowości. Naście lat uczenia go w nieświadomy sposób regulowania emocji i pokazywania wzorów tego, co jest złe, co dobre, co mu służy, a co – wręcz odwrotnie. To też naście lat uczenia go wytrzymywania frustracji i przekazywania ważnej prawdy: „Nie zawsze masz to, co byś chciał(a). Ale takie jest życie”.
Czego rodzice nastolatków bali się kilkadziesiąt lat temu, a czego obawiają się współcześni opiekunowie młodych ludzi?
Marta Niedźwiedzka: Dawnej rodzice bali się, że córki zajdą w niechcianą ciążę. Bali się „złego towarzystwa”, wąchania kleju, giganta, czyli ucieczki z domu. Wreszcie bali się alkoholu, a ci mieszkający w dużych miastach – heroiny.
Współczesny rodzic drży na myśl, że jego dziecko może się rozpaść w wyniku bliżej nieokreślonego kryzysu psychicznego. Że – krótko mówiąc – nie poradzi sobie z otaczającą je rzeczywistością. I może będzie się okaleczało, popełni samobójstwo… Część rodziców panicznie boi się używek.
Agnieszka Dąbrowska: Cieszę się, że mówi się coraz więcej o zdrowiu psychicznym i że pójście na konsultację do specjalisty nie jest już powodem do wstydu, jestem jednak zaniepokojona negatywnym, pesymistycznym przekazem płynącym ze strony mediów opisujących nastolatków i ich rodziców. Można by rzec, że „wpuściliśmy” współczesną młodzież w kanał złego samopoczucia. Jeżeli co kilka dni młodzi ludzie czytają o swojej złej kondycji psychicznej, rzeczywiście trudno od nich wymagać tryskania optymizmem i dobrej energii. Nie do końca wierzę w rzetelność badań empirycznie mierzących nastrój młodych ludzi. Z wielu powodów: chwiejności nastroju (każdego dnia może być inny: od euforii do rozpaczy), która jest wpisana w ten czas rozwojowy, rodzaju zadawanych pytań (jak skonstruować odpowiednie pytania?), doboru grupy kontrolnej (musi być odpowiednio duża i proporcjonalna, z większych i mniejszych ośrodków) czy – wreszcie – sposobu ich przeprowadzania. Nie jestem badaczką, ale jako lekarka widzę ogromną trudność w uzyskaniu w ten sposób rzetelnych wyników, na których można by opierać jakiekolwiek działania.
Oczywiście, dane na temat prób samobójczych są alarmujące. Sytuacja wymaga szybkich zmian. Ale nie tylko tych doraźnych. Praca nad poprawieniem kondycji młodych ludzi nie powinna polegać głównie na budowaniu kolejnych oddziałów psychiatrycznych. Warto urealnić swoje myślenie: psychiatrów jest mało i nic nie wskazuje, że szybko będzie ich więcej. A nawet gdyby ich przybyło, i tak trzeba będzie długo czekać na wizytę. Energia powinna koncentrować się na profilaktyce. Najlepiej, gdyby nie trzeba było konsultować dziecka przez psychiatrę. Ale współcześni rodzice żyją w ciągłym niepokoju, że może „coś przegapią” i skończy się tragicznie. Ważne jest więc, aby rodzice i nauczyciele nauczyli się wyłapywać niepokojące zachowania dziecka. Psychoedukacja rodziców i nauczycieli jest kluczowa i niezbędna.
Pomagając rodzicom, pomagamy dzieciom i na odwrót?
MN: Bardziej chcemy pomóc rodzicom w zrozumieniu mechanizmów, niż dać gotową receptę. Oni sami muszą ją znaleźć. Dostrzeganie dziecka z perspektywy rodzica i rodzica z perspektywy dziecka, analiza ich wzajemnych relacji dają fantastyczną możliwość skutecznej pomocy, ale także lepszego rozumienia ich wspólnych problemów. Leczymy całą rodzinę, bo ani rodzic, ani dziecko nie żyją w próżni, tylko w systemie. W wielu przypadkach jeżeli nie zadbamy o dobrostan rodzica i nie poznamy jego aktualnej sytuacji zawodowej, ale także historii rodzinnej czy zaburzeń psychicznych przodków, nie pomożemy dziecku, z którym dorosły przychodzi do naszego gabinetu. Bywa, że w pewnych przypadkach bardziej empatyzuję z rodzicami niż z dziećmi, bo wiem, że młodzież prędzej czy później sobie poradzi, a dorosły może zostać z trudnymi uczuciami.
Jakimi?
MN: Rozmawiamy z wieloma rodzicami dzieci po próbach samobójczych czy samookaleczeniach. W czasie, kiedy ich dziecko jest w szpitalu, słyszą mnóstwo oskarżeń, są wpędzani w poczucie winy, otrzymują niewiele głosów współczucia czy wsparcia. A przecież to jest także ich dramat.
AD: Żyją w ciągłym lęku, niepewności. Boją się każdego gorszego nastroju dziecka, dłuższego milczenia, wycofywania się do pokoju. Wyczekują na każdy uśmiech, chwile entuzjazmu z nadzieją, że jest już dobrze, zagrożenie minęło. Ale przecież nie można wymagać od nastolatków nieustannych amerykańskich uśmiechów. Dorastanie to czas egzystencjonalnego smutku, który wcale nie musi być depresją, o czym opowiadamy w rozdziale Uśmiechnij się! Smutne dzieci smutnych rodziców. I wcale nie trzeba od razu iść z nimi do psychiatry z powodu każdej oznaki obniżonego nastroju.
Ale są już pierwsi pacjenci gabinetów terapeutycznych, którzy mówią: „Jestem wesoły(-ła), interesuję się chłopakami/dziewczynami, uprawiam sport, nie myślę o samobójstwie. Co jest ze mną nie tak?”.
MN: Są też i dzieci, które nie wiedzą, po co przyszły do gabinetu. Zapytałam kiedyś dziesięciolatka: „Słuchaj, czy ty wiesz, po co przyszedłeś do lekarza?”. Odpowiedział, że nie wie. „Zapytajmy tatę. Może nam wyjaśni”, zaproponowałam.
Okazało się, że rodzice są zaniepokojeni, bo „dziecko źle o sobie mówi, twierdzi, że jest debilem, i przeżywa, jeżeli dostanie złą ocenę”. Wyprosiłam tatę z gabinetu, zostałam z chłopcem i usłyszałam od niego, że ma nakaz od rodziców zaliczenia wszystkiego w szkole na co najmniej 85 procent. Dlaczego? Zdaniem chłopca musi on mieć teraz wysokie noty, bo w piątej klasie wyrabia się opinię o sobie wśród nauczycieli. Niskie noty będą oznaczały złą opinię ciągnącą się aż do końca szkoły. Szkoły mądrej i bez rywalizacji – dodajmy. Dziecko ewidentnie zostało obarczone lękami rodziców z ich czasów szkolnych. Bo szkoła ich syna nie była rywalizacyjna.
Czyli rodzice zabrali dziecko do specjalisty, bo martwili się o jego samoocenę, wynikającą ze zbyt wyśrubowanych wymagań, które mu postawili?
MN: Tak to można określić. Co więcej, rodzice powiedzieli, że jeżeli nie osiągnie takich wyników, nie będzie mógł chodzić na zajęcia sportowe, które bardzo lubi. A on najchętniej nie robiłby nic innego, tylko trenował. Poza tym intensywne ćwiczenia bardzo mu pomagały w zmniejszaniu nadpobudliwości. Po spotkaniu rodzice zrozumieli potrzeby swojego dziecka i mimo wielu obaw starają się tak organizować życie, by dostrzegać pragnienia swojego syna, ale też nie rezygnować zupełnie z tego, co oni uważają za ważne.
Zjawiskiem dość powszechnym i szkodliwym jest to, że rodzice – podczas przygotowań do egzaminu, czy to ósmoklasisty, czy maturalnego – eliminują z życia dziecka wszystkie sportowe zajęcia, bo „dziecko ma się uczyć”. Kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, że aktywność sportowa jest najlepszym sprzymierzeńcem efektywnej nauki.
Kiedyś „matka zawsze miała rację”, a dzisiaj musi sprawdzić w internecie, czy kupiła właściwy kubek niekapek swojemu dziecku. Czytam dyskusje o konieczności wprowadzenia do szkół „wychowania emocjonalnego”, bo rodzice nie mają kompetencji, żeby nauczyć dzieci empatii, miłości, radzenia sobie ze stresem. Zastanawiam się więc: może w ogóle rodzice są niepotrzebni?
AD: Ja dostrzegam kolejny problem: zauważyłam, że część specjalistów pracujących z dziećmi nie lubi ich rodziców. Uważają, że dorośli „przeszkadzają” w ich spotkaniach z dziećmi. Cieszą się: „Pacjent ma siedemnaście lat – nie będę musiał(a) rozmawiać z rodzicami”. Uważam, że to bardzo niewłaściwe. Terapeuta widzi dziecko przez pięćdziesiąt minut raz w tygodniu. Nastolatek wraca do domu, w którym jest przez resztę tygodnia, doba za dobą. Mimo że ma siedemnaście czy osiemnaście lat, to rodzice decydują o jego losie i mają na niego największy wpływ. Pomijanie ich w procesie terapeutycznym nastolatka jest ogromnym błędem. Specjalista nie powinien czytać wprost tego, co mówi w gabinecie dziecko, nie weryfikując tej treści z rodzicami. Złość do matki czy ojca jest słuszna z perspektywy nastoletniego buntu, ale przecież nie jest tak, że za wszystkie nieszczęścia odpowiadają rodzice. Zadaniem terapeuty jest zweryfikowanie, co jest prawdą, a co nie. Jeżeli przyjmie tylko negatywną perspektywę dziecka wobec dorosłych, najlepszy plan terapeutyczny się nie powiedzie. Poznanie także stanowiska rodziców daje o wiele lepsze efekty niż skupienie się wyłącznie na nastolatku. Raz na jakiś czas specjalista powinien się z matką, ojcem lub obojgiem spotkać. Rada dla rodziców: terapeuta negatywnie/oceniająco do was nastawiony nie pomoże waszej rodzinie.
Co do „wychowania emocjonalnego” to bardziej przydałaby się psychoedukacja rodziców niż edukowanie dzieci o emocjach. Po co dzieciom wiedza o empatii, skoro w domu, na przykład, jest stosowana przemoc. O potrzebie psychoedukacji piszemy zresztą w rozdziale L4 z rodzicielstwa.
MN: Przyjechała do mnie kiedyś rodzina z końca Polski. Dziecko było po pobycie w trzech szpitalach psychiatrycznych i w opiece ambulatoryjnej. Jego mama wyznała mi, że w żadnej z tych placówek nigdy z nią spokojnie i rzeczowo nie porozmawiano. Nikt nie wyjaśnił, co się dzieje, jaki jest wpływ terapii na samopoczucie dziecka. Czuła, że z odpowiedzialnością za stan dziecka jest całkiem sama.
Ale to chyba nie jest kwestia lubienia czy nielubienia rodziców? To jakiś błąd systemowy.
MN: Mało czasu, szczególnie w państwowej służbie zdrowia, zniecierpliwienie często wypalonych czy po prostu bardzo zmęczonych specjalistów. Oni też bywają bezradni, bo nie mają pomysłu, dokąd mogą rodzinę skierować. Robią przyzwoite minimum, bo nie mogą zrobić więcej.
Czasem problemem jest też to, że niektórzy lekarze nie zdają sobie sprawy, że rodzice mogą nie wiedzieć, jak wygląda opieka psychiatryczna czy psychologiczna nad dzieckiem. Nikt nie jest zainteresowany perspektywą rodzica. A przecież to powinno być jedno z podstawowych narzędzi pomocnych przy pracy z pacjentem. Absurd polega także na tym, że NFZ nie rozliczy wizyty, jeżeli zostanie poświęcona rodzicowi, a nie dziecku. Ale bez zaopiekowania się rodzicem nie pomożemy pacjentowi.
Nastolatki wystawiają rodzicom pierwszą cenzurkę za naście lat życia razem.
MN: Można tak powiedzieć. Naście lat bycia z dzieckiem to jest nie tylko naście lat budowania relacji, ale też naście lat kształtowania jego osobowości. Naście lat uczenia go w nieświadomy sposób regulowania emocji i pokazywania wzorów tego, co jest złe, co dobre, co mu służy, a co – wręcz odwrotnie. To też naście lat uczenia go wytrzymywania frustracji i przekazywania ważnej prawdy: „Nie zawsze masz to, co byś chciał(a). Ale takie jest życie”.
Części rodziców nie udaje się poznać swoich dzieci przez te naście lat. Dlaczego?
AD: Bo bywa, że nie są zainteresowani. Może nawet czasami są, ale nie potrafią tego zrobić z powodu swoich lęków, oczekiwań, obaw.
MN: Rodzice nastolatków są w takim wieku, że wiele ich absorbuje: praca, rozwody, romanse, podróże, z reguły w ich życiu wiele się dzieje. I nagle okazuje się, że „dziecko im się zaburzyło”.
W literaturze specjalistycznej tacy rodzice dostali łatkę helikopterowych, czyli takich, którzy zwracają na dziecko uwagę w interwałach. Są emocjonalnie nadaktywni albo absolutnie nieobecni dla dziecka. Nic dziwnego, że nastolatek nie ma poczucia bezpieczeństwa, a jego samoocena – „jestem dla nich ważny, ale tylko czasami” – bywa zwykle bardzo niska.
MN: Wszystko było niby dobrze, a tu nagle ni stąd, ni zowąd samookaleczenia, depresja, myśli samobójcze. Nastoletni czas to ten, kiedy dziecko zaczyna radzić sobie z rzeczywistością tymi narzędziami, które dostało od dorosłego. Mamy więc do czynienia ze swoistą ewaluacją wkładu pracy rodzica. Nastolatki z gwałtowniejszym – w stosunku do normatywnego – przebiegiem okresu dojrzewania będą przechodziły go burzliwiej. Mogą się więc pojawić zaburzenia psychiczne, które będą uwarunkowane biologią (temperamentem, hormonami, osobowością), ale też poziomem umiejętności w radzeniu sobie z rzeczywistością, które dziecko do tej pory posiadło. Część rodziców będzie więc miała dzieci łagodniejsze, mniej impulsywne, z lepszą zdolnością do znoszenia frustracji. Nauczenie takiego dziecka konstruktywnego radzenia sobie z przeciwnościami/stresem jest dosyć łatwe. Niektórzy rodzice będą mieli trudniejsze zadanie z powodu większej impulsywności nastolatków z deficytem w zarządzaniu swoimi emocjami. Z różnych powodów: biologicznych i relacyjnych.
Jedno jest pewne: wiek nastoletni przyniesie rachunek sumienia i położy go na rodzicielskim stole. Nie możemy zapomnieć, że to właśnie konstrukcja psychiczna dorosłych odciska głęboki ślad na dzieciach.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz