Rosja - Edward Rutherfurd - ebook + książka

Rosja ebook

Edward Rutherfurd

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na kartach tej przebogatej powieści spotykają się chłop i jego pan, kozak i car, pop i Żyd, a ich losy splatają się w wielką rodzinną sagę, która płynie przez stulecia historii, odsłaniając przed nami kraj najbardziej niedostępny i tajemniczy: Rosję. Poprzez dzieje miasteczka leżącego na wschód od Moskwy Edward Rutherfurd buduje rozległą opowieść złożoną z zaskakujących sprzeczności rosyjskiego narodu i rosyjskiej kultury – opowiada o kraju ponurym i egzotycznym zarazem, brutalnym i romantycznym, zanurzonym w rytuałach i jednocześnie przesiąkniętym zabobonnymi lękami. Początki państwa ruskiego, okrutne najazdy tatarskie, panowanie Iwana Groźnego, dzicy Kozacy, Piotr I, Katarzyna II Wielka, czasy Wojny i pokoju, wreszcie dramat rewolucji październikowej i niezwykła współczesność – oto historia Rosji w tej fascynującej powieści, historia odtworzona z pasją i zachwycającym bogactwem szczegółów.

„Wspaniała lektura i wciągająca opowieść. Autorowi udało się uchwycić i oddać ogrom Matki Rosji, jej historię i jej możliwości”.

BOSTON SUNDAY HERALD

„Ta książka to zbiór wspaniale powiązanych ze sobą krótkich opowiadań z dużą porcją łatwej w odbiorze historii. Naprawdę znakomita lektura”.

THE TIMES

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1426

Oceny
4,6 (15 ocen)
10
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PawelAR

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Przed­mowa

Ruska jako miej­sce

Obie miej­sco­wo­ści pod nazwą Ruska wystę­pu­jące w książce – jedna na połu­dniu, a druga na pół­nocy – są fik­cyjne, cho­ciaż mia­steczko o takiej nazwie rze­czy­wi­ście kie­dyś ist­niało. Te wymy­ślone miej­sco­wo­ści mają cechy oko­lic, w któ­rych się znaj­dują. W Rusce na pół­nocy, gdzie toczy się główna akcja, jest klasz­tor i stare mia­sto, przy­po­mi­na­jące, choć w mniej­szej skali, pra­dawny Suz­dal, w któ­rym powstała część książki. Magiczne wio­sny widzia­łem na wła­sne oczy przy sta­rej twier­dzy w Izbor­sku na pół­noc­nym zacho­dzie Rosji. A wiej­ski dom Bobro­wów przy­po­mina mają­tek Pusz­ki­nów.

Powieść Rosja

Rosja jest powie­ścią histo­ryczną. Co prawda wystę­pu­jące w niej rody – Bobro­wów, Suwo­ri­nów, Roma­no­wów, Iwa­no­wów, Kar­pien­ków, Popo­wów – jak też postać Pinie­gina, są fik­cyjne, jed­nak opo­wia­da­jąc ich dzieje, umie­ści­łem je wśród postaci i zda­rzeń histo­rycz­nych.

Mimo że na Zacho­dzie rośnie fascy­na­cja Rosją, więk­szo­ści czy­tel­ni­ków histo­ria i geo­gra­fia tego ogrom­nego kraju jest – z wielu powo­dów – słabo znana. Dla­tego w moż­li­wie dużym stop­niu sta­ra­łem się przed­sta­wić kon­tekst histo­ryczny, który – mam nadzieję – uła­twi lek­turę i nie będzie zbyt­nim obcią­że­niem. Dążąc do uprosz­cze­nia nar­ra­cji, w kilku miej­scach pozwo­li­łem sobie na kon­den­sa­cję wyda­rzeń – mam nadzieję, że nie pogwał­ciło to prawdy histo­rycz­nej.

Żeby oddać nie­zwy­kłe bogac­two i wyjąt­kowy cha­rak­ter kul­tury rosyj­skiej, czer­pa­łem obfi­cie z rosyj­skiego folk­loru i lite­ra­tury. Odpo­wie­dzial­ność za efekty tych zabie­gów – udane i nie­udane – biorę wyłącz­nie na sie­bie. Liczę jed­nak na to, że osoby obe­znane z tą tema­tyką roz­po­znają na kar­tach książki daw­nych przy­ja­ciół.

Wpro­wa­dze­nie

Książka powsta­wała w latach 1987–1991. Nie­raz odwie­dza­łem wtedy Rosję i w sumie spę­dzi­łem w tym kraju wiele mie­sięcy. Byłem oczy­wi­ście w Moskwie i Lenin­gra­dzie, ale w swo­ich samo­dziel­nych podró­żach dotar­łem aż do wyspy Kiży na pół­noc­nym zacho­dzie, na wybrzeże Morza Bał­tyc­kiego, widzia­łem krąg śre­dnio­wiecz­nych miast ota­cza­ją­cych Moskwę, widzia­łem także Kijów, Czer­ni­hów i inne mia­sta na Ukra­inie. Wędru­jąc na połu­dnie, dotar­łem do Ode­ssy, na Krym, na kozac­kie tery­to­ria nad Donem, na Kau­kaz, a także do leżą­cych na pustyni Chiwy i Samar­kandy. Dzięki zna­jo­mym odwie­dzi­łem mia­sto Guś-Chru­stal­nyj poło­żone w regio­nie, w któ­rym usy­tu­owa­łem fik­cyjną pół­nocną Ruskę. Człon­ko­wie Związku Pisa­rzy zabrali mnie do Ria­za­nia oraz poka­zali miej­sce, gdzie pier­wot­nie wznie­siono mia­sto o tej nazwie, znisz­czone póź­niej przez Mon­go­łów – było to nie­zwy­kłe doświad­cze­nie.

Jed­nak dla mnie naj­waż­niej­szy oka­zał się dzień, w któ­rym dzięki Związ­kowi Pisa­rzy mogłem odwie­dzić świeżo zre­kon­stru­owany klasz­tor Pustel­nia Optyń­ska. Przy­je­cha­li­śmy tam nie­długo po tym, jak mnisi odkryli szczątki ojca Ambro­żego, swo­jego słyn­nego dzie­więt­na­sto­wiecz­nego starca. Aku­rat tra­fi­li­śmy na poranne uro­czy­sto­ści upa­mięt­nia­jące to wyda­rze­nie. Cere­mo­nia była nie­zwy­kle pro­sta, ale mnie, czło­wie­kowi z zewnątrz, pozwo­liła zoba­czyć prze­błysk praw­dzi­wej Rosji. Odtąd raz na zawsze nabra­łem prze­ko­na­nia, że jeśli chcemy zro­zu­mieć teraź­niej­szość, a być może i przy­szłość tego nie­zwy­kłego kraju, to rze­czą naj­wyż­szej wagi jest zanu­rze­nie się w jego prze­szło­ści.

Podzię­ko­wa­nia

Jestem głę­boko zobo­wią­zany dok­tor Lind­sey Hughes ze School of Sla­vo­nic and East Euro­pean Stu­dies na Uni­ver­sity of Lon­don oraz Cathy Pot­ter z Yale Uni­ver­sity i Uni­ver­sity of Wiscon­sin, które prze­czy­tały cały ręko­pis książki i popra­wiły zauwa­żone w nim błędy. Za błędy pozo­stałe należy winić tylko i wyłącz­nie mnie.

Wyrazy podzię­ko­wa­nia należą się też pro­fe­so­rowi Pau­lowi Bush­ko­vit­chowi z Yale Uni­ver­sity, który zachę­cił mnie do tego przed­się­wzię­cia.

Jestem nie­zwy­kle wdzięczny panu Edwar­dowi Kasi­ne­cowi oraz per­so­ne­lowi Sla­vo­nic Divi­sion z New York Public Library, per­so­ne­lowi Butler Library przy Uni­ver­sity of Colum­bia, a także pra­cow­ni­kom Lon­don Library za pomoc i uprzej­mość. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia skła­dam nowo­jor­skiemu Syno­dowi Bisku­pów Rosyj­skiego Kościoła Pra­wo­sław­nego poza gra­ni­cami Rosji oraz per­so­ne­lowi St Vla­di­mir Semi­nary w Cre­stwood za pomoc w uzy­ska­niu wielu ksią­żek.

Podzię­ko­wa­nia należą się też Joh­nowi Robert­sowi, który pomógł mi nawią­zać cenne kon­takty, oraz Wła­di­mi­rowi Stab­ni­ko­wowi ze Związku Pisa­rzy w Moskwie za to, że uła­twił mi podró­żo­wa­nie po Rosji i udzie­lił wielu cen­nych rad. Dzię­kuję pra­cow­ni­kom Pań­stwo­wego Muzeum Ermi­tażu w Lenin­gra­dzie, któ­rzy umoż­li­wili mi zwie­dza­nie jego sal w poje­dynkę.

Jest też wiele innych osób – zbyt licz­nych, by je tutaj wymie­nić – zarówno na Zacho­dzie, jak i w Rosji, które poma­gały mi i gościły mnie nie­ofi­cjal­nie. Jestem im za to dozgon­nie wdzięczny.

Mogę się uwa­żać za szczę­ścia­rza, mając Gill Cole­ridge jako agentkę oraz dwie redak­torki, Betty Pra­sh­ker z Crown Publi­shers i Rosie Che­etham z Cen­tury, któ­rych cier­pli­wość, zaan­ga­żo­wa­nie, a także hojna pomoc umoż­li­wiły powsta­nie tej książki.

Jestem głę­boko wdzięczny swo­jej żonie Susan za dobroć i cier­pli­wość, jakie mi oka­zy­wała pod­czas dłu­giego pro­cesu rodze­nia się tej powie­ści. No i ponow­nie skła­dam szcze­gólne podzię­ko­wa­nia Ali­son Bor­th­wick za jej wspa­niałą mapę.

Na koniec chciał­bym wyra­zić spe­cjalną wdzięcz­ność archi­man­dry­cie i mni­chom z Pustelni Optyń­skiej – to oni poka­zali mi nie­za­po­mniany obraz Rosji.

W lesie i na ste­pie

Rok 180

Tej nocy na ste­pie było cicho. W lesie też.

Ponad zie­mią pły­nął lekki wiatr.

W jed­nej z sze­ściu chat przy­cup­nię­tych nad rzeką spała kobieta z dziec­kiem.

Nie prze­czu­wała nie­bez­pie­czeń­stwa.

Wysoko na roz­gwież­dżo­nym nie­bie, błysz­cząc deli­kat­nie w świe­tle wędru­ją­cego na połu­dnie pół­księ­życa, prze­su­wały się w jakiejś leni­wej pro­ce­sji blade obłoki.

Białe i skłę­bione, niczym jeźdźcy podą­żały ze wschodu, znad bez­kre­snych ste­pów – pły­nęły maje­sta­tycz­nie nad dachami chat sto­ją­cych wzdłuż brzegu rzeki, a potem zmie­rzały ku ciem­nym lasom, które też zda­wały się nie mieć końca.

Wio­ska leżała na połu­dniowo-wschod­nim brzegu. Dęby, lipy, sosny i brzozy rosły tu rza­dziej, stop­niowo ustę­pu­jąc miej­sca pola­nom i coraz szer­szym poła­ciom łąk sta­no­wią­cym gra­nicę stepu. Po dru­giej stro­nie, na brzegu pół­nocno-zachod­nim, las był gęsty, ciemny i nie­prze­byty.

Mijało piąte lato, odkąd osie­dliły się tu trzy rodziny. Zna­la­zł­szy nad rzeką opusz­czone miej­sce oto­czone sta­rym, poro­śnię­tym krze­wami wałem ziem­nym, przy­by­sze oczy­ścili je, wznie­śli drew­nianą pali­sadę i niski sza­niec ziemny, a w środku posta­wili sześć chat. Nie­opo­dal dwa pola wci­nały się nie­re­gu­lar­nymi pasami w rzadki las. Jesz­cze dalej wyła­niały się cha­otyczne plamy kar­czo­wisk.

Kil­ka­set metrów w dół rzeki teren robił się pod­mo­kły. Mokra­dła cią­gnęły się jesz­cze parę kilo­me­trów dalej.

Ponad zie­mią pły­nął lekki wiatr. Gdy muskał czubki drzew, liście migo­tały blado w świe­tle gwiazd. W lesie pobły­ski­wały lustro wiją­cej się rzeki i moczary.

Oprócz sze­le­stu liści sły­chać było od czasu do czasu jedy­nie małe zwie­rzęta albo jele­nie prze­mie­rza­jące las. Gdzieś obok mokra­dła wprawne ucho umia­łoby wychwy­cić na tle mono­ton­nego skrze­cze­nia żab trzask gałą­zek pod łapami idą­cego wzdłuż kra­wę­dzi lasu niedź­wie­dzia. Ale nad wio­ską uno­sił się tylko nie­re­gu­larny sze­lest, gdy wiatr gła­skał dłu­gie pole jęcz­mie­nia i wzbu­dzał na nim drżącą falę.

Wiatr poru­szał się, a jed­no­cze­śnie stał w miej­scu. Chwi­lami pole nie­ru­cho­miało albo prze­chy­lało się w drugą stronę, jakby podmu­chy ze wschodu usta­wały, by znowu otrzeć się o doj­rzałe kłosy.

Był rok 180, choć wła­ści­wie ta data jesz­cze nie ist­niała. Dopiero przy­szłość miała wpro­wa­dzić taką miarę czasu, wów­czas kalen­darz chrze­ści­jań­ski nie był jesz­cze w uży­ciu. Daleko na połu­dniu, w rzym­skiej pro­win­cji Judea, uczeni żydow­scy rabini twier­dzili, że jest 3940 Rok Świata. Od zbu­rze­nia Jero­zo­limy upły­nęło sto dzie­sięć lat. W innych miej­scach potęż­nego Impe­rium Rzym­skiego był to dwu­dzie­sty i ostatni rok pano­wa­nia Marka Aure­liu­sza oraz pierw­szy rok rzą­dów Kom­mo­dusa. W Per­sji obo­wią­zy­wał 491 rok epoki Seleu­cy­dów.

A zatem który to był rok w małej wio­sce na skraju lasu? Dla histo­rii żaden. Minęło pięć lat od śmierci poprzed­niego star­szego wio­ski. O wiel­kich sys­te­mach okre­śla­nia czasu, zna­nych w cywi­li­zo­wa­nym świe­cie i utrwa­lo­nych w księ­gach, nikt tu nie sły­szał. A gdyby nawet sły­szał, nie mia­łyby zna­cze­nia.

Te zie­mie miały w przy­szło­ści nosić nazwę Rosja.

Ponad zie­mią pły­nął lekki wiatr.

Leżała obok małego chłopca. Dokucz­liwe myśli z całego dnia opu­ściły we śnie jej umysł niczym blade obłoki zni­ka­jące nad lasem za rzeką. Spała spo­koj­nie.

W chatce spało dwa­na­ścioro osób. Pię­cioro, w tym Lebiedź i jej dziecko, uło­żyło się na sze­ro­kiej półce bie­gną­cej w poprzek izby ponad wiel­kim pale­ni­skiem. Tej cie­płej let­niej nocy ognia nie roz­pa­lano. Powie­trze było aż gęste od słod­ka­wego, zie­mi­stego zapa­chu – cał­kiem przy­jem­nego – jaki wydzie­lają ludzie pra­cu­jący cały dzień przy żni­wach. Mie­szał się on ze świeżą wonią traw wpły­wa­jącą z wia­trem przez kwa­dra­towy otwór okienny.

Jako naj­młod­sza żona spała na samym końcu drew­nia­nej półki, na pośled­nim miej­scu. Choć w wieku dwu­dzie­stu sied­miu lat nie była już młoda. Miała okrą­głą twarz, na jej bio­drach zdą­żyły się poja­wić oznaki oty­ło­ści. Gęste jasne włosy zsu­nęły się z kra­wę­dzi półki.

Tuż obok, w zagię­ciu jej pulch­nego ramie­nia, leżał pię­cio­letni chłop­czyk. Był wszyst­kim, co miała, bo poprzed­nie dzieci umarły.

Wyszła za mąż, mając pięt­na­ście lat. Od początku wie­działa, że mąż wziął ją tylko dla­tego, że była silna – dobra do pracy. Nie skar­żyła się jed­nak. Mąż nie trak­to­wał jej źle. Był wyso­kim, przy­stoj­nym czter­dzie­sto­lat­kiem, jego ogo­rzała twarz miała w sobie jakąś łagod­ność, a nie­bie­skie oczy roz­bły­ski­wały pogod­nym roz­ba­wie­niem, gdy wołał: „Pro­szę, idzie moja Mor­dwinka!”.

Dla niego było to wyra­zem czu­ło­ści. Dla innych już nie.

Lebiedź nie była bowiem peł­no­prawną człon­ki­nią wspól­noty. Klan męża uwa­żał ją za mie­szańca. W końcu jej matka pocho­dziła z lasów. Z ludu Mor­dwi­nów.

Od nie­pa­mięt­nych cza­sów lasy i mokra­dła cią­gnące się set­kami kilo­me­trów na pół­noc były zamiesz­kane przez ple­miona ugro­fiń­skie, do któ­rych nale­żała też jej matka. Ludzie ci, o okrą­głych twa­rzach i mon­go­lo­idal­nych rysach, zaj­mo­wali się łowiec­twem i rybo­łów­stwem na ogrom­nych, bez­lud­nych tere­nach, a miesz­kali w pry­mi­tyw­nych cha­tach i zie­mian­kach. Pod­czas prze­si­leń sło­necz­nych sta­wali w kole i śpie­wali wyso­kimi, noso­wymi gło­sami pieśń do Słońca, które na Dale­kiej Pół­nocy nie poka­zy­wało zimą swo­jej twa­rzy, a latem pozba­wiało zie­mię noc­nego odpo­czynku, zale­wa­jąc świat dłu­gim bia­łym świ­tem i roz­pa­la­jąc na hory­zon­cie drżące roz­bły­ski.

Od jakie­goś czasu ple­mię jej męża – jasno­włosy lud posłu­gu­jący się jed­nym z języ­ków sło­wiań­skich – zakła­dało w lasach na pół­nocy i na wscho­dzie małe kolo­nie. A nie­któ­rzy, jak klan znad rzeki, upra­wiali pola i hodo­wali bydło. Spo­tka­nia Sło­wian i Finów na tych roz­le­głych tere­nach rzadko pro­wa­dziły do kon­flik­tów. Ziemi i tere­nów łowiec­kich star­czy­łoby nawet dla dzie­sięć razy licz­niej­szej lud­no­ści. Zawie­rano mał­żeń­stwa, takie jak jej matki. Ale mimo to miesz­kańcy wio­ski patrzyli z góry na leśne szczepy.

Mąż nazy­wał ją dla żartu nie imie­niem małego ple­mie­nia jej matki, ale wiel­kiego ludu Mor­dwi­nów, który zamiesz­ki­wał zie­mie daleko na pół­nocy. Czuła się przez to bar­dziej obca, choć prze­cież była pół-Sło­wianką. W tej nazwie była też łagodna kpina. I jak zauwa­żyła ze smut­kiem, przy­zwo­le­nie dla reszty klanu, by trak­to­wać ją z wyż­szo­ścią.

Zwłasz­cza teściowa patrzyła na nią z góry. Przez bli­sko trzy­na­ście lat jej potężna postać niczym groźne, niskie chmury rzu­cała na życie Lebiedź mroczny cień. Cza­sem – a zda­rzało się, że i przez całe dnie – lwia twarz sta­rej kobiety o sze­ro­kich kościach policz­ko­wych wyda­wała się łagodna, wręcz przy­ja­ciel­ska. Ale wystar­czył jakiś drobny błąd – upusz­czone wrze­ciono, roz­lana śmie­tana – a roz­pę­ty­wała się wście­kła burza. Inne żony spusz­czały wtedy wzrok albo spo­glą­dały na Lebiedź ukrad­kiem. I cie­szyły się, że ta złość spa­dła na nią, na obcą. Po każ­dym takim wybu­chu wście­kło­ści teściowa kazała jej wra­cać do pracy i wzru­sza­jąc ramio­nami, zwra­cała się do reszty: „No ale czego można się spo­dzie­wać po Mor­dwince?”.

Lebiedź zno­si­łaby to lepiej, gdyby miała pomoc swo­jej rodziny. Ale rodzice zmarli rok wcze­śniej, zosta­wia­jąc ją samą z młod­szym bra­tem. I to on dopro­wa­dził ją poprzed­niego dnia do łez.

Nie chciał jej zro­bić przy­kro­ści. Nie­ustan­nie jed­nak wda­wał się w spory z wio­skową star­szy­zną. Na jego okrą­głej, nieco głup­ko­wa­tej twa­rzy zawsze wid­niał uśmiech, nawet gdy był pijany. I wyda­wało się, że w życiu liczą się dla niego tylko dwie rze­czy: polo­wa­nie i spra­wia­nie przy­jem­no­ści sio­strzeń­cowi.

– Kij cię nie potrze­buje – powta­rzała bratu. – I ja też, jeśli nie chcesz słu­chać star­szy­zny.

Ale nie przy­no­siło to skutku. Mal nie­na­wi­dził pracy w polu, zni­kał na całe dnie w lasach – reszta wie­śnia­ków uty­ski­wała na to pod nosem – a potem nagle z zaro­śli wyła­niała się jego krzepka postać. Miał kil­ka­na­ście skór przy­tro­czo­nych do pasa, a na twa­rzy swój zwy­kły głup­ko­waty uśmiech. Star­szy wio­ski go prze­kli­nał, a teściowa patrzyła na nią z takim wyrzu­tem, jakby to była jej wina.

A wczo­raj w bez­brzeż­nej głu­po­cie Mal zapo­wie­dział chłopcu:

– Kijaszku, z następ­nego polo­wa­nia przy­niosę ci małego niedź­wiadka. Będziesz mógł go przy­wią­zać na podwórku.

– Mal, jeśli jesz­cze raz oka­żesz nie­po­słu­szeń­stwo star­szemu wio­ski, wygnają cię – przy­po­mniała. Rze­czy­wi­ście taką miałby ponieść karę, gdyby znów wybrał się w tym roku na polo­wa­nie.

Ale jej brat jedy­nie opu­ścił swoją dużą głowę, nic nie mówiąc i uśmie­cha­jąc się jak zwy­kle.

– Może wresz­cie zmą­drze­jesz i weź­miesz sobie żonę?! – wrza­snęła roze­źlona.

– Jak sobie życzysz, sio­stro Lebiedź. – Skło­nił głowę z uśmie­chem.

Naj­wy­raź­niej chciał ją roz­zło­ścić, bo w wio­sce nikt nie uży­wał jej peł­nego imie­nia. Na chłopca wołali zdrob­niale Kija­szek. Do niej mało kto zwra­cał się Lebiedź. Od dzie­ciń­stwa nazy­wano ją czu­łym prze­zwi­skiem Łabą­dek. Mal też miał swój przy­do­mek, któ­rego ludzie uży­wali, gdy byli na niego źli: Leniuch.

– Ty, Leniuch – odparła ze zło­ścią. – Lepiej się ustat­kuj i weź do roboty.

Ale Mal ani myślał. Wolał miesz­kać samot­nie w małej chatce z dwoma star­cami, któ­rzy nada­wali się już tylko do drob­nych polo­wań. Razem upi­jali się mio­dem, polo­wali i łowili ryby, a kobiety odno­siły się do nich z kpią­cym lek­ce­wa­że­niem.

Wczo­raj cho­dziła do niego dwa razy, za dru­gim razem nawet się roz­pła­kała, pró­bu­jąc go prze­ko­nać, by porzu­cił swój głupi plan. Bo choć przy­spa­rzał jej jedy­nie kło­po­tów, kochała go. I czu­łaby się samotna, gdyby go wygnano.

Ale mimo jej załza­wio­nych oczu on jedy­nie się uśmie­chał i pot ście­kał mu po twa­rzy, gdy tasz­czył na stos kolejne bele siana.

Wła­śnie dla­tego długo nie mogła zasnąć. A gdy w końcu osu­nęła się w nie­świa­do­mość, w jej umy­śle zaczęły się kłę­bić złe prze­czu­cia.

Jed­nak noc wypłu­kała z niej wszyst­kie myśli. Jej piersi uno­siły się i opa­dały ryt­micz­nie pod szorstką koszulą. Wla­tu­jący przez okno wiatr deli­kat­nie poru­szał jej włosy.

Nikt się nie obu­dził, gdy prze­su­nęły się dwa cie­nie, a śpiący przy drzwiach pies przy­siadł wycze­ku­jąco. Nikt z wyjąt­kiem chłopca, który na chwilę otwo­rzył oczy. Na jego twa­rzy poja­wił się senny uśmiech, a gdyby matka czu­wała, poczu­łaby, że ciało Kija drży od tłu­mio­nej eks­cy­ta­cji. Zamknął oczy, wciąż się uśmie­cha­jąc.

Wie­dział, że to już nie­długo.

Ponad zie­mią pły­nął lekki wiatr.

Ale gdzie leżała ta wio­ska, rzeka i las?

Żeby opi­sać zna­cze­nie tego magicz­nego miej­sca, potrzebne jest dłuż­sze wyja­śnie­nie.

Już dawno geo­gra­fia umow­nie podzie­liła ogromny ląd Eura­zji na dwie czę­ści: Europę na zacho­dzie i Azję na wscho­dzie. Jed­nak jest to myląca umow­ność. Znacz­nie bar­dziej natu­ralny byłby podział na pół­noc i połu­dnie.

Oto bowiem przez ten ogromny kon­ty­nent – od pół­noc­nej Europy przez Rosję i mroźne pust­ko­wia Sybe­rii aż po tereny na pół­noc od Chin, nie­mal doty­ka­jące Ala­ski – cią­gnie się naj­więk­sza rów­nina świata.

Wielka rów­nina eura­zja­tycka ma z zachodu na wschód ponad jede­na­ście tysięcy kilo­me­trów, bie­gnie od Atlan­tyku do Oce­anu Spo­koj­nego, a two­rzy ją ciąg zacho­dzą­cych na sie­bie płyt pokry­wa­ją­cych jedną szó­stą lądo­wych obsza­rów Ziemi – zaj­muje powierzch­nię więk­szą niż Stany Zjed­no­czone i Kanada. Od pół­nocy rów­nina gra­ni­czy głów­nie z lodo­wa­tym Oce­anem Ark­tycz­nym. Mię­dzy nim a połu­dniową gra­nicą rów­niny roz­po­ściera się pas tun­dry, lasów, ste­pów i pustyń, sze­roki w nie­któ­rych miej­scach na trzy i pół tysiąca kilo­me­trów. I wła­śnie ta połu­dniowa gra­nica tak naprawdę roz­dziela Eura­zję na dwie czę­ści.

Eura­zja pół­nocna to jedna wielka rów­nina, a Eura­zja połu­dniowa składa się z ogrom­nych regio­nów – Bli­skiego Wschodu, sta­ro­żyt­nej Per­sji, Afga­ni­stanu, Indii, Mon­go­lii i Chin. Pół­noc i połu­dnie oddziela od sie­bie potężne pół­kole łań­cu­chów gór­skich z naj­wyż­szymi szczy­tami świata – od Alp na zacho­dzie Europy aż po Hima­laje w Azji.

Naprawdę trudno zro­zu­mieć, dla­czego Eura­zja została podzie­lona przez geo­gra­fów na wschód i zachód.

Mniej wię­cej w jed­nej trze­ciej wiel­kiej rów­niny, powy­żej Afga­ni­stanu, leży pasmo pra­sta­rych wzgórz cią­gnące się z pół­nocy na połu­dnie – od tun­dry po kra­wędź pustyni. To Ural. Zgod­nie ze współ­cze­sną kon­wen­cją „góry” te uważa się za gra­nicę oddzie­la­jącą Europę od Azji.

Jed­nak prawda jest taka, że z wyjąt­kiem kilku nie­wiel­kich szczy­tów te zaokrą­glone pagórki wzno­szą się na wyso­kość jedy­nie kil­ku­set metrów nad pozio­mem morza. Trzeba wiel­kiej wyobraźni, by zoba­czyć w nich gra­nicę dwóch kon­ty­nen­tów: są zale­d­wie łagodną falą na wiel­kim lądo­wym oce­anie. Nic nie oddziela Europy od Azji, wielka rów­nina jest jed­no­ścią.

Bie­gnąc przez pół­noc Europy, rów­nina jest wąska, ma zale­d­wie sześć­set pięć­dzie­siąt kilo­me­trów sze­ro­ko­ści. Ale docho­dząc do wschod­niej Europy, roz­sze­rza się w kształt klina. Jej pół­nocną gra­nicą jest Morze Bał­tyc­kie, nad któ­rym zwie­sza się krzy­wi­zna Skan­dy­na­wii. Gra­nicę połu­dniową sta­no­wią potężne góry, Bał­kany i Kar­paty, sto­jące na straży pół­nocnej Gre­cji. A potem rów­nina roz­lewa się sze­roko.

Rosja – tam, gdzie rów­nina wydaje się bez­kre­sna.

Rosja – tam, gdzie wschód spo­tyka się z zacho­dem.

Na zachod­nim skraju Rosji pół­nocna gra­nica wiel­kiej rów­niny docho­dzi do Morza Ark­tycz­nego. Na tych zie­miach zaczyna się naj­więk­szy las świata – zimne, ciemne kró­le­stwo jodeł nazy­wane tajgą, które cią­gnie się kilka tysięcy kilo­me­trów na wschód aż po wybrzeże Oce­anu Spo­koj­nego. Scho­dząc na połu­dnie, tajga prze­mie­nia się w poło­wie rów­niny w las mie­szany, a jesz­cze dalej poja­wiają się bez­kre­sne tra­wia­ste stepy, które aku­rat w tym miej­scu docho­dzą nie do pustyni czy gór, lecz do sło­necz­nego wybrzeża przy­po­mi­na­ją­cego wybrzeże Morza Śród­ziem­nego.

Bo połu­dniową gra­nicą cen­tral­nej Rosji jest cie­płe Morze Czarne.

Morze Czarne, leżące powy­żej pół­noc­nego krańca Morza Śród­ziem­nego, bar­dziej przy­po­mina ogromny rezer­wuar. Od połu­dnia opa­suje je potężna pół­ko­li­sta tama gór: na połu­dnio­wym zacho­dzie grec­kie Bał­kany, na połu­dniu góry dzi­siej­szej Tur­cji, na połu­dnio­wym zacho­dzie strze­li­sty Kau­kaz. Pomię­dzy Bał­ka­nami i turec­kimi górami bie­gnie wąski kanał łączący Morze Czarne z więk­szym sio­strza­nym morzem. W czę­ści bliż­szej Morzu Czar­nemu kanał ów nazy­wany jest Bos­fo­rem, a na połu­dnio­wym krańcu – Dar­da­ne­lami.

Samo morze jest duże – z zachodu na wschód ma bli­sko tysiąc kilo­me­trów, a z połu­dnia na pół­noc ponad sześć­set. Zasi­lają je liczne rzeki, mię­dzy innymi maje­sta­tyczny Dunaj mający ujście w zachod­niej czę­ści na pół­noc od Gre­cji. W jego wodach znaj­dują się śla­dowe ilo­ści siarki i zapewne stąd wzięła się kie­dyś nazwa Czarne.

Na środku pół­noc­nego rosyj­skiego wybrzeża daleko w cie­płe wody Morza Czar­nego wcina się duży pół­wy­sep. To Krym. Po jego obu stro­nach, w odle­gło­ści czte­ry­stu kilo­me­trów od sie­bie, funk­cjo­nują dwa wiel­kie sys­temy rzeczne, podą­ża­jące przez stepy aż z dale­kich lasów. Na zacho­dzie pły­nie sze­roki Dniepr, na wscho­dzie – maje­sta­tyczny Don.

I wła­śnie pomię­dzy tymi dwiema rze­kami, od wybrzeży Morza Czar­nego przez stepy aż po lasy pół­nocy, roz­ciąga się ogromne pra­stare serce Rosji.

Rosja to także pogra­ni­cze.

Bo wielka rów­nina roz­po­ściera się jesz­cze dalej ku wscho­dowi. Na wschód od Morza Czar­nego jej połu­dniową gra­nicę two­rzy ogromny łań­cuch Kau­kazu, mający bli­sko tysiąc kilo­me­trów dłu­go­ści. Kau­kaz sły­nie z wina oraz z wojow­ni­ków – Gru­zi­nów, Ormian i innych – a jego lśniące szczyty są o tysiące metrów wyż­sze od szczy­tów Alp czy Gór Ska­li­stych.

Pasmo koń­czy się nie­zwy­kłym zja­wi­skiem – jest nim jesz­cze jedno morze poło­żone wewnątrz ogrom­nego pół­kola gór. Cią­gnie się z pół­nocy na połu­dnie – kształ­tem przy­po­mina Flo­rydę, ale jest dwa razy dłuż­sze – a góry scho­dzą tu stromo w dół, żeby zro­bić mu miej­sce. To Morze Kaspij­skie.

Tak naprawdę jest to naj­więk­sze jezioro świata, nie ma bowiem żad­nego odpływu. Ota­czają je stepy, góry i pusty­nie, a wody pozbywa się dzięki paro­wa­niu. Od pół­nocy zasila je naj­słyn­niej­sza rosyj­ska rzeka.

Matka Wołga.

Wołga zaczyna swoją podróż daleko, w lasach cen­tral­nej Rosji. Bie­gnie stam­tąd wielką pętlą przez lasy pół­nocy, zmie­rza­jąc ku połu­dniowi. Wziąw­szy w obję­cia pół­noc, zakręca, pły­nie przez rów­ninę ku wscho­dowi, potem znów na połu­dnie, aż w końcu podąża powoli przez wietrzne stepy ku odle­głym pustyn­nym wybrze­żom Morza Kaspij­skiego.

A wielka rów­nina cią­gnie się dalej na wschód i staje się coraz mniej gościnna. Na połu­dniu roz­po­ście­rają się groźne pusty­nie. Na pół­nocy pano­wa­nie przej­mują mroczna tajga i wieczna zmar­z­lina. Nawet dziś te ogromne tereny są rzadko zamiesz­kane. A stąd jest jesz­cze pięć i pół tysiąca kilo­me­trów do wybrzeży Pacy­fiku.

A gdzie na tej rów­ni­nie leży wio­ska nad rzeką?

Łatwo na to pyta­nie odpo­wie­dzieć. Leży na gra­nicy stepu, kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów na wschód od Dnie­pru i pra­wie pięć­set kilo­me­trów na pół­noc od ujścia tej wiel­kiej rzeki w pół­nocno-zachod­niej czę­ści cie­płego Morza Czar­nego.

Mimo to, gdyby jakiś ówcze­sny podróż­nik z obcego kraju spy­tał, jak tam dotrzeć, nie miałby mu kto odpo­wie­dzieć.

Bo rosyj­skie pań­stwo wów­czas nie ist­niało. Sta­ro­żytne cywi­li­za­cje Wschodu – Chiny, Indie, Per­sja – leżały daleko, poni­żej gór­skiego pół­kola sta­no­wią­cego połu­dniową gra­nicę rów­niny, która dla nich była pust­ko­wiem. Potężne Impe­rium Rzym­skie usa­do­wiło się na zacho­dzie, na wybrze­żach Morza Śród­ziem­nego, a na pół­nocy cią­gnęło się aż po Bry­ta­nię. Jed­nak Rzym ni­gdy nie posu­nął się na wschód dalej niż do obrzeża lasów pora­sta­ją­cych eura­zja­tycką rów­ninę.

A cóż Rzy­mia­nie mogli wie­dzieć o lasach? Jedy­nie to, że tereny za Renem były zamiesz­kane przez wojow­ni­cze ple­miona ger­mań­skie, a na pół­nocy, nad Bał­ty­kiem, żyły pry­mi­tywne ludy – Bał­to­wie, Łoty­sze, Estoń­czycy, Litwini – o któ­rych pra­wie nic nie sły­szeli. To wszystko. Nie­wiele wie­dzieli o sło­wiań­skich zie­miach leżą­cych za tere­nami Ger­ma­nów, a o ludach ugro­fiń­skich zamiesz­ku­ją­cych lasy cią­gnące się za Wołgą nie mieli w ogóle poję­cia. Wieść o turec­kich i mon­gol­skich ple­mionach żyją­cych w głębi Sybe­rii nie dotarła jesz­cze do lasów, jedy­nie nad ste­pem roz­le­gały się pierw­sze szepty.

I cóż Rzy­mia­nie mogli wie­dzieć o ste­pie? Ow­szem, w swo­jej eks­pan­sji na wschód dotarli aż do Arme­nii na połu­dnie od Kau­kazu, od kilku stu­leci znali małe porty poło­żone na pół­noc­nym wybrzeżu Morza Czar­nego, gdzie żegla­rze kupo­wali przy­wo­żone z głębi lądu futra i nie­wol­ni­ków albo spo­ty­kali się z kara­wa­nami, które przy­były przez pusty­nie z tajem­ni­czego Orientu. Ale cała ogromna rów­nina była terra inco­gnita, zie­mią nie­znaną, zamiesz­kaną przez bar­ba­rzyń­skie ple­miona, pokrytą groź­nym ste­pem i poprze­ci­naną trud­nymi do prze­by­cia rze­kami. Jej linie i nazwy na mapach sta­ro­żyt­nego świata – stwo­rzo­nych przez Hero­dota, Pto­le­me­usza czy Pli­niu­sza – roz­pły­wały się w nie­spraw­dzo­nych pogło­skach albo po pro­stu zani­kały.

Wie­śniacy też nie umie­liby powie­dzieć, gdzie się znaj­dują.

Nawet dziś, ku zasko­cze­niu cudzo­ziem­ców, miesz­kańcy Rosji mają pro­blem ze wska­za­niem drogi. Rosja­nin, zapy­tany, czy droga bie­gnie na wschód czy na zachód albo ile cią­gnie się kilo­me­trów, nie umie odpo­wie­dzieć. Bo po co mu ta wie­dza, skoro w tym bez­kre­snym kra­jo­bra­zie hory­zont nie­ustan­nie się oddala i cią­gle jest taki sam?

Ale Rosja­nin umie powie­dzieć, jak pły­nie rzeka.

Dla­tego wie­śniacy wie­dzieli, że ich nie­duża rzeczka wpada do więk­szej rzeki, która po jakimś cza­sie łączy się z wiel­kim Dnie­prem. Wie­dzieli też, że gdzieś daleko, za połu­dnio­wym ste­pem, Dniepr wpada do morza.

To wszystko. Zale­d­wie pię­cioro z nich widziało Dniepr na wła­sne oczy.

Wów­czas Rosja jesz­cze nie ist­niała, nie było też żad­nego układu odnie­sie­nia pozwa­la­ją­cego okre­ślić poło­że­nie wio­ski. Mogli­by­śmy jedy­nie powie­dzieć, że leżała na pół­noc od Morza Czar­nego, gdzieś na wschód od Dnie­pru i na zachód od Donu, nieco na wschód od lasów i na zachód od ste­pów, nad jedną z wielu nie­ozna­czo­nych na mapach rzek. Więk­sza dokład­ność na tych nie­zba­da­nych prze­strze­niach i tak nie mia­łaby sensu.

Ponad zie­mią pły­nął lekki wiatr, nad bez­kre­sną rów­niną roz­po­ście­rała się let­nia noc. Nad zachod­nim skra­jem rów­niny zapa­dał zmrok. Tu, w wio­sce, zaczęła się gwiaź­dzi­sta noc, choć daleko na pół­nocy, na skraju Ark­tyki, wciąż błysz­czały blade świa­tła zorzy polar­nej. Na wscho­dzie, na zbo­czach Uralu, noc była głę­boka. W środ­ko­wej Sybe­rii budził się świt, na wybrzeżu Pacy­fiku wsta­wał ranek, a jesz­cze dalej, na pół­nocno-wschod­nim skraju ogrom­nego, docho­dzą­cego do Ala­ski lądu, było już połu­dnie. Wiel­kie układy atmos­fe­ryczne zani­kały ponad rów­niną. Trzy tysiące kilo­me­trów na pół­nocny wschód sza­lała nad lasem burza z pio­ru­nami, a tu, w wio­sce, ludzie spali spo­koj­nie. I nikt nie wie­dział, jakie burzowe chmury zbie­rają się nad lasami, kto roz­sta­wia namioty na ste­pie, ile ognisk roz­bły­ska na bez­kre­snej ziemi.

Chło­piec uśmiech­nął się, gdy tylko otwo­rzył oczy.

Przez okno wpa­dał lekki wiatr, pro­mie­nie słońca malo­wały na gli­nia­nym kle­pi­sku jasny pro­sto­kąt.

– Już się obu­dzi­łeś, ptaszku?

Twarz matki tuż obok jego twa­rzy. W izbie krzą­tali się już inni ludzie. W rogu, na zakrzy­wio­nym dłu­gim kiju przy­mo­co­wa­nym do kro­kwi, wisiała koły­ska.

Izba była duża. Ściany z gliny nało­żo­nej na drew­nianą ramę pokry­wała sadza. A to dla­tego, że chata, podob­nie jak pozo­stałe domy w wio­sce, miała kryty dar­nią dach bez komina. Dym z dużego pale­ni­ska naj­pierw wypeł­niał izbę, a potem wydo­sta­wał się przez okienko w dachu, otwie­rane w razie potrzeby. Dzięki temu izbę można było szybko nagrzać. A ciemne ściany koja­rzyły się miesz­kań­com z czymś zna­nym i przy­ja­znym. Jed­nak dziś ognia nie roz­pa­lono. Powie­trze było czy­ste, w izbie pano­wał miły chłód.

Chata skła­dała się z dwóch czę­ści. Za pale­ni­skiem znaj­do­wał się kory­ta­rzyk, przez który wcho­dziło się do chaty – po jego prze­ciw­nej stro­nie była druga, nieco więk­sza izba, słu­żąca za warsz­tat i maga­zyn. Stało tu kro­sno, roz­ma­ite beczki i beczułki, leżały motyki i sierpy, a na hono­ro­wym miej­scu wisiał topór nale­żący do pana domu. Cała budowla, obra­mo­wana dębo­wymi pod­po­rami, była wko­pana na czter­dzie­ści cen­ty­me­trów w głąb ziemi, więc żeby wyjść na zewnątrz, trzeba było wspiąć się na scho­dek.

Matka umyła chłopcu twarz wodą zaczer­py­waną z gli­nia­nego garnka. Patrzył na jasną plamę słońca na kle­pi­sku. Ale jego myśli błą­dziły zupeł­nie gdzie indziej.

Uśmiech­nęła się, podą­ża­jąc za jego spoj­rze­niem.

– Co się mówi o słońcu? – spy­tała cicho.

– „Słod­kiego mleka jasna plama, ani jej czym zmyć, ani nożem zdra­pać” – wyre­cy­to­wał posłusz­nie, spo­glą­da­jąc w okno. Wpa­da­jący przez nie lekki wiatr poru­szył mu włosy.

– A co się mówi o wie­trze?

– „Piękny ogier, piękna grzywa, nic na świe­cie go nie powstrzyma”.

Znał już kil­ka­na­ście takich wier­szy­ków. Kobiety znały ich setki – zaga­dek i przy­słów, porów­nu­ją­cych świa­tło do roz­la­nego mleka czy wiatr do ogiera. Te nie­zli­czone powie­dzonka były czę­sto grą słów odda­jącą wła­ści­wo­ści ich sło­wiań­skiego języka.

Za chwilę matka pozwoli mu wyjść. Kor­ciło go, by wybiec na dwór. Czy niedź­wia­dek już na niego czeka?

Szybko obej­rzała mu zęby. W miej­sce dwóch mle­cza­ków wyro­sły już nowe. Kolejny mle­czak lekko się ruszał. Ale żad­nego zęba nie bra­ko­wało.

– Jak białe kury na dwóch grzę­dach – mruk­nęła z zado­wo­le­niem i pozwo­liła mu wyjść.

Chło­piec wbiegł do kory­ta­rzyka pro­wa­dzą­cego do wyj­ścia.

Naprze­ciwko chaty znaj­do­wał się zagon warzyw, z któ­rego poprzed­niego dnia pomógł matce wyrwać wielką rzepę. Na prawo od grządki jakiś męż­czy­zna łado­wał narzę­dzia na drew­niany wózek z kołami wycię­tymi z kawał­ków litego drewna. Nieco dalej na lewo, nad rzeką, stała mała łaź­nia. Zbu­do­wano ją trzy lata temu, lecz nie dla obec­nych miesz­kań­ców wio­ski, któ­rzy mieli więk­szą, ale dla przod­ków. Kij wie­dział dosko­nale, że umarli lubią cho­dzić do bani tak samo jak żywi, nawet jeśli nikt ich nie może zoba­czyć. I jak mu wszy­scy mówili, przod­ko­wie bar­dzo się zło­ścili, gdy się ich zanie­dby­wało.

„Prze­cież ty też byś nie chciał, żeby zapo­mniano o tobie po two­jej śmierci, prawda?” – zapy­tała go kie­dyś jedna z ojcow­skich żon. Pomy­ślał wtedy, że nie, nie chciałby, by o nim zapo­mniano i by wyklu­czono go z wio­sko­wej wspól­noty.

Wie­dział, że umarli są wszę­dzie, że go obser­wują. I wie­dział też, że w ziemi, w rogu obory naprze­ciwko chaty star­szego wio­ski, mieszka drobny, pomarsz­czony domo­woj – dzia­dek jego ojca – duch, który prze­wo­dzi wszyst­kim zmar­łym człon­kom spo­łecz­no­ści.

Wyszedł na zewnątrz. Nic. Rozej­rzał się w prawo i w lewo. Łaź­nie i chaty wyglą­dały tak samo. Ani śladu niedź­wiadka. Twarz mu posmut­niała. Nie mógł w to uwie­rzyć – prze­cież widział, jak Mal i sta­rzec wymy­kają się pod osłoną nocy.

Męż­czy­zna przy wózku, brat jed­nej z jego przy­bra­nych matek, spoj­rzał na niego.

– Czego szu­kasz, mały?

– Niczego, wujku. – Wie­dział, że nie wolno mu się zdra­dzić.

Poczuł zimny ucisk w żołądku, poranne let­nie niebo nagle posza­rzało. Miał ochotę się roz­pła­kać, ale Mal kazał mu zacho­wać tajem­nicę, więc zagryzł usta i ze smut­kiem wró­cił do chaty.

W środku babka besz­tała inne kobiety, ale do tego zdą­żył już przy­wyk­nąć. Zauwa­żył wiszący w kącie tam­bu­ryn matki. Był poma­lo­wany na czer­wono. Uwiel­biał czer­wień, która wyda­wała mu się cie­pła i przy­ja­zna. I nic dziw­nego, bo w sło­wiań­skim języku słowo kra­sny ozna­czało zarówno czer­wony, jak i piękny. Zer­k­nął na twarz babki. Jej puco­ło­wate policzki przy­po­mi­nały mu kawałki sadła. Zauwa­żyła jego spoj­rze­nie, popa­trzyła groź­nie, a potem dała znak jego matce, że chło­piec prze­szka­dza.

– Idź na dwór, Kijaszku – powie­działa matka posłusz­nie.

Gdy wyszedł, zoba­czył Mala.

To nie była dla Mala dobra noc. Razem ze sta­rym myśli­wym zasta­wił w lesie pułapkę na niedź­wiadka i o mało go nie zła­pał. Miałby go teraz ze sobą, gdyby w ostat­niej chwili nie stra­cił głowy. Wystar­czył jeden fał­szywy ruch i musiał zmy­kać przed roz­wście­czoną niedź­wie­dzicą. Czer­wie­nił się na samą myśl o tej ucieczce.

Zamie­rzał pomóc dziś innym męż­czy­znom przy zwózce siana – mógłby udo­bru­chać w ten spo­sób star­szego wio­ski, a przy oka­zji unik­nąć krę­pu­ją­cej roz­mowy z Kijem.

Chłopcu nie przy­szło nawet do głowy, że wuj pospiesz­nie mija chatę, żeby się z nim nie spo­tkać. Pod­biegł do niego i spoj­rzał mu wycze­ku­jąco w twarz.

Mal rozej­rzał się z poczu­ciem winy. Na szczę­ście wokół nich nie było nikogo.

– Masz go?! Gdzie on jest?! – zawo­łał Kij. Widok wuja dał mu nową nadzieję.

Mal zawa­hał się.

– Jest w lesie – wymy­ślił na pocze­ka­niu.

– Kiedy go tu przy­nie­siesz? Dziś? – Oczy chłopca błysz­czały z pod­eks­cy­to­wa­nia.

– Nie­długo. Gdy przyj­dzie zima.

Na buzi chłopca poja­wiły się zdzi­wie­nie i zawód. Zima? Prze­cież do zimy było jesz­cze pół życia.

– Dla­czego?

Mal zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Już go mia­łem. Pro­wa­dzi­łem go na sznu­rze. Ale potem wiatr go zabrał. Nic nie mogłem pora­dzić.

– Wiatr?

Chło­piec posmut­niał. Wie­dział, że wiatr jest naj­star­szym z bogów. Wuj czę­sto mu powta­rzał: „Bóg słońce jest wielki, ale wiatr jest star­szy i potęż­niej­szy”. Wiatr wiał w dzień, a także w nocy, gdy słońce gdzieś odcho­dziło. Wiatr wiał, gdzie chciał, po całej bez­kre­snej rów­ni­nie.

– A gdzie on teraz jest?

– Daleko, w lesie.

Chło­piec był zroz­pa­czony.

– Ale śnieżki go odda­dzą – pocie­szył go wuj. – Zoba­czysz.

Dla­czego kła­mał? Spoj­rzał na prze­peł­nio­nego ufno­ścią chłopca. Kła­mał z tego samego powodu, dla któ­rego zamiesz­kał z dwoma star­cami i igno­ro­wał zakazy star­szy­zny. Bo wszy­scy nim pogar­dzali, a co gor­sza – on też się sie­bie wsty­dził. Dla­tego nie mógł wyznać chłopcu prawdy. Jestem bez­na­dziej­nym głup­cem, myślał. I do tego leni­wym. Zamie­rzał dziś ciężko pra­co­wać w polu, ale teraz brała go chęć, żeby uciec do lasu i schro­nić się tam przed przy­krą prawdą o sobie. Czuł, jak jego poranne posta­no­wie­nie powoli słab­nie.

Mimo to został jesz­cze cień nadziei.

– Ale wiem, gdzie wiatr go scho­wał – powie­dział.

– Naprawdę? Wiesz? – Twarz Kija się roz­pro­mie­niła. – Gdzie?

– Daleko, za sied­mioma górami, za sied­mioma lasami.

– Można tam dojść?

– Tak, ale trzeba znać drogę.

– A ty znasz? – Na pewno taki myśliwy jak jego wuj wie, jak tra­fić do zacza­ro­wa­nej kra­iny. – W którą stronę trzeba iść?

Mal uśmiech­nął się.

– Na wschód. Daleko, daleko na wschód. Ale ja dał­bym radę dojść w jeden dzień – powie­dział cheł­pli­wie. I przez chwilę nawet w to uwie­rzył.

– Przy­pro­wa­dzisz go? – spy­tał bła­gal­nie chłop­czyk.

– Może kie­dyś. – Mal spo­waż­niał. – Ale to będzie nasza tajem­nica. Ani słowa nikomu.

Mały ski­nął głową.

Mal odszedł, zado­wo­lony, że udało mu się unik­nąć wstydu. Może za kilka dni spró­buje zasta­wić nową pułapkę na niedź­wiadka. Sio­strze­niec mu ufał, więc Mal nie chciał spra­wić mu zawodu. Tak, na pewno znaj­dzie jakiś spo­sób.

Poczuł się lepiej. Gotów był nawet prze­pra­co­wać cały dzień na polu.

Kij patrzył za nim ze smut­kiem. Zamy­ślił się. Już kie­dyś sły­szał, jak kobiety śmiały się z wujka, a męż­czyźni na niego klęli. I nazy­wali go Leniu­chem. Może rze­czy­wi­ście nie można mu ufać? Spoj­rzał na roz­le­głe poranne niebo, zasta­na­wia­jąc się, co robić.

Kobiety szły przez złote pole jedna za drugą, usta­wione w kształt sze­ro­kiej litery V jak klucz jaskó­łek latem.

Prze­wo­dziła im na środku wielka postać teścio­wej Lebiedź, ucho­dzą­cej za naj­bar­dziej wie­kową kobietę w osa­dzie, odkąd zimą zmarła żona star­szego.

Dzień był upalny. Pra­co­wały już od kilku godzin, zbli­żało się połu­dnie. Do żniw kobiety ubie­rały się jedy­nie w pro­ste, luźne suk­nie z lnu, na sto­pach miały bez­kształtne buty z brzo­zo­wej kory. Każda trzy­mała w dłoni sierp.

I gdy tak posu­wały się powoli wzdłuż dłu­giego pola jęcz­mie­nia, cały czas śpie­wały. Naj­pierw naj­star­sza poda­wała pierw­szy wers, a potem reszta do niej dołą­czała. Ich wyso­kie, nosowe głosy dźwię­czały raz ostro, a raz żało­śnie.

Lebiedź była zlana potem. Mimo to dobrze się czuła, pra­cu­jąc ryt­micz­nie w peł­nym słońcu. Kobiety cza­sem trak­to­wały ją pogar­dli­wie, ale każda z nich – jedna z żon, sio­stra któ­rejś żony, sio­stry jej męża i ich córki, ciotki i kuzynki tych córek – była jakoś z nią spo­krew­niona. Do każ­dej nale­żało się zwra­cać, uży­wa­jąc odpo­wied­niego tytułu, który odda­wał skom­pli­ko­wany sto­pień pokre­wień­stwa i wyra­żał sto­sowny sza­cu­nek. Tytuły miały zazwy­czaj zdrob­niałą formę, tak lubianą przez Sło­wian, dzięki czemu oka­zy­wano przez nie czu­łość i sym­pa­tię. „Mateczka”, „kuzy­neczka” – czy można ina­czej mówić o małych czło­wie­czych pył­kach roz­sia­nych po bez­kre­snej rów­ni­nie?

To było jej ple­mię. Nazy­wali ją Mor­dwinką, ale była czę­ścią ich wspól­noty: na połu­dniu ta wspól­nota nazy­wała się rod, a na pół­nocy mir. Zie­mia i wio­ska były wspólną wła­sno­ścią, jedy­nie doby­tek domo­stwa sta­no­wił wła­sność pry­watną. A słowo star­szego wio­ski było pra­wem.

Teściowa zaczęła nawo­ły­wać kobiety po imie­niu.

– Dalej, moje córki, moje łabę­dzice! – wołała śpiew­nie. – Żnijmy jęcz­mień! – Nawet do Lebiedź zwró­ciła się łagod­nie: – Dalej, Łabę­dziczko.

Synowa kochała ją na swój spo­sób. „Jedz, co ci dają, słu­chaj, co ci mówią” – napo­mi­nała ją surowo stara kobieta. Ale pomię­dzy napa­dami gniewu bywała też dobra i łagodna.

Lebiedź rozej­rzała się dookoła. Na łące, w odle­gło­ści kil­ku­set metrów, jej mąż i inni męż­czyźni łado­wali na wózek siano. Był z nimi jej brat. Trzy stare kobiety odpo­czy­wały na skraju pola. Szu­kała wzro­kiem Kija. Jesz­cze nie­dawno sie­dział obok kobiet, ale pew­nie pobiegł przy­glą­dać się męż­czy­znom.

Na nie­bie słońce się złoci, Nic nie wyczer­pie Matki Ziemi wil­goci.

Kobiety śpie­wały w rytm zama­szy­stych ruchów sier­pami, pochy­la­jąc się jakby w modli­twie do naj­więk­szej bogini, która wszyst­kich żywiła: Wil­got­nej Matki Ziemi.

Wła­śnie w tych oko­li­cach wielka bogini Sło­wian prze­ja­wiała się w naj­wspa­nial­szej for­mie. Oto wio­ska leżała na skraju pasma naj­lep­szej gleby na wiel­kiej rów­ni­nie – czar­no­ziemu.

Na całej rów­ni­nie eura­zja­tyc­kiej nie było lep­szej ziemi.

Na pół­nocy pod­ło­żem dla tun­dry był tor­fia­sty glej nie­zdatny do uprawy. Lasy rosły na piasz­czy­stych gle­bach nazwa­nych podzo­łami – sza­rymi tam, gdzie domi­no­wały brzozy i osiki, a brą­zo­wymi dalej na połu­dnie, gdzie rosły też buki, dęby, graby i lipy. Także na tej gle­bie plony były słabe. Dopiero bli­żej stepu poja­wiała się zupeł­nie inna gleba. Czar­no­ziem – lśniący, miękki, zwarty, pożywny jak miód. Cią­gnął się set­kami kilo­me­trów na wschód od zachod­niego wybrzeża Morza Czar­nego aż po Sybe­rię. Sło­wia­nie, któ­rzy osie­dlali się na kra­wę­dzi lasów, musieli jedy­nie oczy­ścić pole, by potem przez wiele lat zbie­rać bogate plony z żyznej czar­nej ziemi. Gdy po jakimś cza­sie gleba jało­wiała, zosta­wiali ją, by zaro­sła trawą, i przy­go­to­wy­wali nowy kawa­łek gruntu. Była to dość pry­mi­tywna i rabun­kowa forma rol­nic­twa, ale czar­no­ziem zapew­niał wio­sce poży­wie­nie na długo, bez koniecz­no­ści prze­no­sze­nia się w inne miej­sce. Poza tym ani las, ani rów­nina nie miały kresu.

Gdy kobiety prze­rwały na chwilę śpiew, Lebiedź zauwa­żyła idą­cego w ich kie­runku Mala. Miał czer­woną, spo­coną twarz.

– Pro­szę, Leniuch szuka sobie pracy! – zawo­łała żar­tem jedna z kobiet.

Nawet teściowa się roze­śmiała. Nieco zawsty­dzona mina Mala mówiła wyraź­nie, że odłą­czył się od męż­czyzn pod jakimś pre­tek­stem. Lebiedź zdzi­wiła się tylko, że nie było przy nim Kija.

– Gdzie jest Kij? – spy­tała.

– Skąd mam wie­dzieć? Nie widzia­łem go od rana.

Zmarsz­czyła brwi. Gdzież ten chło­pak się podziewa? Odwró­ciła się i zawo­łała do teścio­wej:

– Mogę poszu­kać Kija?! Gdzieś się zawie­ru­szył.

Tęga kobieta nawet się nie zatrzy­mała, patrząc obo­jęt­nie na Lebiedź i jej brata wał­ko­nia. Potrzą­snęła prze­cząco głową. Robota czeka.

– Idź i zapy­taj sta­rych kobiet, gdzie poszedł chło­pak – powie­działa do Mala.

Posłusz­nie ruszył wol­nym kro­kiem ku mie­dzy.

Zawsze bawiło go porów­ny­wa­nie, jak toczą się losy miesz­kań­ców wsi. Na przy­kład życie męż­czyzn było może barw­niej­sze, ale za to krót­sze. Męż­czy­zna, nie­ważne, gruby czy chudy, wraz z wie­kiem nabie­rał sił. A gdy te w końcu go opusz­czały, nagle umie­rał. Z kobie­tami było zupeł­nie ina­czej. Naj­pierw roz­kwi­tały – z jasną cerą, szczu­płe, wdzięczne jak łanie. A potem wszyst­kie bez wyjątku tyły, naj­pierw w bio­drach tak jak jego sio­stra, potem w talii i w nogach. Z roku na rok robiły się coraz peł­niej­sze i okrą­glej­sze, ogo­rzałe od słońca niczym jabłka i gruszki, a te wyż­sze nabie­rały maje­sta­tycz­nej postury, jak teściowa Lebiedź. Potem powoli, wciąż zacho­wu­jąc swoje krą­gło­ści, zaczy­nały maleć, kur­czyły się stop­niowo, by wresz­cie na sta­rość pomarsz­czyć się jak ziarno w sko­rupce. Stare kobiety, babuszki z pociem­nia­łymi, pobruż­dżo­nymi twa­rzami i błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami, doży­wały powoli swo­ich dni, aż w końcu, tak natu­ral­nie jak spa­da­jący z drzewa orzech, zanu­rzały się w ziemi. To doty­czyło wszyst­kich kobiet. Jego sio­stra Lebiedź też podąży tą drogą. Gdy patrzył na jakąś babuszkę, zawsze ogar­niała go czu­łość.

Na skraju pola sie­działy wła­śnie trzy babuszki. Uśmie­cha­jąc się grzecz­nie, zamie­nił z każdą po kolei kilka słów.

Lebiedź obser­wo­wała go, dzi­wiąc się, że trwa to tak długo.

W końcu Mal wró­cił.

– Są już stare i nie bar­dzo wie­dzą, co się dzieje – wyja­śnił. – Jedna mówi, że Kij wró­cił do wio­ski z innymi dziećmi. Druga uważa, że poszedł nad rzekę. A trze­cia twier­dzi, że do lasu.

Wes­tchnęła. Kij nie miał powodu iść do lasu, nie sądziła też, by odda­lił się aż nad rzekę. Pozo­stałe dzieci wró­ciły już do chaty, gdzie miały zająć się malu­chem. Zapewne jest razem z nimi.

– Sprawdź, czy jest w wio­sce – popro­siła.

Mal chęt­nie się zgo­dził, zawsze to lep­sze niż praca na polu.

A kobiety na­dal śpie­wały. Lebiedź kochała tę pio­senkę – była wolna i smutna, ale miała piękną melo­dię, która pozwa­lała jej zapo­mnieć o tro­skach.

I na cie­bie przyj­dzie kres; Cią­gnij pług przez skiby. Nie pocie­szy cię na koniec Ani woda, ani ogień I wiatr też nie będzie Twoim przy­ja­cie­lem. W ziemi w końcu spo­czniesz, Zie­mia cię przy­tuli.

Kobiety posu­wały się powoli w swoim szyku i pochy­lone ści­nały jęcz­mień z cięż­kimi kło­sami. Nad polem sły­chać było cichy sze­lest sier­pów prze­ci­na­ją­cych brą­zo­wie­jące łodygi. Kurz z pada­ją­cego zboża uno­sił się nisko nad zie­mią, wydzie­la­jąc słodki zapach. A Lebiedź nie po raz pierw­szy doświad­czyła dziw­nego uczu­cia, miłego i smut­nego jed­no­cze­śnie – jakby utra­ciła jakąś część samej sie­bie, nie mogąc uciec od tego powol­nego, cięż­kiego życia w ciszy bez­kre­snej rów­niny. Smut­nego, bo czuła się jak w pułapce, a miłego, bo prze­cież była wśród swo­ich. Czyż nie tak wła­śnie powinno wyglą­dać życie?

Minęło tro­chę czasu, zanim Mal wró­cił. Na twa­rzy miał swój zwy­kły bez­myślny uśmiech, ale Lebiedź zauwa­żyła w nim ślad nie­po­koju.

– Nie ma go?

– Nie, dzie­ciaki go nie widziały.

Dziwne. Była prze­ko­nana, że jest z nimi. Poczuła lęk. Znów zawo­łała do teścio­wej:

– Kija nie ma w domu! Mogę go poszu­kać?

Ale stara kobieta spoj­rzała na nią z lek­ce­wa­że­niem.

– Dzie­ciaki zawsze gdzieś zni­kają. Nie­długo wróci. Niech twój brat go poszuka. I tak nie ma nic do roboty – dodała zło­śli­wie.

Lebiedź ze smut­kiem spu­ściła głowę.

– Idź nad rzekę, Mal. Sprawdź, czy go tam nie ma – powie­działa. I zauwa­żyła, że tym razem jej brat odda­lił się znacz­nie szyb­szym kro­kiem.

Praca posu­wała się do przodu. Zaraz przyj­dzie czas na odpo­czy­nek. Lebiedź przy­pusz­czała, że teściowa spe­cjal­nie wydłuża pracę. Spoj­rzała na roz­le­gły hory­zont. Wyda­wało jej się, że teraz wid­no­krąg kpi z niej okrut­nie i przy­po­mina tak jak teściowa: „Nic na to nie pora­dzisz, bogo­wie zapi­sali już wszystko w prze­zna­cze­niu”. Pochy­liła się nad zbo­żem.

Tym razem Mal wró­cił po kilku minu­tach. Wyglą­dał na zatro­ska­nego.

– Nad rzeką go nie ma.

– Skąd wiesz?

Wyja­śnił, że spo­tkał starca, z któ­rym polo­wał, a on spę­dził nad rzeką całe przed­po­łu­dnie. I na pewno zauwa­żyłby chłopca, gdyby się tam poja­wił.

Dźgnął ją lęk.

– Według mnie poszedł do lasu – stwier­dził Mal.

Do lasu? Wcze­śniej cho­dził tam tylko z nią. Spoj­rzała na brata z uwagą.

– Dla­czego tak myślisz?

Mal był wyraź­nie spe­szony.

– Nie mam poję­cia.

Kła­mie, to widać. Wie­działa jed­nak, że lepiej nie przy­ci­skać go do muru.

– W którą stronę miałby pójść? – spy­tała.

Mal zamy­ślił się. Przy­po­mniał sobie słowa rzu­cone lek­ko­myśl­nie w roz­mo­wie z chłop­cem.

– Chyba na wschód. – Zaczer­wie­nił się. – Zresztą nie wiem.

Popa­trzyła na niego pogar­dli­wie.

– Bierz! – Wci­snęła mu w rękę sierp. – I do roboty – roz­ka­zała.

– Ale to praca kobiet – zapro­te­sto­wał.

– Do roboty, głup­cze! – krzyk­nęła i pode­szła do teścio­wej. Pozo­stałe kobiety wybuch­nęły śmie­chem. – Pozwól­cie mi poszu­kać Kija – popro­siła raz jesz­cze. – Mój brat wysłał go do lasu.

Teściowa spoj­rzała na łąkę. Męż­czyźni zakoń­czyli już pracę, kilku z nich, w tym mąż Lebiedź i star­szy wio­ski, szło w ich kie­runku.

– Odpo­czy­nek! – zawo­łała do kobiet. – A ty możesz iść – zgo­dziła się.

Męż­czyźni byli już przy nich, więc w kilku sło­wach wyja­śniła, co się stało. Star­szy wio­ski był potęż­nym czło­wie­kiem z siwą brodą i małymi, nie­spo­koj­nymi oczami. Sprawa mało go obe­szła. Ale twarz męża nieco się zafra­so­wała.

– Też mam pójść? – spy­tał star­szego.

– Chło­pak się znaj­dzie. Nie mógł daleko odejść. Niech ona go poszuka – powie­dział tam­ten znu­dzo­nym tonem.

Zauwa­żyła, że mąż ode­tchnął z ulgą. Rozu­miała to. Prze­cież miał też inne żony i inne dzieci pod opieką.

– Pójdę już – powie­działa cicho.

– Jeśli cię długo nie będzie, ruszę za tobą – oznaj­mił mąż z uśmie­chem.

Ski­nęła zgod­nie głową.

Las był miły i przy­ja­zny. Wysoko na błę­kit­nym nie­bie pły­nęły rzad­kie kłę­bia­ste obłoki, błysz­cząc w świe­tle przed­po­łu­dnio­wego słońca. Cią­gnęły ze wschodu, znad bez­kre­snych suchych ste­pów. Chło­piec szedł skra­jem lasu, wyso­kie trawy szep­tały coś, poru­szane lek­kim wia­trem. W cęt­ko­wa­nej pla­mie cie­nia pasło się kilka krów.

Minęło już tro­chę czasu, odkąd Kij odda­lił się od trzech sta­rych kobiet. Szedł wesoło zna­jomą ścieżką pro­wa­dzącą do lasu. Nie zda­wał sobie sprawy z nie­bez­pie­czeń­stwa.

Przez cały ranek roz­my­ślał o niedź­wiadku. Wujek Mal powie­dział, że trzeba go szu­kać w cza­ro­dziej­skiej kra­inie daleko na wscho­dzie. I że można tam dojść w jeden dzień. Tylko że Kij, choć mały, wie­dział dosko­nale, że wujek tam nie pój­dzie. I im dłu­żej się nad tym zasta­na­wiał, tym więk­szą miał pew­ność, co powi­nien zro­bić.

Poranny upał się wzma­gał, powie­trze nad polem jęcz­mie­nia, gdzie pra­co­wały kobiety, zaczęło błysz­czeć. Chło­piec cho­dził w tę i z powro­tem, nie mogąc sobie zna­leźć miej­sca, aż w końcu, jakby pro­wa­dzony jakąś nie­wi­dzialną dło­nią, ruszył w kie­runku lasu.

Znał drogę. Na wschód ozna­czało z dala od rzeki, wzdłuż ścieżki, przy któ­rej jego matka i inne kobiety zbie­rały grzyby. Póź­nym latem przy­cho­dzili tu na jagody. Na wschód, czyli tam, skąd pły­nęły chmury.

Nie wie­dział, jak daleko będzie musiał iść, ale skoro wujek dotarłby tam w ciągu jed­nego dnia, to on też.

No, naj­wy­żej w ciągu dwóch dni, pomy­ślał odważ­nie.

Z dziwną deter­mi­na­cją szedł ścieżką wśród sosen. Był pulchny, jak wiele dzieci w jego wieku. Miał na sobie białą koszulkę z paskiem, kap­cie z łyka, w dłoni ści­skał pęk zerwa­nego na polu jęcz­mie­nia.

Po pię­ciu­set metrach dotarł do pola­nek, na któ­rych kobiety zazwy­czaj zbie­rały grzyby. Uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem, roz­po­zna­jąc oko­licę. Ni­gdy jesz­cze nie był sam tak daleko w lesie, mimo to ani na chwilę się nie zatrzy­my­wał.

Wąska dróżka scho­dziła zbo­czem w dół – w jed­nych miej­scach była pokryta sosno­wymi igłami, gdzie indziej bie­gła wśród poskrę­ca­nych korzeni – aż docie­rała do młod­niaka. Kij zauwa­żył, że wśród dębów i buków jest coraz mniej sosen, za to coraz wię­cej jesio­nów. Z wyso­kich gałęzi obser­wo­wały go z uwagą wie­wiórki. Jedna, ta naj­bli­żej ścieżki, w pierw­szej chwili chciała uciec, ale zmie­niła zda­nie i przy­sia­dła czuj­nie, chru­piąc jakąś łuskę. Po pew­nym cza­sie młod­niak się prze­rze­dził, na ścieżce poja­wiła się trawa. Po kolej­nych kil­ku­set metrach ścieżka zakrę­cała w prawo, a potem w lewo. Kij zauwa­żył następną kępę sosen.

Był szczę­śliwy. I pod­eks­cy­to­wany wyprawą w nie­znane.

Wędro­wał tak pra­wie kilo­metr, zanim w końcu ścieżka dotarła do gęst­szej ściany lasu i znacz­nie się zwę­ziła. Kij szedł jed­nak dalej, aż korony drzew zamknęły się nad jego głową. Poczuł słodki, błot­ni­sty zapach.

Po pra­wej stro­nie zoba­czył ciemny staw.

Staw nie był duży – miał dzie­sięć metrów dłu­go­ści i trzy­dzie­ści sze­ro­ko­ści. Oto­czona drze­wami tafla wody stała nie­ru­chomo. Ale w pew­nej chwili zmarsz­czył ją słaby podmuch wia­tru. Fala ude­rzyła z lek­kim plu­skiem o brzeg poro­śnięty kępami paproci.

Kij wie­dział, co to ozna­cza. Rozej­rzał się bojaź­li­wie.

„W spo­koj­nym sta­wie dia­beł mieszka”.

Tak mawiali miesz­kańcy wio­ski. I na pewno miesz­kały tu też panny wodne, rusałki. Gdy ktoś nie był wystar­cza­jąco ostrożny, mogły go dopaść i zała­sko­tać na śmierć. „Nie daj się zła­pać jakiejś rusałce – prze­strze­gała go ze śmie­chem matka. – Masz takie łaskotki, że pora­dzą sobie z tobą w jed­nej chwili”.

Nie spusz­cza­jąc wzroku z powierzchni wody, chło­piec obszedł dookoła groźną sadzawkę. Na szczę­ście ścieżka zaczęła się od niej odda­lać. Wkrótce las zamie­nił się w dąbrowę, a za nią poja­wiła się otwarta polana. Wyso­kie trawy koły­sały się łagod­nie. Na prawo rosła kępa brzóz.

Kij przy­sta­nął.

Wokół pano­wała cisza. Nad sobą miał puste, mil­czące niebo. W którą stronę pójść?

Odcze­kał kilka minut, aż na nie­bie poja­wił się obłok. Obser­wo­wał go uważ­nie, żeby wyzna­czyć kie­ru­nek.

Wschód miał na wprost przed sobą. Ruszył dalej.

Po raz pierw­szy poża­ło­wał, że jest sam. Rozej­rzał się kil­ka­krot­nie po pola­nie. Może zoba­czy gdzieś mamę? Wyda­wało mu się natu­ralne, że powinna być tam gdzie on.

Znów zagłę­bił się w las, a po dzie­się­ciu minu­tach zorien­to­wał się, że ścieżka zni­kła. Niskiej trawy rosną­cej pod wią­zami nie prze­ci­nały żadne ślady, ani zwie­rząt, ani ludzi. Było tu dziw­nie pusto. Zatrzy­mał się zanie­po­ko­jony. Może powi­nien zawró­cić? Zna­jome pola i rzeka wyda­wały się tak daleko. Nagle zapra­gnął być znowu u sie­bie. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że jesz­cze raz musiałby minąć mroczny staw z rusał­kami.

Drzewa rosły tu bli­sko sie­bie, ogromne i groźne. Się­gały wysoko i tłu­miły świa­tło, przez zasłonę liści widać było jedy­nie małe skrawki nieba, jakby ktoś roz­trza­skał błę­kitną czarę fir­ma­mentu na tysiąc kawał­ków. Chło­piec spoj­rzał w górę i znów się zawa­hał. Ale co z niedź­wiad­kiem? Nie, nie zre­zy­gnuje. Zaci­snął zęby i ruszył dalej.

I nagle mu się wydało, że sły­szy głos.

– Kij! – Woła­nie matki odbi­jało się wśród drzew łagod­nym echem. – Kij, mój ptaszku!

A więc jest tutaj. Buzia mu poja­śniała. Odwró­cił się. Nikogo. Teraz on zawo­łał, a potem wsłu­chi­wał się przez chwilę, cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Cisza. Jedy­nie lekki wiatr zasze­le­ścił liśćmi i poru­szył mniej­sze gałązki. Może to woła­nie było tylko zawo­dze­niem wia­tru? A może to rusałki ze stawu robią sobie z niego żarty?

Ze smut­kiem ruszył dalej.

Szedł w cie­niu koron wyso­kich drzew, jedy­nie od czasu do czasu wąski pro­mień słońca muskał jego włosy. Chwi­lami zda­wało mu się, że obser­wują go czy­jeś oczy, jakby mil­czące istoty, szare i brą­zowe, prze­my­kały w cie­niu. Ale choć roz­glą­dał się nie­ustan­nie, niczego nie zauwa­żył.

Po pię­ciu minu­tach zatrzy­mał się, wypa­tru­jąc jakie­goś poru­sze­nia wśród drzew, gdy nagle nad jego głową roz­legł się gło­śny skrzek. Prze­ra­żony uniósł wzrok i zoba­czył wśród liści wzbi­ja­jący się w górę dziwny kształt.

– Baba-Jaga! – wrza­snął.

Każde dziecko bało się Baby-Jagi. Wiedźma latała w wiel­kim moź­dzie­rzu, miała ogromne stopy i roz­cza­pie­rzone szpo­nia­ste dło­nie, któ­rymi łapała dzieci, zabie­rała je ze sobą, a potem goto­wała w wiel­kim kotle. Kij patrzył w górę z prze­ra­że­niem.

Na szczę­ście to był tylko ptak, który wzno­sił się wśród gałęzi, gło­śno ude­rza­jąc skrzy­dłami. Mimo to chło­piec trząsł się na całym ciele. Pła­cząc, usiadł na ziemi i zaczął wołać matkę. Ale gdy kolejne minuty mijały bez odpo­wie­dzi, jakoś zapa­no­wał nad łzami i powoli się uspo­koił.

Prze­cież to tylko ptak. Co mówił wujek? „Myśliwy, jeśli tylko jest ostrożny, nie ma się czego w lesie bać. Tylko kobiety i dzieci lękają się lasu”.

Kij sta­nął powoli na nogi. Z waha­niem ruszył dalej.

Nie­długo potem zauwa­żył, że oko­lica po lewej stro­nie jakby się zmie­niła. Las stał się rzad­szy, przez gałę­zie prze­do­sta­wało się wię­cej świa­tła. A jesz­cze dalej wyda­wało się, że drzewa błysz­czą zło­tym świa­tłem. Skie­ro­wał się w tamtą stronę.

Było tu znacz­nie cie­plej. Drzewa nie rosły tak wysoko. Pod sto­pami zie­le­niła się bujna trawa, poja­wiały się krzewy. Na ziemi widać też było kępy mchu. Kij poczuł na twa­rzy słońce, usły­szał bzy­cze­nie much, nawet ugryzł go jakiś komar. Chłopcu wró­cił dobry humor. Spod stóp ucie­kła mu mała zie­lona jasz­czurka.

Tak się ucie­szył, że tu dotarł, iż nawet nie zauwa­żył, w którą idzie stronę.

Nie mógł tego wie­dzieć, ale wędro­wał już ponad godzinę. Było połu­dnie. Nie czuł pra­gnie­nia ani głodu, a radość z wydo­sta­nia się z ciem­nego lasu stłu­miła zmę­cze­nie. Zer­k­nął za sie­bie, ale lasu już nie było widać. Zato­czył wzro­kiem pół­kole. Zalany słoń­cem kra­jo­braz wydał mu się obcy. Nie­opo­dal lśniła biała kora brzóz. Nie­wielki ptak na gałęzi patrzył na niego tak, jakby nie chciało mu się ruszać w tym upale. I nagle, może też z powodu gorąca, Kij poczuł, że cały ten dzień staje się nie­rze­czy­wi­sty. Gdzieś przed nim, w gęst­nie­ją­cym poszy­ciu, poja­wiła się linia niskich trzcin.

I wtedy zoba­czył błysk świa­tła.

Wydo­by­wało się z ziemi, spod splą­ta­nych korzeni. Było tak jaskrawe, że aż zmru­żył oczy. Zro­bił krok do przodu. Świa­tło na­dal migo­tało. Świa­tło w ziemi. Przy­su­nął się jesz­cze bli­żej, a wtedy przy­szła mu do głowy pewna myśl.

A może to świa­tło wska­zuje drogę do innego świata?

Tak, to moż­liwe. W języku Sło­wian słowa „świat” i „świa­tło” brzmiały bar­dzo podob­nie. I Kij wie­dział dosko­nale, że domo­woj i inni przod­ko­wie miesz­kają pod zie­mią. A tu roz­bły­ski­wało świa­tło, w cza­ro­dziej­skim miej­scu, w środku ziemi. Więc może tam naprawdę jest wej­ście!

Dopiero gdy chło­piec pod­szedł bli­żej, oka­zało się, że świa­tło pocho­dzi z gład­kiej powierzchni ukry­tego w zaro­ślach stru­myka, w któ­rym odbija się połu­dniowe słońce. Strużka wiła się w leśnym pod­szy­ciu, cza­sem zni­kała w jakimś zagłę­bie­niu, by poja­wić się w wyso­kiej tra­wie kilka metrów dalej. Jed­nak dla chłopca było to tak samo magiczne. Gdy patrzył na mknącą wodę, na brzozy dookoła, na bujną trawę, w jego główce poja­wiła się jesz­cze bar­dziej eks­cy­tu­jąca myśl. Jestem na miej­scu! Tak, dotarł do gra­nicy magicz­nego kró­le­stwa za sied­mioma lasami. Na całym świe­cie nie ma bar­dziej cza­ro­dziej­skiego miej­sca niż to.

Z zachwy­tem podą­żył za stru­my­kiem, który popro­wa­dził go do sto­ją­cych pięć­dzie­siąt metrów dalej dwóch gła­zów. W roz­pa­dli­nie mię­dzy nimi rosła lesz­czyna. Kij zatrzy­mał się i dotknął skały: była cie­pła, nie­mal gorąca. Zachciało mu się pić. Zawa­hał się, bo nie wie­dział, czy wolno mu pić z magicz­nego źró­dełka, ale pra­gnie­nie zwy­cię­żyło, ukląkł na tra­wie i nabrał w dło­nie kry­sta­licz­nie czy­stej wody. Była orzeź­wia­jąca i miała nie­mal słodki smak.

A potem, żeby lepiej rozej­rzeć się po oko­licy, zaczął się wspi­nać na jeden z gła­zów. Tuż nad nim była sze­roka skalna półka. Pod­niósł rękę, sta­ra­jąc się cze­goś chwy­cić.

Poczuł pod pal­cami ciało węża.

Nie wie­dział, jak to się stało, ale w ułamku sekundy zna­lazł się trzy metry od skały, drżąc na całym ciele jak osika. Poru­szał kon­wul­syj­nie głową, wypa­tru­jąc na drze­wach, w stru­mie­niu i na gła­zach goto­wych do ataku węży. Gdy źdźbło trawy musnęło mu nogę, pod­sko­czył jak opa­rzony.

Jed­nak wąż na skale leżał nie­ru­chomo. Kij widział jego ogon prze­wie­szony przez kra­wędź. Trzę­sąc się, odcze­kał jesz­cze dwie minuty. Na ziemi nic się nie poru­szyło, jedy­nie gdzieś w koro­nach drzew bez­sze­lest­nie prze­mknął myszo­łów.

Gdy w końcu cie­ka­wość prze­wa­żyła nad stra­chem, chło­piec pod­kradł się ostroż­nie do skały.

Wąż był mar­twy. Leżał zwi­nięty na półce. Gdyby go roz­cią­gnąć, byłby dwa albo nawet trzy razy więk­szy. W jed­nym miej­scu był prze­cięty na pół – zapewne przez orła. Kij od razu roz­po­znał żmiję – w tych oko­li­cach żyło kilka gatun­ków żmij – i aż zadrżał, choć gad był mar­twy.

Nagle coś sobie uświa­do­mił. Nie­mal się uśmiech­nął. Tak, to jest magiczna kra­ina. Wąż leży w cie­niu krzewu rosną­cego w roz­pa­dli­nie pomię­dzy dwiema ska­łami. Leży w cie­niu lesz­czyny.

– Teraz na pewno znajdę niedź­wiadka – powie­dział na głos.

Bo mar­twy wąż mógł mu zdra­dzić jedną z naj­więk­szych tajem­nic: tajem­nicę cza­ro­dziej­skiego języka.

Magicz­nego języka nie dało się sły­szeć. Mówiły nim wszyst­kie drzewa i rośliny, kamie­nie i stru­myki, a cza­sem też zwie­rzęta. Tę tajem­nicę można było posiąść na kilka spo­so­bów – powie­działa mu to sama babka. „Pierw­szy spo­sób polega na tym, że musisz ura­to­wać węża z pożaru albo oca­lić zło­wioną rybę, wtedy one mogą ci ten język prze­ka­zać. Drugi spo­sób to zna­leźć nasie­nie paproci w naj­krót­szą noc w roku. Trzeci to zła­pać żabę pod­czas orki i wło­żyć ją sobie do ust. Poznasz także ten język, jeśli pod krza­kiem lesz­czyny znaj­dziesz mar­twego węża, upie­czesz go i zjesz jego serce”.

Gdy­bym mógł roz­ma­wiać z drze­wami i zwie­rzę­tami, od razu by mi powie­działy, gdzie jest mój niedź­wia­dek, pomy­ślał. I popa­trzył z zado­wo­le­niem na węża. Ale miał jeden pro­blem: jak go upiec? Nie umiał roz­nie­cić ognia. Przy­szło mu do głowy, że może zabrać węża do wio­ski.

Nie spusz­czał gada z oczu. Wąż leżał zale­d­wie dwa metry od niego i był mar­twy od nie­dawna. Gdyby nie ode­rwana głowa, można by sądzić, że za chwilę się poru­szy. Kij poczuł przez łykowe buty cie­pło skały i zadrżał, uświa­do­miw­szy sobie, że to samo cie­pło ogrzewa też węża.

Nie, nie da rady zacią­gnąć go do wio­ski.

Jed­nak po chwili wpadł na wspa­niały w swo­jej pro­sto­cie pomysł. Miał wra­że­nie, że poja­wiła się przed nim sze­roka ścieżka przez pusty las. Przy­pro­wa­dzi tu wujka Mala, a on upie­cze węża!

Prze­cież to takie pro­ste! Czuł się tak, jakby jego podróż dobie­gła końca, a on szczę­śli­wie dotarł do domu. Zsu­nął się z ulgą ze skały i zaczął szu­kać swo­ich śla­dów nad stru­my­kiem. Oko­lica nie wyda­wała się już taka magiczna, za to bar­dziej zna­joma.

Dopiero po paru minu­tach pojął, że się zgu­bił.

Od stru­mie­nia skrę­cił do lasu, usta­la­jąc kie­ru­nek według pły­ną­cych na nie­bie chmur. Tylko dla­czego to miej­sce wyglą­dało tak obco? Drzewa były wyż­sze, rosły coraz gęściej. Tu i ówdzie poja­wiały się krzewy, leżały poroz­rzu­cane głazy. Nie, wcze­śniej był w zupeł­nie innym lesie. A teraz ucie­szyłby się na widok groź­nego stawu zamiesz­ka­nego przez rusałki. Znów spoj­rzał na chmury. Nie wie­dział jed­nak, że po połu­dniu wiatr zaczął zmie­niać kie­ru­nek.

Dopiero teraz ogar­nęła go panika. Mijały minuty, a on miał coraz więk­szą pew­ność, że się zgu­bił. Zro­biło mu się zimno. Zatrzy­mał się i roz­glą­dał na wszyst­kie strony, ale wszę­dzie widział jedy­nie nie­zli­czone pnie drzew.

Nie wie­dział, dokąd iść. Pięć razy zawo­łał matkę po imie­niu, ale jego głos zgi­nął wśród drzew. Tak jakby ten dzień posta­no­wił schwy­tać go w pułapkę, uwię­zić w lesie pod bez­kre­snym błę­kit­nym nie­bem, a teraz przy­glą­dał mu się drwiąco z wysoka. A jeśli ni­gdy nie wróci do domu? Kij przy­siadł przy zwa­lo­nym drze­wie. Zale­wały go fale roz­pa­czy, sie­dział nie­ru­chomo, zbyt zmę­czony i znie­chę­cony, by iść dalej. Zaczął pła­kać.

Zawo­łał jesz­cze dwa razy, ale nie usły­szał odpo­wie­dzi. Obok niego rósł duży grzyb. Pogła­skał jego miękki kape­lusz, szu­ka­jąc jakie­goś uko­je­nia. Płacz roz­grzał go, powieki zaczęły mu cią­żyć. Głowa opa­dła na pierś.

Gdy zoba­czył niedź­wiadka, w pierw­szej chwili wyda­wało mu się, że śni.

Miś musiał się odda­lić od matki, bo biegł teraz w dłu­gich susach, pró­bu­jąc ją dogo­nić. Minął Kija w odle­gło­ści pięt­na­stu metrów.

Chło­piec wstał, prze­cie­ra­jąc oczy, i uszczyp­nął się, żeby się upew­nić, że nie śni. Czyżby rze­czy­wi­ście zna­lazł niedź­wiadka? Aż nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Zwie­rzę wciąż było na hory­zon­cie, bie­gło za jakimś brą­zo­wym kształ­tem widocz­nym sto metrów dalej, pew­nie za matką. Brą­zowy kształt znik­nął za drze­wem.

Chło­piec ruszył za nimi bez waha­nia. Miał tylko jedną myśl: zoba­czyć, dokąd one idą. Biegł ile sił w nogach.

Dotarli do polany, minęli ją i zagłę­bili się w następny las. Kij nawet się nie zasta­na­wiał, dokąd idą. Gdy widział niedź­wie­dzie, zamie­rał w bez­ru­chu, żeby go nie zauwa­żyły. Głów­nie jed­nak kie­ro­wał się odgło­sami łama­nych gałą­zek i szu­ra­niem łap. Nie wie­dział, jak daleko jest od domu ani jak znaj­dzie powrotną drogę. Był zbyt bli­sko celu swo­ich poszu­ki­wań, by się nad tym zasta­na­wiać. Szedł wytrwale przed sie­bie.

Kilka razy o mało nie stra­cił ich z oczu. Nagle w środku bez­kre­snego, jak mu się wyda­wało, zagaj­nika dębów czy jesio­nów ota­czała go mar­twa cisza. Wszyst­kie drzewa wyglą­dały jed­na­kowo. Zatrzy­my­wał się wtedy, robił kilka kro­ków, znów się zatrzy­my­wał, aż w końcu znów dobie­gał go gło­śny sze­lest.

Nie czuł żad­nego zagro­że­nia. Po otrzy­ma­niu tylu magicz­nych zna­ków – ukryty staw, świa­tło z innego świata wycho­dzące ze stru­myka, wąż pod lesz­czyną – uwie­rzył, że to cza­ro­dziej­ski dzień i że duchy lasu pro­wa­dzą go do celu.

Wła­śnie w jed­nej z tych chwil ciszy zauwa­żył po pra­wej stro­nie, za ścianą brzóz, plamę świa­tła, która mogła ozna­czać polanę. Może niedź­wia­dek tam wła­śnie poszedł? Kij ruszył w tam­tym kie­runku.

I wtedy na skraju polany zoba­czył wśród drzew błysk świa­tła. Nie­zbyt wysoko. Coś migo­tało na niż­szych gałę­ziach. Nie widział dokład­nie przez rząd brzóz, ale pro­mie­nie słońca tań­czyły na czymś, wystrze­li­wu­jąc we wszyst­kie strony czer­wone, złote i srebrne bły­ski. Co to takiego?

Nagle zalała go fala rado­ści. Prze­cież to oczy­wi­ste! Cóż innego może tak błysz­czeć na drze­wie? Co stoi na straży skar­bów poszu­ki­wa­nych przez czło­wieka, a teraz naj­wy­raź­niej pil­nuje niedź­wiadka? Jedy­nie naj­rzad­szy i naj­wspa­nial­szy ze wszyst­kich cudów lasu.

Żar-Ptak.

Żar-Ptak miał pióra we wszyst­kich kolo­rach. Nawet w ciem­no­ści błysz­czał i migo­tał. A ten, komu uda­łoby się pod­kraść i chwy­cić jedno pióro z ogona, miałby wszystko, czego by zapra­gnął. Żar-Ptak ozna­czał cie­pło i szczę­ście. A niedź­wia­dek na pewno czeka teraz przy nim. Kijowi się zda­wało, że migo­tliwe świa­tło wabi go i przy­wo­łuje.

Zbli­żył się do cza­ro­dziej­skiej istoty na odle­głość dzie­się­ciu metrów. Nie widział wyraź­nie, ale Żar-Ptak nie poru­szał się i cały czas jasno świe­cił. Cze­kał na niego. Z okrzy­kiem rado­ści Kij prze­biegł mię­dzy brzo­zami i wypadł na polanę.

Patrzący na niego jeź­dziec miał nie­ru­chomą twarz. Kolo­rowe klej­noty ozda­bia­jące kra­wędź jego hełmu błysz­czały w słońcu jak Żar-Ptak. Męż­czy­zna odzna­czał się śniadą cerą i dużym orlim nosem. Na ramiona spły­wała mu kaskada czar­nych wło­sów. Ale jego ciemne, sko­śne oczy patrzyły zimno. Przez ramię miał prze­wie­szony długi, zakrzy­wiony łuk.

Chło­piec stał przed nie­zna­jo­mym jak ska­mie­niały. Wierz­cho­wiec, któ­rego ten dosia­dał, był czarny i miał bogato zdo­bioną uprząż. Sku­bał trawę rosnącą w cie­niu drzew, a teraz pod­niósł leni­wie łeb, żeby popa­trzeć na Kija.

Jeź­dziec trwał nie­ru­chomo.

A potem nagle ruszył do przodu.

Połu­dniowe słońce zawie­szone wysoko na bez­kre­snym błę­kit­nym nie­bie mocno pra­żyło zie­mię. Suchy jęcz­mień, poru­szony lek­kim powie­wem dusz­nego wia­tru, zaszep­tał cicho i jakby na poże­gna­nie musnął talię Lebiedź. Zapach zboża docie­rał aż do skraju lasu. Z pola wybie­gła mała mysz i scho­wała się w korze­niach drzewa.

Może chło­piec chciał się tylko schro­nić w cie­niu? Lebiedź szła wzdłuż lasu, cicho nawo­łu­jąc:

– Kij, mój ptaszku! Kij, mój gołąbku!

Pasące się krowy spoj­rzały na nią, ale nawet nie ruszyły się z miej­sca. Po dru­giej stro­nie pola wisiał w powie­trzu myszo­łów, wypa­tru­jąc zdo­by­czy. Kija jed­nak nie było.

Skrę­ciła na ścieżkę pro­wa­dzącą do miejsc, gdzie zbie­rali grzyby. W połu­dnie pano­wała w lesie taka sama cisza jak na polu, słońce pokry­wało wszystko ostrym świa­tłem. Lebiedź znów zawo­łała:

– Kij! Kij, moja kaczuszko!

Na jej szyi wisiał na sznurku mały tali­zman, który dostała kie­dyś od matki – gęś wyrzeź­biona z kawałka drewna. Wyjęła ją zza koszuli i poca­ło­wała.

Prze­szu­kała polany, dokąd cho­dzili na grzyby. I tu Kija nie było.

Doszła do stawu. Może wpadł do wody? Może kryje go teraz ciemna, nie­ru­choma tafla? Nie, nie ma naj­mniej­szego powodu, żeby miał wpaść do sadzawki, pocie­szała się w myślach.

Jej głos dźwię­czał dono­śnie.

Dotarła ścieżką do następ­nej polany. Tu też zawo­łała kilka razy. Czyżby poszedł jesz­cze dalej?

Sta­nęła przed kępą brzóz po dru­giej stro­nie polany i skło­niła głowę. Brzoza była drze­wem świę­tym i przy­ja­znym, poma­gała temu, kto się do niej modlił. Lebiedź ruszyła dalej. Kie­ro­wała się na wschód, nie wie­dząc, że chło­piec, nie­świa­domy zmie­nia­ją­cego się wia­tru, podą­żył za obło­kami w inną stronę. W pew­nej chwili zauwa­żyła parę wil­ków sto­ją­cych przy drze­wie jak dwa szare cie­nie. Serce jej zało­mo­tało. A jeśli Kij też je spo­tkał? Mogła się jedy­nie pocie­szać, że latem, gdy zwie­rzyny było w bród, wilki rzadko ata­ko­wały ludzi.

Gdy tak szła, w jej umy­śle poja­wiały się upo­rczywe obrazy, dziwne posta­cie z legend opo­wia­da­nych w wio­sce: ptaki rado­ści i smutku, ptaki dra­pieżne. A potem przez dzie­sięć minut wypeł­niały ją obrazy ognia – ognia na pale­ni­sku, który dawał cie­pło i bez­pie­czeń­stwo, oraz ognia w lesie, budzą­cego lęk. Te dwa obrazy zacho­dziły na sie­bie, aż w końcu nie umiała ich odróż­nić.

Cza­sem drzewa wyglą­dały przy­jaź­nie, jakby oto­czyły chłopca opieką, a teraz chciały go jej oddać. A chwi­lami były mroczne i groźne. Gdy szła przez dąbrowę, wyda­wało jej się, że sły­szy głos Kija dobie­ga­jący gdzieś z lewej strony – zawo­łała, ale znów nie usły­szała odpo­wie­dzi.

Jak będzie wyglą­dać jej życie bez niego. Wyobra­ziła sobie puste miej­sce obok sie­bie na półce ponad pale­ni­skiem. Jak uda jej się wypeł­nić tę doj­mu­jącą pustkę? Mąż ją wypełni? Nie. Jesz­cze jedno dziecko? Widziała w wio­sce inne kobiety, które stra­ciły swoje dzieci. Pła­kały, usy­chały z tęsk­noty, ale w końcu czas leczył rany. Rodziły kolejne dzieci i znów nie­które tra­ciły. Tak toczyło się życie ple­mie­nia. Ale na co jej teraz ta wie­dza? Sama nie­raz doświad­czyła mat­czy­nego nie­po­koju, lecz lęk ni­gdy wcze­śniej nie był tak silny. Dziś kąsał ją i drę­czył, wywo­łu­jąc ból nie do znie­sie­nia.

Gdyby mogła wzle­cieć jak Baba-Jaga ku kopule nieba, widzia­łaby z góry wszystko, co się rusza w lesie i na ste­pie. O, gdy­byż mogła zoba­czyć chłopca i cza­rami prze­nieść go do domu!

Gdy tak wędro­wała, przy­szły jej do głowy dwie myśli. Pierw­szą było to, że chło­piec nie dałby rady dojść dużo dalej. A zatem, o ile wciąż żył, powi­nien być w lesie po pra­wej albo po lewej. Nie­stety, nie umiała zgad­nąć gdzie.

Druga myśl była bar­dziej prze­ra­ża­jąca.

Las na wscho­dzie nie­długo się koń­czył. A tam poja­wiało się nowe nie­bez­pie­czeń­stwo: step.

Wyobra­ziła sobie, jak Kij wcho­dzi w wyso­kie trawy. Nic by go tam nie chro­niło przed palą­cym słoń­cem. Trawy zamknę­łyby się za nim, nie umiałby zna­leźć wyj­ścia, ona zaś nie mogłaby go zoba­czyć. A dzi­kie zwie­rzęta? Było mało praw­do­po­dobne, by niedź­wiedź czy wilk zaata­ko­wały dziecko w środku lata, ale na ste­pie miesz­kały żmije, dzi­kie psy i tchó­rze.

Posta­no­wiła dotrzeć do gra­nicy lasu, a potem pójść wzdłuż jego kra­wę­dzi i nawo­ły­wać po dro­dze. Jeśli Kij zawę­dro­wał aż tak daleko, to pew­nie jest zmę­czony i może odpo­czywa gdzieś w cie­niu. Przy­spie­szyła kroku.

Po pię­ciu minu­tach minęła ostat­nie drzewa.

Przed sobą miała wielki, otwarty step. Połu­dniowa cisza się­gała aż po hory­zont i jesz­cze dalej. Słońce pra­żyło zie­mię, nad którą uno­siło się falu­jące powie­trze. Spa­lone niskie trawy i turzyce tylko w nie­któ­rych miej­scach były jesz­cze zie­lone. Tak zaczy­nał się step. Dalej cią­gnęła się ost­nica piór­ko­wata – nazy­wana tak z powodu wyra­sta­ją­cych wio­sną pie­rza­stych wiech. Jej wybla­kłe kłosy mie­szały się i zacie­rały w oddali, przez co zżółk­nięte łodygi wyglą­dały tak, jakby ktoś je przy­sy­pał bia­łym puchem. Jesz­cze dalej rów­nina robiła się bru­natna, a tuż pod linią hory­zontu przy­bie­rała kolor bzu. W pierw­szej chwili można było odnieść wra­że­nie, że palące słońce uśpiło swoim żarem wszyst­kie żywe istoty.

Ale było to tylko złu­dze­nie. Tuż obok stopy Lebiedź cykał konik polny. Po pra­wej uno­sił się na nie­bie skow­ro­nek, wyśpie­wu­jąc w upale swoje trele. Na skraju lasu dostrze­gła kilka zwięd­nię­tych iry­sów i hia­cyn­tów. Ciem­no­zie­lona plama na żół­tej tra­wie zdra­dzała obec­ność kolo­nii świ­sta­ków.

Wołała kilka razy, ale bez skutku. Skrę­ciła w lewo, szła teraz wzdłuż lasu na pół­nocny wschód. Przed sobą, nieco na prawo, jakieś trzy i pół kilo­me­tra w głąb stepu, zauwa­żyła nie­wiel­kie, choć wyraźne wznie­sie­nie. Był to kur­han – gro­bo­wiec – choć nie wie­działa, kto go usy­pał ani kiedy. Jej ple­mię nie budo­wało takich wznie­sień.

Minęło tro­chę czasu, ale kur­han, zawie­szony w roz­grza­nym powie­trzu, wcale się nie zbli­żał. Wie­działa, że step zna wiele takich sztu­czek, lecz dziś wyda­wał się ponury, wręcz zło­wrogi. W oddali dostrze­gła żura­wia ste­po­wego – z czar­no­nie­bie­ską szyją i bia­łym grzbie­tem – który zmie­rzał szybko do ukry­tego w tra­wie gniazda. Kil­ka­krot­nie zagłę­biała się w las, szu­ka­jąc Kija, i znów wra­cała na zalany słoń­cem step.

W końcu kur­han zaczął się przy­bli­żać. Jed­no­cze­śnie dotarła do miej­sca, w któ­rym las wci­nał się wąskim pasem w step. Weszła mię­dzy drzewa.

Po dru­giej stro­nie leśnego cypla jacyś jeźdźcy roz­ło­żyli obóz. Zoba­czyła ich dopiero z odle­gło­ści stu kro­ków.

I zoba­czyła też, że mają jej syna.

Pięć wozów miało zada­sze­nie z kory. Usta­wione w pół­kole, rzu­cały na roz­pa­loną zie­mię gorące, zaku­rzone cie­nie. Kilku jeźdź­ców zsia­dło z koni i leżało obok wozów.

Dwóch kon­nych stało nieco dalej. Jeden był jasno­włosy, drugi miał włosy ciemne. I ten drugi zwra­cał się do pierw­szego jak do dowódcy.

– Mówię ci, bra­cie, poszu­kajmy tej wio­ski.

Jasno­włosy jeź­dziec patrzył na chłopca, któ­rego jego towa­rzysz posa­dził sobie przed sio­dłem. Chło­piec był blady i roz­glą­dał się dookoła prze­ra­żo­nym wzro­kiem. Cał­kiem ładny chłop­czyk.

Dłu­gie, kru­czo­czarne włosy jeźdźca błysz­czały w słońcu nie­mal tak samo jak boki czar­nego rumaka.

Do wio­ski nie mogło być daleko. Zabra­liby kilku mło­dzień­ców i kil­koro dzieci płci męskiej, pro­te­sty na nic by się zdały. A potem wyćwi­czy­liby ich na wojow­ni­ków – nie na nie­wol­ni­ków, ale człon­ków wła­snego klanu. Dwóch jeźdź­ców odpo­czy­wa­ją­cych przy koniach też pocho­dziło ze sło­wiań­skich wio­sek. Co za dziwni ludzie, pomy­ślał jasno­włosy, nie mają boga wojny, a wyra­stają na zna­ko­mi­tych, dziel­nych wojow­ni­ków. Ten chło­piec też byłby dobrym nabyt­kiem dla jego klanu.

Jed­nak tego upal­nego popo­łu­dnia nie chciał napa­dać na wio­skę.

– Przy­by­łem tu w innym celu – powie­dział.

Ciemny jeź­dziec pochy­lił głowę.

– Twój dziad nie dożył sta­ro­ści – powie­dział z powagą. – Nie bez powodu nazy­wano go Jele­niem.

To była naj­więk­sza pochwała dla jeźdź­ców stepu. Męż­czy­zna, który dożył sta­ro­ści, tra­cił honor – odważni wojow­nicy ginęli w walce w kwie­cie wieku.

Nieco wcze­śniej, gdy słońce stało w zeni­cie, jasno­włosy wojow­nik zatrzy­mał się na szczy­cie samot­nego kur­hanu i wbił w niego długi miecz. To był grób jego dziadka, który zgi­nął tu w potyczce. Pamię­tała o nim tylko rodzina, co kilka lat odda­jąc mu w tym na wpół zapo­mnia­nym miej­scu należną cześć. Miecz wciąż tu był, jego meta­lowa ręko­jeść błysz­czała w słońcu, przy­po­mi­na­jąc o kla­nie szla­chet­nych wojow­ników.

Kij wpa­try­wał się w jeźdźca. Ni­gdy wcze­śniej nie widział takich ludzi, ale o nich sły­szał. Domy­ślał się, że ten na czar­nym koniu to Scyta.

„Jeśli Scyta cię zła­pie – prze­strze­gał go kie­dyś ojciec – to obe­drze cię żyw­cem ze skóry i zrobi z niej uprząż”. Kij patrzył z nie­po­ko­jem na wodze. Twarde spoj­rze­nie ciem­nych oczu kazało mu się spo­dzie­wać naj­gor­szego, a teraz podej­rze­wał, że roz­ma­wiają, jak go pociąć. Trząsł się na całym ciele. A jed­no­cze­śnie, patrząc w twarz jasno­wło­sego wojow­nika, czuł nikłą nadzieję. Pomimo prze­ra­że­nia nie mógł oprzeć się myśli, że ni­gdy jesz­cze nie widział tak wspa­nia­łej postaci.

W odróż­nie­niu od Scyty, swo­jego brata krwi, męż­czy­zna nosił krótko obcięte włosy. Miał pocią­głą twarz o regu­lar­nych, nie­mal deli­kat­nych rysach. Ale gdy jego nie­bie­skie oczy roz­pa­lały się gnie­wem, budził prze­ra­że­nie jesz­cze więk­sze niż Scyta. O tym mro­żą­cym krew w żyłach spoj­rze­niu męż­czyzn z jego ple­mie­nia wspo­mi­nało kilku sta­ro­żyt­nych pisa­rzy.

Nale­żał do Ala­nów – naj­więk­szego ludu sar­mac­kiego – i pocho­dził z potęż­nego, dum­nego klanu, któ­rego człon­ko­wie nazy­wani byli jasnymi albo pro­mien­nymi.

Ste­powi jeźdźcy napły­wali ze wschodu od nie­pa­mięt­nych cza­sów – z ziem azja­tyc­kich leżą­cych za ogrom­nym pół­ko­lem gór­skich łań­cu­chów two­rzą­cych połu­dniową gra­nicę eura­zja­tyc­kiej rów­niny. Poko­ny­wali prze­łę­cze pół­noc­nych Indii i Per­sji, wyła­niali się z mgieł zale­ga­ją­cych gór­skie zbo­cza i zale­wali rów­ninę. Jechali z pustyń, okrą­żali Morze Kaspij­skie, docie­rali do Wołgi, a stam­tąd wędro­wali ku ste­pom na pół­noc od Morza Czar­nego, na zie­mie nad Dnie­prem i Donem. Wdarli się nawet na wybrzeże Morza Śród­ziem­nego i na Bał­kany.

Naj­pierw w odle­głej sta­ro­żyt­no­ści poja­wili się Kime­ro­wie, jeźdźcy epoki żelaza. Następ­nie, około 600 roku przed naszą erą – Scy­to­wie, lud indo­eu­ro­pej­ski z domieszką krwi mon­gol­skiej, posłu­gu­jący się języ­kiem irań­skim. I wresz­cie około 200 roku przed naszą erą jesz­cze potęż­niej­szy lud irań­sko­ję­zyczny, Sar­maci, pod­bił Scy­tów i zepchnął ich na małe tery­to­ria.

Te klany wojow­ni­ków ze szla­chet­nymi ksią­żę­tami przy­były z połu­dnia. Irań­skie słowo don, ozna­cza­jące wodę, zna­la­zło się w nazwach wiel­kich rzek: Donu, Dnie­pru, a nawet pły­ną­cego dalej na zacho­dzie Dunaju. Ala­no­wie byli wędrow­nymi wojow­ni­kami, panami ste­pów.

Sło­wia­nie bali się ich i podzi­wiali jed­no­cze­śnie. Jedne ple­miona pra­co­wały dla nich, inne pła­ciły im daniny. Ala­no­wie wędro­wali po całej rów­ni­nie – jak mówiły ich boha­ter­skie legendy, prze­mie­rzali stepy od kra­iny cie­płego słońca po zie­mie, gdzie słońce cho­wało się za hory­zon­tem.

Alan zer­k­nął w niebo. Wciąż pano­wał upał, ale za chwilę męż­czyźni w obo­zie obu­dzą się i czas będzie ruszyć w drogę.

– Dziś wra­camy – powie­dział cicho. – Możesz zatrzy­mać chło­paka.

Kij nie mógł ode­rwać oczu od wojow­nika. W odróż­nie­niu od Scyty Alan uży­wał strze­mion. Miał buty z mięk­kiej skóry i falu­jące jedwabne spodnie. Przy boku wisiały mu miecz i arkan, ulu­biona broń jego ludu, do nogi zaś przy­mo­co­wany był szty­let z pier­ście­niem na szczy­cie ręko­je­ści. Obok jed­nego z wozów leżały kol­czuga i spi­cza­sty hełm zwią­zane w tobo­łek, a także dwie dłu­gie włócz­nie, któ­rymi Ala­no­wie ata­ko­wali w bitwach. Wojow­nik miał na sobie kaftan ozdo­biony zło­tymi trój­ką­tami, szyję ota­czał mu naszyj­nik ze zło­tego drutu uple­cio­nego na kształt małych smo­ków. Z ramion spły­wała weł­niana pele­ryna spięta bro­szą wysa­dzaną wschod­nimi klej­no­tami. To były wszyst­kie jego ozdoby.

Scyta pre­zen­to­wał się zupeł­nie ina­czej. Kij czuł na ple­cach dra­pa­nie zło­tych i srebr­nych orna­men­tów naszy­tych na skó­rzany ser­dak. Na przy­trzy­mu­ją­cym chłopca ciem­nym ramie­niu wid­niała bran­so­leta z wygra­we­ro­wa­nymi zwie­rzę­tami i bogami. Kij nie miał poję­cia, że to wspa­niałe dzieło pocho­dzi z Gre­cji, wie­dział tylko, że odbi­ja­jące się w nim świa­tło słońca razi go w oczy. Przy pasie Scyty zauwa­żył bułat z ręko­je­ścią z grec­kimi orna­men­tami.

Naj­więk­sze jed­nak wra­że­nie zro­biły na drżą­cym chłopcu konie. Nie widział czar­nego rumaka w cało­ści, ale sie­dząc okra­kiem na jego szyi, czuł siłę zwie­rzę­cia. A wierz­cho­wiec Alana wyda­wał mu się wręcz bogiem.

Koń był srebr­no­siwy, miał czarną grzywę, czarny pas na grzbie­cie i czarny ogon. Ala­no­wie mówili o tak szla­chet­nie umasz­czo­nych koniach „oszro­nione”. Poru­szał się lekko, jakby ledwo doty­kał ziemi. Kij pomy­ślał, że takie stwo­rze­nie nie galo­puje, lecz lata.

I wcale się nie mylił. W oczach alań­skich ple­mion nie było szyb­szego wierz­chowca. Szla­chetne zwie­rzę nosiło imię Tra­jan, po rzym­skim cesa­rzu, któ­rego boha­ter­ska sława roze­szła się wokół Morza Czar­nego i któ­rego Sar­maci uzna­wali za boga. Trzy­krot­nie Tra­jan rato­wał życie swo­jego wła­ści­ciela, uno­sząc go z pola bitwy. Kie­dyś, gdy Alana raniono pod­czas walki, wyrwał się tym, któ­rzy chcieli go poj­mać, i odna­lazł swo­jego pana. Dla­tego ludzie czę­sto mówili: „Ten wojow­nik kocha Tra­jana bar­dziej niż żonę”, a te słowa miały być wyra­zem naj­więk­szego uzna­nia.

Tra­jan stał nie­ru­chomo, jedy­nie złote kółka przy uździe pobrzę­ki­wały cicho, poru­szane lek­kim wia­trem. Na każ­dym kółku wyryta była tamga – znak klanu, do któ­rego nale­żał także koń. Tamgą tego klanu był Trój­ząb – święty znak wiszący nad pale­ni­skiem w wieży rodo­wej, odda­lo­nej o setki kilo­me­trów na wschód.

Scyta także patrzył na Tra­jana. Wes­tchnął lekko. Zgod­nie ze zwy­cza­jami jego ludu taki boski wierz­cho­wiec zostałby pocho­wany razem z wła­ści­cie­lem w kur­ha­nie. Jed­nak Ala­no­wie, choć byli zna­ko­mi­tymi jeźdź­cami, zado­wa­lali się pochów­kiem z sio­dłem i uprzężą.

Ojciec Scyty i ojciec Alana wal­czyli razem jako najem­nicy dla Rzy­mian, a oni jesz­cze jako mali chłopcy zostali braćmi krwi. Była to naj­święt­sza więź – nic nie mogło jej zerwać. Od lat wędro­wali razem, wal­czyli jeden przy dru­gim. Ni­gdy Scyta nie zawiódł Alana. A gdyby zaszła taka potrzeba, gotów byłby oddać za niego życie.

Jed­nak gdy jego twarde spoj­rze­nie po raz tysięczny spo­częło na Tra­ja­nie, w oczach poja­wił się szcze­gólny, marzy­ciel­ski wyraz. Gdyby nie był moim bra­tem, myślał cza­sem, to dla takiego konia zabił­bym jego i stu innych.

Koń popa­trzył na niego dum­nie.

– Bra­cie, pozwól mi wziąć dwóch ludzi – powie­dział Scyta. – Naje­dziemy wio­skę i dogo­nimy was jutro przed zacho­dem słońca.

Alan pogła­dził koń­ską szyję.

– Nie proś mnie o to teraz, bra­cie – odparł.

Scyta zamy­ślił się. Obaj wie­dzieli, że Alan nie mógł odmó­wić bratu niczego – żaden dar, żadna przy­sługa czy ofiara nie wyda­wały się zbyt wiel­kie. Była to kwe­stia tra­dy­cji i honoru. Gdyby Scyta ofi­cjal­nie popro­sił o Tra­jana, Alan musiałby go oddać. Ale żaden z braci nie nad­uży­wał tego prawa – obaj wie­dzieli, kiedy nie należy pro­sić. Ciem­no­włosy męż­czy­zna skło­nił jedy­nie głowę, jakby pro­po­zy­cja naje­cha­nia wio­ski ni­gdy nie padła.

Kij ode­rwał wzrok od wierz­chowca i krzyk­nął.

Zbli­żała się do nich w roz­grza­nym powie­trzu. Wysoka, pożół­kła trawa dra­pała jej bose nogi.

Nie wie­działa, czy ją zabiją, czy nie, ale nie miała nic do stra­ce­nia. Gdy pode­szła bli­żej, coś jej pod­po­wie­działo, że dowódcą jest jasno­włosy Alan. Obaj męż­czyźni patrzyli na nią obo­jęt­nie. Nawet konie się nie poru­szyły.

Kij odru­chowo pró­bo­wał się wyrwać, ale ramię Scyty trzy­mało go w żela­znym uści­sku. Mimo to chłopcu nie przy­szło do głowy, że groźni jeźdźcy mogą go nie oddać matce.

– Kij! – zawo­łała.

Odpo­wie­dział. Ale dla­czego jeźdźcy ją igno­rują?

Lebiedź pod­nio­sła wzrok. Dwoje czar­nych i dwoje nie­bie­skich oczu patrzyło na nią twardo. Scyta prze­su­nął dłoń w kie­runku bułata, ale zatrzy­mał ją przed chłop­cem i oparł na koń­skiej grzy­wie.

Dzie­liło ją od nich dzie­sięć kro­ków. Widziała wyraz twa­rzy Kija – naj­pierw radość na jej widok i nadzieję, a potem bez­silną roz­pacz, gdy nie mógł do niej pod­biec. Zauwa­żyła, że męż­czyźni i konie przy wozach też na nią patrzą, ale bez szcze­gól­nego zain­te­re­so­wa­nia. Zatrzy­mała się i skrzy­żo­wała ręce na piersi.

Wysoka trawa zafa­lo­wała od wia­tru, przy­no­sząc słod­kawy zapach. Słońce pra­żyło im głowy. Hełm Scyty rzu­cał jasne bły­ski. Nikt się nie ode­zwał.

Alan znał kilka słów w języku Sło­wian.

– Czego chcesz? – zapy­tał szorstko.

Lebiedź nawet na niego nie spoj­rzała. W mil­cze­niu patrzyła na syna trzy­ma­nego przez Scytę.

– Wra­caj do wio­ski. Chło­pak jest nasz.

Uni­kała wzroku dziecka. Zer­k­nęła na jego policzki, na jego małe, pulchne palce wcze­pione w czarną grzywę. Na­dal jed­nak się nie odzy­wała.

Bo cza­sem mil­cze­nie ma więk­szą moc niż słowa.