Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na kartach tej przebogatej powieści spotykają się chłop i jego pan, kozak i car, pop i Żyd, a ich losy splatają się w wielką rodzinną sagę, która płynie przez stulecia historii, odsłaniając przed nami kraj najbardziej niedostępny i tajemniczy: Rosję. Poprzez dzieje miasteczka leżącego na wschód od Moskwy Edward Rutherfurd buduje rozległą opowieść złożoną z zaskakujących sprzeczności rosyjskiego narodu i rosyjskiej kultury – opowiada o kraju ponurym i egzotycznym zarazem, brutalnym i romantycznym, zanurzonym w rytuałach i jednocześnie przesiąkniętym zabobonnymi lękami. Początki państwa ruskiego, okrutne najazdy tatarskie, panowanie Iwana Groźnego, dzicy Kozacy, Piotr I, Katarzyna II Wielka, czasy Wojny i pokoju, wreszcie dramat rewolucji październikowej i niezwykła współczesność – oto historia Rosji w tej fascynującej powieści, historia odtworzona z pasją i zachwycającym bogactwem szczegółów.
„Wspaniała lektura i wciągająca opowieść. Autorowi udało się uchwycić i oddać ogrom Matki Rosji, jej historię i jej możliwości”.
BOSTON SUNDAY HERALD
„Ta książka to zbiór wspaniale powiązanych ze sobą krótkich opowiadań z dużą porcją łatwej w odbiorze historii. Naprawdę znakomita lektura”.
THE TIMES
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1426
Ruska jako miejsce
Obie miejscowości pod nazwą Ruska występujące w książce – jedna na południu, a druga na północy – są fikcyjne, chociaż miasteczko o takiej nazwie rzeczywiście kiedyś istniało. Te wymyślone miejscowości mają cechy okolic, w których się znajdują. W Rusce na północy, gdzie toczy się główna akcja, jest klasztor i stare miasto, przypominające, choć w mniejszej skali, pradawny Suzdal, w którym powstała część książki. Magiczne wiosny widziałem na własne oczy przy starej twierdzy w Izborsku na północnym zachodzie Rosji. A wiejski dom Bobrowów przypomina majątek Puszkinów.
Powieść Rosja
Rosja jest powieścią historyczną. Co prawda występujące w niej rody – Bobrowów, Suworinów, Romanowów, Iwanowów, Karpienków, Popowów – jak też postać Piniegina, są fikcyjne, jednak opowiadając ich dzieje, umieściłem je wśród postaci i zdarzeń historycznych.
Mimo że na Zachodzie rośnie fascynacja Rosją, większości czytelników historia i geografia tego ogromnego kraju jest – z wielu powodów – słabo znana. Dlatego w możliwie dużym stopniu starałem się przedstawić kontekst historyczny, który – mam nadzieję – ułatwi lekturę i nie będzie zbytnim obciążeniem. Dążąc do uproszczenia narracji, w kilku miejscach pozwoliłem sobie na kondensację wydarzeń – mam nadzieję, że nie pogwałciło to prawdy historycznej.
Żeby oddać niezwykłe bogactwo i wyjątkowy charakter kultury rosyjskiej, czerpałem obficie z rosyjskiego folkloru i literatury. Odpowiedzialność za efekty tych zabiegów – udane i nieudane – biorę wyłącznie na siebie. Liczę jednak na to, że osoby obeznane z tą tematyką rozpoznają na kartach książki dawnych przyjaciół.
Książka powstawała w latach 1987–1991. Nieraz odwiedzałem wtedy Rosję i w sumie spędziłem w tym kraju wiele miesięcy. Byłem oczywiście w Moskwie i Leningradzie, ale w swoich samodzielnych podróżach dotarłem aż do wyspy Kiży na północnym zachodzie, na wybrzeże Morza Bałtyckiego, widziałem krąg średniowiecznych miast otaczających Moskwę, widziałem także Kijów, Czernihów i inne miasta na Ukrainie. Wędrując na południe, dotarłem do Odessy, na Krym, na kozackie terytoria nad Donem, na Kaukaz, a także do leżących na pustyni Chiwy i Samarkandy. Dzięki znajomym odwiedziłem miasto Guś-Chrustalnyj położone w regionie, w którym usytuowałem fikcyjną północną Ruskę. Członkowie Związku Pisarzy zabrali mnie do Riazania oraz pokazali miejsce, gdzie pierwotnie wzniesiono miasto o tej nazwie, zniszczone później przez Mongołów – było to niezwykłe doświadczenie.
Jednak dla mnie najważniejszy okazał się dzień, w którym dzięki Związkowi Pisarzy mogłem odwiedzić świeżo zrekonstruowany klasztor Pustelnia Optyńska. Przyjechaliśmy tam niedługo po tym, jak mnisi odkryli szczątki ojca Ambrożego, swojego słynnego dziewiętnastowiecznego starca. Akurat trafiliśmy na poranne uroczystości upamiętniające to wydarzenie. Ceremonia była niezwykle prosta, ale mnie, człowiekowi z zewnątrz, pozwoliła zobaczyć przebłysk prawdziwej Rosji. Odtąd raz na zawsze nabrałem przekonania, że jeśli chcemy zrozumieć teraźniejszość, a być może i przyszłość tego niezwykłego kraju, to rzeczą najwyższej wagi jest zanurzenie się w jego przeszłości.
Jestem głęboko zobowiązany doktor Lindsey Hughes ze School of Slavonic and East European Studies na University of London oraz Cathy Potter z Yale University i University of Wisconsin, które przeczytały cały rękopis książki i poprawiły zauważone w nim błędy. Za błędy pozostałe należy winić tylko i wyłącznie mnie.
Wyrazy podziękowania należą się też profesorowi Paulowi Bushkovitchowi z Yale University, który zachęcił mnie do tego przedsięwzięcia.
Jestem niezwykle wdzięczny panu Edwardowi Kasinecowi oraz personelowi Slavonic Division z New York Public Library, personelowi Butler Library przy University of Columbia, a także pracownikom London Library za pomoc i uprzejmość. Szczególne podziękowania składam nowojorskiemu Synodowi Biskupów Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego poza granicami Rosji oraz personelowi St Vladimir Seminary w Crestwood za pomoc w uzyskaniu wielu książek.
Podziękowania należą się też Johnowi Robertsowi, który pomógł mi nawiązać cenne kontakty, oraz Władimirowi Stabnikowowi ze Związku Pisarzy w Moskwie za to, że ułatwił mi podróżowanie po Rosji i udzielił wielu cennych rad. Dziękuję pracownikom Państwowego Muzeum Ermitażu w Leningradzie, którzy umożliwili mi zwiedzanie jego sal w pojedynkę.
Jest też wiele innych osób – zbyt licznych, by je tutaj wymienić – zarówno na Zachodzie, jak i w Rosji, które pomagały mi i gościły mnie nieoficjalnie. Jestem im za to dozgonnie wdzięczny.
Mogę się uważać za szczęściarza, mając Gill Coleridge jako agentkę oraz dwie redaktorki, Betty Prashker z Crown Publishers i Rosie Cheetham z Century, których cierpliwość, zaangażowanie, a także hojna pomoc umożliwiły powstanie tej książki.
Jestem głęboko wdzięczny swojej żonie Susan za dobroć i cierpliwość, jakie mi okazywała podczas długiego procesu rodzenia się tej powieści. No i ponownie składam szczególne podziękowania Alison Borthwick za jej wspaniałą mapę.
Na koniec chciałbym wyrazić specjalną wdzięczność archimandrycie i mnichom z Pustelni Optyńskiej – to oni pokazali mi niezapomniany obraz Rosji.
Rok 180
Tej nocy na stepie było cicho. W lesie też.
Ponad ziemią płynął lekki wiatr.
W jednej z sześciu chat przycupniętych nad rzeką spała kobieta z dzieckiem.
Nie przeczuwała niebezpieczeństwa.
Wysoko na rozgwieżdżonym niebie, błyszcząc delikatnie w świetle wędrującego na południe półksiężyca, przesuwały się w jakiejś leniwej procesji blade obłoki.
Białe i skłębione, niczym jeźdźcy podążały ze wschodu, znad bezkresnych stepów – płynęły majestatycznie nad dachami chat stojących wzdłuż brzegu rzeki, a potem zmierzały ku ciemnym lasom, które też zdawały się nie mieć końca.
Wioska leżała na południowo-wschodnim brzegu. Dęby, lipy, sosny i brzozy rosły tu rzadziej, stopniowo ustępując miejsca polanom i coraz szerszym połaciom łąk stanowiącym granicę stepu. Po drugiej stronie, na brzegu północno-zachodnim, las był gęsty, ciemny i nieprzebyty.
Mijało piąte lato, odkąd osiedliły się tu trzy rodziny. Znalazłszy nad rzeką opuszczone miejsce otoczone starym, porośniętym krzewami wałem ziemnym, przybysze oczyścili je, wznieśli drewnianą palisadę i niski szaniec ziemny, a w środku postawili sześć chat. Nieopodal dwa pola wcinały się nieregularnymi pasami w rzadki las. Jeszcze dalej wyłaniały się chaotyczne plamy karczowisk.
Kilkaset metrów w dół rzeki teren robił się podmokły. Mokradła ciągnęły się jeszcze parę kilometrów dalej.
Ponad ziemią płynął lekki wiatr. Gdy muskał czubki drzew, liście migotały blado w świetle gwiazd. W lesie pobłyskiwały lustro wijącej się rzeki i moczary.
Oprócz szelestu liści słychać było od czasu do czasu jedynie małe zwierzęta albo jelenie przemierzające las. Gdzieś obok mokradła wprawne ucho umiałoby wychwycić na tle monotonnego skrzeczenia żab trzask gałązek pod łapami idącego wzdłuż krawędzi lasu niedźwiedzia. Ale nad wioską unosił się tylko nieregularny szelest, gdy wiatr głaskał długie pole jęczmienia i wzbudzał na nim drżącą falę.
Wiatr poruszał się, a jednocześnie stał w miejscu. Chwilami pole nieruchomiało albo przechylało się w drugą stronę, jakby podmuchy ze wschodu ustawały, by znowu otrzeć się o dojrzałe kłosy.
Był rok 180, choć właściwie ta data jeszcze nie istniała. Dopiero przyszłość miała wprowadzić taką miarę czasu, wówczas kalendarz chrześcijański nie był jeszcze w użyciu. Daleko na południu, w rzymskiej prowincji Judea, uczeni żydowscy rabini twierdzili, że jest 3940 Rok Świata. Od zburzenia Jerozolimy upłynęło sto dziesięć lat. W innych miejscach potężnego Imperium Rzymskiego był to dwudziesty i ostatni rok panowania Marka Aureliusza oraz pierwszy rok rządów Kommodusa. W Persji obowiązywał 491 rok epoki Seleucydów.
A zatem który to był rok w małej wiosce na skraju lasu? Dla historii żaden. Minęło pięć lat od śmierci poprzedniego starszego wioski. O wielkich systemach określania czasu, znanych w cywilizowanym świecie i utrwalonych w księgach, nikt tu nie słyszał. A gdyby nawet słyszał, nie miałyby znaczenia.
Te ziemie miały w przyszłości nosić nazwę Rosja.
Ponad ziemią płynął lekki wiatr.
Leżała obok małego chłopca. Dokuczliwe myśli z całego dnia opuściły we śnie jej umysł niczym blade obłoki znikające nad lasem za rzeką. Spała spokojnie.
W chatce spało dwanaścioro osób. Pięcioro, w tym Lebiedź i jej dziecko, ułożyło się na szerokiej półce biegnącej w poprzek izby ponad wielkim paleniskiem. Tej ciepłej letniej nocy ognia nie rozpalano. Powietrze było aż gęste od słodkawego, ziemistego zapachu – całkiem przyjemnego – jaki wydzielają ludzie pracujący cały dzień przy żniwach. Mieszał się on ze świeżą wonią traw wpływającą z wiatrem przez kwadratowy otwór okienny.
Jako najmłodsza żona spała na samym końcu drewnianej półki, na poślednim miejscu. Choć w wieku dwudziestu siedmiu lat nie była już młoda. Miała okrągłą twarz, na jej biodrach zdążyły się pojawić oznaki otyłości. Gęste jasne włosy zsunęły się z krawędzi półki.
Tuż obok, w zagięciu jej pulchnego ramienia, leżał pięcioletni chłopczyk. Był wszystkim, co miała, bo poprzednie dzieci umarły.
Wyszła za mąż, mając piętnaście lat. Od początku wiedziała, że mąż wziął ją tylko dlatego, że była silna – dobra do pracy. Nie skarżyła się jednak. Mąż nie traktował jej źle. Był wysokim, przystojnym czterdziestolatkiem, jego ogorzała twarz miała w sobie jakąś łagodność, a niebieskie oczy rozbłyskiwały pogodnym rozbawieniem, gdy wołał: „Proszę, idzie moja Mordwinka!”.
Dla niego było to wyrazem czułości. Dla innych już nie.
Lebiedź nie była bowiem pełnoprawną członkinią wspólnoty. Klan męża uważał ją za mieszańca. W końcu jej matka pochodziła z lasów. Z ludu Mordwinów.
Od niepamiętnych czasów lasy i mokradła ciągnące się setkami kilometrów na północ były zamieszkane przez plemiona ugrofińskie, do których należała też jej matka. Ludzie ci, o okrągłych twarzach i mongoloidalnych rysach, zajmowali się łowiectwem i rybołówstwem na ogromnych, bezludnych terenach, a mieszkali w prymitywnych chatach i ziemiankach. Podczas przesileń słonecznych stawali w kole i śpiewali wysokimi, nosowymi głosami pieśń do Słońca, które na Dalekiej Północy nie pokazywało zimą swojej twarzy, a latem pozbawiało ziemię nocnego odpoczynku, zalewając świat długim białym świtem i rozpalając na horyzoncie drżące rozbłyski.
Od jakiegoś czasu plemię jej męża – jasnowłosy lud posługujący się jednym z języków słowiańskich – zakładało w lasach na północy i na wschodzie małe kolonie. A niektórzy, jak klan znad rzeki, uprawiali pola i hodowali bydło. Spotkania Słowian i Finów na tych rozległych terenach rzadko prowadziły do konfliktów. Ziemi i terenów łowieckich starczyłoby nawet dla dziesięć razy liczniejszej ludności. Zawierano małżeństwa, takie jak jej matki. Ale mimo to mieszkańcy wioski patrzyli z góry na leśne szczepy.
Mąż nazywał ją dla żartu nie imieniem małego plemienia jej matki, ale wielkiego ludu Mordwinów, który zamieszkiwał ziemie daleko na północy. Czuła się przez to bardziej obca, choć przecież była pół-Słowianką. W tej nazwie była też łagodna kpina. I jak zauważyła ze smutkiem, przyzwolenie dla reszty klanu, by traktować ją z wyższością.
Zwłaszcza teściowa patrzyła na nią z góry. Przez blisko trzynaście lat jej potężna postać niczym groźne, niskie chmury rzucała na życie Lebiedź mroczny cień. Czasem – a zdarzało się, że i przez całe dnie – lwia twarz starej kobiety o szerokich kościach policzkowych wydawała się łagodna, wręcz przyjacielska. Ale wystarczył jakiś drobny błąd – upuszczone wrzeciono, rozlana śmietana – a rozpętywała się wściekła burza. Inne żony spuszczały wtedy wzrok albo spoglądały na Lebiedź ukradkiem. I cieszyły się, że ta złość spadła na nią, na obcą. Po każdym takim wybuchu wściekłości teściowa kazała jej wracać do pracy i wzruszając ramionami, zwracała się do reszty: „No ale czego można się spodziewać po Mordwince?”.
Lebiedź znosiłaby to lepiej, gdyby miała pomoc swojej rodziny. Ale rodzice zmarli rok wcześniej, zostawiając ją samą z młodszym bratem. I to on doprowadził ją poprzedniego dnia do łez.
Nie chciał jej zrobić przykrości. Nieustannie jednak wdawał się w spory z wioskową starszyzną. Na jego okrągłej, nieco głupkowatej twarzy zawsze widniał uśmiech, nawet gdy był pijany. I wydawało się, że w życiu liczą się dla niego tylko dwie rzeczy: polowanie i sprawianie przyjemności siostrzeńcowi.
– Kij cię nie potrzebuje – powtarzała bratu. – I ja też, jeśli nie chcesz słuchać starszyzny.
Ale nie przynosiło to skutku. Mal nienawidził pracy w polu, znikał na całe dnie w lasach – reszta wieśniaków utyskiwała na to pod nosem – a potem nagle z zarośli wyłaniała się jego krzepka postać. Miał kilkanaście skór przytroczonych do pasa, a na twarzy swój zwykły głupkowaty uśmiech. Starszy wioski go przeklinał, a teściowa patrzyła na nią z takim wyrzutem, jakby to była jej wina.
A wczoraj w bezbrzeżnej głupocie Mal zapowiedział chłopcu:
– Kijaszku, z następnego polowania przyniosę ci małego niedźwiadka. Będziesz mógł go przywiązać na podwórku.
– Mal, jeśli jeszcze raz okażesz nieposłuszeństwo starszemu wioski, wygnają cię – przypomniała. Rzeczywiście taką miałby ponieść karę, gdyby znów wybrał się w tym roku na polowanie.
Ale jej brat jedynie opuścił swoją dużą głowę, nic nie mówiąc i uśmiechając się jak zwykle.
– Może wreszcie zmądrzejesz i weźmiesz sobie żonę?! – wrzasnęła rozeźlona.
– Jak sobie życzysz, siostro Lebiedź. – Skłonił głowę z uśmiechem.
Najwyraźniej chciał ją rozzłościć, bo w wiosce nikt nie używał jej pełnego imienia. Na chłopca wołali zdrobniale Kijaszek. Do niej mało kto zwracał się Lebiedź. Od dzieciństwa nazywano ją czułym przezwiskiem Łabądek. Mal też miał swój przydomek, którego ludzie używali, gdy byli na niego źli: Leniuch.
– Ty, Leniuch – odparła ze złością. – Lepiej się ustatkuj i weź do roboty.
Ale Mal ani myślał. Wolał mieszkać samotnie w małej chatce z dwoma starcami, którzy nadawali się już tylko do drobnych polowań. Razem upijali się miodem, polowali i łowili ryby, a kobiety odnosiły się do nich z kpiącym lekceważeniem.
Wczoraj chodziła do niego dwa razy, za drugim razem nawet się rozpłakała, próbując go przekonać, by porzucił swój głupi plan. Bo choć przysparzał jej jedynie kłopotów, kochała go. I czułaby się samotna, gdyby go wygnano.
Ale mimo jej załzawionych oczu on jedynie się uśmiechał i pot ściekał mu po twarzy, gdy taszczył na stos kolejne bele siana.
Właśnie dlatego długo nie mogła zasnąć. A gdy w końcu osunęła się w nieświadomość, w jej umyśle zaczęły się kłębić złe przeczucia.
Jednak noc wypłukała z niej wszystkie myśli. Jej piersi unosiły się i opadały rytmicznie pod szorstką koszulą. Wlatujący przez okno wiatr delikatnie poruszał jej włosy.
Nikt się nie obudził, gdy przesunęły się dwa cienie, a śpiący przy drzwiach pies przysiadł wyczekująco. Nikt z wyjątkiem chłopca, który na chwilę otworzył oczy. Na jego twarzy pojawił się senny uśmiech, a gdyby matka czuwała, poczułaby, że ciało Kija drży od tłumionej ekscytacji. Zamknął oczy, wciąż się uśmiechając.
Wiedział, że to już niedługo.
Ponad ziemią płynął lekki wiatr.
Ale gdzie leżała ta wioska, rzeka i las?
Żeby opisać znaczenie tego magicznego miejsca, potrzebne jest dłuższe wyjaśnienie.
Już dawno geografia umownie podzieliła ogromny ląd Eurazji na dwie części: Europę na zachodzie i Azję na wschodzie. Jednak jest to myląca umowność. Znacznie bardziej naturalny byłby podział na północ i południe.
Oto bowiem przez ten ogromny kontynent – od północnej Europy przez Rosję i mroźne pustkowia Syberii aż po tereny na północ od Chin, niemal dotykające Alaski – ciągnie się największa równina świata.
Wielka równina eurazjatycka ma z zachodu na wschód ponad jedenaście tysięcy kilometrów, biegnie od Atlantyku do Oceanu Spokojnego, a tworzy ją ciąg zachodzących na siebie płyt pokrywających jedną szóstą lądowych obszarów Ziemi – zajmuje powierzchnię większą niż Stany Zjednoczone i Kanada. Od północy równina graniczy głównie z lodowatym Oceanem Arktycznym. Między nim a południową granicą równiny rozpościera się pas tundry, lasów, stepów i pustyń, szeroki w niektórych miejscach na trzy i pół tysiąca kilometrów. I właśnie ta południowa granica tak naprawdę rozdziela Eurazję na dwie części.
Eurazja północna to jedna wielka równina, a Eurazja południowa składa się z ogromnych regionów – Bliskiego Wschodu, starożytnej Persji, Afganistanu, Indii, Mongolii i Chin. Północ i południe oddziela od siebie potężne półkole łańcuchów górskich z najwyższymi szczytami świata – od Alp na zachodzie Europy aż po Himalaje w Azji.
Naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego Eurazja została podzielona przez geografów na wschód i zachód.
Mniej więcej w jednej trzeciej wielkiej równiny, powyżej Afganistanu, leży pasmo prastarych wzgórz ciągnące się z północy na południe – od tundry po krawędź pustyni. To Ural. Zgodnie ze współczesną konwencją „góry” te uważa się za granicę oddzielającą Europę od Azji.
Jednak prawda jest taka, że z wyjątkiem kilku niewielkich szczytów te zaokrąglone pagórki wznoszą się na wysokość jedynie kilkuset metrów nad poziomem morza. Trzeba wielkiej wyobraźni, by zobaczyć w nich granicę dwóch kontynentów: są zaledwie łagodną falą na wielkim lądowym oceanie. Nic nie oddziela Europy od Azji, wielka równina jest jednością.
Biegnąc przez północ Europy, równina jest wąska, ma zaledwie sześćset pięćdziesiąt kilometrów szerokości. Ale dochodząc do wschodniej Europy, rozszerza się w kształt klina. Jej północną granicą jest Morze Bałtyckie, nad którym zwiesza się krzywizna Skandynawii. Granicę południową stanowią potężne góry, Bałkany i Karpaty, stojące na straży północnej Grecji. A potem równina rozlewa się szeroko.
Rosja – tam, gdzie równina wydaje się bezkresna.
Rosja – tam, gdzie wschód spotyka się z zachodem.
Na zachodnim skraju Rosji północna granica wielkiej równiny dochodzi do Morza Arktycznego. Na tych ziemiach zaczyna się największy las świata – zimne, ciemne królestwo jodeł nazywane tajgą, które ciągnie się kilka tysięcy kilometrów na wschód aż po wybrzeże Oceanu Spokojnego. Schodząc na południe, tajga przemienia się w połowie równiny w las mieszany, a jeszcze dalej pojawiają się bezkresne trawiaste stepy, które akurat w tym miejscu dochodzą nie do pustyni czy gór, lecz do słonecznego wybrzeża przypominającego wybrzeże Morza Śródziemnego.
Bo południową granicą centralnej Rosji jest ciepłe Morze Czarne.
Morze Czarne, leżące powyżej północnego krańca Morza Śródziemnego, bardziej przypomina ogromny rezerwuar. Od południa opasuje je potężna półkolista tama gór: na południowym zachodzie greckie Bałkany, na południu góry dzisiejszej Turcji, na południowym zachodzie strzelisty Kaukaz. Pomiędzy Bałkanami i tureckimi górami biegnie wąski kanał łączący Morze Czarne z większym siostrzanym morzem. W części bliższej Morzu Czarnemu kanał ów nazywany jest Bosforem, a na południowym krańcu – Dardanelami.
Samo morze jest duże – z zachodu na wschód ma blisko tysiąc kilometrów, a z południa na północ ponad sześćset. Zasilają je liczne rzeki, między innymi majestatyczny Dunaj mający ujście w zachodniej części na północ od Grecji. W jego wodach znajdują się śladowe ilości siarki i zapewne stąd wzięła się kiedyś nazwa Czarne.
Na środku północnego rosyjskiego wybrzeża daleko w ciepłe wody Morza Czarnego wcina się duży półwysep. To Krym. Po jego obu stronach, w odległości czterystu kilometrów od siebie, funkcjonują dwa wielkie systemy rzeczne, podążające przez stepy aż z dalekich lasów. Na zachodzie płynie szeroki Dniepr, na wschodzie – majestatyczny Don.
I właśnie pomiędzy tymi dwiema rzekami, od wybrzeży Morza Czarnego przez stepy aż po lasy północy, rozciąga się ogromne prastare serce Rosji.
Rosja to także pogranicze.
Bo wielka równina rozpościera się jeszcze dalej ku wschodowi. Na wschód od Morza Czarnego jej południową granicę tworzy ogromny łańcuch Kaukazu, mający blisko tysiąc kilometrów długości. Kaukaz słynie z wina oraz z wojowników – Gruzinów, Ormian i innych – a jego lśniące szczyty są o tysiące metrów wyższe od szczytów Alp czy Gór Skalistych.
Pasmo kończy się niezwykłym zjawiskiem – jest nim jeszcze jedno morze położone wewnątrz ogromnego półkola gór. Ciągnie się z północy na południe – kształtem przypomina Florydę, ale jest dwa razy dłuższe – a góry schodzą tu stromo w dół, żeby zrobić mu miejsce. To Morze Kaspijskie.
Tak naprawdę jest to największe jezioro świata, nie ma bowiem żadnego odpływu. Otaczają je stepy, góry i pustynie, a wody pozbywa się dzięki parowaniu. Od północy zasila je najsłynniejsza rosyjska rzeka.
Matka Wołga.
Wołga zaczyna swoją podróż daleko, w lasach centralnej Rosji. Biegnie stamtąd wielką pętlą przez lasy północy, zmierzając ku południowi. Wziąwszy w objęcia północ, zakręca, płynie przez równinę ku wschodowi, potem znów na południe, aż w końcu podąża powoli przez wietrzne stepy ku odległym pustynnym wybrzeżom Morza Kaspijskiego.
A wielka równina ciągnie się dalej na wschód i staje się coraz mniej gościnna. Na południu rozpościerają się groźne pustynie. Na północy panowanie przejmują mroczna tajga i wieczna zmarzlina. Nawet dziś te ogromne tereny są rzadko zamieszkane. A stąd jest jeszcze pięć i pół tysiąca kilometrów do wybrzeży Pacyfiku.
A gdzie na tej równinie leży wioska nad rzeką?
Łatwo na to pytanie odpowiedzieć. Leży na granicy stepu, kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Dniepru i prawie pięćset kilometrów na północ od ujścia tej wielkiej rzeki w północno-zachodniej części ciepłego Morza Czarnego.
Mimo to, gdyby jakiś ówczesny podróżnik z obcego kraju spytał, jak tam dotrzeć, nie miałby mu kto odpowiedzieć.
Bo rosyjskie państwo wówczas nie istniało. Starożytne cywilizacje Wschodu – Chiny, Indie, Persja – leżały daleko, poniżej górskiego półkola stanowiącego południową granicę równiny, która dla nich była pustkowiem. Potężne Imperium Rzymskie usadowiło się na zachodzie, na wybrzeżach Morza Śródziemnego, a na północy ciągnęło się aż po Brytanię. Jednak Rzym nigdy nie posunął się na wschód dalej niż do obrzeża lasów porastających eurazjatycką równinę.
A cóż Rzymianie mogli wiedzieć o lasach? Jedynie to, że tereny za Renem były zamieszkane przez wojownicze plemiona germańskie, a na północy, nad Bałtykiem, żyły prymitywne ludy – Bałtowie, Łotysze, Estończycy, Litwini – o których prawie nic nie słyszeli. To wszystko. Niewiele wiedzieli o słowiańskich ziemiach leżących za terenami Germanów, a o ludach ugrofińskich zamieszkujących lasy ciągnące się za Wołgą nie mieli w ogóle pojęcia. Wieść o tureckich i mongolskich plemionach żyjących w głębi Syberii nie dotarła jeszcze do lasów, jedynie nad stepem rozlegały się pierwsze szepty.
I cóż Rzymianie mogli wiedzieć o stepie? Owszem, w swojej ekspansji na wschód dotarli aż do Armenii na południe od Kaukazu, od kilku stuleci znali małe porty położone na północnym wybrzeżu Morza Czarnego, gdzie żeglarze kupowali przywożone z głębi lądu futra i niewolników albo spotykali się z karawanami, które przybyły przez pustynie z tajemniczego Orientu. Ale cała ogromna równina była terra incognita, ziemią nieznaną, zamieszkaną przez barbarzyńskie plemiona, pokrytą groźnym stepem i poprzecinaną trudnymi do przebycia rzekami. Jej linie i nazwy na mapach starożytnego świata – stworzonych przez Herodota, Ptolemeusza czy Pliniusza – rozpływały się w niesprawdzonych pogłoskach albo po prostu zanikały.
Wieśniacy też nie umieliby powiedzieć, gdzie się znajdują.
Nawet dziś, ku zaskoczeniu cudzoziemców, mieszkańcy Rosji mają problem ze wskazaniem drogi. Rosjanin, zapytany, czy droga biegnie na wschód czy na zachód albo ile ciągnie się kilometrów, nie umie odpowiedzieć. Bo po co mu ta wiedza, skoro w tym bezkresnym krajobrazie horyzont nieustannie się oddala i ciągle jest taki sam?
Ale Rosjanin umie powiedzieć, jak płynie rzeka.
Dlatego wieśniacy wiedzieli, że ich nieduża rzeczka wpada do większej rzeki, która po jakimś czasie łączy się z wielkim Dnieprem. Wiedzieli też, że gdzieś daleko, za południowym stepem, Dniepr wpada do morza.
To wszystko. Zaledwie pięcioro z nich widziało Dniepr na własne oczy.
Wówczas Rosja jeszcze nie istniała, nie było też żadnego układu odniesienia pozwalającego określić położenie wioski. Moglibyśmy jedynie powiedzieć, że leżała na północ od Morza Czarnego, gdzieś na wschód od Dniepru i na zachód od Donu, nieco na wschód od lasów i na zachód od stepów, nad jedną z wielu nieoznaczonych na mapach rzek. Większa dokładność na tych niezbadanych przestrzeniach i tak nie miałaby sensu.
Ponad ziemią płynął lekki wiatr, nad bezkresną równiną rozpościerała się letnia noc. Nad zachodnim skrajem równiny zapadał zmrok. Tu, w wiosce, zaczęła się gwiaździsta noc, choć daleko na północy, na skraju Arktyki, wciąż błyszczały blade światła zorzy polarnej. Na wschodzie, na zboczach Uralu, noc była głęboka. W środkowej Syberii budził się świt, na wybrzeżu Pacyfiku wstawał ranek, a jeszcze dalej, na północno-wschodnim skraju ogromnego, dochodzącego do Alaski lądu, było już południe. Wielkie układy atmosferyczne zanikały ponad równiną. Trzy tysiące kilometrów na północny wschód szalała nad lasem burza z piorunami, a tu, w wiosce, ludzie spali spokojnie. I nikt nie wiedział, jakie burzowe chmury zbierają się nad lasami, kto rozstawia namioty na stepie, ile ognisk rozbłyska na bezkresnej ziemi.
Chłopiec uśmiechnął się, gdy tylko otworzył oczy.
Przez okno wpadał lekki wiatr, promienie słońca malowały na glinianym klepisku jasny prostokąt.
– Już się obudziłeś, ptaszku?
Twarz matki tuż obok jego twarzy. W izbie krzątali się już inni ludzie. W rogu, na zakrzywionym długim kiju przymocowanym do krokwi, wisiała kołyska.
Izba była duża. Ściany z gliny nałożonej na drewnianą ramę pokrywała sadza. A to dlatego, że chata, podobnie jak pozostałe domy w wiosce, miała kryty darnią dach bez komina. Dym z dużego paleniska najpierw wypełniał izbę, a potem wydostawał się przez okienko w dachu, otwierane w razie potrzeby. Dzięki temu izbę można było szybko nagrzać. A ciemne ściany kojarzyły się mieszkańcom z czymś znanym i przyjaznym. Jednak dziś ognia nie rozpalono. Powietrze było czyste, w izbie panował miły chłód.
Chata składała się z dwóch części. Za paleniskiem znajdował się korytarzyk, przez który wchodziło się do chaty – po jego przeciwnej stronie była druga, nieco większa izba, służąca za warsztat i magazyn. Stało tu krosno, rozmaite beczki i beczułki, leżały motyki i sierpy, a na honorowym miejscu wisiał topór należący do pana domu. Cała budowla, obramowana dębowymi podporami, była wkopana na czterdzieści centymetrów w głąb ziemi, więc żeby wyjść na zewnątrz, trzeba było wspiąć się na schodek.
Matka umyła chłopcu twarz wodą zaczerpywaną z glinianego garnka. Patrzył na jasną plamę słońca na klepisku. Ale jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.
Uśmiechnęła się, podążając za jego spojrzeniem.
– Co się mówi o słońcu? – spytała cicho.
– „Słodkiego mleka jasna plama, ani jej czym zmyć, ani nożem zdrapać” – wyrecytował posłusznie, spoglądając w okno. Wpadający przez nie lekki wiatr poruszył mu włosy.
– A co się mówi o wietrze?
– „Piękny ogier, piękna grzywa, nic na świecie go nie powstrzyma”.
Znał już kilkanaście takich wierszyków. Kobiety znały ich setki – zagadek i przysłów, porównujących światło do rozlanego mleka czy wiatr do ogiera. Te niezliczone powiedzonka były często grą słów oddającą właściwości ich słowiańskiego języka.
Za chwilę matka pozwoli mu wyjść. Korciło go, by wybiec na dwór. Czy niedźwiadek już na niego czeka?
Szybko obejrzała mu zęby. W miejsce dwóch mleczaków wyrosły już nowe. Kolejny mleczak lekko się ruszał. Ale żadnego zęba nie brakowało.
– Jak białe kury na dwóch grzędach – mruknęła z zadowoleniem i pozwoliła mu wyjść.
Chłopiec wbiegł do korytarzyka prowadzącego do wyjścia.
Naprzeciwko chaty znajdował się zagon warzyw, z którego poprzedniego dnia pomógł matce wyrwać wielką rzepę. Na prawo od grządki jakiś mężczyzna ładował narzędzia na drewniany wózek z kołami wyciętymi z kawałków litego drewna. Nieco dalej na lewo, nad rzeką, stała mała łaźnia. Zbudowano ją trzy lata temu, lecz nie dla obecnych mieszkańców wioski, którzy mieli większą, ale dla przodków. Kij wiedział doskonale, że umarli lubią chodzić do bani tak samo jak żywi, nawet jeśli nikt ich nie może zobaczyć. I jak mu wszyscy mówili, przodkowie bardzo się złościli, gdy się ich zaniedbywało.
„Przecież ty też byś nie chciał, żeby zapomniano o tobie po twojej śmierci, prawda?” – zapytała go kiedyś jedna z ojcowskich żon. Pomyślał wtedy, że nie, nie chciałby, by o nim zapomniano i by wykluczono go z wioskowej wspólnoty.
Wiedział, że umarli są wszędzie, że go obserwują. I wiedział też, że w ziemi, w rogu obory naprzeciwko chaty starszego wioski, mieszka drobny, pomarszczony domowoj – dziadek jego ojca – duch, który przewodzi wszystkim zmarłym członkom społeczności.
Wyszedł na zewnątrz. Nic. Rozejrzał się w prawo i w lewo. Łaźnie i chaty wyglądały tak samo. Ani śladu niedźwiadka. Twarz mu posmutniała. Nie mógł w to uwierzyć – przecież widział, jak Mal i starzec wymykają się pod osłoną nocy.
Mężczyzna przy wózku, brat jednej z jego przybranych matek, spojrzał na niego.
– Czego szukasz, mały?
– Niczego, wujku. – Wiedział, że nie wolno mu się zdradzić.
Poczuł zimny ucisk w żołądku, poranne letnie niebo nagle poszarzało. Miał ochotę się rozpłakać, ale Mal kazał mu zachować tajemnicę, więc zagryzł usta i ze smutkiem wrócił do chaty.
W środku babka beształa inne kobiety, ale do tego zdążył już przywyknąć. Zauważył wiszący w kącie tamburyn matki. Był pomalowany na czerwono. Uwielbiał czerwień, która wydawała mu się ciepła i przyjazna. I nic dziwnego, bo w słowiańskim języku słowo krasny oznaczało zarówno czerwony, jak i piękny. Zerknął na twarz babki. Jej pucołowate policzki przypominały mu kawałki sadła. Zauważyła jego spojrzenie, popatrzyła groźnie, a potem dała znak jego matce, że chłopiec przeszkadza.
– Idź na dwór, Kijaszku – powiedziała matka posłusznie.
Gdy wyszedł, zobaczył Mala.
To nie była dla Mala dobra noc. Razem ze starym myśliwym zastawił w lesie pułapkę na niedźwiadka i o mało go nie złapał. Miałby go teraz ze sobą, gdyby w ostatniej chwili nie stracił głowy. Wystarczył jeden fałszywy ruch i musiał zmykać przed rozwścieczoną niedźwiedzicą. Czerwienił się na samą myśl o tej ucieczce.
Zamierzał pomóc dziś innym mężczyznom przy zwózce siana – mógłby udobruchać w ten sposób starszego wioski, a przy okazji uniknąć krępującej rozmowy z Kijem.
Chłopcu nie przyszło nawet do głowy, że wuj pospiesznie mija chatę, żeby się z nim nie spotkać. Podbiegł do niego i spojrzał mu wyczekująco w twarz.
Mal rozejrzał się z poczuciem winy. Na szczęście wokół nich nie było nikogo.
– Masz go?! Gdzie on jest?! – zawołał Kij. Widok wuja dał mu nową nadzieję.
Mal zawahał się.
– Jest w lesie – wymyślił na poczekaniu.
– Kiedy go tu przyniesiesz? Dziś? – Oczy chłopca błyszczały z podekscytowania.
– Niedługo. Gdy przyjdzie zima.
Na buzi chłopca pojawiły się zdziwienie i zawód. Zima? Przecież do zimy było jeszcze pół życia.
– Dlaczego?
Mal zastanawiał się przez chwilę.
– Już go miałem. Prowadziłem go na sznurze. Ale potem wiatr go zabrał. Nic nie mogłem poradzić.
– Wiatr?
Chłopiec posmutniał. Wiedział, że wiatr jest najstarszym z bogów. Wuj często mu powtarzał: „Bóg słońce jest wielki, ale wiatr jest starszy i potężniejszy”. Wiatr wiał w dzień, a także w nocy, gdy słońce gdzieś odchodziło. Wiatr wiał, gdzie chciał, po całej bezkresnej równinie.
– A gdzie on teraz jest?
– Daleko, w lesie.
Chłopiec był zrozpaczony.
– Ale śnieżki go oddadzą – pocieszył go wuj. – Zobaczysz.
Dlaczego kłamał? Spojrzał na przepełnionego ufnością chłopca. Kłamał z tego samego powodu, dla którego zamieszkał z dwoma starcami i ignorował zakazy starszyzny. Bo wszyscy nim pogardzali, a co gorsza – on też się siebie wstydził. Dlatego nie mógł wyznać chłopcu prawdy. Jestem beznadziejnym głupcem, myślał. I do tego leniwym. Zamierzał dziś ciężko pracować w polu, ale teraz brała go chęć, żeby uciec do lasu i schronić się tam przed przykrą prawdą o sobie. Czuł, jak jego poranne postanowienie powoli słabnie.
Mimo to został jeszcze cień nadziei.
– Ale wiem, gdzie wiatr go schował – powiedział.
– Naprawdę? Wiesz? – Twarz Kija się rozpromieniła. – Gdzie?
– Daleko, za siedmioma górami, za siedmioma lasami.
– Można tam dojść?
– Tak, ale trzeba znać drogę.
– A ty znasz? – Na pewno taki myśliwy jak jego wuj wie, jak trafić do zaczarowanej krainy. – W którą stronę trzeba iść?
Mal uśmiechnął się.
– Na wschód. Daleko, daleko na wschód. Ale ja dałbym radę dojść w jeden dzień – powiedział chełpliwie. I przez chwilę nawet w to uwierzył.
– Przyprowadzisz go? – spytał błagalnie chłopczyk.
– Może kiedyś. – Mal spoważniał. – Ale to będzie nasza tajemnica. Ani słowa nikomu.
Mały skinął głową.
Mal odszedł, zadowolony, że udało mu się uniknąć wstydu. Może za kilka dni spróbuje zastawić nową pułapkę na niedźwiadka. Siostrzeniec mu ufał, więc Mal nie chciał sprawić mu zawodu. Tak, na pewno znajdzie jakiś sposób.
Poczuł się lepiej. Gotów był nawet przepracować cały dzień na polu.
Kij patrzył za nim ze smutkiem. Zamyślił się. Już kiedyś słyszał, jak kobiety śmiały się z wujka, a mężczyźni na niego klęli. I nazywali go Leniuchem. Może rzeczywiście nie można mu ufać? Spojrzał na rozległe poranne niebo, zastanawiając się, co robić.
Kobiety szły przez złote pole jedna za drugą, ustawione w kształt szerokiej litery V jak klucz jaskółek latem.
Przewodziła im na środku wielka postać teściowej Lebiedź, uchodzącej za najbardziej wiekową kobietę w osadzie, odkąd zimą zmarła żona starszego.
Dzień był upalny. Pracowały już od kilku godzin, zbliżało się południe. Do żniw kobiety ubierały się jedynie w proste, luźne suknie z lnu, na stopach miały bezkształtne buty z brzozowej kory. Każda trzymała w dłoni sierp.
I gdy tak posuwały się powoli wzdłuż długiego pola jęczmienia, cały czas śpiewały. Najpierw najstarsza podawała pierwszy wers, a potem reszta do niej dołączała. Ich wysokie, nosowe głosy dźwięczały raz ostro, a raz żałośnie.
Lebiedź była zlana potem. Mimo to dobrze się czuła, pracując rytmicznie w pełnym słońcu. Kobiety czasem traktowały ją pogardliwie, ale każda z nich – jedna z żon, siostra którejś żony, siostry jej męża i ich córki, ciotki i kuzynki tych córek – była jakoś z nią spokrewniona. Do każdej należało się zwracać, używając odpowiedniego tytułu, który oddawał skomplikowany stopień pokrewieństwa i wyrażał stosowny szacunek. Tytuły miały zazwyczaj zdrobniałą formę, tak lubianą przez Słowian, dzięki czemu okazywano przez nie czułość i sympatię. „Mateczka”, „kuzyneczka” – czy można inaczej mówić o małych człowieczych pyłkach rozsianych po bezkresnej równinie?
To było jej plemię. Nazywali ją Mordwinką, ale była częścią ich wspólnoty: na południu ta wspólnota nazywała się rod, a na północy mir. Ziemia i wioska były wspólną własnością, jedynie dobytek domostwa stanowił własność prywatną. A słowo starszego wioski było prawem.
Teściowa zaczęła nawoływać kobiety po imieniu.
– Dalej, moje córki, moje łabędzice! – wołała śpiewnie. – Żnijmy jęczmień! – Nawet do Lebiedź zwróciła się łagodnie: – Dalej, Łabędziczko.
Synowa kochała ją na swój sposób. „Jedz, co ci dają, słuchaj, co ci mówią” – napominała ją surowo stara kobieta. Ale pomiędzy napadami gniewu bywała też dobra i łagodna.
Lebiedź rozejrzała się dookoła. Na łące, w odległości kilkuset metrów, jej mąż i inni mężczyźni ładowali na wózek siano. Był z nimi jej brat. Trzy stare kobiety odpoczywały na skraju pola. Szukała wzrokiem Kija. Jeszcze niedawno siedział obok kobiet, ale pewnie pobiegł przyglądać się mężczyznom.
Na niebie słońce się złoci, Nic nie wyczerpie Matki Ziemi wilgoci.
Kobiety śpiewały w rytm zamaszystych ruchów sierpami, pochylając się jakby w modlitwie do największej bogini, która wszystkich żywiła: Wilgotnej Matki Ziemi.
Właśnie w tych okolicach wielka bogini Słowian przejawiała się w najwspanialszej formie. Oto wioska leżała na skraju pasma najlepszej gleby na wielkiej równinie – czarnoziemu.
Na całej równinie eurazjatyckiej nie było lepszej ziemi.
Na północy podłożem dla tundry był torfiasty glej niezdatny do uprawy. Lasy rosły na piaszczystych glebach nazwanych podzołami – szarymi tam, gdzie dominowały brzozy i osiki, a brązowymi dalej na południe, gdzie rosły też buki, dęby, graby i lipy. Także na tej glebie plony były słabe. Dopiero bliżej stepu pojawiała się zupełnie inna gleba. Czarnoziem – lśniący, miękki, zwarty, pożywny jak miód. Ciągnął się setkami kilometrów na wschód od zachodniego wybrzeża Morza Czarnego aż po Syberię. Słowianie, którzy osiedlali się na krawędzi lasów, musieli jedynie oczyścić pole, by potem przez wiele lat zbierać bogate plony z żyznej czarnej ziemi. Gdy po jakimś czasie gleba jałowiała, zostawiali ją, by zarosła trawą, i przygotowywali nowy kawałek gruntu. Była to dość prymitywna i rabunkowa forma rolnictwa, ale czarnoziem zapewniał wiosce pożywienie na długo, bez konieczności przenoszenia się w inne miejsce. Poza tym ani las, ani równina nie miały kresu.
Gdy kobiety przerwały na chwilę śpiew, Lebiedź zauważyła idącego w ich kierunku Mala. Miał czerwoną, spoconą twarz.
– Proszę, Leniuch szuka sobie pracy! – zawołała żartem jedna z kobiet.
Nawet teściowa się roześmiała. Nieco zawstydzona mina Mala mówiła wyraźnie, że odłączył się od mężczyzn pod jakimś pretekstem. Lebiedź zdziwiła się tylko, że nie było przy nim Kija.
– Gdzie jest Kij? – spytała.
– Skąd mam wiedzieć? Nie widziałem go od rana.
Zmarszczyła brwi. Gdzież ten chłopak się podziewa? Odwróciła się i zawołała do teściowej:
– Mogę poszukać Kija?! Gdzieś się zawieruszył.
Tęga kobieta nawet się nie zatrzymała, patrząc obojętnie na Lebiedź i jej brata wałkonia. Potrząsnęła przecząco głową. Robota czeka.
– Idź i zapytaj starych kobiet, gdzie poszedł chłopak – powiedziała do Mala.
Posłusznie ruszył wolnym krokiem ku miedzy.
Zawsze bawiło go porównywanie, jak toczą się losy mieszkańców wsi. Na przykład życie mężczyzn było może barwniejsze, ale za to krótsze. Mężczyzna, nieważne, gruby czy chudy, wraz z wiekiem nabierał sił. A gdy te w końcu go opuszczały, nagle umierał. Z kobietami było zupełnie inaczej. Najpierw rozkwitały – z jasną cerą, szczupłe, wdzięczne jak łanie. A potem wszystkie bez wyjątku tyły, najpierw w biodrach tak jak jego siostra, potem w talii i w nogach. Z roku na rok robiły się coraz pełniejsze i okrąglejsze, ogorzałe od słońca niczym jabłka i gruszki, a te wyższe nabierały majestatycznej postury, jak teściowa Lebiedź. Potem powoli, wciąż zachowując swoje krągłości, zaczynały maleć, kurczyły się stopniowo, by wreszcie na starość pomarszczyć się jak ziarno w skorupce. Stare kobiety, babuszki z pociemniałymi, pobrużdżonymi twarzami i błyszczącymi niebieskimi oczami, dożywały powoli swoich dni, aż w końcu, tak naturalnie jak spadający z drzewa orzech, zanurzały się w ziemi. To dotyczyło wszystkich kobiet. Jego siostra Lebiedź też podąży tą drogą. Gdy patrzył na jakąś babuszkę, zawsze ogarniała go czułość.
Na skraju pola siedziały właśnie trzy babuszki. Uśmiechając się grzecznie, zamienił z każdą po kolei kilka słów.
Lebiedź obserwowała go, dziwiąc się, że trwa to tak długo.
W końcu Mal wrócił.
– Są już stare i nie bardzo wiedzą, co się dzieje – wyjaśnił. – Jedna mówi, że Kij wrócił do wioski z innymi dziećmi. Druga uważa, że poszedł nad rzekę. A trzecia twierdzi, że do lasu.
Westchnęła. Kij nie miał powodu iść do lasu, nie sądziła też, by oddalił się aż nad rzekę. Pozostałe dzieci wróciły już do chaty, gdzie miały zająć się maluchem. Zapewne jest razem z nimi.
– Sprawdź, czy jest w wiosce – poprosiła.
Mal chętnie się zgodził, zawsze to lepsze niż praca na polu.
A kobiety nadal śpiewały. Lebiedź kochała tę piosenkę – była wolna i smutna, ale miała piękną melodię, która pozwalała jej zapomnieć o troskach.
I na ciebie przyjdzie kres; Ciągnij pług przez skiby. Nie pocieszy cię na koniec Ani woda, ani ogień I wiatr też nie będzie Twoim przyjacielem. W ziemi w końcu spoczniesz, Ziemia cię przytuli.
Kobiety posuwały się powoli w swoim szyku i pochylone ścinały jęczmień z ciężkimi kłosami. Nad polem słychać było cichy szelest sierpów przecinających brązowiejące łodygi. Kurz z padającego zboża unosił się nisko nad ziemią, wydzielając słodki zapach. A Lebiedź nie po raz pierwszy doświadczyła dziwnego uczucia, miłego i smutnego jednocześnie – jakby utraciła jakąś część samej siebie, nie mogąc uciec od tego powolnego, ciężkiego życia w ciszy bezkresnej równiny. Smutnego, bo czuła się jak w pułapce, a miłego, bo przecież była wśród swoich. Czyż nie tak właśnie powinno wyglądać życie?
Minęło trochę czasu, zanim Mal wrócił. Na twarzy miał swój zwykły bezmyślny uśmiech, ale Lebiedź zauważyła w nim ślad niepokoju.
– Nie ma go?
– Nie, dzieciaki go nie widziały.
Dziwne. Była przekonana, że jest z nimi. Poczuła lęk. Znów zawołała do teściowej:
– Kija nie ma w domu! Mogę go poszukać?
Ale stara kobieta spojrzała na nią z lekceważeniem.
– Dzieciaki zawsze gdzieś znikają. Niedługo wróci. Niech twój brat go poszuka. I tak nie ma nic do roboty – dodała złośliwie.
Lebiedź ze smutkiem spuściła głowę.
– Idź nad rzekę, Mal. Sprawdź, czy go tam nie ma – powiedziała. I zauważyła, że tym razem jej brat oddalił się znacznie szybszym krokiem.
Praca posuwała się do przodu. Zaraz przyjdzie czas na odpoczynek. Lebiedź przypuszczała, że teściowa specjalnie wydłuża pracę. Spojrzała na rozległy horyzont. Wydawało jej się, że teraz widnokrąg kpi z niej okrutnie i przypomina tak jak teściowa: „Nic na to nie poradzisz, bogowie zapisali już wszystko w przeznaczeniu”. Pochyliła się nad zbożem.
Tym razem Mal wrócił po kilku minutach. Wyglądał na zatroskanego.
– Nad rzeką go nie ma.
– Skąd wiesz?
Wyjaśnił, że spotkał starca, z którym polował, a on spędził nad rzeką całe przedpołudnie. I na pewno zauważyłby chłopca, gdyby się tam pojawił.
Dźgnął ją lęk.
– Według mnie poszedł do lasu – stwierdził Mal.
Do lasu? Wcześniej chodził tam tylko z nią. Spojrzała na brata z uwagą.
– Dlaczego tak myślisz?
Mal był wyraźnie speszony.
– Nie mam pojęcia.
Kłamie, to widać. Wiedziała jednak, że lepiej nie przyciskać go do muru.
– W którą stronę miałby pójść? – spytała.
Mal zamyślił się. Przypomniał sobie słowa rzucone lekkomyślnie w rozmowie z chłopcem.
– Chyba na wschód. – Zaczerwienił się. – Zresztą nie wiem.
Popatrzyła na niego pogardliwie.
– Bierz! – Wcisnęła mu w rękę sierp. – I do roboty – rozkazała.
– Ale to praca kobiet – zaprotestował.
– Do roboty, głupcze! – krzyknęła i podeszła do teściowej. Pozostałe kobiety wybuchnęły śmiechem. – Pozwólcie mi poszukać Kija – poprosiła raz jeszcze. – Mój brat wysłał go do lasu.
Teściowa spojrzała na łąkę. Mężczyźni zakończyli już pracę, kilku z nich, w tym mąż Lebiedź i starszy wioski, szło w ich kierunku.
– Odpoczynek! – zawołała do kobiet. – A ty możesz iść – zgodziła się.
Mężczyźni byli już przy nich, więc w kilku słowach wyjaśniła, co się stało. Starszy wioski był potężnym człowiekiem z siwą brodą i małymi, niespokojnymi oczami. Sprawa mało go obeszła. Ale twarz męża nieco się zafrasowała.
– Też mam pójść? – spytał starszego.
– Chłopak się znajdzie. Nie mógł daleko odejść. Niech ona go poszuka – powiedział tamten znudzonym tonem.
Zauważyła, że mąż odetchnął z ulgą. Rozumiała to. Przecież miał też inne żony i inne dzieci pod opieką.
– Pójdę już – powiedziała cicho.
– Jeśli cię długo nie będzie, ruszę za tobą – oznajmił mąż z uśmiechem.
Skinęła zgodnie głową.
Las był miły i przyjazny. Wysoko na błękitnym niebie płynęły rzadkie kłębiaste obłoki, błyszcząc w świetle przedpołudniowego słońca. Ciągnęły ze wschodu, znad bezkresnych suchych stepów. Chłopiec szedł skrajem lasu, wysokie trawy szeptały coś, poruszane lekkim wiatrem. W cętkowanej plamie cienia pasło się kilka krów.
Minęło już trochę czasu, odkąd Kij oddalił się od trzech starych kobiet. Szedł wesoło znajomą ścieżką prowadzącą do lasu. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Przez cały ranek rozmyślał o niedźwiadku. Wujek Mal powiedział, że trzeba go szukać w czarodziejskiej krainie daleko na wschodzie. I że można tam dojść w jeden dzień. Tylko że Kij, choć mały, wiedział doskonale, że wujek tam nie pójdzie. I im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większą miał pewność, co powinien zrobić.
Poranny upał się wzmagał, powietrze nad polem jęczmienia, gdzie pracowały kobiety, zaczęło błyszczeć. Chłopiec chodził w tę i z powrotem, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, aż w końcu, jakby prowadzony jakąś niewidzialną dłonią, ruszył w kierunku lasu.
Znał drogę. Na wschód oznaczało z dala od rzeki, wzdłuż ścieżki, przy której jego matka i inne kobiety zbierały grzyby. Późnym latem przychodzili tu na jagody. Na wschód, czyli tam, skąd płynęły chmury.
Nie wiedział, jak daleko będzie musiał iść, ale skoro wujek dotarłby tam w ciągu jednego dnia, to on też.
No, najwyżej w ciągu dwóch dni, pomyślał odważnie.
Z dziwną determinacją szedł ścieżką wśród sosen. Był pulchny, jak wiele dzieci w jego wieku. Miał na sobie białą koszulkę z paskiem, kapcie z łyka, w dłoni ściskał pęk zerwanego na polu jęczmienia.
Po pięciuset metrach dotarł do polanek, na których kobiety zazwyczaj zbierały grzyby. Uśmiechnął się z zadowoleniem, rozpoznając okolicę. Nigdy jeszcze nie był sam tak daleko w lesie, mimo to ani na chwilę się nie zatrzymywał.
Wąska dróżka schodziła zboczem w dół – w jednych miejscach była pokryta sosnowymi igłami, gdzie indziej biegła wśród poskręcanych korzeni – aż docierała do młodniaka. Kij zauważył, że wśród dębów i buków jest coraz mniej sosen, za to coraz więcej jesionów. Z wysokich gałęzi obserwowały go z uwagą wiewiórki. Jedna, ta najbliżej ścieżki, w pierwszej chwili chciała uciec, ale zmieniła zdanie i przysiadła czujnie, chrupiąc jakąś łuskę. Po pewnym czasie młodniak się przerzedził, na ścieżce pojawiła się trawa. Po kolejnych kilkuset metrach ścieżka zakręcała w prawo, a potem w lewo. Kij zauważył następną kępę sosen.
Był szczęśliwy. I podekscytowany wyprawą w nieznane.
Wędrował tak prawie kilometr, zanim w końcu ścieżka dotarła do gęstszej ściany lasu i znacznie się zwęziła. Kij szedł jednak dalej, aż korony drzew zamknęły się nad jego głową. Poczuł słodki, błotnisty zapach.
Po prawej stronie zobaczył ciemny staw.
Staw nie był duży – miał dziesięć metrów długości i trzydzieści szerokości. Otoczona drzewami tafla wody stała nieruchomo. Ale w pewnej chwili zmarszczył ją słaby podmuch wiatru. Fala uderzyła z lekkim pluskiem o brzeg porośnięty kępami paproci.
Kij wiedział, co to oznacza. Rozejrzał się bojaźliwie.
„W spokojnym stawie diabeł mieszka”.
Tak mawiali mieszkańcy wioski. I na pewno mieszkały tu też panny wodne, rusałki. Gdy ktoś nie był wystarczająco ostrożny, mogły go dopaść i załaskotać na śmierć. „Nie daj się złapać jakiejś rusałce – przestrzegała go ze śmiechem matka. – Masz takie łaskotki, że poradzą sobie z tobą w jednej chwili”.
Nie spuszczając wzroku z powierzchni wody, chłopiec obszedł dookoła groźną sadzawkę. Na szczęście ścieżka zaczęła się od niej oddalać. Wkrótce las zamienił się w dąbrowę, a za nią pojawiła się otwarta polana. Wysokie trawy kołysały się łagodnie. Na prawo rosła kępa brzóz.
Kij przystanął.
Wokół panowała cisza. Nad sobą miał puste, milczące niebo. W którą stronę pójść?
Odczekał kilka minut, aż na niebie pojawił się obłok. Obserwował go uważnie, żeby wyznaczyć kierunek.
Wschód miał na wprost przed sobą. Ruszył dalej.
Po raz pierwszy pożałował, że jest sam. Rozejrzał się kilkakrotnie po polanie. Może zobaczy gdzieś mamę? Wydawało mu się naturalne, że powinna być tam gdzie on.
Znów zagłębił się w las, a po dziesięciu minutach zorientował się, że ścieżka znikła. Niskiej trawy rosnącej pod wiązami nie przecinały żadne ślady, ani zwierząt, ani ludzi. Było tu dziwnie pusto. Zatrzymał się zaniepokojony. Może powinien zawrócić? Znajome pola i rzeka wydawały się tak daleko. Nagle zapragnął być znowu u siebie. Przypomniał sobie jednak, że jeszcze raz musiałby minąć mroczny staw z rusałkami.
Drzewa rosły tu blisko siebie, ogromne i groźne. Sięgały wysoko i tłumiły światło, przez zasłonę liści widać było jedynie małe skrawki nieba, jakby ktoś roztrzaskał błękitną czarę firmamentu na tysiąc kawałków. Chłopiec spojrzał w górę i znów się zawahał. Ale co z niedźwiadkiem? Nie, nie zrezygnuje. Zacisnął zęby i ruszył dalej.
I nagle mu się wydało, że słyszy głos.
– Kij! – Wołanie matki odbijało się wśród drzew łagodnym echem. – Kij, mój ptaszku!
A więc jest tutaj. Buzia mu pojaśniała. Odwrócił się. Nikogo. Teraz on zawołał, a potem wsłuchiwał się przez chwilę, czekając na odpowiedź.
Cisza. Jedynie lekki wiatr zaszeleścił liśćmi i poruszył mniejsze gałązki. Może to wołanie było tylko zawodzeniem wiatru? A może to rusałki ze stawu robią sobie z niego żarty?
Ze smutkiem ruszył dalej.
Szedł w cieniu koron wysokich drzew, jedynie od czasu do czasu wąski promień słońca muskał jego włosy. Chwilami zdawało mu się, że obserwują go czyjeś oczy, jakby milczące istoty, szare i brązowe, przemykały w cieniu. Ale choć rozglądał się nieustannie, niczego nie zauważył.
Po pięciu minutach zatrzymał się, wypatrując jakiegoś poruszenia wśród drzew, gdy nagle nad jego głową rozległ się głośny skrzek. Przerażony uniósł wzrok i zobaczył wśród liści wzbijający się w górę dziwny kształt.
– Baba-Jaga! – wrzasnął.
Każde dziecko bało się Baby-Jagi. Wiedźma latała w wielkim moździerzu, miała ogromne stopy i rozczapierzone szponiaste dłonie, którymi łapała dzieci, zabierała je ze sobą, a potem gotowała w wielkim kotle. Kij patrzył w górę z przerażeniem.
Na szczęście to był tylko ptak, który wznosił się wśród gałęzi, głośno uderzając skrzydłami. Mimo to chłopiec trząsł się na całym ciele. Płacząc, usiadł na ziemi i zaczął wołać matkę. Ale gdy kolejne minuty mijały bez odpowiedzi, jakoś zapanował nad łzami i powoli się uspokoił.
Przecież to tylko ptak. Co mówił wujek? „Myśliwy, jeśli tylko jest ostrożny, nie ma się czego w lesie bać. Tylko kobiety i dzieci lękają się lasu”.
Kij stanął powoli na nogi. Z wahaniem ruszył dalej.
Niedługo potem zauważył, że okolica po lewej stronie jakby się zmieniła. Las stał się rzadszy, przez gałęzie przedostawało się więcej światła. A jeszcze dalej wydawało się, że drzewa błyszczą złotym światłem. Skierował się w tamtą stronę.
Było tu znacznie cieplej. Drzewa nie rosły tak wysoko. Pod stopami zieleniła się bujna trawa, pojawiały się krzewy. Na ziemi widać też było kępy mchu. Kij poczuł na twarzy słońce, usłyszał bzyczenie much, nawet ugryzł go jakiś komar. Chłopcu wrócił dobry humor. Spod stóp uciekła mu mała zielona jaszczurka.
Tak się ucieszył, że tu dotarł, iż nawet nie zauważył, w którą idzie stronę.
Nie mógł tego wiedzieć, ale wędrował już ponad godzinę. Było południe. Nie czuł pragnienia ani głodu, a radość z wydostania się z ciemnego lasu stłumiła zmęczenie. Zerknął za siebie, ale lasu już nie było widać. Zatoczył wzrokiem półkole. Zalany słońcem krajobraz wydał mu się obcy. Nieopodal lśniła biała kora brzóz. Niewielki ptak na gałęzi patrzył na niego tak, jakby nie chciało mu się ruszać w tym upale. I nagle, może też z powodu gorąca, Kij poczuł, że cały ten dzień staje się nierzeczywisty. Gdzieś przed nim, w gęstniejącym poszyciu, pojawiła się linia niskich trzcin.
I wtedy zobaczył błysk światła.
Wydobywało się z ziemi, spod splątanych korzeni. Było tak jaskrawe, że aż zmrużył oczy. Zrobił krok do przodu. Światło nadal migotało. Światło w ziemi. Przysunął się jeszcze bliżej, a wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl.
A może to światło wskazuje drogę do innego świata?
Tak, to możliwe. W języku Słowian słowa „świat” i „światło” brzmiały bardzo podobnie. I Kij wiedział doskonale, że domowoj i inni przodkowie mieszkają pod ziemią. A tu rozbłyskiwało światło, w czarodziejskim miejscu, w środku ziemi. Więc może tam naprawdę jest wejście!
Dopiero gdy chłopiec podszedł bliżej, okazało się, że światło pochodzi z gładkiej powierzchni ukrytego w zaroślach strumyka, w którym odbija się południowe słońce. Strużka wiła się w leśnym podszyciu, czasem znikała w jakimś zagłębieniu, by pojawić się w wysokiej trawie kilka metrów dalej. Jednak dla chłopca było to tak samo magiczne. Gdy patrzył na mknącą wodę, na brzozy dookoła, na bujną trawę, w jego główce pojawiła się jeszcze bardziej ekscytująca myśl. Jestem na miejscu! Tak, dotarł do granicy magicznego królestwa za siedmioma lasami. Na całym świecie nie ma bardziej czarodziejskiego miejsca niż to.
Z zachwytem podążył za strumykiem, który poprowadził go do stojących pięćdziesiąt metrów dalej dwóch głazów. W rozpadlinie między nimi rosła leszczyna. Kij zatrzymał się i dotknął skały: była ciepła, niemal gorąca. Zachciało mu się pić. Zawahał się, bo nie wiedział, czy wolno mu pić z magicznego źródełka, ale pragnienie zwyciężyło, ukląkł na trawie i nabrał w dłonie krystalicznie czystej wody. Była orzeźwiająca i miała niemal słodki smak.
A potem, żeby lepiej rozejrzeć się po okolicy, zaczął się wspinać na jeden z głazów. Tuż nad nim była szeroka skalna półka. Podniósł rękę, starając się czegoś chwycić.
Poczuł pod palcami ciało węża.
Nie wiedział, jak to się stało, ale w ułamku sekundy znalazł się trzy metry od skały, drżąc na całym ciele jak osika. Poruszał konwulsyjnie głową, wypatrując na drzewach, w strumieniu i na głazach gotowych do ataku węży. Gdy źdźbło trawy musnęło mu nogę, podskoczył jak oparzony.
Jednak wąż na skale leżał nieruchomo. Kij widział jego ogon przewieszony przez krawędź. Trzęsąc się, odczekał jeszcze dwie minuty. Na ziemi nic się nie poruszyło, jedynie gdzieś w koronach drzew bezszelestnie przemknął myszołów.
Gdy w końcu ciekawość przeważyła nad strachem, chłopiec podkradł się ostrożnie do skały.
Wąż był martwy. Leżał zwinięty na półce. Gdyby go rozciągnąć, byłby dwa albo nawet trzy razy większy. W jednym miejscu był przecięty na pół – zapewne przez orła. Kij od razu rozpoznał żmiję – w tych okolicach żyło kilka gatunków żmij – i aż zadrżał, choć gad był martwy.
Nagle coś sobie uświadomił. Niemal się uśmiechnął. Tak, to jest magiczna kraina. Wąż leży w cieniu krzewu rosnącego w rozpadlinie pomiędzy dwiema skałami. Leży w cieniu leszczyny.
– Teraz na pewno znajdę niedźwiadka – powiedział na głos.
Bo martwy wąż mógł mu zdradzić jedną z największych tajemnic: tajemnicę czarodziejskiego języka.
Magicznego języka nie dało się słyszeć. Mówiły nim wszystkie drzewa i rośliny, kamienie i strumyki, a czasem też zwierzęta. Tę tajemnicę można było posiąść na kilka sposobów – powiedziała mu to sama babka. „Pierwszy sposób polega na tym, że musisz uratować węża z pożaru albo ocalić złowioną rybę, wtedy one mogą ci ten język przekazać. Drugi sposób to znaleźć nasienie paproci w najkrótszą noc w roku. Trzeci to złapać żabę podczas orki i włożyć ją sobie do ust. Poznasz także ten język, jeśli pod krzakiem leszczyny znajdziesz martwego węża, upieczesz go i zjesz jego serce”.
Gdybym mógł rozmawiać z drzewami i zwierzętami, od razu by mi powiedziały, gdzie jest mój niedźwiadek, pomyślał. I popatrzył z zadowoleniem na węża. Ale miał jeden problem: jak go upiec? Nie umiał rozniecić ognia. Przyszło mu do głowy, że może zabrać węża do wioski.
Nie spuszczał gada z oczu. Wąż leżał zaledwie dwa metry od niego i był martwy od niedawna. Gdyby nie oderwana głowa, można by sądzić, że za chwilę się poruszy. Kij poczuł przez łykowe buty ciepło skały i zadrżał, uświadomiwszy sobie, że to samo ciepło ogrzewa też węża.
Nie, nie da rady zaciągnąć go do wioski.
Jednak po chwili wpadł na wspaniały w swojej prostocie pomysł. Miał wrażenie, że pojawiła się przed nim szeroka ścieżka przez pusty las. Przyprowadzi tu wujka Mala, a on upiecze węża!
Przecież to takie proste! Czuł się tak, jakby jego podróż dobiegła końca, a on szczęśliwie dotarł do domu. Zsunął się z ulgą ze skały i zaczął szukać swoich śladów nad strumykiem. Okolica nie wydawała się już taka magiczna, za to bardziej znajoma.
Dopiero po paru minutach pojął, że się zgubił.
Od strumienia skręcił do lasu, ustalając kierunek według płynących na niebie chmur. Tylko dlaczego to miejsce wyglądało tak obco? Drzewa były wyższe, rosły coraz gęściej. Tu i ówdzie pojawiały się krzewy, leżały porozrzucane głazy. Nie, wcześniej był w zupełnie innym lesie. A teraz ucieszyłby się na widok groźnego stawu zamieszkanego przez rusałki. Znów spojrzał na chmury. Nie wiedział jednak, że po południu wiatr zaczął zmieniać kierunek.
Dopiero teraz ogarnęła go panika. Mijały minuty, a on miał coraz większą pewność, że się zgubił. Zrobiło mu się zimno. Zatrzymał się i rozglądał na wszystkie strony, ale wszędzie widział jedynie niezliczone pnie drzew.
Nie wiedział, dokąd iść. Pięć razy zawołał matkę po imieniu, ale jego głos zginął wśród drzew. Tak jakby ten dzień postanowił schwytać go w pułapkę, uwięzić w lesie pod bezkresnym błękitnym niebem, a teraz przyglądał mu się drwiąco z wysoka. A jeśli nigdy nie wróci do domu? Kij przysiadł przy zwalonym drzewie. Zalewały go fale rozpaczy, siedział nieruchomo, zbyt zmęczony i zniechęcony, by iść dalej. Zaczął płakać.
Zawołał jeszcze dwa razy, ale nie usłyszał odpowiedzi. Obok niego rósł duży grzyb. Pogłaskał jego miękki kapelusz, szukając jakiegoś ukojenia. Płacz rozgrzał go, powieki zaczęły mu ciążyć. Głowa opadła na pierś.
Gdy zobaczył niedźwiadka, w pierwszej chwili wydawało mu się, że śni.
Miś musiał się oddalić od matki, bo biegł teraz w długich susach, próbując ją dogonić. Minął Kija w odległości piętnastu metrów.
Chłopiec wstał, przecierając oczy, i uszczypnął się, żeby się upewnić, że nie śni. Czyżby rzeczywiście znalazł niedźwiadka? Aż nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Zwierzę wciąż było na horyzoncie, biegło za jakimś brązowym kształtem widocznym sto metrów dalej, pewnie za matką. Brązowy kształt zniknął za drzewem.
Chłopiec ruszył za nimi bez wahania. Miał tylko jedną myśl: zobaczyć, dokąd one idą. Biegł ile sił w nogach.
Dotarli do polany, minęli ją i zagłębili się w następny las. Kij nawet się nie zastanawiał, dokąd idą. Gdy widział niedźwiedzie, zamierał w bezruchu, żeby go nie zauważyły. Głównie jednak kierował się odgłosami łamanych gałązek i szuraniem łap. Nie wiedział, jak daleko jest od domu ani jak znajdzie powrotną drogę. Był zbyt blisko celu swoich poszukiwań, by się nad tym zastanawiać. Szedł wytrwale przed siebie.
Kilka razy o mało nie stracił ich z oczu. Nagle w środku bezkresnego, jak mu się wydawało, zagajnika dębów czy jesionów otaczała go martwa cisza. Wszystkie drzewa wyglądały jednakowo. Zatrzymywał się wtedy, robił kilka kroków, znów się zatrzymywał, aż w końcu znów dobiegał go głośny szelest.
Nie czuł żadnego zagrożenia. Po otrzymaniu tylu magicznych znaków – ukryty staw, światło z innego świata wychodzące ze strumyka, wąż pod leszczyną – uwierzył, że to czarodziejski dzień i że duchy lasu prowadzą go do celu.
Właśnie w jednej z tych chwil ciszy zauważył po prawej stronie, za ścianą brzóz, plamę światła, która mogła oznaczać polanę. Może niedźwiadek tam właśnie poszedł? Kij ruszył w tamtym kierunku.
I wtedy na skraju polany zobaczył wśród drzew błysk światła. Niezbyt wysoko. Coś migotało na niższych gałęziach. Nie widział dokładnie przez rząd brzóz, ale promienie słońca tańczyły na czymś, wystrzeliwując we wszystkie strony czerwone, złote i srebrne błyski. Co to takiego?
Nagle zalała go fala radości. Przecież to oczywiste! Cóż innego może tak błyszczeć na drzewie? Co stoi na straży skarbów poszukiwanych przez człowieka, a teraz najwyraźniej pilnuje niedźwiadka? Jedynie najrzadszy i najwspanialszy ze wszystkich cudów lasu.
Żar-Ptak.
Żar-Ptak miał pióra we wszystkich kolorach. Nawet w ciemności błyszczał i migotał. A ten, komu udałoby się podkraść i chwycić jedno pióro z ogona, miałby wszystko, czego by zapragnął. Żar-Ptak oznaczał ciepło i szczęście. A niedźwiadek na pewno czeka teraz przy nim. Kijowi się zdawało, że migotliwe światło wabi go i przywołuje.
Zbliżył się do czarodziejskiej istoty na odległość dziesięciu metrów. Nie widział wyraźnie, ale Żar-Ptak nie poruszał się i cały czas jasno świecił. Czekał na niego. Z okrzykiem radości Kij przebiegł między brzozami i wypadł na polanę.
Patrzący na niego jeździec miał nieruchomą twarz. Kolorowe klejnoty ozdabiające krawędź jego hełmu błyszczały w słońcu jak Żar-Ptak. Mężczyzna odznaczał się śniadą cerą i dużym orlim nosem. Na ramiona spływała mu kaskada czarnych włosów. Ale jego ciemne, skośne oczy patrzyły zimno. Przez ramię miał przewieszony długi, zakrzywiony łuk.
Chłopiec stał przed nieznajomym jak skamieniały. Wierzchowiec, którego ten dosiadał, był czarny i miał bogato zdobioną uprząż. Skubał trawę rosnącą w cieniu drzew, a teraz podniósł leniwie łeb, żeby popatrzeć na Kija.
Jeździec trwał nieruchomo.
A potem nagle ruszył do przodu.
Południowe słońce zawieszone wysoko na bezkresnym błękitnym niebie mocno prażyło ziemię. Suchy jęczmień, poruszony lekkim powiewem dusznego wiatru, zaszeptał cicho i jakby na pożegnanie musnął talię Lebiedź. Zapach zboża docierał aż do skraju lasu. Z pola wybiegła mała mysz i schowała się w korzeniach drzewa.
Może chłopiec chciał się tylko schronić w cieniu? Lebiedź szła wzdłuż lasu, cicho nawołując:
– Kij, mój ptaszku! Kij, mój gołąbku!
Pasące się krowy spojrzały na nią, ale nawet nie ruszyły się z miejsca. Po drugiej stronie pola wisiał w powietrzu myszołów, wypatrując zdobyczy. Kija jednak nie było.
Skręciła na ścieżkę prowadzącą do miejsc, gdzie zbierali grzyby. W południe panowała w lesie taka sama cisza jak na polu, słońce pokrywało wszystko ostrym światłem. Lebiedź znów zawołała:
– Kij! Kij, moja kaczuszko!
Na jej szyi wisiał na sznurku mały talizman, który dostała kiedyś od matki – gęś wyrzeźbiona z kawałka drewna. Wyjęła ją zza koszuli i pocałowała.
Przeszukała polany, dokąd chodzili na grzyby. I tu Kija nie było.
Doszła do stawu. Może wpadł do wody? Może kryje go teraz ciemna, nieruchoma tafla? Nie, nie ma najmniejszego powodu, żeby miał wpaść do sadzawki, pocieszała się w myślach.
Jej głos dźwięczał donośnie.
Dotarła ścieżką do następnej polany. Tu też zawołała kilka razy. Czyżby poszedł jeszcze dalej?
Stanęła przed kępą brzóz po drugiej stronie polany i skłoniła głowę. Brzoza była drzewem świętym i przyjaznym, pomagała temu, kto się do niej modlił. Lebiedź ruszyła dalej. Kierowała się na wschód, nie wiedząc, że chłopiec, nieświadomy zmieniającego się wiatru, podążył za obłokami w inną stronę. W pewnej chwili zauważyła parę wilków stojących przy drzewie jak dwa szare cienie. Serce jej załomotało. A jeśli Kij też je spotkał? Mogła się jedynie pocieszać, że latem, gdy zwierzyny było w bród, wilki rzadko atakowały ludzi.
Gdy tak szła, w jej umyśle pojawiały się uporczywe obrazy, dziwne postacie z legend opowiadanych w wiosce: ptaki radości i smutku, ptaki drapieżne. A potem przez dziesięć minut wypełniały ją obrazy ognia – ognia na palenisku, który dawał ciepło i bezpieczeństwo, oraz ognia w lesie, budzącego lęk. Te dwa obrazy zachodziły na siebie, aż w końcu nie umiała ich odróżnić.
Czasem drzewa wyglądały przyjaźnie, jakby otoczyły chłopca opieką, a teraz chciały go jej oddać. A chwilami były mroczne i groźne. Gdy szła przez dąbrowę, wydawało jej się, że słyszy głos Kija dobiegający gdzieś z lewej strony – zawołała, ale znów nie usłyszała odpowiedzi.
Jak będzie wyglądać jej życie bez niego. Wyobraziła sobie puste miejsce obok siebie na półce ponad paleniskiem. Jak uda jej się wypełnić tę dojmującą pustkę? Mąż ją wypełni? Nie. Jeszcze jedno dziecko? Widziała w wiosce inne kobiety, które straciły swoje dzieci. Płakały, usychały z tęsknoty, ale w końcu czas leczył rany. Rodziły kolejne dzieci i znów niektóre traciły. Tak toczyło się życie plemienia. Ale na co jej teraz ta wiedza? Sama nieraz doświadczyła matczynego niepokoju, lecz lęk nigdy wcześniej nie był tak silny. Dziś kąsał ją i dręczył, wywołując ból nie do zniesienia.
Gdyby mogła wzlecieć jak Baba-Jaga ku kopule nieba, widziałaby z góry wszystko, co się rusza w lesie i na stepie. O, gdybyż mogła zobaczyć chłopca i czarami przenieść go do domu!
Gdy tak wędrowała, przyszły jej do głowy dwie myśli. Pierwszą było to, że chłopiec nie dałby rady dojść dużo dalej. A zatem, o ile wciąż żył, powinien być w lesie po prawej albo po lewej. Niestety, nie umiała zgadnąć gdzie.
Druga myśl była bardziej przerażająca.
Las na wschodzie niedługo się kończył. A tam pojawiało się nowe niebezpieczeństwo: step.
Wyobraziła sobie, jak Kij wchodzi w wysokie trawy. Nic by go tam nie chroniło przed palącym słońcem. Trawy zamknęłyby się za nim, nie umiałby znaleźć wyjścia, ona zaś nie mogłaby go zobaczyć. A dzikie zwierzęta? Było mało prawdopodobne, by niedźwiedź czy wilk zaatakowały dziecko w środku lata, ale na stepie mieszkały żmije, dzikie psy i tchórze.
Postanowiła dotrzeć do granicy lasu, a potem pójść wzdłuż jego krawędzi i nawoływać po drodze. Jeśli Kij zawędrował aż tak daleko, to pewnie jest zmęczony i może odpoczywa gdzieś w cieniu. Przyspieszyła kroku.
Po pięciu minutach minęła ostatnie drzewa.
Przed sobą miała wielki, otwarty step. Południowa cisza sięgała aż po horyzont i jeszcze dalej. Słońce prażyło ziemię, nad którą unosiło się falujące powietrze. Spalone niskie trawy i turzyce tylko w niektórych miejscach były jeszcze zielone. Tak zaczynał się step. Dalej ciągnęła się ostnica piórkowata – nazywana tak z powodu wyrastających wiosną pierzastych wiech. Jej wyblakłe kłosy mieszały się i zacierały w oddali, przez co zżółknięte łodygi wyglądały tak, jakby ktoś je przysypał białym puchem. Jeszcze dalej równina robiła się brunatna, a tuż pod linią horyzontu przybierała kolor bzu. W pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że palące słońce uśpiło swoim żarem wszystkie żywe istoty.
Ale było to tylko złudzenie. Tuż obok stopy Lebiedź cykał konik polny. Po prawej unosił się na niebie skowronek, wyśpiewując w upale swoje trele. Na skraju lasu dostrzegła kilka zwiędniętych irysów i hiacyntów. Ciemnozielona plama na żółtej trawie zdradzała obecność kolonii świstaków.
Wołała kilka razy, ale bez skutku. Skręciła w lewo, szła teraz wzdłuż lasu na północny wschód. Przed sobą, nieco na prawo, jakieś trzy i pół kilometra w głąb stepu, zauważyła niewielkie, choć wyraźne wzniesienie. Był to kurhan – grobowiec – choć nie wiedziała, kto go usypał ani kiedy. Jej plemię nie budowało takich wzniesień.
Minęło trochę czasu, ale kurhan, zawieszony w rozgrzanym powietrzu, wcale się nie zbliżał. Wiedziała, że step zna wiele takich sztuczek, lecz dziś wydawał się ponury, wręcz złowrogi. W oddali dostrzegła żurawia stepowego – z czarnoniebieską szyją i białym grzbietem – który zmierzał szybko do ukrytego w trawie gniazda. Kilkakrotnie zagłębiała się w las, szukając Kija, i znów wracała na zalany słońcem step.
W końcu kurhan zaczął się przybliżać. Jednocześnie dotarła do miejsca, w którym las wcinał się wąskim pasem w step. Weszła między drzewa.
Po drugiej stronie leśnego cypla jacyś jeźdźcy rozłożyli obóz. Zobaczyła ich dopiero z odległości stu kroków.
I zobaczyła też, że mają jej syna.
Pięć wozów miało zadaszenie z kory. Ustawione w półkole, rzucały na rozpaloną ziemię gorące, zakurzone cienie. Kilku jeźdźców zsiadło z koni i leżało obok wozów.
Dwóch konnych stało nieco dalej. Jeden był jasnowłosy, drugi miał włosy ciemne. I ten drugi zwracał się do pierwszego jak do dowódcy.
– Mówię ci, bracie, poszukajmy tej wioski.
Jasnowłosy jeździec patrzył na chłopca, którego jego towarzysz posadził sobie przed siodłem. Chłopiec był blady i rozglądał się dookoła przerażonym wzrokiem. Całkiem ładny chłopczyk.
Długie, kruczoczarne włosy jeźdźca błyszczały w słońcu niemal tak samo jak boki czarnego rumaka.
Do wioski nie mogło być daleko. Zabraliby kilku młodzieńców i kilkoro dzieci płci męskiej, protesty na nic by się zdały. A potem wyćwiczyliby ich na wojowników – nie na niewolników, ale członków własnego klanu. Dwóch jeźdźców odpoczywających przy koniach też pochodziło ze słowiańskich wiosek. Co za dziwni ludzie, pomyślał jasnowłosy, nie mają boga wojny, a wyrastają na znakomitych, dzielnych wojowników. Ten chłopiec też byłby dobrym nabytkiem dla jego klanu.
Jednak tego upalnego popołudnia nie chciał napadać na wioskę.
– Przybyłem tu w innym celu – powiedział.
Ciemny jeździec pochylił głowę.
– Twój dziad nie dożył starości – powiedział z powagą. – Nie bez powodu nazywano go Jeleniem.
To była największa pochwała dla jeźdźców stepu. Mężczyzna, który dożył starości, tracił honor – odważni wojownicy ginęli w walce w kwiecie wieku.
Nieco wcześniej, gdy słońce stało w zenicie, jasnowłosy wojownik zatrzymał się na szczycie samotnego kurhanu i wbił w niego długi miecz. To był grób jego dziadka, który zginął tu w potyczce. Pamiętała o nim tylko rodzina, co kilka lat oddając mu w tym na wpół zapomnianym miejscu należną cześć. Miecz wciąż tu był, jego metalowa rękojeść błyszczała w słońcu, przypominając o klanie szlachetnych wojowników.
Kij wpatrywał się w jeźdźca. Nigdy wcześniej nie widział takich ludzi, ale o nich słyszał. Domyślał się, że ten na czarnym koniu to Scyta.
„Jeśli Scyta cię złapie – przestrzegał go kiedyś ojciec – to obedrze cię żywcem ze skóry i zrobi z niej uprząż”. Kij patrzył z niepokojem na wodze. Twarde spojrzenie ciemnych oczu kazało mu się spodziewać najgorszego, a teraz podejrzewał, że rozmawiają, jak go pociąć. Trząsł się na całym ciele. A jednocześnie, patrząc w twarz jasnowłosego wojownika, czuł nikłą nadzieję. Pomimo przerażenia nie mógł oprzeć się myśli, że nigdy jeszcze nie widział tak wspaniałej postaci.
W odróżnieniu od Scyty, swojego brata krwi, mężczyzna nosił krótko obcięte włosy. Miał pociągłą twarz o regularnych, niemal delikatnych rysach. Ale gdy jego niebieskie oczy rozpalały się gniewem, budził przerażenie jeszcze większe niż Scyta. O tym mrożącym krew w żyłach spojrzeniu mężczyzn z jego plemienia wspominało kilku starożytnych pisarzy.
Należał do Alanów – największego ludu sarmackiego – i pochodził z potężnego, dumnego klanu, którego członkowie nazywani byli jasnymi albo promiennymi.
Stepowi jeźdźcy napływali ze wschodu od niepamiętnych czasów – z ziem azjatyckich leżących za ogromnym półkolem górskich łańcuchów tworzących południową granicę eurazjatyckiej równiny. Pokonywali przełęcze północnych Indii i Persji, wyłaniali się z mgieł zalegających górskie zbocza i zalewali równinę. Jechali z pustyń, okrążali Morze Kaspijskie, docierali do Wołgi, a stamtąd wędrowali ku stepom na północ od Morza Czarnego, na ziemie nad Dnieprem i Donem. Wdarli się nawet na wybrzeże Morza Śródziemnego i na Bałkany.
Najpierw w odległej starożytności pojawili się Kimerowie, jeźdźcy epoki żelaza. Następnie, około 600 roku przed naszą erą – Scytowie, lud indoeuropejski z domieszką krwi mongolskiej, posługujący się językiem irańskim. I wreszcie około 200 roku przed naszą erą jeszcze potężniejszy lud irańskojęzyczny, Sarmaci, podbił Scytów i zepchnął ich na małe terytoria.
Te klany wojowników ze szlachetnymi książętami przybyły z południa. Irańskie słowo don, oznaczające wodę, znalazło się w nazwach wielkich rzek: Donu, Dniepru, a nawet płynącego dalej na zachodzie Dunaju. Alanowie byli wędrownymi wojownikami, panami stepów.
Słowianie bali się ich i podziwiali jednocześnie. Jedne plemiona pracowały dla nich, inne płaciły im daniny. Alanowie wędrowali po całej równinie – jak mówiły ich bohaterskie legendy, przemierzali stepy od krainy ciepłego słońca po ziemie, gdzie słońce chowało się za horyzontem.
Alan zerknął w niebo. Wciąż panował upał, ale za chwilę mężczyźni w obozie obudzą się i czas będzie ruszyć w drogę.
– Dziś wracamy – powiedział cicho. – Możesz zatrzymać chłopaka.
Kij nie mógł oderwać oczu od wojownika. W odróżnieniu od Scyty Alan używał strzemion. Miał buty z miękkiej skóry i falujące jedwabne spodnie. Przy boku wisiały mu miecz i arkan, ulubiona broń jego ludu, do nogi zaś przymocowany był sztylet z pierścieniem na szczycie rękojeści. Obok jednego z wozów leżały kolczuga i spiczasty hełm związane w tobołek, a także dwie długie włócznie, którymi Alanowie atakowali w bitwach. Wojownik miał na sobie kaftan ozdobiony złotymi trójkątami, szyję otaczał mu naszyjnik ze złotego drutu uplecionego na kształt małych smoków. Z ramion spływała wełniana peleryna spięta broszą wysadzaną wschodnimi klejnotami. To były wszystkie jego ozdoby.
Scyta prezentował się zupełnie inaczej. Kij czuł na plecach drapanie złotych i srebrnych ornamentów naszytych na skórzany serdak. Na przytrzymującym chłopca ciemnym ramieniu widniała bransoleta z wygrawerowanymi zwierzętami i bogami. Kij nie miał pojęcia, że to wspaniałe dzieło pochodzi z Grecji, wiedział tylko, że odbijające się w nim światło słońca razi go w oczy. Przy pasie Scyty zauważył bułat z rękojeścią z greckimi ornamentami.
Największe jednak wrażenie zrobiły na drżącym chłopcu konie. Nie widział czarnego rumaka w całości, ale siedząc okrakiem na jego szyi, czuł siłę zwierzęcia. A wierzchowiec Alana wydawał mu się wręcz bogiem.
Koń był srebrnosiwy, miał czarną grzywę, czarny pas na grzbiecie i czarny ogon. Alanowie mówili o tak szlachetnie umaszczonych koniach „oszronione”. Poruszał się lekko, jakby ledwo dotykał ziemi. Kij pomyślał, że takie stworzenie nie galopuje, lecz lata.
I wcale się nie mylił. W oczach alańskich plemion nie było szybszego wierzchowca. Szlachetne zwierzę nosiło imię Trajan, po rzymskim cesarzu, którego bohaterska sława rozeszła się wokół Morza Czarnego i którego Sarmaci uznawali za boga. Trzykrotnie Trajan ratował życie swojego właściciela, unosząc go z pola bitwy. Kiedyś, gdy Alana raniono podczas walki, wyrwał się tym, którzy chcieli go pojmać, i odnalazł swojego pana. Dlatego ludzie często mówili: „Ten wojownik kocha Trajana bardziej niż żonę”, a te słowa miały być wyrazem największego uznania.
Trajan stał nieruchomo, jedynie złote kółka przy uździe pobrzękiwały cicho, poruszane lekkim wiatrem. Na każdym kółku wyryta była tamga – znak klanu, do którego należał także koń. Tamgą tego klanu był Trójząb – święty znak wiszący nad paleniskiem w wieży rodowej, oddalonej o setki kilometrów na wschód.
Scyta także patrzył na Trajana. Westchnął lekko. Zgodnie ze zwyczajami jego ludu taki boski wierzchowiec zostałby pochowany razem z właścicielem w kurhanie. Jednak Alanowie, choć byli znakomitymi jeźdźcami, zadowalali się pochówkiem z siodłem i uprzężą.
Ojciec Scyty i ojciec Alana walczyli razem jako najemnicy dla Rzymian, a oni jeszcze jako mali chłopcy zostali braćmi krwi. Była to najświętsza więź – nic nie mogło jej zerwać. Od lat wędrowali razem, walczyli jeden przy drugim. Nigdy Scyta nie zawiódł Alana. A gdyby zaszła taka potrzeba, gotów byłby oddać za niego życie.
Jednak gdy jego twarde spojrzenie po raz tysięczny spoczęło na Trajanie, w oczach pojawił się szczególny, marzycielski wyraz. Gdyby nie był moim bratem, myślał czasem, to dla takiego konia zabiłbym jego i stu innych.
Koń popatrzył na niego dumnie.
– Bracie, pozwól mi wziąć dwóch ludzi – powiedział Scyta. – Najedziemy wioskę i dogonimy was jutro przed zachodem słońca.
Alan pogładził końską szyję.
– Nie proś mnie o to teraz, bracie – odparł.
Scyta zamyślił się. Obaj wiedzieli, że Alan nie mógł odmówić bratu niczego – żaden dar, żadna przysługa czy ofiara nie wydawały się zbyt wielkie. Była to kwestia tradycji i honoru. Gdyby Scyta oficjalnie poprosił o Trajana, Alan musiałby go oddać. Ale żaden z braci nie nadużywał tego prawa – obaj wiedzieli, kiedy nie należy prosić. Ciemnowłosy mężczyzna skłonił jedynie głowę, jakby propozycja najechania wioski nigdy nie padła.
Kij oderwał wzrok od wierzchowca i krzyknął.
Zbliżała się do nich w rozgrzanym powietrzu. Wysoka, pożółkła trawa drapała jej bose nogi.
Nie wiedziała, czy ją zabiją, czy nie, ale nie miała nic do stracenia. Gdy podeszła bliżej, coś jej podpowiedziało, że dowódcą jest jasnowłosy Alan. Obaj mężczyźni patrzyli na nią obojętnie. Nawet konie się nie poruszyły.
Kij odruchowo próbował się wyrwać, ale ramię Scyty trzymało go w żelaznym uścisku. Mimo to chłopcu nie przyszło do głowy, że groźni jeźdźcy mogą go nie oddać matce.
– Kij! – zawołała.
Odpowiedział. Ale dlaczego jeźdźcy ją ignorują?
Lebiedź podniosła wzrok. Dwoje czarnych i dwoje niebieskich oczu patrzyło na nią twardo. Scyta przesunął dłoń w kierunku bułata, ale zatrzymał ją przed chłopcem i oparł na końskiej grzywie.
Dzieliło ją od nich dziesięć kroków. Widziała wyraz twarzy Kija – najpierw radość na jej widok i nadzieję, a potem bezsilną rozpacz, gdy nie mógł do niej podbiec. Zauważyła, że mężczyźni i konie przy wozach też na nią patrzą, ale bez szczególnego zainteresowania. Zatrzymała się i skrzyżowała ręce na piersi.
Wysoka trawa zafalowała od wiatru, przynosząc słodkawy zapach. Słońce prażyło im głowy. Hełm Scyty rzucał jasne błyski. Nikt się nie odezwał.
Alan znał kilka słów w języku Słowian.
– Czego chcesz? – zapytał szorstko.
Lebiedź nawet na niego nie spojrzała. W milczeniu patrzyła na syna trzymanego przez Scytę.
– Wracaj do wioski. Chłopak jest nasz.
Unikała wzroku dziecka. Zerknęła na jego policzki, na jego małe, pulchne palce wczepione w czarną grzywę. Nadal jednak się nie odzywała.
Bo czasem milczenie ma większą moc niż słowa.