Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Edward Rutherfurd opisuje niezwykłą historię, która zaczyna się od majestatycznych pustkowi Nowego Świata, a kończy na drapaczach chmur miasta, które nigdy nie zasypia. Opowiada o drobnych szczegółach dnia codziennego, zarówno z czasów dawno minionych, jak i współczesności, w której życie pędzi z zawrotną szybkością. Jego pióro ożywia przed nami barwną historię czterech stuleci.
Rutherfurd wplata w swoją opowieść losy wymyślonych bohaterów i prawdziwych postaci, towarzyszy im w kolejnych wzlotach i upadkach, tak mocno połączonych z dziejami miasta. Jego książka mówi o tym, jak w ciągu czterystu lat Nowy Jork stał się stolicą świata, przez jednych kochanym, przez innych znienawidzonym do tego stopnia, że chcieli go zniszczyć. W tej epickiej opowieści o Nowym Jorku jak w soczewce skupia się historia Ameryki.
Edward Rutherfurd urodził się w angielskim Salisbury, nad którym góruje słynna średniowieczna katedra. Studiował w Cambridge i kalifornijskim Stanford. Próbował pisać, pracując jednocześnie w branży wydawniczej. W końcu, w 1983 roku, porzucił pracę, żeby osiąść w domu rodzinnym i poświęcić się pisaniu Sarum, powieści historycznej obejmującej okres dziesięciu tysięcy lat, rozgrywającej się w okolicy Stonehenge. Gdy książka ukazała się cztery lata później, od razu trafiła na listy światowych bestsellerów. Od tego czasu Rutherfurd napisał sześć poczytnych powieści, w tym Russka, London i Paryż.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1231
Nowy Jork jest przede wszystkim powieścią. Wszystkie przedstawione tu rodziny są fikcyjne, tak samo jak ich udział w wydarzeniach historycznych. Jednak opowiadając na tle kolejnych stuleci losy tych bohaterów, próbowałem osadzić je wśród postaci i okoliczności, które były albo mogły być prawdziwe.
Nazwiska głównych rodów występujących w tej książce zostały dobrane tak, by mogły uchodzić za reprezentatywne dla danej kultury. Van Dyck jest częstym i łatwym do zapamiętania nazwiskiem holenderskim. Angielskie nazwisko Master też jest dość powszechne, choć przyznaję, że gdy obmyślałem dzieje tej rodziny kupców i maklerów z Wall Street, określenie „Master of the Universe” samo przychodziło mi do głowy. Innym typowym angielskim nazwiskiem jest White. Keller to piętnaste pod względem popularności nazwisko niemieckie, oznaczające „człowiek z piwnicy”. O’Donnell to charakterystyczne nazwisko irlandzkie, słynne włoskie nazwisko Caruso wywodzi się z południowych Włoch, natomiast nazwisko Adler – czyli po niemiecku „orzeł” – można spotkać w całej Europie Środkowej. Jeśli idzie o postacie przelotnie przewijające się na kartach książki, to nazwisko rodu Riversów zostało przeze mnie wymyślone, a rodzina Albionów pojawiła się w mojej książce The Forest. Inspiracją dla imienia i nazwiska Juan Campos był słynny portorykański kompozytor Juan Morel Campos. O ile mi wiadomo, nazwisko Humblay nie istnieje, ale jest starą, występującą w szesnastowiecznych książkach modlitewnych formą zapisu słowa humbly. Natomiast pochodzenie nazwisk Vorpal i Bandersnatch czytelnik może znaleźć w wierszu Lewisa Carrolla Jabberwocky.
Prowadzenie narracji nie wymagało ode mnie wymyślania wydarzeń historycznych. W kilku miejscach, dla podtrzymania toku opowieści, dokonałem pewnych uproszczeń skomplikowanych zjawisk i szczegółów, ale w moim przekonaniu nie wypaczyły one prawdy historycznej. W tym miejscu muszę jednak dodać kilka uwag w sprawie interpretacji.
Chodzi mi o plemiona amerykańskich Indian. Rejon Nowego Jorku zamieszkiwało mnóstwo plemion, między innymi Tappanowie czy Hackensackowie – nazwy te przetrwały w miejscowej topografii – jednak wymienianie ich wszystkich mogłoby być dla czytelnika zbyt zawiłe. Dlatego wspominając o tych plemionach, posługuję się – zgodnie z powszechną praktyką – nazwą wspólnej im wszystkim grupy językowej: Algonkinowie. Z tego samego powodu plemiona żyjące nieco dalej na północ nazywam Irokezami, chociaż tam, gdzie wydało mi się właściwe, wymieniam też pojedyncze plemiona, na przykład Mohawków. Niektórym czytelnikom może się wydawać dziwne, że w pierwszej części książki nie pojawia się nazwa Lenape, oznaczająca pierwotnych mieszkańców Manhattanu. Jednak termin ten pojawił się w późniejszym okresie historycznym i opisywane przeze mnie ludy nie mogły go używać.
W niektórych nowszych pracach, a zwłaszcza w The Island at the Center of the World, wspaniałej książce Russella Shorto o Nowym Amsterdamie, zwraca się uwagę na tradycję wolności obywatelskich, którą wprowadzili do Nowego Jorku Holendrzy. Starałem się zobrazować to w swojej książce, pokazując jednak, że tradycja ta ma również korzenie w średniowiecznej Anglii i innych krajach Europy.
Moje pierwotne przekonanie, że Anglicy traktowali niewolników z większym okrucieństwem niż Holendrzy, zostało skorygowane po rozmowach z profesorem Grahamem Hodgesem, który w książce Root & Branch omawia tę kwestię bardzo szczegółowo.
Wedle mojej oceny angielski gubernator lord Cornbury rzeczywiście był transwestytą. Kilku wybitnych historyków potwierdziło taką opinię.
Moje spojrzenie na zmieniające się relacje pomiędzy Anglikami i Amerykanami ewoluowało w toku narracji, a to za sprawą rozmów z profesorem Edwinem G. Burrowsem, wybitnym współautorem Gotham i autorem książki Forgotten Patriots, która ukazała się, gdy pisałem tę powieść.
Nowy Jork to chyba najbardziej skomplikowane miasto na świecie. Każdy powieściopisarz opisujący jego bogatą historię musi dokonywać wielu wyborów. Mam jednak nadzieję, że udało mi się oddać przynajmniej jakąś część dziejów i ducha miasta, które darzę wielką miłością.
A więc tak smakuje wolność.
Kanoe płynęło z nurtem rzeki, woda uderzała o dziób. Dirk van Dyck spojrzał z niepokojem na dziewczynkę. Może ta podróż to jednak straszny błąd?
Wielka rzeka przyzywała go na północ. Wielkie niebo przyzywało go na zachód. Kraina wielu rzek, kraina wielu gór, kraina wielu lasów. Jak daleko mogła się ciągnąć? Tego nie wiedział nikt. W każdym razie nie wiedział na pewno. Jedynie słońce, zawieszone wyżej niż orły, w swojej wędrówce na zachód widziało ją w całości.
Tak, na tych dzikich przestrzeniach van Dyck odnalazł wolność. I miłość. Był potężnym mężczyzną. Miał na sobie holenderskie pantalony, buty z wywiniętymi cholewami i skórzaną kamizelkę narzuconą na koszulę. Zbliżali się do portu, więc włożył kapelusz z piórem i szerokim rondem. Cały czas obserwował dziewczynkę.
Jego córka. Owoc grzechu. Grzechu, za który – jak głosiła jego religia – będzie musiał ponieść karę.
Ile miała lat? Dziesięć? Jedenaście? Ucieszyła się, gdy zgodził się zabrać ją ze sobą. Miała oczy swojej matki. Śliczne indiańskie dziecko. U swoich nosiła imię Biała Łania. Jedynie jaśniejsza skóra zdradzała sekret jej życia.
– Niedługo będziemy na miejscu. – Holender mówił w języku Algonkinów, miejscowych plemion.
Nowy Amsterdam. Faktoria. Fort i miasteczko ukryte za palisadą. A jednocześnie ważne miejsce na mapie obejmującego cały świat handlowego imperium Holendrów.
Van Dyck czuł się dumny z bycia Holendrem. Mały kraj, który umiał przeciwstawić się królestwu Hiszpanii i zdobyć niepodległość. To Holendrzy zbudowali wielkie groble i wydarli morzu ogromne połacie żyznej ziemi. Ich nadmorskie prowincje tworzyły handlową potęgę, której zazdrościły im inne narody. A w złotym wieku Rembrandta i Vermeera niderlandzkie miasta – Amsterdam, Delft, Antwerpia – z rzędami wysokich domów ze spadzistymi dachami, stojącymi nad okazałymi kanałami, były mekką artystów, uczonych i wolnomyślicieli z całej Europy. Tak, van Dyck był dumny, że jest Holendrem.
Pływy oceanu docierały do dolnego biegu rzeki. Tego ranka nurt ciągnął w kierunku morza. Ale po południu prąd zawróci i podąży na północ.
Dziewczynka patrzyła w dół rzeki, przed siebie. Van Dyck siedział zwrócony do niej twarzą, opierając się o wielki stos skór, głównie bobrowych, zajmujący całą środkową część łodzi. Wiosłowało czterech Indian, dwóch na dziobie i dwóch na rufie. Tuż za nimi płynęło drugie czółno z indiańską załogą. Van Dyck musiał je zabrać, żeby przewieźć wszystkie zakupione towary. W górnym biegu rzeki późnowiosenne niebo wydawało grzmiące pomruki; teraz mieli nad sobą szare chmury. A z przodu spokojną wodę.
Nagle zza chmur przedarły się promienie słońca. Stukanie wody o burtę zabrzmiało jak indiański bęben niosący ostrzeżenie. Van Dyck poczuł na twarzy łaskotanie wiatru, lekkie jak musujące wino. Nie chciał zrobić dziewczynce przykrości, ale przecież musiał to powiedzieć.
– Nie wolno ci wspomnieć, że jestem twoim ojcem.
Spojrzała na kamienny wisiorek, który miała na szyi. Zawieszono go po indiańsku, do góry nogami. To było logiczne, bo kiedy trzymała go przed oczami, widziała go we właściwej pozycji. Amulet na szczęście. Zamaskowany, Pan Lasu, strażnik równowagi w przyrodzie.
Biała Łania nie odpowiedziała, patrzyła jedynie na oblicze indiańskiego bożka. O czym ona myśli? Zrozumiała jego słowa? Van Dyck nie wiedział.
Zza skał, które ciągnęły się wzdłuż lewego brzegu jak wysoki, kamienny ostrokół, dobiegł odległy pomruk. Dziewczynka się uśmiechnęła. Van Dyck pomyślał, że jego rodacy, jako ludzie morza, nie lubią grzmotów, bo te zwiastowały dla nich lęk i zniszczenie. Ale Indianie byli mądrzejsi. Umieli odczytać mowę gromu: oto bogowie zamieszkujący najniższy z dwunastu poziomów niebios chronią świat przed złem.
Przez chwilę dźwięk niósł się echem po rzece, a potem rozpłynął w oddali. Biała Łania puściła wisiorek, poruszając z gracją ręką. Podniosła wzrok.
– Poznam twoją żonę?
Dirk van Dyck wciągnął powietrze. Jego żona Margaretha nie spodziewała się go. Nie uprzedził jej o swoim powrocie. Liczył, że uda mu się wysadzić dziewczynkę na brzeg, ukryć ją przed żoną. Co za głupota. Odwrócił się z zakłopotaniem i popatrzył na rzekę. Dotarli już do północnego skrawka wąskiego terytorium zwanego Manhattanem. Płynęli z prądem. Za późno, żeby zawrócić.
Margaretha de Groot powoli zaciągnęła się dymem z glinianej fajki, trzymanej w zmysłowych ustach. Patrzyła badawczo na mężczyznę z drewnianą nogą, zastanawiając się, jaki byłby w łóżku.
Wysoki, wyprostowany, o przenikliwym spojrzeniu, pomimo siwych włosów zdradzających mocno dojrzały wiek nieustraszony. Drewniana proteza była medalem za odwagę, świadectwem stoczonych bitew. Dla wielu taka rana zakończyłaby się śmiercią, ale nie dla Petera Stuyvesanta. Szedł ulicą zadziwiająco szybko. Patrząc na twarde, wypolerowane drewno, Margaretha poczuła lekki dreszcz, ale on tego nie zauważył.
Co on o niej myśli? Na pewno mu się podobała. Bo czemuż by nie? Była ładną, trzydziestoparoletnią kobietą z dużym biustem, okrągłą twarzą i jasnymi włosami. Nie roztyła się jak wiele innych Holenderek. Zachowała zgrabną figurę i miała w sobie coś pociągającego. A fajkę palili prawie wszyscy Holendrzy, kobiety i mężczyźni.
Zauważył ją, zatrzymał się i uśmiechnął.
– Dzień dobry, Greet. – Greet. Dość poufała forma. Margaretha van Dyck, jak większość Holenderek, była znana pod panieńskim nazwiskiem, Margaretha de Groot. On jednak zwrócił się do niej inaczej. To prawda, znał ją od dziecka. Ale mimo to… Zwykle zachowywał się oficjalnie. Prawie się zaczerwieniła. – Wciąż jesteś sama?
Stała przed swoim domem. Był to typowy holenderski dom, prosta, prostokątna siedziba, jednopiętrowa, drewniana po bokach, ze szczytową ścianą od frontu, na której widniał kunsztowny wzór z żółtych i czarnych cegieł. Krótkie schodki prowadziły do drzwi wejściowych, dużych i ocienionych gankiem, prawdziwym holenderskim stoopem. Okna nie były duże, ale całość tworzyła imponujące wrażenie za sprawą tak lubianej przez Holendrów schodkowej ściany szczytowej i wiatrowskazu na krawędzi dachu.
– Twój mąż jest jeszcze w górze rzeki? – ponowił pytanie Stuyvesant. Skinęła głową. – Kiedy wraca?
– A kto to wie? – Wzruszyła ramionami. Nie skarżyła się na częste wypady męża na północ.
Handel futrami, zwłaszcza skórami bobrów, rozwinął się tak bardzo, że Indianie niemal wytępili miejscowe zwierzęta. Van Dyck musiał zapuszczać się coraz dalej w głąb lądu i kupować towar od Irokezów. Trzeba przyznać, że radził sobie całkiem nieźle.
Naprawdę musiał wyjeżdżać na tak długo? W pierwszych latach małżeństwa jego ekspedycje trwały dwa tygodnie, jednak potem zaczęły się wydłużać. W domu był dobrym mężem, troszczył się o żonę i o dzieci. Ale mimo to czuła się zaniedbana. A dziś rano młodsza córka spytała, kiedy tatuś wróci.
„Jak tylko będzie mógł – odpowiadała Margaretha z uśmiechem. – Na pewno wróci”.
A może jednak jej unika? Może ma inne kobiety?
Dla Margarethy de Groot wierność była ważna. Nic więc dziwnego, że podejrzewając męża o zdrady, dopatrywała się w nim słabości charakteru i marzyła o znalezieniu pocieszenia w bardziej zacnych ramionach, wsłuchiwała się w wewnętrzny głos podszeptujący: „Gdyby był takim mężczyzną jak gubernator Stuyvesant”.
– Nadeszły ciężkie czasy, Greet. – W jego głosie usłyszała smutek, choć twarz niczego nie zdradzała. – Mam wielu wrogów.
Zwierzał się jej. Poczuła dreszcz podniecenia. Najchętniej położyłaby mu dłoń na ramieniu, ale zabrakło jej śmiałości.
– Ci przeklęci Anglicy.
Skinęła głową.
Imperium handlowe Holendrów rozciągało się od Orientu po obie Ameryki, ale angielscy kupcy nie pozostawali w tyle. Czasem te dwa protestanckie narody występowały razem przeciwko wspólnym wrogom, katolickim królestwom Hiszpanii i Portugalii, jednak najczęściej rywalizowały ze sobą. Piętnaście lat temu, kiedy Oliver Cromwell i jego bogobojne wojsko pozbawili króla Karola korony wraz z głową, rywalizacja zaogniła się jeszcze bardziej. Holendrzy prowadzili lukratywny handel niewolnikami między Afryką a Karaibami. Zamiary Cromwella były jasne: „Handel niewolnikami musi należeć do Anglii”.
Wielu uczciwych Holendrów uważało sprzedawanie ludzi za okrutny proceder, natomiast dobrzy purytanie z Anglii nie mieli takich obiekcji. Cromwell przejął od Hiszpanów Jamajkę, która miała służyć jako baza handlu niewolnikami. Po jego śmierci cztery lata temu na tronie zasiadł kolejny król, Karol II, jednak kierunek angielskiej polityki się nie zmienił. Do Nowego Amsterdamu dotarły już wieści, że Anglicy zaatakowali holenderskie porty u afrykańskich wybrzeży Gwinei. A po oceanach krążyły pogłoski, jakoby celem Anglików było przejęcie nie tylko handlu niewolnikami, ale także samego Nowego Amsterdamu.
Nowy Amsterdam nie był duży: fort, dwa wiatraki, kościół ze spiczastą wieżą, coś w rodzaju małego kanału, który bardziej przypominał duży rów, kilka ulic zabudowanych domami ze szczytową ścianą od frontu, a wszystko to, wraz z paroma niepozornymi sadami i ogródkami, otaczał mur biegnący z zachodu na wschód przez południowy cypel Manhattanu. Jednak to miejsce miało swoją historię. Dziesięć lat przedtem, zanim na „Mayflower” podniesiono żagle, Holenderska Kompania Zachodnioindyjska, doceniwszy wartość ogromnej naturalnej przystani, założyła tu faktorię. W ciągu pół wieku Nowy Amsterdam stał się ruchliwym portem, a ludzkie osiedla ciągnęły się wokół w promieniu dziesiątek mil. Terytorium to Holendrzy nazywali Nowymi Niderlandami.
Miało ono swój charakter. Dwa pokolenia Holendrów oraz ich protestanckich sąsiadów, francuskojęzycznych Walonów, walczyły o niepodległość pod panowaniem katolickiej Hiszpanii. I wreszcie odnieśli zwycięstwo. Jedni i drudzy osiedlali się teraz w Nowym Amsterdamie. Czterdzieści lat temu to właśnie Walon, Pierre Minuit – którego nazwisko nadal wymawiano z francuska – wytargował od miejscowych Indian prawo do założenia osady. Duch niezależności i nieustępliwości protestanckich kupców unosił się tutaj do dziś.
Jednak o wszystkim decydowało położenie. Sam fort, choć niepozorny w oczach żołnierza, górował nad południowym cyplem Manhattanu, który wcinał się w szerokie wody doskonale osłoniętego portu. Strzegł wejścia do wielkiej Rzeki Północnej.
A fortem dowodził Peter Stuyvesant.
Nieprzyjaciel był blisko. Anglicy z kolonii w Nowej Anglii – z Massachusetts, a zwłaszcza z Connecticut – i ich przebiegły gubernator Winthrop nieustannie próbowali odebrać Holendrom najdalej położone terytoria. Kiedy Stuyvesant nakazał zbudowanie mocnego muru i palisady w północnej części miasteczka, Anglikom tłumaczono chytrze, że mur ma „powstrzymać Indian”. Ale nikt nie dał się zwieść. Chodziło o powstrzymanie Anglików.
Gubernator wciąż uważnie przyglądał się Margarecie.
– Nie tylko Anglicy są moimi wrogami.
Biedak! Podli mieszkańcy Nowego Amsterdamu nie zasługiwali na tak zacnego człowieka.
Społeczność miasteczka liczyła tysiąc pięćset ludzi. Sześć setek Holendrów i Walonów, trzy setki Niemców i prawie drugie tyle Anglików, którzy wybrali niderlandzkie panowanie. Reszta pochodziła z najrozmaitszych zakątków świata. Znalazło się nawet trochę Żydów. A ilu wśród nich wszystkich było ludzi prawych i uczciwych? Zdaniem Margarethy niewielu.
Sama nie należała do gorliwych chrześcijan. Holenderski Kościół Reformowany był surową odmianą kalwinizmu, a ona nie zawsze przestrzegała jego wskazań. Podziwiała jednak tych nielicznych silnych mężczyzn, którzy umieli się im podporządkować, takich jak stary kaznodzieja Bogard czy Stuyvesant. Przynajmniej stali na straży porządku.
Gdy Stuyvesant zakazał pijaństwa w mieście, gdy zabronił obchodzenia pogańskich świąt i próbował usunąć z miasteczka tych głupawych kwakrów i parszywych anabaptystów, czy któryś z kupców go wsparł? Prawie żaden. Stuyvesant nie mógł nawet ufać Kompanii Zachodnioindyjskiej, której przecież służył. Gdy pojawiła się banda sefardyjskich Żydów z Brazylii, kazał im się wynosić, ale Kompania postanowiła inaczej: „Wpuść ich. Oni umieją robić interesy”.
Nikt nie mógł zaprzeczyć, że Stuyvesant jest dobrym gubernatorem. Przed nim to stanowisko zajmowali sprzedajni bufoni. Jeden z takich idiotów rozpoczął niepotrzebną wojnę z Indianami, która o mało nie doprowadziła do zniszczenia miasta. Stuyvesant rządził mądrze. Na północy trzymał Anglików z daleka, na południu szybko uporał się ze sprawiającymi problemy parweniuszami ze szwedzkiej kolonii nad rzeką Schuylkill. Wspierał handel cukrem i sprowadził większą liczbę niewolników. Każdy statek z Niderlandów przywoził jako balast najlepszą holenderską cegłę pod budowę domów w miasteczku. Ulice były czyste, powstał mały szpital, a szkoła miała nauczyciela łaciny.
Ale czy spotkała go za to jakaś wdzięczność? Żadna. Ludziom nie podobały się takie rządy. Uważali wręcz, że mogą sami stanowić o sobie. Głupcy! Czy którykolwiek z nich nadawał się do tego?
Najgorszy był ten jurysta, dwulicowy van der Donck. Junkier, wielmożny pan, jak się do niego zwracali. To on knuł za plecami gubernatora, wysyłał listy do Kompanii Zachodnioindyjskiej i składał skargi – a wszystko po to, żeby pozbyć się Stuyvesanta. W imię czego? „Junkier kocha wolność”, mawiał mąż Margarethy. „Ale z was głupcy! – krzyczała w odpowiedzi. – On kocha tylko siebie. Dajcie mu palec, a odgryzie wam rękę i będzie wami rządził zamiast Stuyvesanta”.
Na szczęście Junkrowi nie udało się zniszczyć gubernatora, ale położył łapy na dużej posiadłości na północy miasta. Napisał nawet książkę o historii Nowych Niderlandów, dobrą, jak zapewnił ją mąż. Dzięki Bogu parszywiec zmarł. Ale mieszkańcy Nowego Amsterdamu wciąż nazywali jego wielką posiadłość „ziemią Junkra”, jakby ich ziomek wciąż był wśród żywych. A jego przykład tak skaził kupców, że zdaniem Margarethy Stuyvesant nie mógł już ufać nikomu.
Gubernator nie spuszczał z niej wzroku.
– Greet, mogę na tobie polegać?
Serce zabiło jej mocniej.
– Tak.
To prawda, był szczęśliwym małżonkiem. W każdym razie miała powody tak sądzić. On i Judith Bayard mieszkali na bouwerie, jak Holendrzy nazywali swoje farmy, zachowując pozory dobrego związku. Judith była starsza od Petera. Opiekowała się nim, gdy stracił nogę, a potem wyszła za niego za mąż. O ile wiedziała Margaretha, Stuyvesant miał wcześniej tylko jeden romans, gdy był bardzo młody, na długo przedtem, nim poznał Judith. Taki mały skandal. Co właściwie wyszło mu na dobre. Gdyby nie to, zostałby pewnie kalwińskim pastorem jak jego ojciec, a tak dołączył do Kompanii Zachodnioindyjskiej i wyruszył szukać szczęścia na dalekich morzach.
– A twój mąż? Na nim też mogę polegać?
– Mój mąż? – Ciągle go nie było. Jakby od niej stronił.
Ale to miało się zmienić. Pod jego nieobecność wszystko sobie przemyślała i zaplanowała przyszłość, dużo bardziej zadowalającą. Na szczęście holenderska tradycja dawała kobietom większą swobodę – oraz władzę – niż kobietom z innych narodów. I Bogu dzięki za intercyzy. Tak, Margaretha miała wobec Dirka van Dycka jasno sprecyzowane plany.
– O tak – potwierdziła. – Zrobi, co mu każę.
– Idę teraz do fortu – powiedział Stuyvesant. – Zechcesz mi towarzyszyć?
Londyn. Wiosenny pogodny dzień. Tamiza zatłoczona statkami. Thomas Master patrzył na stojący przed nim żaglowiec. Musiał podjąć decyzję.
W ręku trzymał list od swojego brata Eliota z wiadomością o śmierci ojca. Tom nawet nie udawał żalu, był na to zbyt uczciwy. Miał dwadzieścia dwa lata i w końcu odzyskał wolność.
Co wybrać? Anglię czy Amerykę?
Po lewej stronie majaczyła potężna szara sylwetka Tower, milcząca i strzegąca swoich tajemnic. Zerknął za siebie. Długi, wysoki dach starej katedry Świętego Pawła przywodził na myśl potępienie. Potępienie czego? Jego oczywiście. Przecież zesłano go do Londynu w niesławie.
Adam Master ze wschodniej Anglii i Abigail Eliot z zachodu poznali się w Londynie trzydzieści lat wcześniej. Jako żarliwi purytanie uznali zgodnie, że stolica stała się przerażającym miastem. Na tronie zasiadał Karol I, ożeniony z Francuzką, do tego katoliczką. Próbował wprowadzić władzę absolutną i wraz ze swoim poplecznikiem arcybiskupem Laudem usiłował wymusić na poddanych posłuszeństwo wobec butnego Kościoła anglikańskiego – który wbrew nazwie był uległy wobec papieża. Po ślubie Adam i Abigail wytrwali w Londynie kilka lat z nadzieją, że sytuacja zmieni się na lepsze. Jednak dla purytanów nastały bardzo złe czasy. Dlatego Adam i Abigail Masterowie wyemigrowali do Ameryki.
Już dwa pokolenia wcześniej Anglicy zaczęli wyjeżdżać do Wirginii. Gdy na deskach położonego nad Tamizą teatru Globe Shakespeare wystawiał swoje sztuki, połowa londyńczyków paliła już w glinianych fajkach wirginijski tytoń. Ale życie w Wirginii wybrało niewielu. Najodważniejsi wyprawiali się do Massachusetts, powstawały też inne osady. Jednak trudno było to nazwać emigracją.
W późniejszych latach panowania Karola zaszła radykalna zmiana. Purytanie zaczęli masowo opuszczać Anglię. Wyjeżdżali z południa, ze wschodu, z zachodu, całe grupy, rodziny, a nawet całe wioski wsiadały na statki płynące przez Atlantyk. Z każdego portu co tydzień wyruszał jakiś żaglowiec. Od połowy lat trzydziestych XVII wieku król Karol stracił w ten sposób co pięćdziesiątego poddanego. Szlachcice pokroju Winthropa, majętni młodzi ludzie jak John Harvard, kupcy, rzemieślnicy, pracownicy najemni, pastorzy z żonami, dziećmi i służbą – wszyscy wypływali statkami do Ameryki, byle jak najdalej od króla i jego arcybiskupa. W ciągu niecałej dekady amerykańskie kolonie zaludniła ogromna fala osadników.
Karol I nie dostrzegał w tym żadnej straty. Wręcz przeciwnie, takie rozwiązanie było dla niego korzystne. Nie dość, że emigranci przestali sprawiać mu problemy w ojczyźnie – gdzie próbował ustanowić autorytarne rządy – to jeszcze chętnie poszerzali granice jego królestwa. Wciąż byli jego poddanymi, więc zasiedlane przez nich ogromne połacie niezbadanego kontynentu amerykańskiego stawały się własnością Anglii. A wolność wyznania? No cóż, ten problem można przecież rozwiązać później.
Adam i Abigail udali się do Bostonu. Tam znaleźli pokrewną ich przekonaniom wspólnotę wiernych o surowych, bogobojnych zasadach. Nie chodziło przecież o tolerancję, lecz o ustanowienie Bożego królestwa. Ich starszy syn Eliot podążał wiernie za ich przykładem. Sumienny, roztropny, oddany wierze, wymarzony syn każdego ojca w Bostonie. Niestety, młodszy syn bardzo się od niego różnił.
Tom Master był blondynem o niebieskich oczach. Mimo lekko wystających zębów miał u kobiet powodzenie. Już jako mały chłopiec odznaczał się niezwykłą pomysłowością. A gdy wkroczył w wiek dorosły, swoim zachowaniem dowodził bystrego umysłu i niepozbawionej poczucia humory przenikliwości. Rozsadzała go energia. Ale jego postępowanie, a zwłaszcza dobór przyjaciół, pozostawiały wiele do życzenia.
Już w początkowym okresie osadnictwa do Massachusetts przybywali ludzie – żeglarze, rybacy, kupcy, farmerzy, nie mówiąc o zwykłym pospólstwie – którym bardziej zależało na zbiciu fortuny niż na zbawieniu duszy. Zbór próbował trzymać ich twardą ręką, ale wielu zeszło na złą drogę.
A młody Tom, ku rozpaczy rodziców i Eliota, zmierzał wprost do piekła! Nie chciał się kształcić. Owszem, był zdolny, ale nie przykładał się do nauki. Sięgał po alkohol. Obracał się w złym towarzystwie. Ojciec nie szczędził mu kija, ale po jakimś czasie zrozumiał, że nie jest to kwestia dyscypliny czy przekonań. Tom miał w sobie coś, czego nie dało się zmienić.
Adam Master prowadził renomowaną praktykę prawniczą. Kupił gospodarstwo. Miał własny statek. Eliot studiował prawo i chciał zostać pastorem. Tom został przyjęty do terminu u jednego z kupców i okazał się dość pojętny w interesach. Przynajmniej tyle.
Jednak potem nastąpiły dwa wydarzenia, które złamały Adamowi serce. Abigail leżała na łożu śmierci. Posłała po młodszego syna i w obecności ojca błagała go, żeby zmienił swoje życie. Ze względu na siebie i ze względu na nią, bo chciała odejść z tego świata w pokoju, prosiła go, by przysiągł, że nigdy więcej nie weźmie kropli alkoholu do ust. Miała nadzieję, że będzie to jego pierwszy krok na drodze do nawrócenia. I co od niego usłyszała? „Do diabła, mamo! Nie mogę ci tego obiecać”. Powiedział to własnej matce, leżącej na łożu śmierci. Adam nigdy mu tego nie wybaczył. Nie kłócił się z Tomem, bo wiedział, że Abigail by tego nie chciała. Traktował go łagodnie. Robił to, co powinien robić ojciec. Ale wiedział, że z Toma już nic dobrego nie będzie.
Kiedy Tom, w wieku dziewiętnastu lat, wdał się w swój pierwszy romans z żoną zacnego kapitana, który akurat wypłynął w daleki rejs – kapitana statku będącego własnością Adama! – ojciec zachował milczenie ze względu na Eliota. Ale przymusił młodszego syna do natychmiastowego wyjazdu z Massachusetts. Posłał go z dość chłodnym listem polecającym do znajomego kupca w Londynie. I zakazał powrotu.
Tom został przepędzony do Starego Świata. Na Nowy nie zasługiwał.
Spodobało mu się w Londynie. Wprawdzie Cromwell i purytanie władali Anglią przez dziesięć lat, jednak wielki eksperyment rządów bez króla skończył się chaosem i wprowadzeniem stanu wojennego. Kiedy Tom przybył do Anglii, na tronie zasiadał już syn zmarłego króla, Karol II. A ten był bardzo wesołym człowiekiem. A także ugodowym i roztropnym, w odróżnieniu od swojego młodszego brata Jakuba, księcia Yorku, który uchodził za dumnego sztywniaka. Karol II nie zamierzał podzielić losu swojego ojca. Po latach spędzonych na wygnaniu pragnął zabaw i tego samego życzył poddanym. Uganiał się za kobietami, uwielbiał wyścigi konne i wyjścia do teatru. A do tego poważnie interesował się nauką.
Tom pojawił się w Londynie, gdy miasto znajdowało się na granicy dwóch światów: średniowiecza i nowoczesności. Brytyjskie dominia rozrastały się, dzięki czemu londyńscy kupcy zbijali wielkie fortuny. Szlachta i arystokracja dyktowały trendy w modzie. Kwitły rozmaite formy rozrywki. Przez pierwszy rok Tom był w Londynie szczęśliwy.
Jednak po pewnym czasie zaczął tęsknić za Ameryką. Nie za Bostonem czy swoją purytańską rodziną, ale za czymś, co trudno mu było określić. Za przestrzenią, za nieznanym lądem, za światem, który można było zbudować od nowa.
Daleko na północy odezwał się grzmot. Ale z przodu, tam gdzie wielka rzeka docierała do rozległej przystani, gładka tafla wody przypominała płynne złoto.
Poprzedniego wieczoru van Dyck próbował opisać Białej Łani znaczenie miasta, posługując się własnoręcznie narysowaną mapą. Wskazując kolejne miejsca ustnikiem fajki, tłumaczył:
– Ta linia biegnąca z góry na dół to Rzeka Północna. O kilka dni drogi w górę rzeki znajdują się wielkie jeziora i liczne szlaki wodne, które ciągną się aż do krainy lodów. Na lewo od rzeki – przesunął fajkę po kartce – leży cały kontynent Ameryki. Na prawo – wskazał wielki obszar w kształcie trójkąta wcinającego się wierzchołkiem w wody Atlantyku – są terytoria Connecticut, Massachusetts i wiele innych miast. Zza tego wielkiego oceanu przybyli moi rodacy. – Przesunął fajkę na południe. Była tam wyspa długa na sto mil i szeroka na dwadzieścia, jak gdyby zacumowana przy krawędzi trójkąta. Pomiędzy nią a stałym lądem leżała wąska, osłonięta cieśnina. – Na tym obszarze – wskazał kawałek lądu i najbliższy mu skrawek wyspy – przez wiele lat mieszkały twoje plemiona. A tu – postukał fajką w najbardziej wysunięty na południe cypel – jest Manhattan.
Manna hata. Stara indiańska nazwa. Zdaje się, że oznaczała po prostu „wyspę”. Tak naprawdę był to wąski półwysep przecięty na północy stromym wąwozem, przez który wody Rzeki Północnej sączyły się do cieśniny.
Gdyby nie potężny falochron w postaci długiej wyspy, Manhattan byłby narażony na potęgę wściekłego Atlantyku. Dogodne położenie geograficzne sprawiło, że Rzeka Północna, docierając do jego krańca, wpływała do spokojnej, osłoniętej przystani, szerokiej na cztery mile i długiej na siedem – to wielkie kotwicowisko marynarze nazywali Górną Zatoką. Co więcej, za przesmykiem prowadzącym na Atlantyk znajdowały się dwie ogromne mielizny, stanowiące zewnętrzne bariery powstrzymujące napór fal. Dzięki nim powstała Dolna Zatoka, tak wielka, że mogłyby w niej zarzucić kotwicę wszystkie statki świata.
– To są wrota na północ – tłumaczył van Dyck. Ale Biała Łania nie rozumiała. I mimo że opowiedział jej o handlu futrami i szlaku przewozowym, nie pojmowała, czym są mapy kreślone przez białych ludzi.
Biali przybywali od czasów Krzysztofa Kolumba. Najpierw szukali złota i próbowali odkryć drogę na Wschód. Jeden z nich, Verrazano, który przypłynął w 1524 roku, został zapamiętany z nazwiska, inni odeszli w niepamięć. Nie wszyscy byli biali; portugalski kapitan Gómez miał czarną skórę. Pojawił się, pojmał prawie sześćdziesięciu Indian, żeby sprzedać ich jako niewolników, i zniknął za widnokręgiem. Lecz życie plemion zamieszkujących tereny wokół zatoki i Rzeki Północnej tak naprawdę odmieniło przybycie jednego człowieka.
Henry Hudson był Anglikiem, ale służył Holendrom i miał dla nich odnaleźć krótszą drogę do Chin, żeglując na wschód. Zbadawszy legendarne Przejście Północno-Wschodnie powyżej Rosji, uznał je za nieprzydatne, zignorował wszystkie rozkazy i wyruszył w drogę powrotną przez Atlantyk, szukając Przejścia Północno-Zachodniego. To właśnie Hudson dotarł do zatoki poniżej Manhattanu, a następnie przez kilka dni płynął w górę rzeki. „To nie jest droga do Chin”, orzekł w końcu.
„To nie jest droga do Chin – obwieścił po powrocie mocodawcom. – Ale ciągnie się tam wspaniała kraina. Pełna bobrów”.
„Bóbr – tłumaczył van Dyck swoim dzieciom – to najbardziej użyteczne zwierzę. Bobrze sadło pomaga na reumatyzm, ból zębów i bóle brzucha. A bobrze jądra, starte na proszek i rozpuszczone w wodzie, przywracają szaleńcowi zmysły. Futro bobra jest gęste i ciepłe”. Ale tak naprawdę najbardziej pożądane było miękkie włosie rosnące pod futrem. Dlaczego? Bo można je było przerobić na filc.
Kapelusze. Każdy chciał mieć kapelusz z takiego filcu – szczyt mody – chociaż stać było jedynie bogaczy. Kapelusznicy, którzy wyrabiali takie nakrycia głowy, popadali czasem w szaleństwo w wyniku zatrucia rtęcią używaną do oddzielania miękkiego włosia od sztywniejszej sierści. A może – jak czasem myślał van Dyck – to wszystko było szaleństwem: ludzie ryzykowali życie i gotowi byli zabijać, zbudowali wielką kolonię, a nawet prawdziwe imperium – wszystko z powodu mody na kapelusze z bobrowego futra. Ale taki był ten świat. Północno-wschodnie wybrzeże Ameryki zostało skolonizowane z powodu handlu rybami, lecz wielki port w Nowym Amsterdamie i brzegi potężnej Rzeki Północnej zasiedlono w pogoni za bobrowym filcem.
Z wdzięczności dla nieustraszonego podróżnika van Dyck i inni handlarze futrami nazywali wielką rzekę nie Rzeką Północną, ale Rzeką Hudsona.
– Oto Nowy Amsterdam. – Van Dyck uśmiechnął się, widząc u córki dreszcz podniecenia. Południowy cypel Manhattanu wcinał się w wody ogromnego portu. Nad małymi falami unosiły się chmary ptactwa. Powietrze miało rześką słonawą nutę.
Biała Łania patrzyła na wielkie skrzydła wiatraka i potężny fort wznoszący się nad otwartym nabrzeżem. Gdy okrążyli cypel, z domami kupców w mniej więcej równych rzędach, van Dyck zaczął pokazywać jej najciekawsze miejsca.
– Widzisz ten dom przy brzegu? Zanim pojawili się biali, twoi ludzie mieli tam obóz. Zostawili po sobie tak wielkie sterty muszli po ostrygach, że nazwaliśmy to miejsce De Peral Straet, Perłową Ulicą. A tamten jasny dom należy do Stuyvesanta. Nazywamy go Białym Dworem.
Minąwszy cypel, skierowali się do szerokiego kanału biegnącego po wschodniej stronie Manhattanu. Mówili o nim Rzeka Wschodnia, choć nie był w rzeczywistości rzeką. Van Dyck wskazał przeciwległy brzeg.
– To jest Brooklyn. – Holendrzy nadali mu nazwę miasta leżącego nieopodal Amsterdamu.
– Ziemia mojego plemienia – powiedziała dziewczynka.
– Tak, kiedyś była waszą ziemią.
Kanoe płynęło ku wschodniej stronie cypla, gdzie zbudowano keję. Kilka statków stało na kotwicy na Rzece Wschodniej. Gdy van Dyck i jego załoga dobili do lądu, ludzie zaczęli im się przyglądać z ciekawością.
Skóry od razu załadowano na dwa duże wózki i przetransportowano do wielkiego magazynu Kompanii Zachodnioindyjskiej. Van Dyck szedł obok wózków, z Białą Łanią za plecami. Skinął głową kilku znajomym na powitanie. Na przystani kręciło się mnóstwo ludzi – marynarze w rozpiętych koszulach, kupcy w obszernych pantalonach, a nawet pastor w czarnych szatach i wysokim stożkowatym kapeluszu z szerokim rondem. Van Dyck natknął się na dwóch holenderskich kupców, Springsteena i Steenburgena, którzy cieszyli się w mieście sporym poważaniem, więc należało zatrzymać się i pogawędzić z nimi chwilę.
– Wasza żona rozmawiała ze Stuyvesantem koło fortu, meinheer van Dyck – powiedział Springsteen.
– Pewnie zaraz ją zobaczycie – dorzucił Steenburgen.
Van Dyck zaklął pod nosem. Wczoraj plan wydawał się całkiem dobry. Po rozładunku łodzi Indianie musieli zaczekać na popołudniowy przypływ. On w tym czasie chciał oprowadzić Białą Łanię po mieście i kupić jej trochę holenderskich ciasteczek – to miało być radosne ukoronowanie ich spędzonego wspólnie czasu. Potem Indianie zabraliby ją ze sobą w górę rzeki, a on wróciłby do żony i dzieci.
Margaretha wiedziała, że po przybiciu do przystani mąż musi załatwić liczne formalności w składzie celnym, więc nawet jeśli słyszała o jego powrocie, zapewne czeka w domu. Van Dyck raczej nie spodziewał się, że spotka ją w forcie.
No cóż, dotrzyma obietnicy złożonej córce. Ale należało uważać.
– Chodźmy, Biała Łanio – powiedział.
Wypatrywanie żony i jednoczesne oprowadzanie dziewczynki po okolicy nie było łatwe. Ale córka i tak wyglądała na uszczęśliwioną. Van Dyck był dumny ze swojego miasta. Musiał przyznać, że Stuyvesant wykonał kawał dobrej roboty. Szerokie błotniste nabrzeże zostało częściowo wybrukowane. Nawet w najbardziej ruchliwym rejonie, niedaleko rynku, na tyłach wysokich domów ze spadzistymi dachami znajdowały się duże, dobrze utrzymane ogrody. Podążając na północ, przeszli na drugą stronę niewielkiego kanału i dotarli do ratusza, Stadt Huys. Był to spory budynek z wejściem od frontu, trzema rzędami okien, podwójnym oknem w stromym, mansardowym dachu i małym tarasem u góry. Obok stało kilka innych domów wpatrzonych obojętnie, niczym holenderscy kupcy, w Rzekę Wschodnią. Przed ratuszem ustawiono podwójne dyby przeznaczone do karania przestępców. Van Dyck wytłumaczył Białej Łani, że służyły do zakuwania tych, którzy zasłużyli na publiczne upokorzenie.
– A tam – wskazał brzeg rzeki – mamy szubienicę, na której wieszamy na sznurze największych zbrodniarzy.
– My nie mamy takiego zwyczaju – zauważyła dziewczynka.
– Wiem – powiedział dobrotliwie. – Ale my tak.
Zatrzymali się na chwilę przed gospodą, w której piło kilku marynarzy, gdy nagle zza rogu wyłoniła się Margaretha van Dyck w luźnej sukni i z fajką w ręku.
Wpatrywała się w męża i towarzyszącą mu dziewczynkę. Kilka minut wcześniej żona meinheera Steenburgena powiedziała jej, że van Dyck jest w mieście. Margaretha zauważyła wtedy w jej oczach – choć może to tylko wyobraźnia spłatała jej figla – szczególny błysk, spojrzenie, którym obdarza się żonę mężczyzny widzianego z inną kobietą. Wzbudziło to jej czujność.
Czy Dirk gotów byłby narazić ją na coś takiego? Owładnął nią lodowaty lęk, ale się opanowała, uśmiechnęła nawet, jakby powrót męża nie był dla niej zaskoczeniem.
A teraz stał przed nią w towarzystwie małej Indianki. Nie, nie kochanki. Dziewczynki, która… miała zbyt jasną skórę jak na Indiankę czystej krwi.
– Wróciłeś. – Przytuliła się do niego lekko i zaraz zrobiła krok do tyłu.
– Tak. Wyładowujemy towar w składzie celnym.
Czy on jest podenerwowany? Być może.
– Podróż się udała?
– Bardzo. Kupiłem tyle skór, że musiałem zabrać drugie kanoe.
– To dobrze. – Popatrzyła na Białą Łanię. – Co to za dziewczynka?
Dirk van Dyck zerknął na małą, nie wiedząc, czy zrozumiała jego wcześniejsze słowa. Nie był pewien. Niektórzy Indianie znali niderlandzki, ale on zawsze rozmawiał z córką w jej ojczystym języku. Pomodlił się w myślach.
– Przypłynęła czółnem z Indianami – powiedział spokojnie. – Jest z Klanu Żółwia. – Wśród miejscowych ludów przynależność do rodu dziedziczyło się w linii żeńskiej. Każdy należał do rodziny swojej matki. – Mam z nimi dobre stosunki.
Margaretha z uwagą przyglądała się Białej Łani.
– Znasz jej matkę?
– Nie. – Van Dyck pokręcił głową. – Jej matka zmarła.
– Wygląda mi na mieszańca.
Domyśliła się? Poczuł ukłucie lęku, ale szybko stłumił w sobie to doznanie.
– Też mi się tak wydaje.
– A ojciec?
– Kto to wie? – Wzruszył ramionami.
Jego żona zaciągnęła się fajką.
– Wszystkie Indianki są takie same.
Dziwne, pomyślał van Dyck. Wbrew nakazom Kościoła kalwińskiego wiele Holenderek miało kochanków przed ślubem, co powszechnie tolerowano. Ale Indianki, wypędzone ze swymi plemionami z ojczystych ziem przez białego człowieka i sprzedające się w faktoriach za niewielkie sumy pieniędzy, których wartości nie pojmowały, uchodziły w oczach Margarethy za zwykłe ladacznice.
– Nie wszystkie – powiedział cicho.
– Ładne z niej dziecko. – Wydmuchnęła dym kącikiem ust. – Szkoda, że jej uroda szybko przeminie.
Naprawdę tak będzie? Uroda jego córki zblednie jeszcze za jego życia?
Zauważył, że Biała Łania patrzy nieruchomo przed siebie. Boże, czyżby wszystko zrozumiała? A może tylko domyśliła się znaczenia słów z tonu ich głosów?
Dirk van Dyck kochał swoją żonę. Może nie aż tak, jak powinien, ale na swój sposób była dobrą kobietą i dobrą matką. Podejrzewał, że żadne małżeństwo nie jest idealne, a winę za braki i niepowodzenia ponoszą obie strony. Nie zdradzał jej – wyjątkiem była matka Białej Łani.
Mimo wszystko Margaretha nie miała żadnego powodu przypuszczać, że dziewczynka jest jego córką. Żadnego poza swoim kobiecym instynktem.
– Tylko nie przyprowadzaj jej do domu – przykazała cicho.
– Oczywiście, że nie – powiedział wbrew sobie.
Domyśliła się. Był niemal pewny. Zarzuci mu niewierność po powrocie do domu? Zrobi awanturę? Być może. Ale on wtedy zaprzeczy, a ona wyjdzie na idiotkę. A może ma w sobie zbyt dużo dumy?
Żałował teraz, że swoim postępowaniem naraża ją na cierpienie.
– Odeślij ją – powiedziała Margaretha stanowczo. – Dzieci na ciebie czekają. – Odwróciła się, żeby odejść.
Nie mógł mieć do niej żalu. W pewnym sensie ją podziwiał. Zachowała godność, chroniąc swoją rodzinę. Po chwili spojrzał na Białą Łanię.
Wciąż patrzyła przed siebie, ale jej pobladła twarz była aż nadto wymowna. Nie musiała rozumieć słów. Wystarczyły ton głosów i spojrzenia. Wyparł się jej, choć tego nie chciał. Zalała go potężna fala wyrzutów sumienia. Nie może tak zostawić swojej córki!
Sprawił żonie ból, ale tego nie dało się już cofnąć. Poza tym była dorosłą, silną kobietą. A obok stało niewinne dziecko. Błyskawicznie podjął decyzję.
– Gdy Indianie odpłyną, będę musiał załatwić kilka spraw! – zawołał za Margarethą. – Muszę pojechać na bouwerie Smita. Jedna czwarta skór jest dla niego, pamiętasz. – Rzeczywiście musiał zobaczyć się z farmerem, ale nie zamierzał jechać tego dnia. – Powiedz dzieciom, że będę w domu jutro.
Odwróciła się w jego stronę.
– A kiedy planujesz znów wyjechać?
– Wyjechać? – Uśmiechnął się. – Za parę miesięcy.
Skinęła głową. Dała się udobruchać?
– W takim razie do jutra – powiedziała.
Przez dłuższą chwilę ani on, ani Biała Łania nie odezwali się ani słowem. Zapragnął otoczyć ją ramieniem, pocieszyć, ale zabrakło mu odwagi. Ruszyli ulicą w milczeniu.
– To twoja żona? – spytała w końcu dziewczynka.
– Tak.
– Jest dobrą kobietą?
– Tak, dobrą kobietą.
Przeszli kilka kroków.
– Odeślesz mnie teraz z powrotem?
– Nie. – Uśmiechnął się. – Chodź, moja córko – powiedział.
Przygotowania zabrały mu mniej niż godzinę. Posłał jednego ze swoich ludzi po konia. Kupił też trochę jedzenia i dwie derki. Wydał ostatnie polecenia Indianom, po czym wyruszyli z Białą Łanią w drogę.
Głównym gościńcem wychodzącym z Nowego Amsterdamu był szeroki trakt, który zaczynał się na rynku przed fortem i prowadził przez zachodnią część miasta do murów.
Van Dyck jechał powoli. Biała Łania szła zadowolona obok niego. Wkrótce holenderskie domy ustąpiły miejsca ogrodom i sadom. Dotarli do muru i przekroczyli bramę z kamiennym bastionem. Dalej szeroka droga biegła prosto, obok cmentarza i wiatraka, a potem skręcała w prawo. Po stronie Rzeki Wschodniej minęli małą plantację tytoniu i bagno. Wkrótce po lewej stronie pojawił się duży staw. Od tego miejsca szlak biegł na północ aż do krańca wyspy.
Wyspa Manhattan miała dziwny kształt: szeroka na jedną milę, a długa na trzynaście. Dzikie okolice składające się z moczarów, łąk i lasów usianych pagórkami i skałami stanowiły kiedyś wspaniałe tereny łowieckie Indian. I to Indianie wytyczyli dawno temu szlak, po którym teraz wędrował van Dyck.
Wcześniej wyspę zamieszkiwali Manhattanowie. Byli jednym z wielu osiadłych w tym rejonie szczepów mówiących w języku Algonkinów. Indianie Canarsee żyli po drugiej stronie Rzeki Wschodniej na Brooklynie; po przeciwnej stronie portu, na rozległym obszarze ziemi zwanym przez Holendrów wyspą Staten, mieszkali Raritanowie. Płynąc z biegiem wielkiej rzeki na północ, można było natknąć się na Hackensacków i Tappanów. Tych nazw było co najmniej dwadzieścia. Już na samym początku biali zauważyli, że tubylcy odznaczali się szczególną urodą – mężczyźni byli wysocy, a kobiety miały piękne rysy. Van Dyck poczuł dumę, patrząc na idącą obok córkę.
Ale niewielu białych chciało poznać zwyczaje Indian. Czy on też zachowywałby się tak samo, gdyby nie matka dziewczynki?
Nawet osadnictwo na Manhattanie było wynikiem pomyłki. Gdy miejscowi Indianie przyjęli z rąk Pierre’a Minuita pakunek z towarami, zrozumieli to w sposób dla nich oczywisty: biali składali zwyczajowe dary za prawo do korzystania z terenów łowieckich przez rok czy dwa. W europejskich kategoriach można by to nazwać opłatą za dzierżawę. Indianie nie uznawali ziemi za swoją własność, więc pomysł, że Minuit kupuje ją od nich na zawsze, nie przyszedł im do głowy. Ale stateczni obywatele Nowego Amsterdamu niespecjalnie by się tym przejęli, nawet gdyby zdawali sobie z tego sprawę, pomyślał cierpko van Dyck. Holendrzy podchodzili do prawa własności w sposób praktyczny: ziemia należy do tego, kto się na niej osiedlił.
Nic dziwnego, że w ciągu tych lat dochodziło do wielu utarczek. Oburzeni Indianie atakowali białych. Osiedla położone najdalej na północ zostały opuszczone. Nawet tu, na Manhattanie, dwie holenderskie wioski – Bloomingdale, położona kilka mil na zachód, i Harlem na północy – doznały poważnych zniszczeń.
Ale biały człowiek i tak zajmował coraz więcej terenów. Wielkie obszary ziemi ciągnące się w górę rzeki przekazano holenderskim właścicielom ziemskim, patroonom. Duńczyk nazwiskiem Bronck zapłacił miejscowym Indianom za wyniesienie się z jego wielkiej posiadłości na północy. Małe grupki wciąż próbowały przetrwać na jego ziemi i w najdzikszych zakątkach Manhattanu. Ale to wszystko.
Po przebyciu pięciu mil dotarli do lasu porastającego środek wyspy. Van Dyck uznał, że czas się posilić. Skręcili w wąską ścieżkę wiodącą na zachód, minęli parę kotlinek i skalnych wzniesień, aż w końcu znaleźli się na polanie porośniętej trawą i poziomkami. Van Dyck zsiadł z konia i przywiązał go do młodego drzewka. Rozłożył na ziemi derkę i dał znak Białej Łani, żeby usiadła.
– A teraz – powiedział z uśmiechem – zobacz, co ci ojciec przygotował.
Bez trudu udało mu się kupić płatki kukurydzy, rodzynki, orzeszki hikory i kilka kawałków wędzonego mięsa – taką mieszankę Indianie nazywali „pimekan”. Miał też holenderską sałatkę z kapusty i chleb żytni. Oraz holenderskie przysmaki, czekoladki i ciasteczka, uwielbiane przez wszystkie dzieci. Usiedli obok siebie, ojciec i córka, i zaczęli ze smakiem jeść posiłek. Biała Łania połknęła pierwsze ciasteczko i zwróciła się do ojca z pytaniem:
– Jak myślisz, mam sobie zrobić tatuaż?
Nie odpowiedział od razu. Była taka śliczna. Jej drobne stopy były obute w mokasyny, długie ciemne włosy związała z tyłu głowy rzemieniem. Jak większość indiańskich dziewczynek w tym wieku i o tej porze roku miała na sobie jedynie sięgającą do kolan spódnicę ze skóry jelenia. Na nagiej piersi wisiał amulet; biust nie zaczął jeszcze rosnąć. Miała idealną skórę, chronioną przed słońcem i komarami cienką warstwą tłuszczu z szopa. Gdy dorośnie, zapewne zacznie się malować – odrobina czerwonej farby na policzkach i czarnej wokół oczu. Van Dyck miał nadzieję, że do tego czasu pozostanie taką samą cudowną dziewczynką. Indianki nie robiły sobie takich wielkich tatuaży jak mężczyźni, ale mimo wszystko…
– Lepiej będzie, jak z tym zaczekasz – powiedział ostrożnie. – Dopóki nie wyjdziesz za mąż. Wtedy wybierzesz sobie tatuaż, który spodoba się także mężowi.
Zamyśliła się na chwilę i skinęła głową.
– Zaczekam.
Siedziała w milczeniu, jakby się nad czymś zastanawiała.
– Zabiłeś kiedyś niedźwiedzia? – spytała w końcu.
Rytuał inicjacji. Wśród jej współplemieńców każdy chłopiec, chcąc stać się mężczyzną, musiał zabić jelenia. Miało to głęboki sens. Chłopak pokazywał w ten sposób, że będzie w stanie wyżywić rodzinę. Ale żeby wykazać się męstwem, musiał wypełnić dużo trudniejsze i niebezpieczniejsze zadanie: zabić niedźwiedzia. Mężczyzna, któremu się to udało, stawał się prawdziwym wojownikiem.
– Zabiłem – powiedział. Siedem lat wcześniej, na ziemiach Irokezów. Miejscowi Indianie przestrzegli go, że na górskim szlaku, którym zamierzał podążyć, doszło ostatnio do kilku wypadków. Ataki niedźwiedzi, choć zdarzały się rzadko, budziły grozę. Ale był na to przygotowany. Jednak miał dużo szczęścia, bo gdy zwierzę pojawiło się nagle i go zaatakowało, zabił je jednym strzałem z muszkietu. – To był czarny niedźwiedź. W górach.
– Sam go zabiłeś?
– Sam.
Nie odezwała się, ale zauważył, że jest zadowolona: jej ojciec był prawdziwym wojownikiem.
Było wczesne popołudnie. Promienie słońca przenikały przez liście drzew i padały na trawiaste skarpy porośnięte poziomkami. Van Dyck wyciągnął się na derce, czując ogarniający go spokój. Plan, który tak nagle przyszedł mu do głowy, pozwoli mu spędzić z córką cały dzień. Rano spotka się na północnym krańcu wyspy z Indianami odprowadzającymi kanoe i odda im Białą Łanię. Potem zajrzy na bouwerie Smita i jeszcze przed zmrokiem wróci do domu. Tak, to był dobry plan, mieli dużo czasu. Zamknął oczy.
Drzemał może kilka minut. Gdy się obudził, Białej Łani nie było.
Rozejrzał się dokoła. Ani śladu dziewczynki. Ogarnął go lęk. A jeśli coś jej się stało? Już miał ją zawołać, gdy kątem oka uchwycił jakiś ruch. Wśród drzew, jakieś sto metrów dalej, podniósł głowę jeleń. Van Dyck znieruchomiał instynktownie, nie wydając z siebie głosu. Zwierzę patrzyło w jego kierunku, ale go nie zauważyło i opuściło łeb.
Dostrzegł Białą Łanię. Kryła się za drzewem, na prawo od jelenia, stojąc pod wiatr. Położyła palec na ustach, nakazując mu milczenie, i wyszła ze swojej kryjówki.
Wiele razy był świadkiem tropienia jeleni, sam też to robił. Ale nigdy w ten sposób. Biała Łania, przemykając między drzewami, wydawała się lżejsza niż cień. Jej stąpające po mchu mokasyny nie wydawały najmniejszego szmeru. Gdy znalazła się blisko jelenia, przypadła do ziemi niczym kot – posuwała się coraz wolniej, zamierając co chwila, sunęła nad ziemią jak leciutki włos. Znalazła się za jeleniem, może w odległości piętnastu metrów… potem dziesięciu… pięciu. Zwierzę nadal nie poczuło jej zapachu. Van Dyck patrzył z niedowierzaniem. Dziewczynka stała za drzewem, trzy kroki od jelenia, skubiącego trawę. Czekała. Zwierzę podniosło łeb, znieruchomiało i znów zaczęło się paść. Biała Łania wystrzeliła do przodu. Przecięła powietrze jak błyskawica. Jeleń podskoczył i rzucił się do ucieczki, ale wcześniej dziewczynka zdążyła dotknąć jego grzbietu, wydając przy tym okrzyk radości.
Podbiegła ze śmiechem do ojca, który chwycił ją w ramiona. Dirk van Dyck zdał sobie sprawę, że z żadnego ze swoich dzieci nigdy nie był i nie będzie tak dumny, jak dumny był ze ślicznej indiańskiej córki.
– Dotknęłam go! – zawołała wesoło.
– Rzeczywiście. – Przytulił ją. I pomyśleć, że jest ojcem takiego cudownego dziecka! Pokręcił ze zdziwieniem głową.
Przez jakiś czas siedzieli obok siebie na derce. Van Dyck prawie się nie odzywał, ale dziewczynce to nie przeszkadzało. Pomyślał, że czas ruszyć dalej, lecz wtedy Biała Łania odwróciła się do niego.
– Opowiedz mi o mojej matce.
– No cóż – zaczął niepewnie. – Była piękna. Jesteś do niej podobna.
Wrócił myślami do ich pierwszego spotkania w obozie nad cieśniną, gdzie jej ziomkowie zbierali latem małże. Rozstawiali nad brzegiem wigwamy, a nie długie, indiańskie domy. Zebrane małże suszyli, wyskrobywali je z muszli, które potem zakopywali, a mięso wykorzystywali do gotowania zupy. Dlaczego właśnie ta młoda kobieta tak go zafascynowała? Bo była wolna? Być może. Jej mąż i dziecko zginęli. A może przyciągnął go szczególny błysk zaciekawienia w jej oczach? To też. Zatrzymał się tam na dwa dni, przegadali razem cały wieczór. Czuli do siebie pociąg, ale on miał do załatwienia pilne sprawy, więc skończyło się jedynie na rozmowie.
Wrócił po tygodniu.
Dopiero u jej boku naprawdę poznał Indian. Zrozumiał, dlaczego wielu pierwszych holenderskich osadników, nie mając swoich kobiet, żeniło się z Indiankami, a potem nie chciało ich oddalić mimo silnych nacisków ze strony pastorów. Matka Białej Łani była zwinna jak dzikie zwierzę, ale gdy on był zły albo zmęczony, stawała się łagodna jak gołębica.
– Bardzo ją kochałeś?
– Bardzo. – To była prawda.
– A potem ja się urodziłam.
Zgodnie ze zwyczajami tego ludu w klanie matki zawsze było miejsce dla dzieci takich jak ona.
– Gdybyś nie miał żony w forcie białych ludzi, ożeniłbyś się z moją matką, prawda?
– Oczywiście. – Kłamstwo. Ale niewinne.
– Zawsze do niej przyjeżdżałeś.
Tak, do tamtej strasznej wiosny trzy lata wcześniej. Kiedy pojawił się w wiosce, dowiedział się, że matka Białej Łani jest chora. „Była w szałasie potu – powiedziano mu. – Ale nic nie pomogło. Teraz są u niej szamani”.
Znał ich zwyczaje. Nawet przy wysokiej gorączce Indianin szedł do maleńkiej chatki, w której za sprawą rozgrzanych do czerwoności kamieni było jak w piecu. Gdy chory był dosłownie zlany potem, wychodził, zanurzał się w chłodnej rzece, a potem sechł przy ogniu zawinięty w ciepły pled. Taka terapia często pomagała. A jeśli nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, byli jeszcze znający się na ziołach szamani.
Gdy zbliżył się do chaty, w której leżała matka Białej Łani, wyszedł mu na spotkanie stary Indianin. „Tylko meteinu mogą jej pomóc”, powiedział ze smutkiem. Meteinu mieli dużo większą moc niż zwykli szamani. Potrafili przenosić się do świata duchów i znali tajemne zaklęcia. Jeśli tylko oni mogli jej pomóc, to znaczy, że kobieta była bliska śmierci. „Na co zachorowała?” – spytał van Dyck.
„Na gorączkę. – Starzec skrzywił się niepewnie. – Na skórze ma…”. Wskazał blizny po ospie i odszedł w milczeniu.
Blizny po ospie. Van Dyck poczuł na plecach zimny dreszcz. Choroby przywleczone przez białych ludzi do Ameryki, największe przekleństwo. Grypa, odra, ospa wietrzna były w Europie powszechne, ale Indianie nie mieli na nie żadnej odporności. Nieraz całe wioski padały ich ofiarą. Z tego powodu rdzenna ludność w tych okolicach zmniejszyła się niemal o połowę. Biali ludzie przywieźli na swoich statkach malarię i syfilis. Ale największy lęk budziła ospa. Poprzedniego roku ta potworna plaga wybiła niemal całe plemię na południe od Nowych Niderlandów, a potem choroba pojawiła się nawet w Nowym Amsterdamie.
Czy to rzeczywiście ospa?
Potem zrobił coś strasznego. Oczywiście miał wiele na swoje usprawiedliwienie. Musiał myśleć o sobie, o swojej żonie i dzieciach, o mieszkańcach Nowego Amsterdamu. Nawet pastor by mu powiedział: wybierz większe dobro. Tak, czuł się usprawiedliwiony. Postąpił słusznie, kiedy po krótkim wahaniu popędził do łodzi i nie zobaczywszy się nawet z Białą Łanią, popłynął w dół rzeki.
A może powinien był zaczekać, zamiast uciekać jak tchórz? Rodzina zgromadziła się przy niej, ale on ją opuścił. Mógł przynajmniej porozmawiać z dzieckiem. Do tej pory odczuwał z tego powodu ból i przeraźliwy lodowaty wstyd. Kilka razy w roku budził się w środku nocy i płakał nad swoją podłością.
Kiedy wrócił po miesiącu, znalazł Białą Łanię pod dobrą opieką dalszych krewnych. Jej matka zmarła następnego dnia po jego ucieczce – nie na ospę, lecz na odrę.
Ze wszystkich sił starał się to córce wynagrodzić. Pojawiał się w obozie co roku, gdy Indianie obchodzili święto zmarłych. Zazwyczaj nie rozmawiało się o tych, którzy odeszli, ale podczas święta należało o nich mówić i modlić się za ich dusze. Właśnie to robił przez ostatnie kilka dni, a potem zabrał Białą Łanię do Nowego Amsterdamu.
– A jaka byłam jako dziecko? – spytała dziewczynka.
– Musimy ruszać dalej – odparł. – Ale opowiem ci po drodze.
Opuścili porośniętą poziomkami polanę i znów znaleźli się na starym indiańskim szlaku. Posuwali się powoli, a van Dyck starał się przywołać jak najwięcej wspomnień z tamtych dni, gdy był z nią i z jej matką. Biała Łania wyglądała na zadowoloną. Po jakimś czasie posadził ją przed sobą na koniu, choć nie uskarżała się na zmęczenie.
Przed zmierzchem dotarli na skraj Manhattanu i rozbili obóz na niewielkim wzniesieniu powyżej indiańskich jaskiń. Owinęli się derkami i leżąc na wznak, patrzyli na bezchmurne, rozgwieżdżone niebo.
– Wiesz, gdzie jest teraz moja mama? – spytała dziewczynka.
– Tak. – Wiedział, w co wierzą Indianie. Podniósł rękę, wskazując Drogę Mleczną. – Jej dusza wędrowała gwiezdną ścieżką, aż dotarła do dwunastego nieba. Teraz jest u Stwórcy wszystkich rzeczy.
Milczała tak długo, że uznał, że zasnęła.
– Często o tobie myślę – powiedziała nagle sennym głosem.
– Ja też o tobie myślę.
– Wiesz, że jak jestem daleko, to zawsze możesz mnie usłyszeć?
– W jaki sposób?
– Kiedy wieje lekki wiatr, wsłuchuj się w jego oddech pośród sosen. Wtedy mnie usłyszysz.
– Będę słuchał.
Rano dotarli do rzeki, gdzie czekali już dwaj Indianie z dużym kanoe. Pożegnali się i Dirk van Dyck pojechał do domu.
Margaretha van Dyck zwlekała trzy tygodnie. Nastało niedzielne popołudnie. Mąż czytał w salonie dzieciom i Quashowi, małemu niewolnikowi, a ona obserwowała ich z fotela. W takich sytuacjach podobał się jej najbardziej. Ich syn Jan, trzynastoletni silny chłopiec z czupryną ciemnych włosów, uwielbiał ojca i chciał pójść w jego ślady. Dirk zabierał go czasem do składu celnego, wyjaśniał, jak są zbudowane żaglowce, opowiadał o dalekich portach i morskich wiatrach, które wyznaczały trasy podróży. Ale Jan przypominał też Margarecie jej własnego ojca. Nie był tak krnąbrny i samowolny jak Dirk, wolał spędzać czas w kantorze. Dobrze się zapowiadał.
Kilka lat wcześniej z powodu febry stracili dwoje dzieci. To był dla nich straszny cios. Los im to wynagrodził, dając Clarę. Miała teraz pięć lat, jasnowłosa i niebieskooka wyglądała jak aniołek. Była rozkosznym dzieckiem. Ojciec ją uwielbiał.
Niewolnik Quash też dobrze się sprawował. Miał tyle samo lat co Jan, więc bawili się razem jako małe dzieci. I dobrze się odnosił do Clary. Ale znał swoje miejsce.
Patrząc na męża czytającego na głos całej rodzinie, Margaretha pomyślała, że jej małżeństwo ma szansę przerodzić się w szczęśliwy związek pod warunkiem, że uda jej się dokonać małych zmian.
Kiedy więc wspólna lektura dobiegła końca, dzieci pobiegły do sąsiadów, a mąż wspomniał o czekającej go wkrótce kolejnej wyprawie w górę rzeki, skinęła spokojnie głową. A potem zastawiła swoją pułapkę.
– Chyba powinieneś w końcu dołączyć do syndykatu.
Rzucił jej szybkie spojrzenie i wzruszył ramionami.
– Nie stać mnie na to.
Zauważyła jednak, że wzbudziła jego zainteresowanie.
Dirk van Dyck odnosił duże sukcesy w handlu futrami. Ćwierć wieku wcześniej, gdy Kompania Zachodnioindyjska była monopolistą w porcie, mógłby odgrywać naprawdę znaczącą rolę. Ale od tamtego czasu gospodarka Nowego Amsterdamu rozwinęła się i stała bardziej otwarta. No i zawiązał się złoty krąg najważniejszych rodów – Beekmanów, van Rensselaerów, van Cortlandtów i kilku innych – które stworzyły syndykaty finansujące przewóz tytoniu, cukru, niewolników i innych towarów. Właśnie na tym można było zbić fortunę. O ile miało się odpowiednią sumę na wpisowe.
– Mamy więcej pieniędzy, niż myślisz – powiedziała spokojnie. My: mąż i żona. Jakby te pieniądze były ich wspólną własnością. Ale oboje wiedzieli, że to nieprawda. Pół roku wcześniej Margaretha odziedziczyła majątek po ojcu, a zgodnie z intercyzą jej mąż nie miał nad nim kontroli. Nie zamierzała też zdradzać, ile ten majątek jest wart. – Myślę, że moglibyśmy zainwestować trochę w syndykat.
– To dość ryzykowne – zaoponował.
Spodziewała się tego. Największymi inwestorami w całej kolonii były bogate wdowy i żony. Rozmawiała już ze wszystkimi.
– Owszem. Ale wierzę w twój zmysł. – Patrzyła, jak van Dyck się zastanawia. Przejrzał jej plan? Być może. Ale taką ofertę trudno odrzucić. Uśmiechnął się po chwili.
– Moja kochana żono – powiedział z czułością w głosie. – Czuję się zaszczycony twoim zaufaniem i przyrzekam, że zrobię wszystko dla dobra naszej rodziny.
„Nie próbuj rządzić swoim mężem. Przeprowadź wszystko tak, by to on podjął decyzję”. Tej rady udzieliła jej najbogatsza kobieta w kolonii, która właśnie wzięła sobie trzeciego młodszego męża. Margaretha uznała, że van Dyck szybko rozsmakuje się w większych transakcjach i interesach. Oraz w bogatym życiu towarzyskim, które się z tym wiązało. Niedługo będzie tak zajęty w Nowym Amsterdamie, że zapomni o uganianiu się za Indiankami. A gdy już przywyknie do nowego życia, nie popełni żadnego błędu, bojąc się, że żona obetnie mu fundusze.
– I tak muszę wyruszyć w górę rzeki – rzucił.
– Naprawdę? – Zmarszczyła brwi.
– Nie mogę z dnia na dzień rzucić handlu futrami. W każdym razie nie teraz. Te pieniądze wciąż są nam potrzebne.
Zawahała się. To prawda, jego dochody przydawały się w gospodarstwie. Zwłaszcza że wciąż utrzymywała w tajemnicy wysokość odziedziczonej sumy. Ale rozszyfrowała jego grę. Próbował wyślizgnąć się z pułapki. Do diabła z nim.
Czyżby miał inną kobietę? A może nawet kilka? Tamto indiańskie dziecko na pewno było jego sprawką. Co oznaczało, że mógł się wpakować w niezłe tarapaty. Stuyvesant, jako żarliwy obrońca porządku moralnego, ogłosił, że wszelkie kontakty seksualne z Indianami są sprzeczne z prawem. Ale postawienie męża przed gubernatorskim sądem niczego by nie rozwiązało, nie mówiąc już o uczuciach Margarethy. Nie, zachowanie spokoju będzie najlepszym rozwiązaniem. Niech van Dyck wykręca się, ile chce, ona i tak go przechytrzy. Da mu tyle zajęć, że zaniecha długich wyjazdów.
– Masz rację – powiedziała potulnie. Niech myśli, że postawił na swoim.
Kolejne tygodnie były dla Dirka van Dycka bardzo udane. Zawarł bliższą znajomość z grupą poważnych kupców przewożących tytoń na drugą stronę Atlantyku do wytwarzających mieszanki manufaktur w starym Amsterdamie. Jego i Margarethę zapraszano do zamożnych domów, w których wcześniej nie bywali. Kupił sobie nowy kapelusz i kilka par cienkich jedwabnych pończoch. Piec w salonie został obłożony pięknymi niebiesko-białymi kaflami. A Quashowi, małemu niewolnikowi, który kręcił się po obejściu i wykonywał drobne prace, Margaretha sprawiła odpowiednie odzienie i przyuczyła go do podawania do stołu. Gdy stary pastor zaszczycił ich wizytą, wyraził szczególne uznanie dla umiejętności chłopca.
Któregoś czerwcowego dnia, po zakończeniu partii kręgli w gospodzie, jakiś młody kupiec nazwał Dirka baas, czyli pryncypałem. Baas – to holenderskie słowo oznaczało kogoś poważanego. Dirk poczuł się pewny siebie; jego żona wyglądała na uszczęśliwioną.
Dlatego późniejsza kłótnia tak bardzo go zaskoczyła.
Był lipcowy wieczór. Następnego dnia Dirk miał wyruszyć w górę rzeki. Margaretha wiedziała o tym już od jakiegoś czasu. Więc jej nagłe słowa wydały mu się bezsensowne.
– Nie powinieneś jutro wyjeżdżać – powiedziała.
– Dlaczegóż to? Wszystko przygotowane.
– Bo nie powinieneś zostawiać rodziny w takich niebezpiecznych czasach.
– Niebezpiecznych?
– Przecież wiesz. Anglicy.
– Co tam Anglicy. – Wzruszył ramionami.
Miała trochę racji. Springsteen, z którego zdaniem bardzo się liczył, objaśnił mu to kilka dni temu. „To prawda, Anglicy chcą przejąć handel futrami i niewolnikami. Na dodatek co roku w naszym porcie przeładowuje się tytoń o wartości dziesięciu tysięcy funtów, i na tym też chętnie położyliby rękę. Ale najważniejszy, przyjacielu, jest Nowy Amsterdam. Ten, kto go ma, ma i rzekę, czyli może kontrolować wszystkie tereny na północy”.
Anglicy stawali się coraz bardziej napastliwi. Kontrolowali zachodni skrawek długiej wyspy, a część położoną bliżej Manhattanu zostawili Holendrom. Jednak zeszłego roku Winthrop, gubernator Connecticut, zażądał od niektórych holenderskich osadników płacenia podatków. Nie wszyscy mieli odwagę odmówić.
A niedawno pojawiły się podstawy do jeszcze większych obaw.
Król Anglii Karol II był może zabawnym hultajem, ale jego młodszy brat Jakub, książę Yorku, stanowił przeciwieństwo. Niewielu darzyło go sympatią. Uchodził za człowieka dumnego, upartego i ambitnego. Dlatego wieść o tym, że „król przekazał bratu amerykańskie kolonie, od Massachusetts aż po Maryland”, wywołała wielkie poruszenie. Na tym terytorium leżały Nowe Niderlandy. Książę Yorku wysyłał do Ameryki flotę, żeby wyegzekwować swoje prawa.
Stuyvesant wziął się ostro do roboty. Wzmacniał obronę i rozmieszczał nowe posterunki. Kompania Zachodnioindyjska kazała mu bronić kolonii, choć nie dała mu ani wojska, ani pieniędzy. Waleczny gubernator gotów był utrzymać Nowy Amsterdam za wszelką cenę.
Tymczasem z Holandii przyszła też inna wiadomość. Brytyjski gubernator dał Holendrom solenne zapewnienie, że nie muszą się obawiać o swoje kolonie. Angielska flota miała płynąć tylko do Bostonu. Statki rzeczywiście tam się zatrzymały. Kryzys został zażegnany. Stuyvesant wyruszył w górę rzeki, żeby uporać się z problemami stwarzanymi przez Mohawków.
Kiedy więc Margaretha posłużyła się argumentem o angielskim zagrożeniu, van Dyck przejrzał jej grę: chciała mu dyktować, co ma robić. Nie mógł do tego dopuścić.
– A moje interesy? – spytał.
– Zaczekają.
– Wątpię. – Umilkł, czując na sobie jej baczne spojrzenie. – Tobie i dzieciom nic nie grozi – dodał.
– Ty tak uważasz.
– Bo to prawda.
– To znaczy, że nie zostaniesz z nami?
– Nawet Moskiewski Książę uważa, że jest bezpiecznie – rzucił swobodnie. Tak mieszkańcy Nowego Amsterdamu nazywali Stuyvesanta, mając mu za złe dyktatorskie zapędy.
– Nie musisz używać tego głupiego przezwiska – powiedziała ze złością.
– Dobrze. – Wzruszył ramionami. – Jak dla mnie może być Kuternoga.
Tak naprawdę większość kupców, łącznie z bogatymi przyjaciółmi jego żony, nie lubiła ani Stuyvesanta, ani Kompanii Zachodnioindyjskiej. Van Dyck podejrzewał, że niektórym jest wręcz wszystko jedno, w czyich rękach znajdzie się kolonia, byle ich interesy nie ucierpiały. Wydało mu się nieco zabawne, że przyjaciele Margarethy podzielali raczej jego poglądy, a nie jej.
– On jeden jest wart więcej niż was dziesięciu! – krzyknęła rozwścieczona.
– Mój Boże! – roześmiał się. – Gotów jestem pomyśleć, że się w nim zakochałaś.
Posunął się za daleko. Wybuch był nieunikniony.
– Tylko to ci chodzi po głowie? Nie sądź innych własną miarą. A skoro już mowa o twoich wyprawach do Indian… – Gorzka pogarda w jej głosie była aż nadto wyraźna. – Radzę ci wrócić w ciągu trzech tygodni, jeśli chcesz nadal wydawać moje pieniądze! – Wykrzyczała tę groźbę, zrywając się z miejsca. Jej oczy rzucały gniewne błyski.
– Wrócę – zaczął z lodowatym spokojem – gdy załatwię wszystkie sprawy.
Ale Margaretha była już za drzwiami.
Wyjechał nazajutrz o świcie, nawet się z nią nie pożegnawszy.
Był pogodny letni ranek. Szeroka łódź z poszyciem klinkierowym, napędzana przez czterech wioślarzy, kierowała się na północ. Jednak tego dnia van Dyck nie wypłynął na wielką Rzekę Hudsona, lecz rozpoczął wyprawę po drugiej stronie Manhattanu, na Rzece Wschodniej. Na środku pokładu leżał ogromny stos kurtek z grubej, sztywnej wełny. Taki ładunek powinien zwieść podejrzliwe spojrzenia.
Wokół panowała cisza. Powoli minęli długi, niski skrawek lądu na środku rzeki i znalazłszy się w odległości ośmiu mil od nabrzeża Nowego Amsterdamu, skręcili w prawo, ku małej przystani po wschodniej stronie, gdzie czekała na nich grupka mężczyzn z wozem pełnym beczułek. To był ich prawdziwy ładunek.
Przeniesienie go na łódź zabrało im dłuższą chwilę. Korpulentny osadnik, najwyraźniej przywódca całej grupy, zapytał, czy van Dyck chce sprawdzić jakość.
– Taka sama jak ostatnio?
– Taka sama.
– Mam do was zaufanie. – Wiele razy robili interesy.
Brandy. Indianie kupowali ją w każdej ilości, choć taki handel był zakazany prawem. „Ale przestępstwo jest mniejsze – tłumaczył dobrotliwie osadnik – bo ją rozwodniłem”. Tylko trochę – Indianie nie wyczuwali różnicy – ale wystarczająco, żeby dołożyć parę groszy do zarobków van Dycka. Po załadowaniu całego towaru łódź wpłynęła w główny nurt.
W tym przedsięwzięciu była tylko jedna trudność: towar odbierało się na Rzece Wschodniej. Stąd van Dyck mógł albo wrócić do Nowego Amsterdamu, albo płynąć wzdłuż wschodniego brzegu Manhattanu i dotrzeć do Rzeki Hudsona nieco dalej na północ. A to było dość niebezpieczne.
Na końcu Rzeki Wschodniej nurt się rozwidlał. Na lewo wąski kanał okrążał północny czubek Manhattanu. Szerszy kanał po prawej stronie prowadził na wschód, ku dużej cieśninie, której gładkie wody, osłaniane przez długą wyspę, ciągnęły się przez blisko sto mil. Niebezpieczne było samo rozwidlenie. Nurt we wszystkich trzech odnogach wydawał się spokojny, ale spotykały się tu rozmaite prądy i pływy, wywołując silne wiry, których wypatrzenie utrudniały liczne małe wysepki. Nawet w najbardziej bezwietrzne dni, gdy wydawało się, że leniwy nurt ledwo porusza trzcinami, łodzie niedoświadczonych przewoźników wpadały nagle w odmęty i roztrzaskiwały się o ścianę wody, która wyłaniała się z głębin niczym rozgniewany bóg. To miejsce nazywano Wrotami Piekieł. I najlepiej było go unikać.
Z największą ostrożnością, trzymając się blisko brzegu Manhattanu, wpłynęli do wąskiego kanału po lewej stronie i pokonali go bezpiecznie mimo kilku gwałtownych uderzeń fal.
Po lewej ręce leżało niewielkie osiedle Harlem. Najbardziej wysunięta na północ część Manhattanu miała zaledwie milę szerokości, ale wznosiła się na imponującą wysokość. Z prawej strony zaczynały się ziemie Broncka. Wąski kanał ciągnął się jeszcze przez kilka mil, mijając stare indiańskie jaskinie i obozowiska, i przez kręty wąwóz dochodził do wielkiej Rzeki Północnej. Tam trzeba było pokonać kolejne niebezpieczne miejsce pełne poprzecznych prądów. Znalazłszy się na wielkiej rzece, van Dyck odetchnął z ulgą.
Dalej podróż była już łatwa. Kiedy przypływ Atlantyku wdzierał się do zatoki, łagodnie cofał nurt rzeki. Teraz przypływ działał na ich korzyść, ze wstecznym prądem mogli płynąć przez wiele mil. Wyładowane łodzie posuwały się szybko na północ przy niewielkim wysiłku wioślarzy. Po prawej stronie minęli posiadłość Junkra. Po lewej ciągnęły się wysokie nadrzeczne skały zachodniego brzegu, ustępując w końcu łagodnym wzgórzom. Wreszcie van Dyck zobaczył swój cel – indiańską wioskę na wschodnim brzegu.
– Tu zostaniemy na odpoczynek do rana – powiedział wioślarzom.
Jego przyjazd ją ucieszył, z radością więc oprowadzała go po wiosce, żeby mógł przywitać się ze wszystkimi rodzinami. Domy, zrobione z młodych drzewek, wygiętych, powiązanych i pokrytych korą, niechronione żadną palisadą, stały na ziemnej półce nad brzegiem. Największy dom, długi i wąski, zamieszkiwało pięć rodzin. Obok rosły dwa kasztanowce, a w zaroślach z tyłu krzaki dzikich winogron. Nad wodą stały ramy z nawiniętymi sieciami rybackimi. Na płyciznach w pobliżu trzcin żerowały łabędzie i kaczki krzyżówki.
Może i moja córka jest biedna, ale jej życie nie jest gorsze od mojego, pomyślał van Dyck.
Późnym popołudniem zjedli posiłek – mięsistą rybę wyłowioną z rzeki. Do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin, więc Biała Łania poprosiła go, by poszedł z nią na skałę na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się piękny widok na rzekę. Zauważył, że dziewczynka niesie jakiś mały przedmiot zawinięty w liście. Rozsiedli się wygodnie w popołudniowym słońcu i patrzyli na krążące w górze orły.
– Mam dla ciebie podarunek – powiedziała po dłuższej chwili. – Sama go zrobiłam.
– Mogę zobaczyć?
Podała mu zawiniątko. Rozplątał liście i uśmiechnął się z zachwytem.
– Wampum! – zawołał. – Piękny. – Bóg wie, ile godzin poświęciła, żeby go wykonać.
Wampum. Maleńkie muszelki z dziurkami w środku nawleczone na sznurki. Białe muszle pobrzeżek, fioletowe i czarne sercówek. Splecione sznurki służyły jako pasy, opaski na włosy i inne ozdoby.
Oraz jako środek płatniczy. Wśród Indian wampumami płaciło się za rozmaite towary, spłacało daniny i posagi. Biały oznaczał pokój i życie, czarny – wojnę i śmierć. Ale wampumy miały też skomplikowane wzory i geometryczne piktogramy, które dawało się odczytać. Wielkie, ceremonialne pasy, długie na ponad metr, uświetniały ważne uroczystości albo zawieranie traktatów. Święci mężowie nosili wampumy bogate w symbolikę o głębokim znaczeniu.
Holendrzy dość szybko zauważyli, że mogą kupować futra za wampumy, na które mówili „sewan”. Ale angielscy purytanie z Massachusetts posunęli się jeszcze dalej. Zgodnie z tradycją Indianie latem wykopywali muszle z piasku, a zimą wykonywali żmudną pracę wiercenia otworów kamiennym świdrem. Wykorzystanie stalowych świdrów przyśpieszyło produkcję i Anglicy zaczęli wyrabiać własne wampumy, eliminując w ten sposób miejscowych Indian. W rezultacie wartość wampumów malała, bo ich podaż ciągle rosła. Dla holenderskich i angielskich kupców taka inflacja była czymś normalnym, ale Indianie, ceniąc piękno i rzeczywistą wartość swoich wyrobów, uważali, że biali ludzie chcą ich oszukać.
Van Dyck trzymał w dłoniach pas, który miał siedem centymetrów szerokości, ale był długi na prawie dwa metry, mógł się nim więc owinąć w pasie co najmniej dwa razy. Na tle z białych muszelek widniały drobne, geometryczne figury zaznaczone fioletowym kolorem. Dziewczynka wskazała z dumą.
– Wiesz, co to znaczy? – spytała.
– Nie – przyznał.
– Tu jest napisane – przeciągnęła palcem – ojciec Białej Łani. – Uśmiechnęła się. – Będziesz go nosił?
– Tak, zawsze – obiecał.
– To dobrze. – Patrzyła z radością, jak van Dyck zakłada pas. Potem siedzieli długo w milczeniu, obserwując słońce, które powoli czerwieniało, a wreszcie skryło się za lasem po drugiej stronie rzeki.
Rano, przy odjeździe, van Dyck obiecał córce, że w drodze powrotnej znów ją odwiedzi.
Miał tego lata przyjemną podróż. Pogoda mu sprzyjała. Na zachodnim brzegu ciągnęły się ogromne, zalesione tereny znajdujące się pod kontrolą plemion mówiących po algonkeńsku, tak jak lud jego córki. Mijał dobrze sobie znane strumienie. Lubił mówić, że podróżuje jako gość tej rzeki. Puls potężnego oceanicznego przypływu docierał na odległość stu pięćdziesięciu mil w głąb lądu, prawie do fortu Orange. Latem słona morska woda pojawiała się nawet sześćdziesiąt mil od ujścia. Dlatego van Dyck mógł płynąć, leniwie niesiony przez prąd aż do swojego celu na terytorium Mohawków.
Mohawkowie wzbudzali w wielu ludziach lęk. Indianie zamieszkujący tereny wokół Manhattanu mówili w języku Algonkinów, ale potężne plemiona, takie jak Mohawkowie, kontrolujące wielkie obszary na północy, władali irokeskim. Mohawkowie nie darzyli miłością Algonkinów. Od blisko czterdziestu lat prowadzili z nimi wojny. Najeżdżali ich wioski i wymuszali daniny. Choć otaczała ich groźna aura, Holendrzy traktowali relacje z nimi trzeźwo i pragmatycznie.
„To nawet lepiej. Jeśli szczęście dopisze, Angolkinowie będą zajęci walką z Mohawkami i nas zostawią w spokoju”. Holendrzy sprzedawali Mohawkom nawet broń.
W opinii van Dycka takie postępowanie było dość ryzykowne. Północne placówki należące do Nowych Niderlandów, fort Orange i Schenectady, leżały na terytoriach Mohawków, a ci czasem sprawiali problemy. Właśnie z tego powodu Stuyvesant udał się niedawno do fortu Orange. Van Dyck nie darzył go szczególną sympatią, ale był pewien, że stary gubernator poradzi sobie z Indianami. Mohawkowie byli wojowniczy, lecz chętnie przystępowali do rokowań, bo te leżały w ich interesie.
Van Dyck nie obawiał się Indian. Mówił w języku Irokezów i znał ich obyczaje. Nie wyprawiał się zresztą aż do fortu Orange, lecz do małej faktorii leżącej nad mniejszą rzeką o godzinę drogi na południe. Wiele razy się przekonał, że kupców zawsze witano mile, bez względu na toczące się wokół wydarzenia. Dotrze więc do dzikich terenów, sprzeda Mohawkom oszukaną brandy i wróci z dużym ładunkiem futer.
„Cała nadzieja w handlu – mawiał. – Królestwa będą upadać, ale handel zawsze przetrwa”.
Żałował nieco, że musi prowadzić interesy z Mohawkami. Dużo bardziej lubił Algonkinów. Ale co mógł na to poradzić? Zachłanność białego człowieka na futra i gorliwe dostarczanie ich przez Indian doprowadziły do tego, że w dolnym biegu Rzeki Hudsona zostało już niewiele bobrów i Algonkinowie nie mieli czego sprzedawać. Nawet Mohawkowie, chcąc zaspokoić niekończące się potrzeby białych, zapuszczali się coraz dalej na północ, na terytoria Huronów. I to oni dostarczali towar. Więc van Dyck z nimi głównie handlował.
Podróż zajęła mu dziesięć dni i przebiegała bez żadnych incydentów. Faktoria Mohawków, w odróżnieniu od większości wiosek Angolkinów, była otoczona solidną palisadą. Tutejsi Indianie byli twardzi i nieustępliwi, lecz przyjęli jego brandy.
– Chociaż byłoby lepiej, gdybyś przywiózł też strzelby – stwierdzili.
Wracał z największym ładunkiem skór, jaki kiedykolwiek udało mu się kupić. Ale mimo to wcale nie śpieszył się z powrotem na Manhattan. Zamierzał zatrzymywać się po drodze, dzień tu, dzień tam.
Chciał, żeby Margaretha na niego czekała.
Niezbyt długo. Obliczył to sobie starannie. Wyznaczyła mu termin, więc nie mógł go dotrzymać. Naturalnie powie jej, że interesy zatrzymały go dłużej, niż się spodziewał. Ona będzie podejrzewać kłamstwo, ale nic nie zrobi. Zostawić ją w niepewności, tak, to było najlepsze wyjście. Kochał swoją żonę, ale musiał jej pokazać, że nie pozwoli sobą rządzić. Tydzień powinien wystarczyć. Dlatego powiedział wioślarzom, że w drodze powrotnej na południe nie muszą się szczególnie wysilać. Dirk van Dyck spokojnie liczył mijające dni.
Martwiła go tylko jedna rzecz – to, czego nie dopełnił. Niby drobiazg, ale ciągle o tym myślał.
Nie miał podarunku dla córki.
Ten wampum, który mu dała. Naturalnie miał swoją cenę. Ale jednocześnie był bezcenny. Córka zrobiła go dla niego, własnymi rękami nawlekała koraliki, splatała je całymi godzinami, tworząc z nich proste przesłanie miłości.
Jak miał się jej odwdzięczyć? Co dać w zamian? Dłoniom brakowało zręczności. Nie umiał rzeźbić, obrabiać drewna, tkać. Nigdy nie nauczyłem się tych pradawnych umiejętności, pomyślał. Potrafię jedynie kupować i sprzedawać. Jak mam okazać jej miłość, jeśli nie kosztownymi darami?
O mało nie kupił kurtki uszytej przez Mohawków. Ale zapewne by się jej nie spodobała. Poza tym chciał jej dać coś, co pochodziłoby od jego ludu, w końcu krew Holendrów też płynęła w jej żyłach. Gryzło go to nieustannie, ale żaden pomysł nie przychodził mu do głowy i problem pozostał nierozwiązany.
Wpłynęli na terytorium Algonkinów. Nakazał swoim ludziom przybić do zachodniego brzegu, do wioski, w której wcześniej robił interesy. Chętnie podtrzymywał te kontakty, poza tym mógł w ten sposób opóźnić powrót do domu.
Powitano go przyjaźnie. Mieszkańcy byli zajęci przy zbiorach. Jak większość miejscowych plemion, siali w marcu kukurydzę, a w maju czerwoną fasolę, dla której doskonałą podporę stanowiły kukurydziane łodygi. Teraz zbierano jedno i drugie. Van Dyck i jego ludzie zatrzymali się w wiosce na dwa dni, pomagali przy żniwach. Praca była ciężka, w upale, mimo to sprawiała mu przyjemność. Algonkinowie nie handlowali już skórami, ale mieli na sprzedaż kukurydzę, więc van Dyck obiecał, że wróci za miesiąc i przewiezie ich ładunek w dół rzeki.
Zbiory przebiegły sprawnie. Trzeciego dnia wszyscy zasiedli do wieczornego posiłku, a kobiety zaczęły wnosić jedzenie, gdy nagle na rzece pojawiła się mała łódka. Wiosłował jeden człowiek.
Van Dyck z uwagą obserwował zbliżającą się łódź. Gdy przybiła do brzegu, wyskoczył z niej młody mężczyzna i wciągnął ją na ląd. Mężczyzna był jasnym blondynem, najwyżej dwudziestoparoletnim, z lekko wystającymi zębami. Miał przystojną, ale nieco zawziętą twarz. Pomimo ciepłej pogody ubrany był w buty do konnej jazdy i opryskany błotem czarny płaszcz. Niebieskie oczy patrzyły czujnie. Wyjął z łódki skórzaną torbę i zarzucił ją sobie na ramię.
Indianie przyglądali mu się podejrzliwie. Jeden zwrócił się do niego z pytaniem, ale mężczyzna najwyraźniej nie mówił w języku Algonkinów. Gestami wyjaśnił, że prosi o jedzenie i schronienie. Algonkinowie nie odmawiali takim prośbom. Van Dyck wskazał miejsce obok siebie.
Po kilku chwilach okazało się, że przybysz nie mówi też po niderlandzku. Był Anglikiem. Na szczęście van Dyck całkiem dobrze znał angielski. Jednak jasnowłosy mężczyzna w ciemnym płaszczu uważnie dobierał słowa, jakby nie chciał powiedzieć za wiele.
– Skąd jesteś? – spytał van Dyck.
– Z Bostonu.
– A czym się zajmujesz?
– Handlem.
– Co cię tu sprowadza?
– Byłem w Connecticut. Okradli mnie. Straciłem konia. Pomyślałem, że udam się w dół rzeki. – Wziął podaną mu miskę z kukurydzą i zaczął jeść, unikając dalszych pytań.
Van Dyck znał dwa rodzaje bostończyków. Pierwszym byli ludzie bogobojni, surowi purytanie, których zbory żyły zgodnie z zaleceniami Pana Boga. Zalecenia te były jednak dość surowe. Jeśli Stuyvesant uchodził za nietolerancyjnego wobec obcych, takich jak kwakrzy, bo gdy tylko mógł, wyrzucał ich z miasta, jego postępowanie i tak wydawało się łagodne w porównaniu z tym, co działo się w Massachusetts. Wieść niosła, że kwakrów chłostano tam niemal na śmierć. Młodzieniec nie wyglądał jednak na pobożnego człowieka. Drugą grupę stanowili ci, którzy przybywali do Nowej Anglii, by dorobić się fortuny na handlu i łowieniu ryb. Twardzi, zahartowani mężczyźni. Być może nieznajomy młodzieniec był jednym z takich.
Jego opowieść nie brzmiała wiarygodnie. Zbieg, który ucieka na zachód, żeby zgubić pogoń? Łódź była zapewne kradziona. Van Dyck postanowił nie spuszczać z mężczyzny oka.
Tom Master miał za sobą ciężkie chwile. Podczas rejsu do Bostonu jego statek napotkał liczne sztormy. Kiedy po zawinięciu do portu udał się do rodzinnego domu, obecnie zajmowanego przez brata, Eliot przeraził się na jego widok, a potem nie odzywał się przez wiele godzin, co dla Toma było nawet gorsze niż morskie burze. Brat wprawdzie nie wyrzucił go na ulicę, ale na swój milczący sposób dał mu jasno do zrozumienia, że wolę ojca należy szanować nawet po jego śmierci. A Tom złamał wszelkie zasady przyzwoitości, próbując powrócić na łono rodziny.
Początkowo był dotknięty, potem zły. Trzeciego dnia postanowił potraktować całą sprawę jak żart; śmiał się wręcz za plecami brata.
Jednak znalezienie zajęcia w Bostonie nie było już takie zabawne. Nie wiadomo, czy to z powodu swojej kiepskiej reputacji, czy dlatego, że Eliot zdążył ostrzec przed nim całe miasto, Tom nie usłyszał dobrego słowa od żadnego ze znajomych kupców. Wszystko wskazywało na to, że życie w Bostonie nie będzie łatwe.
Zastanawiał się też, czy ojciec zapisał mu coś w testamencie. Zapytał o to wprost, a Eliot odpowiedział: „Tak, ale pod pewnymi warunkami, których nie spełniasz”. Zrozumiał, że jest na przegranej pozycji.