Nowy Jork - Edward Rutherfurd - ebook + książka

Nowy Jork ebook

Edward Rutherfurd

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Edward Rutherfurd opisuje niezwykłą historię, która zaczyna się od majestatycznych pustkowi Nowego Świata, a kończy na drapaczach chmur miasta, które nigdy nie zasypia. Opowiada o drobnych szczegółach dnia codziennego, zarówno z czasów dawno minionych, jak i współczesności, w której życie pędzi z zawrotną szybkością. Jego pióro ożywia przed nami barwną historię czterech stuleci.

Rutherfurd wplata w swoją opowieść losy wymyślonych bohaterów i prawdziwych postaci, towarzyszy im w kolejnych wzlotach i upadkach, tak mocno połączonych z dziejami miasta. Jego książka mówi o tym, jak w ciągu czterystu lat Nowy Jork stał się stolicą świata, przez jednych kochanym, przez innych znienawidzonym do tego stopnia, że chcieli go zniszczyć. W tej epickiej opowieści o Nowym Jorku jak w soczewce skupia się historia Ameryki.

Edward Rutherfurd urodził się w angielskim Salisbury, nad którym góruje słynna średniowieczna katedra. Studiował w Cambridge i kalifornijskim Stanford. Próbował pisać, pracując jednocześnie w branży wydawniczej. W końcu, w 1983 roku, porzucił pracę, żeby osiąść w domu rodzinnym i poświęcić się pisaniu Sarum, powieści historycznej obejmującej okres dziesięciu tysięcy lat, rozgrywającej się w okolicy Stonehenge. Gdy książka ukazała się cztery lata później, od razu trafiła na listy światowych bestsellerów. Od tego czasu Rutherfurd napisał sześć poczytnych powieści, w tym Russka, London i Paryż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1231

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

jak zaczniesz to nie możesz się oderwać, obserwujemy głównych bohaterow pochodzących z kilku rodzin i przy okazji dostajemy porządną dawkę historii w wielce przyswajalny sposób.
00

Popularność




Przedmowa

Nowy Jork jest przede wszyst­kim powie­ścią. Wszyst­kie przed­sta­wione tu rodziny są fik­cyjne, tak samo jak ich udział w wyda­rze­niach histo­rycz­nych. Jed­nak opo­wia­da­jąc na tle kolej­nych stu­leci losy tych boha­te­rów, pró­bo­wa­łem osa­dzić je wśród postaci i oko­licz­no­ści, które były albo mogły być praw­dziwe.

Nazwi­ska głów­nych rodów wystę­pu­ją­cych w tej książce zostały dobrane tak, by mogły ucho­dzić za repre­zen­ta­tywne dla danej kul­tury. Van Dyck jest czę­stym i łatwym do zapa­mię­ta­nia nazwi­skiem holen­der­skim. Angiel­skie nazwi­sko Master też jest dość powszechne, choć przy­znaję, że gdy obmy­śla­łem dzieje tej rodziny kup­ców i makle­rów z Wall Street, okre­śle­nie „Master of the Uni­verse” samo przy­cho­dziło mi do głowy. Innym typo­wym angiel­skim nazwi­skiem jest White. Kel­ler to pięt­na­ste pod wzglę­dem popu­lar­no­ści nazwi­sko nie­miec­kie, ozna­cza­jące „czło­wiek z piw­nicy”. O’Don­nell to cha­rak­te­ry­styczne nazwi­sko irlandz­kie, słynne wło­skie nazwi­sko Caruso wywo­dzi się z połu­dnio­wych Włoch, nato­miast nazwi­sko Adler – czyli po nie­miecku „orzeł” – można spo­tkać w całej Euro­pie Środ­ko­wej. Jeśli idzie o posta­cie prze­lot­nie prze­wi­ja­jące się na kar­tach książki, to nazwi­sko rodu River­sów zostało przeze mnie wymy­ślone, a rodzina Albio­nów poja­wiła się w mojej książce The Forest. Inspi­ra­cją dla imie­nia i nazwi­ska Juan Cam­pos był słynny por­to­ry­kań­ski kom­po­zy­tor Juan Morel Cam­pos. O ile mi wia­domo, nazwi­sko Hum­blay nie ist­nieje, ale jest starą, wystę­pu­jącą w szes­na­sto­wiecz­nych książ­kach modli­tew­nych formą zapisu słowa hum­bly. Nato­miast pocho­dze­nie nazwisk Vor­pal i Ban­der­snatch czy­tel­nik może zna­leźć w wier­szu Lewisa Car­rolla Jab­ber­wocky.

Pro­wa­dze­nie nar­ra­cji nie wyma­gało ode mnie wymy­śla­nia wyda­rzeń histo­rycz­nych. W kilku miej­scach, dla pod­trzy­ma­nia toku opo­wie­ści, doko­na­łem pew­nych uprosz­czeń skom­pli­ko­wa­nych zja­wisk i szcze­gó­łów, ale w moim prze­ko­na­niu nie wypa­czyły one prawdy histo­rycz­nej. W tym miej­scu muszę jed­nak dodać kilka uwag w spra­wie inter­pre­ta­cji.

Cho­dzi mi o ple­miona ame­ry­kań­skich Indian. Rejon Nowego Jorku zamiesz­ki­wało mnó­stwo ple­mion, mię­dzy innymi Tap­pa­no­wie czy Hac­ken­sac­ko­wie – nazwy te prze­trwały w miej­sco­wej topo­gra­fii – jed­nak wymie­nia­nie ich wszyst­kich mogłoby być dla czy­tel­nika zbyt zawiłe. Dla­tego wspo­mi­na­jąc o tych ple­mionach, posłu­guję się – zgod­nie z powszechną prak­tyką – nazwą wspól­nej im wszyst­kim grupy języ­ko­wej: Algon­ki­no­wie. Z tego samego powodu ple­miona żyjące nieco dalej na pół­noc nazy­wam Iro­ke­zami, cho­ciaż tam, gdzie wydało mi się wła­ściwe, wymie­niam też poje­dyn­cze ple­miona, na przy­kład Mohaw­ków. Nie­któ­rym czy­tel­ni­kom może się wyda­wać dziwne, że w pierw­szej czę­ści książki nie poja­wia się nazwa Lenape, ozna­cza­jąca pier­wot­nych miesz­kań­ców Man­hat­tanu. Jed­nak ter­min ten poja­wił się w póź­niej­szym okre­sie histo­rycz­nym i opi­sy­wane przeze mnie ludy nie mogły go uży­wać.

W nie­któ­rych now­szych pra­cach, a zwłasz­cza w The Island at the Cen­ter of the World, wspa­nia­łej książce Rus­sella Shorto o Nowym Amster­da­mie, zwraca się uwagę na tra­dy­cję wol­no­ści oby­wa­tel­skich, którą wpro­wa­dzili do Nowego Jorku Holen­drzy. Sta­ra­łem się zobra­zo­wać to w swo­jej książce, poka­zu­jąc jed­nak, że tra­dy­cja ta ma rów­nież korze­nie w śre­dnio­wiecz­nej Anglii i innych kra­jach Europy.

Moje pier­wotne prze­ko­na­nie, że Anglicy trak­to­wali nie­wol­ni­ków z więk­szym okru­cień­stwem niż Holen­drzy, zostało sko­ry­go­wane po roz­mo­wach z pro­fe­so­rem Gra­ha­mem Hod­ge­sem, który w książce Root & Branch oma­wia tę kwe­stię bar­dzo szcze­gó­łowo.

Wedle mojej oceny angiel­ski guber­na­tor lord Corn­bury rze­czy­wi­ście był trans­we­stytą. Kilku wybit­nych histo­ry­ków potwier­dziło taką opi­nię.

Moje spoj­rze­nie na zmie­nia­jące się rela­cje pomię­dzy Angli­kami i Ame­ry­ka­nami ewo­lu­owało w toku nar­ra­cji, a to za sprawą roz­mów z pro­fe­so­rem Edwi­nem G. Bur­row­sem, wybit­nym współ­au­to­rem Gotham i auto­rem książki For­got­ten Patriots, która uka­zała się, gdy pisa­łem tę powieść.

Nowy Jork to chyba naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane mia­sto na świe­cie. Każdy powie­ścio­pi­sarz opi­su­jący jego bogatą histo­rię musi doko­ny­wać wielu wybo­rów. Mam jed­nak nadzieję, że udało mi się oddać przy­naj­mniej jakąś część dzie­jów i ducha mia­sta, które darzę wielką miło­ścią.

Nowy Amsterdam

Rok 1664

A więc tak sma­kuje wol­ność.

Kanoe pły­nęło z nur­tem rzeki, woda ude­rzała o dziób. Dirk van Dyck spoj­rzał z nie­po­ko­jem na dziew­czynkę. Może ta podróż to jed­nak straszny błąd?

Wielka rzeka przy­zy­wała go na pół­noc. Wiel­kie niebo przy­zy­wało go na zachód. Kra­ina wielu rzek, kra­ina wielu gór, kra­ina wielu lasów. Jak daleko mogła się cią­gnąć? Tego nie wie­dział nikt. W każ­dym razie nie wie­dział na pewno. Jedy­nie słońce, zawie­szone wyżej niż orły, w swo­jej wędrówce na zachód widziało ją w cało­ści.

Tak, na tych dzi­kich prze­strze­niach van Dyck odna­lazł wol­ność. I miłość. Był potęż­nym męż­czy­zną. Miał na sobie holen­der­skie pan­ta­lony, buty z wywi­nię­tymi cho­le­wami i skó­rzaną kami­zelkę narzu­coną na koszulę. Zbli­żali się do portu, więc wło­żył kape­lusz z pió­rem i sze­ro­kim ron­dem. Cały czas obser­wo­wał dziew­czynkę.

Jego córka. Owoc grze­chu. Grze­chu, za który – jak gło­siła jego reli­gia – będzie musiał ponieść karę.

Ile miała lat? Dzie­sięć? Jede­na­ście? Ucie­szyła się, gdy zgo­dził się zabrać ją ze sobą. Miała oczy swo­jej matki. Śliczne indiań­skie dziecko. U swo­ich nosiła imię Biała Łania. Jedy­nie jaśniej­sza skóra zdra­dzała sekret jej życia.

– Nie­długo będziemy na miej­scu. – Holen­der mówił w języku Algon­ki­nów, miej­sco­wych ple­mion.

Nowy Amster­dam. Fak­to­ria. Fort i mia­steczko ukryte za pali­sadą. A jed­no­cze­śnie ważne miej­sce na mapie obej­mu­ją­cego cały świat han­dlo­wego impe­rium Holen­drów.

Van Dyck czuł się dumny z bycia Holen­drem. Mały kraj, który umiał prze­ciw­sta­wić się kró­le­stwu Hisz­pa­nii i zdo­być nie­pod­le­głość. To Holen­drzy zbu­do­wali wiel­kie gro­ble i wydarli morzu ogromne poła­cie żyznej ziemi. Ich nad­mor­skie pro­win­cje two­rzyły han­dlową potęgę, któ­rej zazdro­ściły im inne narody. A w zło­tym wieku Rem­brandta i Ver­me­era nider­landz­kie mia­sta – Amster­dam, Delft, Antwer­pia – z rzę­dami wyso­kich domów ze spa­dzi­stymi dachami, sto­ją­cymi nad oka­za­łymi kana­łami, były mekką arty­stów, uczo­nych i wol­no­my­śli­cieli z całej Europy. Tak, van Dyck był dumny, że jest Holen­drem.

Pływy oce­anu docie­rały do dol­nego biegu rzeki. Tego ranka nurt cią­gnął w kie­runku morza. Ale po połu­dniu prąd zawróci i podąży na pół­noc.

Dziew­czynka patrzyła w dół rzeki, przed sie­bie. Van Dyck sie­dział zwró­cony do niej twa­rzą, opie­ra­jąc się o wielki stos skór, głów­nie bobro­wych, zaj­mu­jący całą środ­kową część łodzi. Wio­sło­wało czte­rech Indian, dwóch na dzio­bie i dwóch na rufie. Tuż za nimi pły­nęło dru­gie czółno z indiań­ską załogą. Van Dyck musiał je zabrać, żeby prze­wieźć wszyst­kie zaku­pione towary. W gór­nym biegu rzeki póź­no­wio­senne niebo wyda­wało grzmiące pomruki; teraz mieli nad sobą szare chmury. A z przodu spo­kojną wodę.

Nagle zza chmur przedarły się pro­mie­nie słońca. Stu­ka­nie wody o burtę zabrzmiało jak indiań­ski bęben nio­sący ostrze­że­nie. Van Dyck poczuł na twa­rzy łasko­ta­nie wia­tru, lek­kie jak musu­jące wino. Nie chciał zro­bić dziew­czynce przy­kro­ści, ale prze­cież musiał to powie­dzieć.

– Nie wolno ci wspo­mnieć, że jestem twoim ojcem.

Spoj­rzała na kamienny wisio­rek, który miała na szyi. Zawie­szono go po indiań­sku, do góry nogami. To było logiczne, bo kiedy trzy­mała go przed oczami, widziała go we wła­ści­wej pozy­cji. Amu­let na szczę­ście. Zama­sko­wany, Pan Lasu, straż­nik rów­no­wagi w przy­ro­dzie.

Biała Łania nie odpo­wie­działa, patrzyła jedy­nie na obli­cze indiań­skiego bożka. O czym ona myśli? Zro­zu­miała jego słowa? Van Dyck nie wie­dział.

Zza skał, które cią­gnęły się wzdłuż lewego brzegu jak wysoki, kamienny ostro­kół, dobiegł odle­gły pomruk. Dziew­czynka się uśmiech­nęła. Van Dyck pomy­ślał, że jego rodacy, jako ludzie morza, nie lubią grzmo­tów, bo te zwia­sto­wały dla nich lęk i znisz­cze­nie. Ale India­nie byli mądrzejsi. Umieli odczy­tać mowę gromu: oto bogo­wie zamiesz­ku­jący naj­niż­szy z dwu­na­stu pozio­mów nie­bios chro­nią świat przed złem.

Przez chwilę dźwięk niósł się echem po rzece, a potem roz­pły­nął w oddali. Biała Łania puściła wisio­rek, poru­sza­jąc z gra­cją ręką. Pod­nio­sła wzrok.

– Poznam twoją żonę?

Dirk van Dyck wcią­gnął powie­trze. Jego żona Mar­ga­re­tha nie spo­dzie­wała się go. Nie uprze­dził jej o swoim powro­cie. Liczył, że uda mu się wysa­dzić dziew­czynkę na brzeg, ukryć ją przed żoną. Co za głu­pota. Odwró­cił się z zakło­po­ta­niem i popa­trzył na rzekę. Dotarli już do pół­noc­nego skrawka wąskiego tery­to­rium zwa­nego Man­hat­ta­nem. Pły­nęli z prą­dem. Za późno, żeby zawró­cić.

* * *

Mar­ga­re­tha de Groot powoli zacią­gnęła się dymem z gli­nia­nej fajki, trzy­ma­nej w zmy­sło­wych ustach. Patrzyła badaw­czo na męż­czy­znę z drew­nianą nogą, zasta­na­wia­jąc się, jaki byłby w łóżku.

Wysoki, wypro­sto­wany, o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu, pomimo siwych wło­sów zdra­dza­ją­cych mocno doj­rzały wiek nie­ustra­szony. Drew­niana pro­teza była meda­lem za odwagę, świa­dec­twem sto­czo­nych bitew. Dla wielu taka rana zakoń­czy­łaby się śmier­cią, ale nie dla Petera Stuy­ve­santa. Szedł ulicą zadzi­wia­jąco szybko. Patrząc na twarde, wypo­le­ro­wane drewno, Mar­ga­re­tha poczuła lekki dreszcz, ale on tego nie zauwa­żył.

Co on o niej myśli? Na pewno mu się podo­bała. Bo cze­muż by nie? Była ładną, trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nią kobietą z dużym biu­stem, okrą­głą twa­rzą i jasnymi wło­sami. Nie roz­tyła się jak wiele innych Holen­de­rek. Zacho­wała zgrabną figurę i miała w sobie coś pocią­ga­ją­cego. A fajkę palili pra­wie wszy­scy Holen­drzy, kobiety i męż­czyźni.

Zauwa­żył ją, zatrzy­mał się i uśmiech­nął.

– Dzień dobry, Greet. – Greet. Dość poufała forma. Mar­ga­re­tha van Dyck, jak więk­szość Holen­de­rek, była znana pod panień­skim nazwi­skiem, Mar­ga­re­tha de Groot. On jed­nak zwró­cił się do niej ina­czej. To prawda, znał ją od dziecka. Ale mimo to… Zwy­kle zacho­wy­wał się ofi­cjal­nie. Pra­wie się zaczer­wie­niła. – Wciąż jesteś sama?

Stała przed swoim domem. Był to typowy holen­der­ski dom, pro­sta, pro­sto­kątna sie­dziba, jed­no­pię­trowa, drew­niana po bokach, ze szczy­tową ścianą od frontu, na któ­rej wid­niał kunsz­towny wzór z żół­tych i czar­nych cegieł. Krót­kie schodki pro­wa­dziły do drzwi wej­ścio­wych, dużych i ocie­nio­nych gan­kiem, praw­dzi­wym holen­der­skim sto­opem. Okna nie były duże, ale całość two­rzyła impo­nu­jące wra­że­nie za sprawą tak lubia­nej przez Holen­drów schod­ko­wej ściany szczy­to­wej i wia­trow­skazu na kra­wę­dzi dachu.

– Twój mąż jest jesz­cze w górze rzeki? – pono­wił pyta­nie Stuy­ve­sant. Ski­nęła głową. – Kiedy wraca?

– A kto to wie? – Wzru­szyła ramio­nami. Nie skar­żyła się na czę­ste wypady męża na pół­noc.

Han­del futrami, zwłasz­cza skó­rami bobrów, roz­wi­nął się tak bar­dzo, że India­nie nie­mal wytę­pili miej­scowe zwie­rzęta. Van Dyck musiał zapusz­czać się coraz dalej w głąb lądu i kupo­wać towar od Iro­ke­zów. Trzeba przy­znać, że radził sobie cał­kiem nie­źle.

Naprawdę musiał wyjeż­dżać na tak długo? W pierw­szych latach mał­żeń­stwa jego eks­pe­dy­cje trwały dwa tygo­dnie, jed­nak potem zaczęły się wydłu­żać. W domu był dobrym mężem, trosz­czył się o żonę i o dzieci. Ale mimo to czuła się zanie­dbana. A dziś rano młod­sza córka spy­tała, kiedy tatuś wróci.

„Jak tylko będzie mógł – odpo­wia­dała Mar­ga­re­tha z uśmie­chem. – Na pewno wróci”.

A może jed­nak jej unika? Może ma inne kobiety?

Dla Mar­ga­re­thy de Groot wier­ność była ważna. Nic więc dziw­nego, że podej­rze­wa­jąc męża o zdrady, dopa­try­wała się w nim sła­bo­ści cha­rak­teru i marzyła o zna­le­zie­niu pocie­sze­nia w bar­dziej zacnych ramio­nach, wsłu­chi­wała się w wewnętrzny głos pod­szep­tu­jący: „Gdyby był takim męż­czy­zną jak guber­na­tor Stuy­ve­sant”.

– Nade­szły cięż­kie czasy, Greet. – W jego gło­sie usły­szała smu­tek, choć twarz niczego nie zdra­dzała. – Mam wielu wro­gów.

Zwie­rzał się jej. Poczuła dreszcz pod­nie­ce­nia. Naj­chęt­niej poło­ży­łaby mu dłoń na ramie­niu, ale zabra­kło jej śmia­ło­ści.

– Ci prze­klęci Anglicy.

Ski­nęła głową.

Impe­rium han­dlowe Holen­drów roz­cią­gało się od Orientu po obie Ame­ryki, ale angiel­scy kupcy nie pozo­sta­wali w tyle. Cza­sem te dwa pro­te­stanc­kie narody wystę­po­wały razem prze­ciwko wspól­nym wro­gom, kato­lic­kim kró­le­stwom Hisz­pa­nii i Por­tu­ga­lii, jed­nak naj­czę­ściej rywa­li­zo­wały ze sobą. Pięt­na­ście lat temu, kiedy Oli­ver Crom­well i jego bogo­bojne woj­sko pozba­wili króla Karola korony wraz z głową, rywa­li­za­cja zaogniła się jesz­cze bar­dziej. Holen­drzy pro­wa­dzili lukra­tywny han­del nie­wol­ni­kami mię­dzy Afryką a Kara­ibami. Zamiary Crom­wella były jasne: „Han­del nie­wol­ni­kami musi nale­żeć do Anglii”.

Wielu uczci­wych Holen­drów uwa­żało sprze­da­wa­nie ludzi za okrutny pro­ce­der, nato­miast dobrzy pury­ta­nie z Anglii nie mieli takich obiek­cji. Crom­well prze­jął od Hisz­pa­nów Jamajkę, która miała słu­żyć jako baza han­dlu nie­wol­ni­kami. Po jego śmierci cztery lata temu na tro­nie zasiadł kolejny król, Karol II, jed­nak kie­ru­nek angiel­skiej poli­tyki się nie zmie­nił. Do Nowego Amster­damu dotarły już wie­ści, że Anglicy zaata­ko­wali holen­der­skie porty u afry­kań­skich wybrzeży Gwi­nei. A po oce­anach krą­żyły pogło­ski, jakoby celem Angli­ków było prze­ję­cie nie tylko han­dlu nie­wol­ni­kami, ale także samego Nowego Amster­damu.

Nowy Amster­dam nie był duży: fort, dwa wia­traki, kościół ze spi­cza­stą wieżą, coś w rodzaju małego kanału, który bar­dziej przy­po­mi­nał duży rów, kilka ulic zabu­do­wa­nych domami ze szczy­tową ścianą od frontu, a wszystko to, wraz z paroma nie­po­zor­nymi sadami i ogród­kami, ota­czał mur bie­gnący z zachodu na wschód przez połu­dniowy cypel Man­hat­tanu. Jed­nak to miej­sce miało swoją histo­rię. Dzie­sięć lat przed­tem, zanim na „May­flo­wer” pod­nie­siono żagle, Holen­der­ska Kom­pa­nia Zachod­nio­in­dyj­ska, doce­niw­szy war­tość ogrom­nej natu­ral­nej przy­stani, zało­żyła tu fak­to­rię. W ciągu pół wieku Nowy Amster­dam stał się ruchli­wym por­tem, a ludz­kie osie­dla cią­gnęły się wokół w pro­mie­niu dzie­sią­tek mil. Tery­to­rium to Holen­drzy nazy­wali Nowymi Nider­lan­dami.

Miało ono swój cha­rak­ter. Dwa poko­le­nia Holen­drów oraz ich pro­te­stanc­kich sąsia­dów, fran­cu­sko­ję­zycz­nych Walo­nów, wal­czyły o nie­pod­le­głość pod pano­wa­niem kato­lic­kiej Hisz­pa­nii. I wresz­cie odnie­śli zwy­cię­stwo. Jedni i dru­dzy osie­dlali się teraz w Nowym Amster­da­mie. Czter­dzie­ści lat temu to wła­śnie Walon, Pierre Minuit – któ­rego nazwi­sko na­dal wyma­wiano z fran­cu­ska – wytar­go­wał od miej­sco­wych Indian prawo do zało­że­nia osady. Duch nie­za­leż­no­ści i nie­ustę­pli­wo­ści pro­te­stanc­kich kup­ców uno­sił się tutaj do dziś.

Jed­nak o wszyst­kim decy­do­wało poło­że­nie. Sam fort, choć nie­po­zorny w oczach żoł­nie­rza, góro­wał nad połu­dnio­wym cyplem Man­hat­tanu, który wci­nał się w sze­ro­kie wody dosko­nale osło­nię­tego portu. Strzegł wej­ścia do wiel­kiej Rzeki Pół­noc­nej.

A for­tem dowo­dził Peter Stuy­ve­sant.

Nie­przy­ja­ciel był bli­sko. Anglicy z kolo­nii w Nowej Anglii – z Mas­sa­chu­setts, a zwłasz­cza z Con­nec­ti­cut – i ich prze­bie­gły guber­na­tor Win­th­rop nie­ustan­nie pró­bo­wali ode­brać Holen­drom naj­da­lej poło­żone tery­to­ria. Kiedy Stuy­ve­sant naka­zał zbu­do­wa­nie moc­nego muru i pali­sady w pół­noc­nej czę­ści mia­steczka, Angli­kom tłu­ma­czono chy­trze, że mur ma „powstrzy­mać Indian”. Ale nikt nie dał się zwieść. Cho­dziło o powstrzy­ma­nie Angli­ków.

Guber­na­tor wciąż uważ­nie przy­glą­dał się Mar­ga­re­cie.

– Nie tylko Anglicy są moimi wro­gami.

Bie­dak! Podli miesz­kańcy Nowego Amster­damu nie zasłu­gi­wali na tak zacnego czło­wieka.

Spo­łecz­ność mia­steczka liczyła tysiąc pięć­set ludzi. Sześć setek Holen­drów i Walo­nów, trzy setki Niem­ców i pra­wie dru­gie tyle Angli­ków, któ­rzy wybrali nider­landz­kie pano­wa­nie. Reszta pocho­dziła z naj­roz­ma­it­szych zakąt­ków świata. Zna­la­zło się nawet tro­chę Żydów. A ilu wśród nich wszyst­kich było ludzi pra­wych i uczci­wych? Zda­niem Mar­ga­re­thy nie­wielu.

Sama nie nale­żała do gor­li­wych chrze­ści­jan. Holen­der­ski Kościół Refor­mo­wany był surową odmianą kal­wi­ni­zmu, a ona nie zawsze prze­strze­gała jego wska­zań. Podzi­wiała jed­nak tych nie­licz­nych sil­nych męż­czyzn, któ­rzy umieli się im pod­po­rząd­ko­wać, takich jak stary kazno­dzieja Bogard czy Stuy­ve­sant. Przy­naj­mniej stali na straży porządku.

Gdy Stuy­ve­sant zaka­zał pijań­stwa w mie­ście, gdy zabro­nił obcho­dze­nia pogań­skich świąt i pró­bo­wał usu­nąć z mia­steczka tych głu­pa­wych kwa­krów i par­szy­wych ana­bap­ty­stów, czy któ­ryś z kup­ców go wsparł? Pra­wie żaden. Stuy­ve­sant nie mógł nawet ufać Kom­pa­nii Zachod­nio­in­dyj­skiej, któ­rej prze­cież słu­żył. Gdy poja­wiła się banda sefar­dyj­skich Żydów z Bra­zy­lii, kazał im się wyno­sić, ale Kom­pa­nia posta­no­wiła ina­czej: „Wpuść ich. Oni umieją robić inte­resy”.

Nikt nie mógł zaprze­czyć, że Stuy­ve­sant jest dobrym guber­na­to­rem. Przed nim to sta­no­wi­sko zaj­mo­wali sprze­dajni bufoni. Jeden z takich idio­tów roz­po­czął nie­po­trzebną wojnę z India­nami, która o mało nie dopro­wa­dziła do znisz­cze­nia mia­sta. Stuy­ve­sant rzą­dził mądrze. Na pół­nocy trzy­mał Angli­ków z daleka, na połu­dniu szybko upo­rał się ze spra­wia­ją­cymi pro­blemy par­we­niu­szami ze szwedz­kiej kolo­nii nad rzeką Schuyl­kill. Wspie­rał han­del cukrem i spro­wa­dził więk­szą liczbę nie­wol­ni­ków. Każdy sta­tek z Nider­lan­dów przy­wo­ził jako balast naj­lep­szą holen­der­ską cegłę pod budowę domów w mia­steczku. Ulice były czy­ste, powstał mały szpi­tal, a szkoła miała nauczy­ciela łaciny.

Ale czy spo­tkała go za to jakaś wdzięcz­ność? Żadna. Ludziom nie podo­bały się takie rządy. Uwa­żali wręcz, że mogą sami sta­no­wić o sobie. Głupcy! Czy któ­ry­kol­wiek z nich nada­wał się do tego?

Naj­gor­szy był ten jury­sta, dwu­li­cowy van der Donck. Jun­kier, wiel­możny pan, jak się do niego zwra­cali. To on knuł za ple­cami guber­na­tora, wysy­łał listy do Kom­pa­nii Zachod­nio­in­dyj­skiej i skła­dał skargi – a wszystko po to, żeby pozbyć się Stuy­ve­santa. W imię czego? „Jun­kier kocha wol­ność”, mawiał mąż Mar­ga­re­thy. „Ale z was głupcy! – krzy­czała w odpo­wie­dzi. – On kocha tylko sie­bie. Daj­cie mu palec, a odgry­zie wam rękę i będzie wami rzą­dził zamiast Stuy­ve­santa”.

Na szczę­ście Jun­krowi nie udało się znisz­czyć guber­na­tora, ale poło­żył łapy na dużej posia­dło­ści na pół­nocy mia­sta. Napi­sał nawet książkę o histo­rii Nowych Nider­lan­dów, dobrą, jak zapew­nił ją mąż. Dzięki Bogu par­szy­wiec zmarł. Ale miesz­kańcy Nowego Amster­damu wciąż nazy­wali jego wielką posia­dłość „zie­mią Jun­kra”, jakby ich zio­mek wciąż był wśród żywych. A jego przy­kład tak ska­ził kup­ców, że zda­niem Mar­ga­re­thy Stuy­ve­sant nie mógł już ufać nikomu.

Guber­na­tor nie spusz­czał z niej wzroku.

– Greet, mogę na tobie pole­gać?

Serce zabiło jej moc­niej.

– Tak.

To prawda, był szczę­śli­wym mał­żon­kiem. W każ­dym razie miała powody tak sądzić. On i Judith Bay­ard miesz­kali na bouwe­rie, jak Holen­drzy nazy­wali swoje farmy, zacho­wu­jąc pozory dobrego związku. Judith była star­sza od Petera. Opie­ko­wała się nim, gdy stra­cił nogę, a potem wyszła za niego za mąż. O ile wie­działa Mar­ga­re­tha, Stuy­ve­sant miał wcze­śniej tylko jeden romans, gdy był bar­dzo młody, na długo przed­tem, nim poznał Judith. Taki mały skan­dal. Co wła­ści­wie wyszło mu na dobre. Gdyby nie to, zostałby pew­nie kal­wiń­skim pasto­rem jak jego ojciec, a tak dołą­czył do Kom­pa­nii Zachod­nio­in­dyj­skiej i wyru­szył szu­kać szczę­ścia na dale­kich morzach.

– A twój mąż? Na nim też mogę pole­gać?

– Mój mąż? – Cią­gle go nie było. Jakby od niej stro­nił.

Ale to miało się zmie­nić. Pod jego nie­obec­ność wszystko sobie prze­my­ślała i zapla­no­wała przy­szłość, dużo bar­dziej zado­wa­la­jącą. Na szczę­ście holen­der­ska tra­dy­cja dawała kobie­tom więk­szą swo­bodę – oraz wła­dzę – niż kobie­tom z innych naro­dów. I Bogu dzięki za inter­cyzy. Tak, Mar­ga­re­tha miała wobec Dirka van Dycka jasno spre­cy­zo­wane plany.

– O tak – potwier­dziła. – Zrobi, co mu każę.

– Idę teraz do fortu – powie­dział Stuy­ve­sant. – Zechcesz mi towa­rzy­szyć?

* * *

Lon­dyn. Wio­senny pogodny dzień. Tamiza zatło­czona stat­kami. Tho­mas Master patrzył na sto­jący przed nim żaglo­wiec. Musiał pod­jąć decy­zję.

W ręku trzy­mał list od swo­jego brata Eliota z wia­do­mo­ścią o śmierci ojca. Tom nawet nie uda­wał żalu, był na to zbyt uczciwy. Miał dwa­dzie­ścia dwa lata i w końcu odzy­skał wol­ność.

Co wybrać? Anglię czy Ame­rykę?

Po lewej stro­nie maja­czyła potężna szara syl­wetka Tower, mil­cząca i strze­gąca swo­ich tajem­nic. Zer­k­nął za sie­bie. Długi, wysoki dach sta­rej kate­dry Świę­tego Pawła przy­wo­dził na myśl potę­pie­nie. Potę­pie­nie czego? Jego oczy­wi­ście. Prze­cież zesłano go do Lon­dynu w nie­sła­wie.

Adam Master ze wschod­niej Anglii i Abi­gail Eliot z zachodu poznali się w Lon­dy­nie trzy­dzie­ści lat wcze­śniej. Jako żar­liwi pury­ta­nie uznali zgod­nie, że sto­lica stała się prze­ra­ża­ją­cym mia­stem. Na tro­nie zasia­dał Karol I, oże­niony z Fran­cuzką, do tego kato­liczką. Pró­bo­wał wpro­wa­dzić wła­dzę abso­lutną i wraz ze swoim poplecz­ni­kiem arcy­bi­sku­pem Lau­dem usi­ło­wał wymu­sić na pod­da­nych posłu­szeń­stwo wobec but­nego Kościoła angli­kań­skiego – który wbrew nazwie był ule­gły wobec papieża. Po ślu­bie Adam i Abi­gail wytrwali w Lon­dy­nie kilka lat z nadzieją, że sytu­acja zmieni się na lep­sze. Jed­nak dla pury­ta­nów nastały bar­dzo złe czasy. Dla­tego Adam i Abi­gail Maste­ro­wie wyemi­gro­wali do Ame­ryki.

Już dwa poko­le­nia wcze­śniej Anglicy zaczęli wyjeż­dżać do Wir­gi­nii. Gdy na deskach poło­żo­nego nad Tamizą teatru Globe Sha­ke­spe­are wysta­wiał swoje sztuki, połowa lon­dyń­czy­ków paliła już w gli­nia­nych faj­kach wir­gi­nij­ski tytoń. Ale życie w Wir­gi­nii wybrało nie­wielu. Naj­od­waż­niejsi wypra­wiali się do Mas­sa­chu­setts, powsta­wały też inne osady. Jed­nak trudno było to nazwać emi­gra­cją.

W póź­niej­szych latach pano­wa­nia Karola zaszła rady­kalna zmiana. Pury­ta­nie zaczęli masowo opusz­czać Anglię. Wyjeż­dżali z połu­dnia, ze wschodu, z zachodu, całe grupy, rodziny, a nawet całe wio­ski wsia­dały na statki pły­nące przez Atlan­tyk. Z każ­dego portu co tydzień wyru­szał jakiś żaglo­wiec. Od połowy lat trzy­dzie­stych XVII wieku król Karol stra­cił w ten spo­sób co pięć­dzie­sią­tego pod­da­nego. Szlach­cice pokroju Win­th­ropa, majętni mło­dzi ludzie jak John Harvard, kupcy, rze­mieśl­nicy, pra­cow­nicy najemni, pasto­rzy z żonami, dziećmi i służbą – wszy­scy wypły­wali stat­kami do Ame­ryki, byle jak naj­da­lej od króla i jego arcy­bi­skupa. W ciągu nie­ca­łej dekady ame­ry­kań­skie kolo­nie zalud­niła ogromna fala osad­ni­ków.

Karol I nie dostrze­gał w tym żad­nej straty. Wręcz prze­ciw­nie, takie roz­wią­za­nie było dla niego korzystne. Nie dość, że emi­granci prze­stali spra­wiać mu pro­blemy w ojczyź­nie – gdzie pró­bo­wał usta­no­wić auto­ry­tarne rządy – to jesz­cze chęt­nie posze­rzali gra­nice jego kró­le­stwa. Wciąż byli jego pod­da­nymi, więc zasie­dlane przez nich ogromne poła­cie nie­zba­da­nego kon­ty­nentu ame­ry­kań­skiego sta­wały się wła­sno­ścią Anglii. A wol­ność wyzna­nia? No cóż, ten pro­blem można prze­cież roz­wią­zać póź­niej.

Adam i Abi­gail udali się do Bostonu. Tam zna­leźli pokrewną ich prze­ko­na­niom wspól­notę wier­nych o suro­wych, bogo­boj­nych zasa­dach. Nie cho­dziło prze­cież o tole­ran­cję, lecz o usta­no­wie­nie Bożego kró­le­stwa. Ich star­szy syn Eliot podą­żał wier­nie za ich przy­kła­dem. Sumienny, roz­tropny, oddany wie­rze, wyma­rzony syn każ­dego ojca w Bosto­nie. Nie­stety, młod­szy syn bar­dzo się od niego róż­nił.

Tom Master był blon­dy­nem o nie­bie­skich oczach. Mimo lekko wysta­ją­cych zębów miał u kobiet powo­dze­nie. Już jako mały chło­piec odzna­czał się nie­zwy­kłą pomy­sło­wo­ścią. A gdy wkro­czył w wiek doro­sły, swoim zacho­wa­niem dowo­dził bystrego umy­słu i nie­po­zba­wio­nej poczu­cia humory prze­ni­kli­wo­ści. Roz­sa­dzała go ener­gia. Ale jego postę­po­wa­nie, a zwłasz­cza dobór przy­ja­ciół, pozo­sta­wiały wiele do życze­nia.

Już w począt­ko­wym okre­sie osad­nic­twa do Mas­sa­chu­setts przy­by­wali ludzie – żegla­rze, rybacy, kupcy, far­me­rzy, nie mówiąc o zwy­kłym pospól­stwie – któ­rym bar­dziej zale­żało na zbi­ciu for­tuny niż na zba­wie­niu duszy. Zbór pró­bo­wał trzy­mać ich twardą ręką, ale wielu zeszło na złą drogę.

A młody Tom, ku roz­pa­czy rodzi­ców i Eliota, zmie­rzał wprost do pie­kła! Nie chciał się kształ­cić. Ow­szem, był zdolny, ale nie przy­kła­dał się do nauki. Się­gał po alko­hol. Obra­cał się w złym towa­rzy­stwie. Ojciec nie szczę­dził mu kija, ale po jakimś cza­sie zro­zu­miał, że nie jest to kwe­stia dys­cy­pliny czy prze­ko­nań. Tom miał w sobie coś, czego nie dało się zmie­nić.

Adam Master pro­wa­dził reno­mo­waną prak­tykę praw­ni­czą. Kupił gospo­dar­stwo. Miał wła­sny sta­tek. Eliot stu­dio­wał prawo i chciał zostać pasto­rem. Tom został przy­jęty do ter­minu u jed­nego z kup­ców i oka­zał się dość pojętny w inte­re­sach. Przy­naj­mniej tyle.

Jed­nak potem nastą­piły dwa wyda­rze­nia, które zła­mały Ada­mowi serce. Abi­gail leżała na łożu śmierci. Posłała po młod­szego syna i w obec­no­ści ojca bła­gała go, żeby zmie­nił swoje życie. Ze względu na sie­bie i ze względu na nią, bo chciała odejść z tego świata w pokoju, pro­siła go, by przy­siągł, że ni­gdy wię­cej nie weź­mie kro­pli alko­holu do ust. Miała nadzieję, że będzie to jego pierw­szy krok na dro­dze do nawró­ce­nia. I co od niego usły­szała? „Do dia­bła, mamo! Nie mogę ci tego obie­cać”. Powie­dział to wła­snej matce, leżą­cej na łożu śmierci. Adam ni­gdy mu tego nie wyba­czył. Nie kłó­cił się z Tomem, bo wie­dział, że Abi­gail by tego nie chciała. Trak­to­wał go łagod­nie. Robił to, co powi­nien robić ojciec. Ale wie­dział, że z Toma już nic dobrego nie będzie.

Kiedy Tom, w wieku dzie­więt­na­stu lat, wdał się w swój pierw­szy romans z żoną zacnego kapi­tana, który aku­rat wypły­nął w daleki rejs – kapi­tana statku będą­cego wła­sno­ścią Adama! – ojciec zacho­wał mil­cze­nie ze względu na Eliota. Ale przy­mu­sił młod­szego syna do natych­mia­sto­wego wyjazdu z Mas­sa­chu­setts. Posłał go z dość chłod­nym listem pole­ca­ją­cym do zna­jo­mego kupca w Lon­dy­nie. I zaka­zał powrotu.

Tom został prze­pę­dzony do Sta­rego Świata. Na Nowy nie zasłu­gi­wał.

Spodo­bało mu się w Lon­dy­nie. Wpraw­dzie Crom­well i pury­ta­nie wła­dali Anglią przez dzie­sięć lat, jed­nak wielki eks­pe­ry­ment rzą­dów bez króla skoń­czył się cha­osem i wpro­wa­dze­niem stanu wojen­nego. Kiedy Tom przy­był do Anglii, na tro­nie zasia­dał już syn zmar­łego króla, Karol II. A ten był bar­dzo weso­łym czło­wie­kiem. A także ugo­do­wym i roz­trop­nym, w odróż­nie­niu od swo­jego młod­szego brata Jakuba, księ­cia Yorku, który ucho­dził za dum­nego sztyw­niaka. Karol II nie zamie­rzał podzie­lić losu swo­jego ojca. Po latach spę­dzo­nych na wygna­niu pra­gnął zabaw i tego samego życzył pod­da­nym. Uga­niał się za kobie­tami, uwiel­biał wyścigi konne i wyj­ścia do teatru. A do tego poważ­nie inte­re­so­wał się nauką.

Tom poja­wił się w Lon­dy­nie, gdy mia­sto znaj­do­wało się na gra­nicy dwóch świa­tów: śre­dnio­wie­cza i nowo­cze­sno­ści. Bry­tyj­skie domi­nia roz­ra­stały się, dzięki czemu lon­dyń­scy kupcy zbi­jali wiel­kie for­tuny. Szlachta i ary­sto­kra­cja dyk­to­wały trendy w modzie. Kwi­tły roz­ma­ite formy roz­rywki. Przez pierw­szy rok Tom był w Lon­dy­nie szczę­śliwy.

Jed­nak po pew­nym cza­sie zaczął tęsk­nić za Ame­ryką. Nie za Bosto­nem czy swoją pury­tań­ską rodziną, ale za czymś, co trudno mu było okre­ślić. Za prze­strze­nią, za nie­zna­nym lądem, za świa­tem, który można było zbu­do­wać od nowa.

* * *

Daleko na pół­nocy ode­zwał się grzmot. Ale z przodu, tam gdzie wielka rzeka docie­rała do roz­le­głej przy­stani, gładka tafla wody przy­po­mi­nała płynne złoto.

Poprzed­niego wie­czoru van Dyck pró­bo­wał opi­sać Bia­łej Łani zna­cze­nie mia­sta, posłu­gu­jąc się wła­sno­ręcz­nie nary­so­waną mapą. Wska­zu­jąc kolejne miej­sca ust­ni­kiem fajki, tłu­ma­czył:

– Ta linia bie­gnąca z góry na dół to Rzeka Pół­nocna. O kilka dni drogi w górę rzeki znaj­dują się wiel­kie jeziora i liczne szlaki wodne, które cią­gną się aż do kra­iny lodów. Na lewo od rzeki – prze­su­nął fajkę po kartce – leży cały kon­ty­nent Ame­ryki. Na prawo – wska­zał wielki obszar w kształ­cie trój­kąta wci­na­ją­cego się wierz­choł­kiem w wody Atlan­tyku – są tery­to­ria Con­nec­ti­cut, Mas­sa­chu­setts i wiele innych miast. Zza tego wiel­kiego oce­anu przy­byli moi rodacy. – Prze­su­nął fajkę na połu­dnie. Była tam wyspa długa na sto mil i sze­roka na dwa­dzie­ścia, jak gdyby zacu­mo­wana przy kra­wę­dzi trój­kąta. Pomię­dzy nią a sta­łym lądem leżała wąska, osło­nięta cie­śnina. – Na tym obsza­rze – wska­zał kawa­łek lądu i naj­bliż­szy mu skra­wek wyspy – przez wiele lat miesz­kały twoje ple­miona. A tu – postu­kał fajką w naj­bar­dziej wysu­nięty na połu­dnie cypel – jest Man­hat­tan.

Manna hata. Stara indiań­ska nazwa. Zdaje się, że ozna­czała po pro­stu „wyspę”. Tak naprawdę był to wąski pół­wy­sep prze­cięty na pół­nocy stro­mym wąwo­zem, przez który wody Rzeki Pół­noc­nej sączyły się do cie­śniny.

Gdyby nie potężny falo­chron w postaci dłu­giej wyspy, Man­hat­tan byłby nara­żony na potęgę wście­kłego Atlan­tyku. Dogodne poło­że­nie geo­gra­ficzne spra­wiło, że Rzeka Pół­nocna, docie­ra­jąc do jego krańca, wpły­wała do spo­koj­nej, osło­nię­tej przy­stani, sze­ro­kiej na cztery mile i dłu­giej na sie­dem – to wiel­kie kotwi­co­wi­sko mary­na­rze nazy­wali Górną Zatoką. Co wię­cej, za prze­smy­kiem pro­wa­dzą­cym na Atlan­tyk znaj­do­wały się dwie ogromne mie­li­zny, sta­no­wiące zewnętrzne bariery powstrzy­mu­jące napór fal. Dzięki nim powstała Dolna Zatoka, tak wielka, że mogłyby w niej zarzu­cić kotwicę wszyst­kie statki świata.

– To są wrota na pół­noc – tłu­ma­czył van Dyck. Ale Biała Łania nie rozu­miała. I mimo że opo­wie­dział jej o han­dlu futrami i szlaku prze­wo­zo­wym, nie poj­mo­wała, czym są mapy kre­ślone przez bia­łych ludzi.

Biali przy­by­wali od cza­sów Krzysz­tofa Kolumba. Naj­pierw szu­kali złota i pró­bo­wali odkryć drogę na Wschód. Jeden z nich, Ver­ra­zano, który przy­pły­nął w 1524 roku, został zapa­mię­tany z nazwi­ska, inni ode­szli w nie­pa­mięć. Nie wszy­scy byli biali; por­tu­gal­ski kapi­tan Gómez miał czarną skórę. Poja­wił się, poj­mał pra­wie sześć­dzie­się­ciu Indian, żeby sprze­dać ich jako nie­wol­ni­ków, i znik­nął za wid­no­krę­giem. Lecz życie ple­mion zamiesz­ku­ją­cych tereny wokół zatoki i Rzeki Pół­noc­nej tak naprawdę odmie­niło przy­by­cie jed­nego czło­wieka.

Henry Hud­son był Angli­kiem, ale słu­żył Holen­drom i miał dla nich odna­leźć krót­szą drogę do Chin, żeglu­jąc na wschód. Zba­daw­szy legen­darne Przej­ście Pół­nocno-Wschod­nie powy­żej Rosji, uznał je za nie­przy­datne, zigno­ro­wał wszyst­kie roz­kazy i wyru­szył w drogę powrotną przez Atlan­tyk, szu­ka­jąc Przej­ścia Pół­nocno-Zachod­niego. To wła­śnie Hud­son dotarł do zatoki poni­żej Man­hat­tanu, a następ­nie przez kilka dni pły­nął w górę rzeki. „To nie jest droga do Chin”, orzekł w końcu.

„To nie jest droga do Chin – obwie­ścił po powro­cie moco­daw­com. – Ale cią­gnie się tam wspa­niała kra­ina. Pełna bobrów”.

„Bóbr – tłu­ma­czył van Dyck swoim dzie­ciom – to naj­bar­dziej uży­teczne zwie­rzę. Bobrze sadło pomaga na reu­ma­tyzm, ból zębów i bóle brzu­cha. A bobrze jądra, starte na pro­szek i roz­pusz­czone w wodzie, przy­wra­cają sza­leń­cowi zmy­sły. Futro bobra jest gęste i cie­płe”. Ale tak naprawdę naj­bar­dziej pożą­dane było mięk­kie wło­sie rosnące pod futrem. Dla­czego? Bo można je było prze­ro­bić na filc.

Kape­lu­sze. Każdy chciał mieć kape­lusz z takiego filcu – szczyt mody – cho­ciaż stać było jedy­nie boga­czy. Kape­lusz­nicy, któ­rzy wyra­biali takie nakry­cia głowy, popa­dali cza­sem w sza­leń­stwo w wyniku zatru­cia rtę­cią uży­waną do oddzie­la­nia mięk­kiego wło­sia od sztyw­niej­szej sier­ści. A może – jak cza­sem myślał van Dyck – to wszystko było sza­leń­stwem: ludzie ryzy­ko­wali życie i gotowi byli zabi­jać, zbu­do­wali wielką kolo­nię, a nawet praw­dziwe impe­rium – wszystko z powodu mody na kape­lusze z bobro­wego futra. Ale taki był ten świat. Pół­nocno-wschod­nie wybrzeże Ame­ryki zostało sko­lo­ni­zo­wane z powodu han­dlu rybami, lecz wielki port w Nowym Amster­da­mie i brzegi potęż­nej Rzeki Pół­noc­nej zasie­dlono w pogoni za bobro­wym fil­cem.

Z wdzięcz­no­ści dla nie­ustra­szo­nego podróż­nika van Dyck i inni han­dla­rze futrami nazy­wali wielką rzekę nie Rzeką Pół­nocną, ale Rzeką Hud­sona.

* * *

– Oto Nowy Amster­dam. – Van Dyck uśmiech­nął się, widząc u córki dreszcz pod­nie­ce­nia. Połu­dniowy cypel Man­hat­tanu wci­nał się w wody ogrom­nego portu. Nad małymi falami uno­siły się chmary ptac­twa. Powie­trze miało rześką sło­nawą nutę.

Biała Łania patrzyła na wiel­kie skrzy­dła wia­traka i potężny fort wzno­szący się nad otwar­tym nabrze­żem. Gdy okrą­żyli cypel, z domami kup­ców w mniej wię­cej rów­nych rzę­dach, van Dyck zaczął poka­zy­wać jej naj­cie­kaw­sze miej­sca.

– Widzisz ten dom przy brzegu? Zanim poja­wili się biali, twoi ludzie mieli tam obóz. Zosta­wili po sobie tak wiel­kie sterty muszli po ostry­gach, że nazwa­li­śmy to miej­sce De Peral Straet, Per­łową Ulicą. A tam­ten jasny dom należy do Stuy­ve­santa. Nazy­wamy go Bia­łym Dwo­rem.

Minąw­szy cypel, skie­ro­wali się do sze­ro­kiego kanału bie­gną­cego po wschod­niej stro­nie Man­hat­tanu. Mówili o nim Rzeka Wschod­nia, choć nie był w rze­czy­wi­sto­ści rzeką. Van Dyck wska­zał prze­ciw­le­gły brzeg.

– To jest Bro­oklyn. – Holen­drzy nadali mu nazwę mia­sta leżą­cego nie­opo­dal Amster­damu.

– Zie­mia mojego ple­mie­nia – powie­działa dziew­czynka.

– Tak, kie­dyś była waszą zie­mią.

Kanoe pły­nęło ku wschod­niej stro­nie cypla, gdzie zbu­do­wano keję. Kilka stat­ków stało na kotwicy na Rzece Wschod­niej. Gdy van Dyck i jego załoga dobili do lądu, ludzie zaczęli im się przy­glą­dać z cie­ka­wo­ścią.

Skóry od razu zała­do­wano na dwa duże wózki i prze­trans­por­to­wano do wiel­kiego maga­zynu Kom­pa­nii Zachod­nio­in­dyj­skiej. Van Dyck szedł obok wóz­ków, z Białą Łanią za ple­cami. Ski­nął głową kilku zna­jo­mym na powi­ta­nie. Na przy­stani krę­ciło się mnó­stwo ludzi – mary­na­rze w roz­pię­tych koszu­lach, kupcy w obszer­nych pan­ta­lo­nach, a nawet pastor w czar­nych sza­tach i wyso­kim stoż­ko­wa­tym kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem. Van Dyck natknął się na dwóch holen­der­skich kup­ców, Spring­ste­ena i Ste­en­bur­gena, któ­rzy cie­szyli się w mie­ście spo­rym powa­ża­niem, więc nale­żało zatrzy­mać się i poga­wę­dzić z nimi chwilę.

– Wasza żona roz­ma­wiała ze Stuy­ve­san­tem koło fortu, mein­heer van Dyck – powie­dział Spring­steen.

– Pew­nie zaraz ją zoba­czy­cie – dorzu­cił Ste­en­bur­gen.

Van Dyck zaklął pod nosem. Wczo­raj plan wyda­wał się cał­kiem dobry. Po roz­ła­dunku łodzi India­nie musieli zacze­kać na popo­łu­dniowy przy­pływ. On w tym cza­sie chciał opro­wa­dzić Białą Łanię po mie­ście i kupić jej tro­chę holen­der­skich cia­ste­czek – to miało być rado­sne uko­ro­no­wa­nie ich spę­dzo­nego wspól­nie czasu. Potem India­nie zabra­liby ją ze sobą w górę rzeki, a on wró­ciłby do żony i dzieci.

Mar­ga­re­tha wie­działa, że po przy­bi­ciu do przy­stani mąż musi zała­twić liczne for­mal­no­ści w skła­dzie cel­nym, więc nawet jeśli sły­szała o jego powro­cie, zapewne czeka w domu. Van Dyck raczej nie spo­dzie­wał się, że spo­tka ją w for­cie.

No cóż, dotrzyma obiet­nicy zło­żo­nej córce. Ale nale­żało uwa­żać.

– Chodźmy, Biała Łanio – powie­dział.

Wypa­try­wa­nie żony i jed­no­cze­sne opro­wa­dza­nie dziew­czynki po oko­licy nie było łatwe. Ale córka i tak wyglą­dała na uszczę­śli­wioną. Van Dyck był dumny ze swo­jego mia­sta. Musiał przy­znać, że Stuy­ve­sant wyko­nał kawał dobrej roboty. Sze­ro­kie błot­ni­ste nabrzeże zostało czę­ściowo wybru­ko­wane. Nawet w naj­bar­dziej ruchli­wym rejo­nie, nie­da­leko rynku, na tyłach wyso­kich domów ze spa­dzi­stymi dachami znaj­do­wały się duże, dobrze utrzy­mane ogrody. Podą­ża­jąc na pół­noc, prze­szli na drugą stronę nie­wiel­kiego kanału i dotarli do ratu­sza, Stadt Huys. Był to spory budy­nek z wej­ściem od frontu, trzema rzę­dami okien, podwój­nym oknem w stro­mym, man­sar­do­wym dachu i małym tara­sem u góry. Obok stało kilka innych domów wpa­trzo­nych obo­jęt­nie, niczym holen­der­scy kupcy, w Rzekę Wschod­nią. Przed ratu­szem usta­wiono podwójne dyby prze­zna­czone do kara­nia prze­stęp­ców. Van Dyck wytłu­ma­czył Bia­łej Łani, że słu­żyły do zaku­wa­nia tych, któ­rzy zasłu­żyli na publiczne upo­ko­rze­nie.

– A tam – wska­zał brzeg rzeki – mamy szu­bie­nicę, na któ­rej wie­szamy na sznu­rze naj­więk­szych zbrod­nia­rzy.

– My nie mamy takiego zwy­czaju – zauwa­żyła dziew­czynka.

– Wiem – powie­dział dobro­tli­wie. – Ale my tak.

Zatrzy­mali się na chwilę przed gospodą, w któ­rej piło kilku mary­na­rzy, gdy nagle zza rogu wyło­niła się Mar­ga­re­tha van Dyck w luź­nej sukni i z fajką w ręku.

* * *

Wpa­try­wała się w męża i towa­rzy­szącą mu dziew­czynkę. Kilka minut wcze­śniej żona mein­he­era Ste­en­bur­gena powie­działa jej, że van Dyck jest w mie­ście. Mar­ga­re­tha zauwa­żyła wtedy w jej oczach – choć może to tylko wyobraź­nia spła­tała jej figla – szcze­gólny błysk, spoj­rze­nie, któ­rym obda­rza się żonę męż­czy­zny widzia­nego z inną kobietą. Wzbu­dziło to jej czuj­ność.

Czy Dirk gotów byłby nara­zić ją na coś takiego? Owład­nął nią lodo­waty lęk, ale się opa­no­wała, uśmiech­nęła nawet, jakby powrót męża nie był dla niej zasko­cze­niem.

A teraz stał przed nią w towa­rzy­stwie małej Indianki. Nie, nie kochanki. Dziew­czynki, która… miała zbyt jasną skórę jak na Indiankę czy­stej krwi.

– Wró­ci­łeś. – Przy­tu­liła się do niego lekko i zaraz zro­biła krok do tyłu.

– Tak. Wyła­do­wu­jemy towar w skła­dzie cel­nym.

Czy on jest pode­ner­wo­wany? Być może.

– Podróż się udała?

– Bar­dzo. Kupi­łem tyle skór, że musia­łem zabrać dru­gie kanoe.

– To dobrze. – Popa­trzyła na Białą Łanię. – Co to za dziew­czynka?

Dirk van Dyck zer­k­nął na małą, nie wie­dząc, czy zro­zu­miała jego wcze­śniej­sze słowa. Nie był pewien. Nie­któ­rzy India­nie znali nider­landzki, ale on zawsze roz­ma­wiał z córką w jej ojczy­stym języku. Pomo­dlił się w myślach.

– Przy­pły­nęła czół­nem z India­nami – powie­dział spo­koj­nie. – Jest z Klanu Żół­wia. – Wśród miej­sco­wych ludów przy­na­leż­ność do rodu dzie­dzi­czyło się w linii żeń­skiej. Każdy nale­żał do rodziny swo­jej matki. – Mam z nimi dobre sto­sunki.

Mar­ga­re­tha z uwagą przy­glą­dała się Bia­łej Łani.

– Znasz jej matkę?

– Nie. – Van Dyck pokrę­cił głową. – Jej matka zmarła.

– Wygląda mi na mie­szańca.

Domy­śliła się? Poczuł ukłu­cie lęku, ale szybko stłu­mił w sobie to dozna­nie.

– Też mi się tak wydaje.

– A ojciec?

– Kto to wie? – Wzru­szył ramio­nami.

Jego żona zacią­gnęła się fajką.

– Wszyst­kie Indianki są takie same.

Dziwne, pomy­ślał van Dyck. Wbrew naka­zom Kościoła kal­wiń­skiego wiele Holen­de­rek miało kochan­ków przed ślu­bem, co powszech­nie tole­ro­wano. Ale Indianki, wypę­dzone ze swymi ple­mio­nami z ojczy­stych ziem przez bia­łego czło­wieka i sprze­da­jące się w fak­to­riach za nie­wiel­kie sumy pie­nię­dzy, któ­rych war­to­ści nie poj­mo­wały, ucho­dziły w oczach Mar­ga­re­thy za zwy­kłe ladacz­nice.

– Nie wszyst­kie – powie­dział cicho.

– Ładne z niej dziecko. – Wydmuch­nęła dym kąci­kiem ust. – Szkoda, że jej uroda szybko prze­mi­nie.

Naprawdę tak będzie? Uroda jego córki zbled­nie jesz­cze za jego życia?

Zauwa­żył, że Biała Łania patrzy nie­ru­chomo przed sie­bie. Boże, czyżby wszystko zro­zu­miała? A może tylko domy­śliła się zna­cze­nia słów z tonu ich gło­sów?

Dirk van Dyck kochał swoją żonę. Może nie aż tak, jak powi­nien, ale na swój spo­sób była dobrą kobietą i dobrą matką. Podej­rze­wał, że żadne mał­żeń­stwo nie jest ide­alne, a winę za braki i nie­po­wo­dze­nia pono­szą obie strony. Nie zdra­dzał jej – wyjąt­kiem była matka Bia­łej Łani.

Mimo wszystko Mar­ga­re­tha nie miała żad­nego powodu przy­pusz­czać, że dziew­czynka jest jego córką. Żad­nego poza swoim kobie­cym instynk­tem.

– Tylko nie przy­pro­wa­dzaj jej do domu – przy­ka­zała cicho.

– Oczy­wi­ście, że nie – powie­dział wbrew sobie.

Domy­śliła się. Był nie­mal pewny. Zarzuci mu nie­wier­ność po powro­cie do domu? Zrobi awan­turę? Być może. Ale on wtedy zaprze­czy, a ona wyj­dzie na idiotkę. A może ma w sobie zbyt dużo dumy?

Żało­wał teraz, że swoim postę­po­wa­niem naraża ją na cier­pie­nie.

– Ode­ślij ją – powie­działa Mar­ga­re­tha sta­now­czo. – Dzieci na cie­bie cze­kają. – Odwró­ciła się, żeby odejść.

Nie mógł mieć do niej żalu. W pew­nym sen­sie ją podzi­wiał. Zacho­wała god­ność, chro­niąc swoją rodzinę. Po chwili spoj­rzał na Białą Łanię.

Wciąż patrzyła przed sie­bie, ale jej pobla­dła twarz była aż nadto wymowna. Nie musiała rozu­mieć słów. Wystar­czyły ton gło­sów i spoj­rze­nia. Wyparł się jej, choć tego nie chciał. Zalała go potężna fala wyrzu­tów sumie­nia. Nie może tak zosta­wić swo­jej córki!

Spra­wił żonie ból, ale tego nie dało się już cof­nąć. Poza tym była doro­słą, silną kobietą. A obok stało nie­winne dziecko. Bły­ska­wicz­nie pod­jął decy­zję.

– Gdy India­nie odpłyną, będę musiał zała­twić kilka spraw! – zawo­łał za Mar­ga­re­thą. – Muszę poje­chać na bouwe­rie Smita. Jedna czwarta skór jest dla niego, pamię­tasz. – Rze­czy­wi­ście musiał zoba­czyć się z far­me­rem, ale nie zamie­rzał jechać tego dnia. – Powiedz dzie­ciom, że będę w domu jutro.

Odwró­ciła się w jego stronę.

– A kiedy pla­nu­jesz znów wyje­chać?

– Wyje­chać? – Uśmiech­nął się. – Za parę mie­sięcy.

Ski­nęła głową. Dała się udo­bru­chać?

– W takim razie do jutra – powie­działa.

Przez dłuż­szą chwilę ani on, ani Biała Łania nie ode­zwali się ani sło­wem. Zapra­gnął oto­czyć ją ramie­niem, pocie­szyć, ale zabra­kło mu odwagi. Ruszyli ulicą w mil­cze­niu.

– To twoja żona? – spy­tała w końcu dziew­czynka.

– Tak.

– Jest dobrą kobietą?

– Tak, dobrą kobietą.

Prze­szli kilka kro­ków.

– Ode­ślesz mnie teraz z powro­tem?

– Nie. – Uśmiech­nął się. – Chodź, moja córko – powie­dział.

* * *

Przy­go­to­wa­nia zabrały mu mniej niż godzinę. Posłał jed­nego ze swo­ich ludzi po konia. Kupił też tro­chę jedze­nia i dwie derki. Wydał ostat­nie pole­ce­nia India­nom, po czym wyru­szyli z Białą Łanią w drogę.

Głów­nym gościń­cem wycho­dzą­cym z Nowego Amster­damu był sze­roki trakt, który zaczy­nał się na rynku przed for­tem i pro­wa­dził przez zachod­nią część mia­sta do murów.

Van Dyck jechał powoli. Biała Łania szła zado­wo­lona obok niego. Wkrótce holen­der­skie domy ustą­piły miej­sca ogro­dom i sadom. Dotarli do muru i prze­kro­czyli bramę z kamien­nym bastio­nem. Dalej sze­roka droga bie­gła pro­sto, obok cmen­ta­rza i wia­traka, a potem skrę­cała w prawo. Po stro­nie Rzeki Wschod­niej minęli małą plan­ta­cję tyto­niu i bagno. Wkrótce po lewej stro­nie poja­wił się duży staw. Od tego miej­sca szlak biegł na pół­noc aż do krańca wyspy.

Wyspa Man­hat­tan miała dziwny kształt: sze­roka na jedną milę, a długa na trzy­na­ście. Dzi­kie oko­lice skła­da­jące się z mocza­rów, łąk i lasów usia­nych pagór­kami i ska­łami sta­no­wiły kie­dyś wspa­niałe tereny łowiec­kie Indian. I to India­nie wyty­czyli dawno temu szlak, po któ­rym teraz wędro­wał van Dyck.

Wcze­śniej wyspę zamiesz­ki­wali Man­hat­ta­no­wie. Byli jed­nym z wielu osia­dłych w tym rejo­nie szcze­pów mówią­cych w języku Algon­ki­nów. India­nie Canar­see żyli po dru­giej stro­nie Rzeki Wschod­niej na Bro­okly­nie; po prze­ciw­nej stro­nie portu, na roz­le­głym obsza­rze ziemi zwa­nym przez Holen­drów wyspą Sta­ten, miesz­kali Rari­ta­no­wie. Pły­nąc z bie­giem wiel­kiej rzeki na pół­noc, można było natknąć się na Hac­ken­sac­ków i Tap­pa­nów. Tych nazw było co naj­mniej dwa­dzie­ścia. Już na samym początku biali zauwa­żyli, że tubylcy odzna­czali się szcze­gólną urodą – męż­czyźni byli wysocy, a kobiety miały piękne rysy. Van Dyck poczuł dumę, patrząc na idącą obok córkę.

Ale nie­wielu bia­łych chciało poznać zwy­czaje Indian. Czy on też zacho­wy­wałby się tak samo, gdyby nie matka dziew­czynki?

Nawet osad­nic­two na Man­hat­ta­nie było wyni­kiem pomyłki. Gdy miej­scowi India­nie przy­jęli z rąk Pierre’a Minu­ita paku­nek z towa­rami, zro­zu­mieli to w spo­sób dla nich oczy­wi­sty: biali skła­dali zwy­cza­jowe dary za prawo do korzy­sta­nia z tere­nów łowiec­kich przez rok czy dwa. W euro­pej­skich kate­go­riach można by to nazwać opłatą za dzier­żawę. India­nie nie uzna­wali ziemi za swoją wła­sność, więc pomysł, że Minuit kupuje ją od nich na zawsze, nie przy­szedł im do głowy. Ale sta­teczni oby­wa­tele Nowego Amster­damu nie­spe­cjal­nie by się tym prze­jęli, nawet gdyby zda­wali sobie z tego sprawę, pomy­ślał cierpko van Dyck. Holen­drzy pod­cho­dzili do prawa wła­sno­ści w spo­sób prak­tyczny: zie­mia należy do tego, kto się na niej osie­dlił.

Nic dziw­nego, że w ciągu tych lat docho­dziło do wielu utar­czek. Obu­rzeni India­nie ata­ko­wali bia­łych. Osie­dla poło­żone naj­da­lej na pół­noc zostały opusz­czone. Nawet tu, na Man­hat­ta­nie, dwie holen­der­skie wio­ski – Blo­oming­dale, poło­żona kilka mil na zachód, i Har­lem na pół­nocy – doznały poważ­nych znisz­czeń.

Ale biały czło­wiek i tak zaj­mo­wał coraz wię­cej tere­nów. Wiel­kie obszary ziemi cią­gnące się w górę rzeki prze­ka­zano holen­der­skim wła­ści­cie­lom ziem­skim, patro­onom. Duń­czyk nazwi­skiem Bronck zapła­cił miej­sco­wym India­nom za wynie­sie­nie się z jego wiel­kiej posia­dło­ści na pół­nocy. Małe grupki wciąż pró­bo­wały prze­trwać na jego ziemi i w naj­dzik­szych zakąt­kach Man­hat­tanu. Ale to wszystko.

Po prze­by­ciu pię­ciu mil dotarli do lasu pora­sta­ją­cego śro­dek wyspy. Van Dyck uznał, że czas się posi­lić. Skrę­cili w wąską ścieżkę wio­dącą na zachód, minęli parę kotli­nek i skal­nych wznie­sień, aż w końcu zna­leźli się na pola­nie poro­śnię­tej trawą i poziom­kami. Van Dyck zsiadł z konia i przy­wią­zał go do mło­dego drzewka. Roz­ło­żył na ziemi derkę i dał znak Bia­łej Łani, żeby usia­dła.

– A teraz – powie­dział z uśmie­chem – zobacz, co ci ojciec przy­go­to­wał.

Bez trudu udało mu się kupić płatki kuku­ry­dzy, rodzynki, orzeszki hikory i kilka kawał­ków wędzo­nego mięsa – taką mie­szankę India­nie nazy­wali „pime­kan”. Miał też holen­der­ską sałatkę z kapu­sty i chleb żytni. Oraz holen­der­skie przy­smaki, cze­ko­ladki i cia­steczka, uwiel­biane przez wszyst­kie dzieci. Usie­dli obok sie­bie, ojciec i córka, i zaczęli ze sma­kiem jeść posi­łek. Biała Łania połknęła pierw­sze cia­steczko i zwró­ciła się do ojca z pyta­niem:

– Jak myślisz, mam sobie zro­bić tatuaż?

Nie odpo­wie­dział od razu. Była taka śliczna. Jej drobne stopy były obute w moka­syny, dłu­gie ciemne włosy zwią­zała z tyłu głowy rze­mie­niem. Jak więk­szość indiań­skich dziew­czy­nek w tym wieku i o tej porze roku miała na sobie jedy­nie się­ga­jącą do kolan spód­nicę ze skóry jele­nia. Na nagiej piersi wisiał amu­let; biust nie zaczął jesz­cze rosnąć. Miała ide­alną skórę, chro­nioną przed słoń­cem i koma­rami cienką war­stwą tłusz­czu z szopa. Gdy doro­śnie, zapewne zacznie się malo­wać – odro­bina czer­wo­nej farby na policz­kach i czar­nej wokół oczu. Van Dyck miał nadzieję, że do tego czasu pozo­sta­nie taką samą cudowną dziew­czynką. Indianki nie robiły sobie takich wiel­kich tatu­aży jak męż­czyźni, ale mimo wszystko…

– Lepiej będzie, jak z tym zacze­kasz – powie­dział ostroż­nie. – Dopóki nie wyj­dziesz za mąż. Wtedy wybie­rzesz sobie tatuaż, który spodoba się także mężowi.

Zamy­śliła się na chwilę i ski­nęła głową.

– Zacze­kam.

Sie­działa w mil­cze­niu, jakby się nad czymś zasta­na­wiała.

– Zabi­łeś kie­dyś niedź­wie­dzia? – spy­tała w końcu.

Rytuał ini­cja­cji. Wśród jej współ­ple­mień­ców każdy chło­piec, chcąc stać się męż­czy­zną, musiał zabić jele­nia. Miało to głę­boki sens. Chło­pak poka­zy­wał w ten spo­sób, że będzie w sta­nie wyży­wić rodzinę. Ale żeby wyka­zać się męstwem, musiał wypeł­nić dużo trud­niej­sze i nie­bez­piecz­niej­sze zada­nie: zabić niedź­wie­dzia. Męż­czy­zna, któ­remu się to udało, sta­wał się praw­dzi­wym wojow­ni­kiem.

– Zabi­łem – powie­dział. Sie­dem lat wcze­śniej, na zie­miach Iro­ke­zów. Miej­scowi India­nie prze­strze­gli go, że na gór­skim szlaku, któ­rym zamie­rzał podą­żyć, doszło ostat­nio do kilku wypad­ków. Ataki niedź­wie­dzi, choć zda­rzały się rzadko, budziły grozę. Ale był na to przy­go­to­wany. Jed­nak miał dużo szczę­ścia, bo gdy zwie­rzę poja­wiło się nagle i go zaata­ko­wało, zabił je jed­nym strza­łem z musz­kietu. – To był czarny niedź­wiedź. W górach.

– Sam go zabi­łeś?

– Sam.

Nie ode­zwała się, ale zauwa­żył, że jest zado­wo­lona: jej ojciec był praw­dzi­wym wojow­ni­kiem.

Było wcze­sne popo­łu­dnie. Pro­mie­nie słońca prze­ni­kały przez liście drzew i padały na tra­wia­ste skarpy poro­śnięte poziom­kami. Van Dyck wycią­gnął się na derce, czu­jąc ogar­nia­jący go spo­kój. Plan, który tak nagle przy­szedł mu do głowy, pozwoli mu spę­dzić z córką cały dzień. Rano spo­tka się na pół­noc­nym krańcu wyspy z India­nami odpro­wa­dza­ją­cymi kanoe i odda im Białą Łanię. Potem zaj­rzy na bouwe­rie Smita i jesz­cze przed zmro­kiem wróci do domu. Tak, to był dobry plan, mieli dużo czasu. Zamknął oczy.

Drze­mał może kilka minut. Gdy się obu­dził, Bia­łej Łani nie było.

Rozej­rzał się dokoła. Ani śladu dziew­czynki. Ogar­nął go lęk. A jeśli coś jej się stało? Już miał ją zawo­łać, gdy kątem oka uchwy­cił jakiś ruch. Wśród drzew, jakieś sto metrów dalej, pod­niósł głowę jeleń. Van Dyck znie­ru­cho­miał instynk­tow­nie, nie wyda­jąc z sie­bie głosu. Zwie­rzę patrzyło w jego kie­runku, ale go nie zauwa­żyło i opu­ściło łeb.

Dostrzegł Białą Łanię. Kryła się za drze­wem, na prawo od jele­nia, sto­jąc pod wiatr. Poło­żyła palec na ustach, naka­zu­jąc mu mil­cze­nie, i wyszła ze swo­jej kry­jówki.

Wiele razy był świad­kiem tro­pie­nia jeleni, sam też to robił. Ale ni­gdy w ten spo­sób. Biała Łania, prze­my­ka­jąc mię­dzy drze­wami, wyda­wała się lżej­sza niż cień. Jej stą­pa­jące po mchu moka­syny nie wyda­wały naj­mniej­szego szmeru. Gdy zna­la­zła się bli­sko jele­nia, przy­pa­dła do ziemi niczym kot – posu­wała się coraz wol­niej, zamie­ra­jąc co chwila, sunęła nad zie­mią jak leciutki włos. Zna­la­zła się za jele­niem, może w odle­gło­ści pięt­na­stu metrów… potem dzie­się­ciu… pię­ciu. Zwie­rzę na­dal nie poczuło jej zapa­chu. Van Dyck patrzył z nie­do­wie­rza­niem. Dziew­czynka stała za drze­wem, trzy kroki od jele­nia, sku­bią­cego trawę. Cze­kała. Zwie­rzę pod­nio­sło łeb, znie­ru­cho­miało i znów zaczęło się paść. Biała Łania wystrze­liła do przodu. Prze­cięła powie­trze jak bły­ska­wica. Jeleń pod­sko­czył i rzu­cił się do ucieczki, ale wcze­śniej dziew­czynka zdą­żyła dotknąć jego grzbietu, wyda­jąc przy tym okrzyk rado­ści.

Pod­bie­gła ze śmie­chem do ojca, który chwy­cił ją w ramiona. Dirk van Dyck zdał sobie sprawę, że z żad­nego ze swo­ich dzieci ni­gdy nie był i nie będzie tak dumny, jak dumny był ze ślicz­nej indiań­skiej córki.

– Dotknę­łam go! – zawo­łała wesoło.

– Rze­czy­wi­ście. – Przy­tu­lił ją. I pomy­śleć, że jest ojcem takiego cudow­nego dziecka! Pokrę­cił ze zdzi­wie­niem głową.

Przez jakiś czas sie­dzieli obok sie­bie na derce. Van Dyck pra­wie się nie odzy­wał, ale dziew­czynce to nie prze­szka­dzało. Pomy­ślał, że czas ruszyć dalej, lecz wtedy Biała Łania odwró­ciła się do niego.

– Opo­wiedz mi o mojej matce.

– No cóż – zaczął nie­pew­nie. – Była piękna. Jesteś do niej podobna.

Wró­cił myślami do ich pierw­szego spo­tka­nia w obo­zie nad cie­śniną, gdzie jej ziom­ko­wie zbie­rali latem małże. Roz­sta­wiali nad brze­giem wigwamy, a nie dłu­gie, indiań­skie domy. Zebrane małże suszyli, wyskro­by­wali je z muszli, które potem zako­py­wali, a mięso wyko­rzy­sty­wali do goto­wa­nia zupy. Dla­czego wła­śnie ta młoda kobieta tak go zafa­scy­no­wała? Bo była wolna? Być może. Jej mąż i dziecko zgi­nęli. A może przy­cią­gnął go szcze­gólny błysk zacie­ka­wie­nia w jej oczach? To też. Zatrzy­mał się tam na dwa dni, prze­ga­dali razem cały wie­czór. Czuli do sie­bie pociąg, ale on miał do zała­twie­nia pilne sprawy, więc skoń­czyło się jedy­nie na roz­mo­wie.

Wró­cił po tygo­dniu.

Dopiero u jej boku naprawdę poznał Indian. Zro­zu­miał, dla­czego wielu pierw­szych holen­der­skich osad­ni­ków, nie mając swo­ich kobiet, żeniło się z Indian­kami, a potem nie chciało ich odda­lić mimo sil­nych naci­sków ze strony pasto­rów. Matka Bia­łej Łani była zwinna jak dzi­kie zwie­rzę, ale gdy on był zły albo zmę­czony, sta­wała się łagodna jak gołę­bica.

– Bar­dzo ją kocha­łeś?

– Bar­dzo. – To była prawda.

– A potem ja się uro­dzi­łam.

Zgod­nie ze zwy­cza­jami tego ludu w kla­nie matki zawsze było miej­sce dla dzieci takich jak ona.

– Gdy­byś nie miał żony w for­cie bia­łych ludzi, oże­nił­byś się z moją matką, prawda?

– Oczy­wi­ście. – Kłam­stwo. Ale nie­winne.

– Zawsze do niej przy­jeż­dża­łeś.

Tak, do tam­tej strasz­nej wio­sny trzy lata wcze­śniej. Kiedy poja­wił się w wio­sce, dowie­dział się, że matka Bia­łej Łani jest chora. „Była w sza­ła­sie potu – powie­dziano mu. – Ale nic nie pomo­gło. Teraz są u niej sza­mani”.

Znał ich zwy­czaje. Nawet przy wyso­kiej gorączce India­nin szedł do maleń­kiej chatki, w któ­rej za sprawą roz­grza­nych do czer­wo­no­ści kamieni było jak w piecu. Gdy chory był dosłow­nie zlany potem, wycho­dził, zanu­rzał się w chłod­nej rzece, a potem sechł przy ogniu zawi­nięty w cie­pły pled. Taka tera­pia czę­sto poma­gała. A jeśli nie przy­no­siła ocze­ki­wa­nych rezul­ta­tów, byli jesz­cze zna­jący się na zio­łach sza­mani.

Gdy zbli­żył się do chaty, w któ­rej leżała matka Bia­łej Łani, wyszedł mu na spo­tka­nie stary India­nin. „Tylko mete­inu mogą jej pomóc”, powie­dział ze smut­kiem. Mete­inu mieli dużo więk­szą moc niż zwy­kli sza­mani. Potra­fili prze­no­sić się do świata duchów i znali tajemne zaklę­cia. Jeśli tylko oni mogli jej pomóc, to zna­czy, że kobieta była bli­ska śmierci. „Na co zacho­ro­wała?” – spy­tał van Dyck.

„Na gorączkę. – Sta­rzec skrzy­wił się nie­pew­nie. – Na skó­rze ma…”. Wska­zał bli­zny po ospie i odszedł w mil­cze­niu.

Bli­zny po ospie. Van Dyck poczuł na ple­cach zimny dreszcz. Cho­roby przy­wle­czone przez bia­łych ludzi do Ame­ryki, naj­więk­sze prze­kleń­stwo. Grypa, odra, ospa wietrzna były w Euro­pie powszechne, ale India­nie nie mieli na nie żad­nej odpor­no­ści. Nie­raz całe wio­ski padały ich ofiarą. Z tego powodu rdzenna lud­ność w tych oko­li­cach zmniej­szyła się nie­mal o połowę. Biali ludzie przy­wieźli na swo­ich stat­kach mala­rię i syfi­lis. Ale naj­więk­szy lęk budziła ospa. Poprzed­niego roku ta potworna plaga wybiła nie­mal całe ple­mię na połu­dnie od Nowych Nider­lan­dów, a potem cho­roba poja­wiła się nawet w Nowym Amster­da­mie.

Czy to rze­czy­wi­ście ospa?

Potem zro­bił coś strasz­nego. Oczy­wi­ście miał wiele na swoje uspra­wie­dli­wie­nie. Musiał myśleć o sobie, o swo­jej żonie i dzie­ciach, o miesz­kań­cach Nowego Amster­damu. Nawet pastor by mu powie­dział: wybierz więk­sze dobro. Tak, czuł się uspra­wie­dli­wiony. Postą­pił słusz­nie, kiedy po krót­kim waha­niu popę­dził do łodzi i nie zoba­czyw­szy się nawet z Białą Łanią, popły­nął w dół rzeki.

A może powi­nien był zacze­kać, zamiast ucie­kać jak tchórz? Rodzina zgro­ma­dziła się przy niej, ale on ją opu­ścił. Mógł przy­naj­mniej poroz­ma­wiać z dziec­kiem. Do tej pory odczu­wał z tego powodu ból i prze­raź­liwy lodo­waty wstyd. Kilka razy w roku budził się w środku nocy i pła­kał nad swoją pod­ło­ścią.

Kiedy wró­cił po mie­siącu, zna­lazł Białą Łanię pod dobrą opieką dal­szych krew­nych. Jej matka zmarła następ­nego dnia po jego ucieczce – nie na ospę, lecz na odrę.

Ze wszyst­kich sił sta­rał się to córce wyna­gro­dzić. Poja­wiał się w obo­zie co roku, gdy India­nie obcho­dzili święto zmar­łych. Zazwy­czaj nie roz­ma­wiało się o tych, któ­rzy ode­szli, ale pod­czas święta nale­żało o nich mówić i modlić się za ich dusze. Wła­śnie to robił przez ostat­nie kilka dni, a potem zabrał Białą Łanię do Nowego Amster­damu.

– A jaka byłam jako dziecko? – spy­tała dziew­czynka.

– Musimy ruszać dalej – odparł. – Ale opo­wiem ci po dro­dze.

Opu­ścili poro­śniętą poziom­kami polanę i znów zna­leźli się na sta­rym indiań­skim szlaku. Posu­wali się powoli, a van Dyck sta­rał się przy­wo­łać jak naj­wię­cej wspo­mnień z tam­tych dni, gdy był z nią i z jej matką. Biała Łania wyglą­dała na zado­wo­loną. Po jakimś cza­sie posa­dził ją przed sobą na koniu, choć nie uskar­żała się na zmę­cze­nie.

Przed zmierz­chem dotarli na skraj Man­hat­tanu i roz­bili obóz na nie­wiel­kim wznie­sie­niu powy­żej indiań­skich jaskiń. Owi­nęli się der­kami i leżąc na wznak, patrzyli na bez­chmurne, roz­gwież­dżone niebo.

– Wiesz, gdzie jest teraz moja mama? – spy­tała dziew­czynka.

– Tak. – Wie­dział, w co wie­rzą India­nie. Pod­niósł rękę, wska­zu­jąc Drogę Mleczną. – Jej dusza wędro­wała gwiezdną ścieżką, aż dotarła do dwu­na­stego nieba. Teraz jest u Stwórcy wszyst­kich rze­czy.

Mil­czała tak długo, że uznał, że zasnęła.

– Czę­sto o tobie myślę – powie­działa nagle sen­nym gło­sem.

– Ja też o tobie myślę.

– Wiesz, że jak jestem daleko, to zawsze możesz mnie usły­szeć?

– W jaki spo­sób?

– Kiedy wieje lekki wiatr, wsłu­chuj się w jego oddech pośród sosen. Wtedy mnie usły­szysz.

– Będę słu­chał.

Rano dotarli do rzeki, gdzie cze­kali już dwaj India­nie z dużym kanoe. Poże­gnali się i Dirk van Dyck poje­chał do domu.

* * *

Mar­ga­re­tha van Dyck zwle­kała trzy tygo­dnie. Nastało nie­dzielne popo­łu­dnie. Mąż czy­tał w salo­nie dzie­ciom i Quashowi, małemu nie­wol­ni­kowi, a ona obser­wo­wała ich z fotela. W takich sytu­acjach podo­bał się jej naj­bar­dziej. Ich syn Jan, trzy­na­sto­letni silny chło­piec z czu­pryną ciem­nych wło­sów, uwiel­biał ojca i chciał pójść w jego ślady. Dirk zabie­rał go cza­sem do składu cel­nego, wyja­śniał, jak są zbu­do­wane żaglowce, opo­wia­dał o dale­kich por­tach i mor­skich wia­trach, które wyzna­czały trasy podróży. Ale Jan przy­po­mi­nał też Mar­ga­re­cie jej wła­snego ojca. Nie był tak krnąbrny i samo­wolny jak Dirk, wolał spę­dzać czas w kan­to­rze. Dobrze się zapo­wia­dał.

Kilka lat wcze­śniej z powodu febry stra­cili dwoje dzieci. To był dla nich straszny cios. Los im to wyna­gro­dził, dając Clarę. Miała teraz pięć lat, jasno­włosa i nie­bie­sko­oka wyglą­dała jak anio­łek. Była roz­kosz­nym dziec­kiem. Ojciec ją uwiel­biał.

Nie­wol­nik Quash też dobrze się spra­wo­wał. Miał tyle samo lat co Jan, więc bawili się razem jako małe dzieci. I dobrze się odno­sił do Clary. Ale znał swoje miej­sce.

Patrząc na męża czy­ta­ją­cego na głos całej rodzi­nie, Mar­ga­re­tha pomy­ślała, że jej mał­żeń­stwo ma szansę prze­ro­dzić się w szczę­śliwy zwią­zek pod warun­kiem, że uda jej się doko­nać małych zmian.

Kiedy więc wspólna lek­tura dobie­gła końca, dzieci pobie­gły do sąsia­dów, a mąż wspo­mniał o cze­ka­ją­cej go wkrótce kolej­nej wypra­wie w górę rzeki, ski­nęła spo­koj­nie głową. A potem zasta­wiła swoją pułapkę.

– Chyba powi­nie­neś w końcu dołą­czyć do syn­dy­katu.

Rzu­cił jej szyb­kie spoj­rze­nie i wzru­szył ramio­nami.

– Nie stać mnie na to.

Zauwa­żyła jed­nak, że wzbu­dziła jego zain­te­re­so­wa­nie.

Dirk van Dyck odno­sił duże suk­cesy w han­dlu futrami. Ćwierć wieku wcze­śniej, gdy Kom­pa­nia Zachod­nio­in­dyj­ska była mono­po­li­stą w por­cie, mógłby odgry­wać naprawdę zna­czącą rolę. Ale od tam­tego czasu gospo­darka Nowego Amster­damu roz­wi­nęła się i stała bar­dziej otwarta. No i zawią­zał się złoty krąg naj­waż­niej­szych rodów – Beek­ma­nów, van Rens­se­la­erów, van Cor­tland­tów i kilku innych – które stwo­rzyły syn­dy­katy finan­su­jące prze­wóz tyto­niu, cukru, nie­wol­ni­ków i innych towa­rów. Wła­śnie na tym można było zbić for­tunę. O ile miało się odpo­wied­nią sumę na wpi­sowe.

– Mamy wię­cej pie­nię­dzy, niż myślisz – powie­działa spo­koj­nie. My: mąż i żona. Jakby te pie­nią­dze były ich wspólną wła­sno­ścią. Ale oboje wie­dzieli, że to nie­prawda. Pół roku wcze­śniej Mar­ga­re­tha odzie­dzi­czyła mają­tek po ojcu, a zgod­nie z inter­cyzą jej mąż nie miał nad nim kon­troli. Nie zamie­rzała też zdra­dzać, ile ten mają­tek jest wart. – Myślę, że mogli­by­śmy zain­we­sto­wać tro­chę w syn­dy­kat.

– To dość ryzy­kowne – zaopo­no­wał.

Spo­dzie­wała się tego. Naj­więk­szymi inwe­sto­rami w całej kolo­nii były bogate wdowy i żony. Roz­ma­wiała już ze wszyst­kimi.

– Ow­szem. Ale wie­rzę w twój zmysł. – Patrzyła, jak van Dyck się zasta­na­wia. Przej­rzał jej plan? Być może. Ale taką ofertę trudno odrzu­cić. Uśmiech­nął się po chwili.

– Moja kochana żono – powie­dział z czu­ło­ścią w gło­sie. – Czuję się zaszczy­cony twoim zaufa­niem i przy­rze­kam, że zro­bię wszystko dla dobra naszej rodziny.

„Nie pró­buj rzą­dzić swoim mężem. Prze­pro­wadź wszystko tak, by to on pod­jął decy­zję”. Tej rady udzie­liła jej naj­bo­gat­sza kobieta w kolo­nii, która wła­śnie wzięła sobie trze­ciego młod­szego męża. Mar­ga­re­tha uznała, że van Dyck szybko roz­sma­kuje się w więk­szych trans­ak­cjach i inte­re­sach. Oraz w boga­tym życiu towa­rzy­skim, które się z tym wią­zało. Nie­długo będzie tak zajęty w Nowym Amster­da­mie, że zapo­mni o uga­nia­niu się za Indian­kami. A gdy już przy­wyk­nie do nowego życia, nie popełni żad­nego błędu, bojąc się, że żona obe­tnie mu fun­du­sze.

– I tak muszę wyru­szyć w górę rzeki – rzu­cił.

– Naprawdę? – Zmarsz­czyła brwi.

– Nie mogę z dnia na dzień rzu­cić han­dlu futrami. W każ­dym razie nie teraz. Te pie­nią­dze wciąż są nam potrzebne.

Zawa­hała się. To prawda, jego dochody przy­da­wały się w gospo­dar­stwie. Zwłasz­cza że wciąż utrzy­my­wała w tajem­nicy wyso­kość odzie­dzi­czo­nej sumy. Ale roz­szy­fro­wała jego grę. Pró­bo­wał wyśli­zgnąć się z pułapki. Do dia­bła z nim.

Czyżby miał inną kobietę? A może nawet kilka? Tamto indiań­skie dziecko na pewno było jego sprawką. Co ozna­czało, że mógł się wpa­ko­wać w nie­złe tara­paty. Stuy­ve­sant, jako żar­liwy obrońca porządku moral­nego, ogło­sił, że wszel­kie kon­takty sek­su­alne z India­nami są sprzeczne z pra­wem. Ale posta­wie­nie męża przed guber­na­tor­skim sądem niczego by nie roz­wią­zało, nie mówiąc już o uczu­ciach Mar­ga­re­thy. Nie, zacho­wa­nie spo­koju będzie naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Niech van Dyck wykręca się, ile chce, ona i tak go prze­chy­trzy. Da mu tyle zajęć, że zanie­cha dłu­gich wyjaz­dów.

– Masz rację – powie­działa potul­nie. Niech myśli, że posta­wił na swoim.

* * *

Kolejne tygo­dnie były dla Dirka van Dycka bar­dzo udane. Zawarł bliż­szą zna­jo­mość z grupą poważ­nych kup­ców prze­wo­żą­cych tytoń na drugą stronę Atlan­tyku do wytwa­rza­ją­cych mie­szanki manu­fak­tur w sta­rym Amster­da­mie. Jego i Mar­ga­re­thę zapra­szano do zamoż­nych domów, w któ­rych wcze­śniej nie bywali. Kupił sobie nowy kape­lusz i kilka par cien­kich jedwab­nych poń­czoch. Piec w salo­nie został obło­żony pięk­nymi nie­bie­sko-bia­łymi kaflami. A Quashowi, małemu nie­wol­ni­kowi, który krę­cił się po obej­ściu i wyko­ny­wał drobne prace, Mar­ga­re­tha spra­wiła odpo­wied­nie odzie­nie i przy­uczyła go do poda­wa­nia do stołu. Gdy stary pastor zaszczy­cił ich wizytą, wyra­ził szcze­gólne uzna­nie dla umie­jęt­no­ści chłopca.

Któ­re­goś czerw­co­wego dnia, po zakoń­cze­niu par­tii krę­gli w gospo­dzie, jakiś młody kupiec nazwał Dirka baas, czyli pryn­cy­pa­łem. Baas – to holen­der­skie słowo ozna­czało kogoś powa­ża­nego. Dirk poczuł się pewny sie­bie; jego żona wyglą­dała na uszczę­śli­wioną.

Dla­tego póź­niej­sza kłót­nia tak bar­dzo go zasko­czyła.

Był lip­cowy wie­czór. Następ­nego dnia Dirk miał wyru­szyć w górę rzeki. Mar­ga­re­tha wie­działa o tym już od jakie­goś czasu. Więc jej nagłe słowa wydały mu się bez­sen­sowne.

– Nie powi­nie­neś jutro wyjeż­dżać – powie­działa.

– Dla­cze­góż to? Wszystko przy­go­to­wane.

– Bo nie powi­nie­neś zosta­wiać rodziny w takich nie­bez­piecz­nych cza­sach.

– Nie­bez­piecz­nych?

– Prze­cież wiesz. Anglicy.

– Co tam Anglicy. – Wzru­szył ramio­nami.

Miała tro­chę racji. Spring­steen, z któ­rego zda­niem bar­dzo się liczył, obja­śnił mu to kilka dni temu. „To prawda, Anglicy chcą prze­jąć han­del futrami i nie­wol­ni­kami. Na doda­tek co roku w naszym por­cie prze­ła­do­wuje się tytoń o war­to­ści dzie­się­ciu tysięcy fun­tów, i na tym też chęt­nie poło­ży­liby rękę. Ale naj­waż­niej­szy, przy­ja­cielu, jest Nowy Amster­dam. Ten, kto go ma, ma i rzekę, czyli może kon­tro­lo­wać wszyst­kie tereny na pół­nocy”.

Anglicy sta­wali się coraz bar­dziej napa­stliwi. Kon­tro­lo­wali zachodni skra­wek dłu­giej wyspy, a część poło­żoną bli­żej Man­hat­tanu zosta­wili Holen­drom. Jed­nak zeszłego roku Win­th­rop, guber­na­tor Con­nec­ti­cut, zażą­dał od nie­któ­rych holen­der­skich osad­ni­ków pła­ce­nia podat­ków. Nie wszy­scy mieli odwagę odmó­wić.

A nie­dawno poja­wiły się pod­stawy do jesz­cze więk­szych obaw.

Król Anglii Karol II był może zabaw­nym hul­ta­jem, ale jego młod­szy brat Jakub, książę Yorku, sta­no­wił prze­ci­wień­stwo. Nie­wielu darzyło go sym­pa­tią. Ucho­dził za czło­wieka dum­nego, upar­tego i ambit­nego. Dla­tego wieść o tym, że „król prze­ka­zał bratu ame­ry­kań­skie kolo­nie, od Mas­sa­chu­setts aż po Mary­land”, wywo­łała wiel­kie poru­sze­nie. Na tym tery­to­rium leżały Nowe Nider­landy. Książę Yorku wysy­łał do Ame­ryki flotę, żeby wyeg­ze­kwo­wać swoje prawa.

Stuy­ve­sant wziął się ostro do roboty. Wzmac­niał obronę i roz­miesz­czał nowe poste­runki. Kom­pa­nia Zachod­nio­in­dyj­ska kazała mu bro­nić kolo­nii, choć nie dała mu ani woj­ska, ani pie­nię­dzy. Waleczny guber­na­tor gotów był utrzy­mać Nowy Amster­dam za wszelką cenę.

Tym­cza­sem z Holan­dii przy­szła też inna wia­do­mość. Bry­tyj­ski guber­na­tor dał Holen­drom solenne zapew­nie­nie, że nie muszą się oba­wiać o swoje kolo­nie. Angiel­ska flota miała pły­nąć tylko do Bostonu. Statki rze­czy­wi­ście tam się zatrzy­mały. Kry­zys został zaże­gnany. Stuy­ve­sant wyru­szył w górę rzeki, żeby upo­rać się z pro­ble­mami stwa­rza­nymi przez Mohaw­ków.

Kiedy więc Mar­ga­re­tha posłu­żyła się argu­men­tem o angiel­skim zagro­że­niu, van Dyck przej­rzał jej grę: chciała mu dyk­to­wać, co ma robić. Nie mógł do tego dopu­ścić.

– A moje inte­resy? – spy­tał.

– Zacze­kają.

– Wąt­pię. – Umilkł, czu­jąc na sobie jej baczne spoj­rze­nie. – Tobie i dzie­ciom nic nie grozi – dodał.

– Ty tak uwa­żasz.

– Bo to prawda.

– To zna­czy, że nie zosta­niesz z nami?

– Nawet Moskiew­ski Książę uważa, że jest bez­piecz­nie – rzu­cił swo­bod­nie. Tak miesz­kańcy Nowego Amster­damu nazy­wali Stuy­ve­santa, mając mu za złe dyk­ta­tor­skie zapędy.

– Nie musisz uży­wać tego głu­piego prze­zwi­ska – powie­działa ze zło­ścią.

– Dobrze. – Wzru­szył ramio­nami. – Jak dla mnie może być Kuter­noga.

Tak naprawdę więk­szość kup­ców, łącz­nie z boga­tymi przy­ja­ciółmi jego żony, nie lubiła ani Stuy­ve­santa, ani Kom­pa­nii Zachod­nio­in­dyj­skiej. Van Dyck podej­rze­wał, że nie­któ­rym jest wręcz wszystko jedno, w czy­ich rękach znaj­dzie się kolo­nia, byle ich inte­resy nie ucier­piały. Wydało mu się nieco zabawne, że przy­ja­ciele Mar­ga­re­thy podzie­lali raczej jego poglądy, a nie jej.

– On jeden jest wart wię­cej niż was dzie­się­ciu! – krzyk­nęła roz­wście­czona.

– Mój Boże! – roze­śmiał się. – Gotów jestem pomy­śleć, że się w nim zako­cha­łaś.

Posu­nął się za daleko. Wybuch był nie­unik­niony.

– Tylko to ci cho­dzi po gło­wie? Nie sądź innych wła­sną miarą. A skoro już mowa o two­ich wypra­wach do Indian… – Gorzka pogarda w jej gło­sie była aż nadto wyraźna. – Radzę ci wró­cić w ciągu trzech tygo­dni, jeśli chcesz na­dal wyda­wać moje pie­nią­dze! – Wykrzy­czała tę groźbę, zry­wa­jąc się z miej­sca. Jej oczy rzu­cały gniewne bły­ski.

– Wrócę – zaczął z lodo­wa­tym spo­ko­jem – gdy zała­twię wszyst­kie sprawy.

Ale Mar­ga­re­tha była już za drzwiami.

Wyje­chał naza­jutrz o świ­cie, nawet się z nią nie poże­gnaw­szy.

* * *

Był pogodny letni ranek. Sze­roka łódź z poszy­ciem klin­kie­ro­wym, napę­dzana przez czte­rech wio­śla­rzy, kie­ro­wała się na pół­noc. Jed­nak tego dnia van Dyck nie wypły­nął na wielką Rzekę Hud­sona, lecz roz­po­czął wyprawę po dru­giej stro­nie Man­hat­tanu, na Rzece Wschod­niej. Na środku pokładu leżał ogromny stos kur­tek z gru­bej, sztyw­nej wełny. Taki ładu­nek powi­nien zwieść podejrz­liwe spoj­rze­nia.

Wokół pano­wała cisza. Powoli minęli długi, niski skra­wek lądu na środku rzeki i zna­la­zł­szy się w odle­gło­ści ośmiu mil od nabrzeża Nowego Amster­damu, skrę­cili w prawo, ku małej przy­stani po wschod­niej stro­nie, gdzie cze­kała na nich grupka męż­czyzn z wozem peł­nym beczu­łek. To był ich praw­dziwy ładu­nek.

Prze­nie­sie­nie go na łódź zabrało im dłuż­szą chwilę. Kor­pu­lentny osad­nik, naj­wy­raź­niej przy­wódca całej grupy, zapy­tał, czy van Dyck chce spraw­dzić jakość.

– Taka sama jak ostat­nio?

– Taka sama.

– Mam do was zaufa­nie. – Wiele razy robili inte­resy.

Brandy. India­nie kupo­wali ją w każ­dej ilo­ści, choć taki han­del był zaka­zany pra­wem. „Ale prze­stęp­stwo jest mniej­sze – tłu­ma­czył dobro­tli­wie osad­nik – bo ją roz­wod­ni­łem”. Tylko tro­chę – India­nie nie wyczu­wali róż­nicy – ale wystar­cza­jąco, żeby doło­żyć parę gro­szy do zarob­ków van Dycka. Po zała­do­wa­niu całego towaru łódź wpły­nęła w główny nurt.

W tym przed­się­wzię­ciu była tylko jedna trud­ność: towar odbie­rało się na Rzece Wschod­niej. Stąd van Dyck mógł albo wró­cić do Nowego Amster­damu, albo pły­nąć wzdłuż wschod­niego brzegu Man­hat­tanu i dotrzeć do Rzeki Hud­sona nieco dalej na pół­noc. A to było dość nie­bez­pieczne.

Na końcu Rzeki Wschod­niej nurt się roz­wi­dlał. Na lewo wąski kanał okrą­żał pół­nocny czu­bek Man­hat­tanu. Szer­szy kanał po pra­wej stro­nie pro­wa­dził na wschód, ku dużej cie­śni­nie, któ­rej gład­kie wody, osła­niane przez długą wyspę, cią­gnęły się przez bli­sko sto mil. Nie­bez­pieczne było samo roz­wi­dle­nie. Nurt we wszyst­kich trzech odno­gach wyda­wał się spo­kojny, ale spo­ty­kały się tu roz­ma­ite prądy i pływy, wywo­łu­jąc silne wiry, któ­rych wypa­trze­nie utrud­niały liczne małe wysepki. Nawet w naj­bar­dziej bez­wietrzne dni, gdy wyda­wało się, że leniwy nurt ledwo poru­sza trzci­nami, łodzie nie­do­świad­czo­nych prze­woź­ni­ków wpa­dały nagle w odmęty i roz­trza­ski­wały się o ścianę wody, która wyła­niała się z głę­bin niczym roz­gnie­wany bóg. To miej­sce nazy­wano Wro­tami Pie­kieł. I naj­le­piej było go uni­kać.

Z naj­więk­szą ostroż­no­ścią, trzy­ma­jąc się bli­sko brzegu Man­hat­tanu, wpły­nęli do wąskiego kanału po lewej stro­nie i poko­nali go bez­piecz­nie mimo kilku gwał­tow­nych ude­rzeń fal.

Po lewej ręce leżało nie­wiel­kie osie­dle Har­lem. Naj­bar­dziej wysu­nięta na pół­noc część Man­hat­tanu miała zale­d­wie milę sze­ro­ko­ści, ale wzno­siła się na impo­nu­jącą wyso­kość. Z pra­wej strony zaczy­nały się zie­mie Broncka. Wąski kanał cią­gnął się jesz­cze przez kilka mil, mija­jąc stare indiań­skie jaski­nie i obo­zo­wi­ska, i przez kręty wąwóz docho­dził do wiel­kiej Rzeki Pół­noc­nej. Tam trzeba było poko­nać kolejne nie­bez­pieczne miej­sce pełne poprzecz­nych prą­dów. Zna­la­zł­szy się na wiel­kiej rzece, van Dyck ode­tchnął z ulgą.

Dalej podróż była już łatwa. Kiedy przy­pływ Atlan­tyku wdzie­rał się do zatoki, łagod­nie cofał nurt rzeki. Teraz przy­pływ dzia­łał na ich korzyść, ze wstecz­nym prą­dem mogli pły­nąć przez wiele mil. Wyła­do­wane łodzie posu­wały się szybko na pół­noc przy nie­wiel­kim wysiłku wio­śla­rzy. Po pra­wej stro­nie minęli posia­dłość Jun­kra. Po lewej cią­gnęły się wyso­kie nad­rzeczne skały zachod­niego brzegu, ustę­pu­jąc w końcu łagod­nym wzgó­rzom. Wresz­cie van Dyck zoba­czył swój cel – indiań­ską wio­skę na wschod­nim brzegu.

– Tu zosta­niemy na odpo­czy­nek do rana – powie­dział wio­śla­rzom.

* * *

Jego przy­jazd ją ucie­szył, z rado­ścią więc opro­wa­dzała go po wio­sce, żeby mógł przy­wi­tać się ze wszyst­kimi rodzi­nami. Domy, zro­bione z mło­dych drze­wek, wygię­tych, powią­za­nych i pokry­tych korą, nie­chro­nione żadną pali­sadą, stały na ziem­nej półce nad brze­giem. Naj­więk­szy dom, długi i wąski, zamiesz­ki­wało pięć rodzin. Obok rosły dwa kasz­ta­nowce, a w zaro­ślach z tyłu krzaki dzi­kich wino­gron. Nad wodą stały ramy z nawi­nię­tymi sie­ciami rybac­kimi. Na pły­ci­znach w pobliżu trzcin żero­wały łabę­dzie i kaczki krzy­żówki.

Może i moja córka jest biedna, ale jej życie nie jest gor­sze od mojego, pomy­ślał van Dyck.

Póź­nym popo­łu­dniem zje­dli posi­łek – mię­si­stą rybę wyło­wioną z rzeki. Do zmierz­chu pozo­stało jesz­cze kilka godzin, więc Biała Łania popro­siła go, by poszedł z nią na skałę na szczy­cie wzgó­rza, skąd roz­ta­czał się piękny widok na rzekę. Zauwa­żył, że dziew­czynka nie­sie jakiś mały przed­miot zawi­nięty w liście. Roz­sie­dli się wygod­nie w popo­łu­dnio­wym słońcu i patrzyli na krą­żące w górze orły.

– Mam dla cie­bie poda­ru­nek – powie­działa po dłuż­szej chwili. – Sama go zro­bi­łam.

– Mogę zoba­czyć?

Podała mu zawi­niątko. Roz­plą­tał liście i uśmiech­nął się z zachwy­tem.

– Wam­pum! – zawo­łał. – Piękny. – Bóg wie, ile godzin poświę­ciła, żeby go wyko­nać.

Wam­pum. Maleń­kie muszelki z dziur­kami w środku nawle­czone na sznurki. Białe muszle pobrze­żek, fio­le­towe i czarne ser­có­wek. Sple­cione sznurki słu­żyły jako pasy, opa­ski na włosy i inne ozdoby.

Oraz jako śro­dek płat­ni­czy. Wśród Indian wam­pu­mami pła­ciło się za roz­ma­ite towary, spła­cało daniny i posagi. Biały ozna­czał pokój i życie, czarny – wojnę i śmierć. Ale wam­pumy miały też skom­pli­ko­wane wzory i geo­me­tryczne pik­to­gramy, które dawało się odczy­tać. Wiel­kie, cere­mo­nialne pasy, dłu­gie na ponad metr, uświet­niały ważne uro­czy­sto­ści albo zawie­ra­nie trak­ta­tów. Święci mężo­wie nosili wam­pumy bogate w sym­bo­likę o głę­bo­kim zna­cze­niu.

Holen­drzy dość szybko zauwa­żyli, że mogą kupo­wać futra za wam­pumy, na które mówili „sewan”. Ale angiel­scy pury­ta­nie z Mas­sa­chu­setts posu­nęli się jesz­cze dalej. Zgod­nie z tra­dy­cją India­nie latem wyko­py­wali muszle z pia­sku, a zimą wyko­ny­wali żmudną pracę wier­ce­nia otwo­rów kamien­nym świ­drem. Wyko­rzy­sta­nie sta­lo­wych świ­drów przy­śpie­szyło pro­duk­cję i Anglicy zaczęli wyra­biać wła­sne wam­pumy, eli­mi­nu­jąc w ten spo­sób miej­sco­wych Indian. W rezul­ta­cie war­tość wam­pu­mów malała, bo ich podaż cią­gle rosła. Dla holen­der­skich i angiel­skich kup­ców taka infla­cja była czymś nor­mal­nym, ale India­nie, ceniąc piękno i rze­czy­wi­stą war­tość swo­ich wyro­bów, uwa­żali, że biali ludzie chcą ich oszu­kać.

Van Dyck trzy­mał w dło­niach pas, który miał sie­dem cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści, ale był długi na pra­wie dwa metry, mógł się nim więc owi­nąć w pasie co naj­mniej dwa razy. Na tle z bia­łych musze­lek wid­niały drobne, geo­me­tryczne figury zazna­czone fio­le­to­wym kolo­rem. Dziew­czynka wska­zała z dumą.

– Wiesz, co to zna­czy? – spy­tała.

– Nie – przy­znał.

– Tu jest napi­sane – prze­cią­gnęła pal­cem – ojciec Bia­łej Łani. – Uśmiech­nęła się. – Będziesz go nosił?

– Tak, zawsze – obie­cał.

– To dobrze. – Patrzyła z rado­ścią, jak van Dyck zakłada pas. Potem sie­dzieli długo w mil­cze­niu, obser­wu­jąc słońce, które powoli czer­wie­niało, a wresz­cie skryło się za lasem po dru­giej stro­nie rzeki.

Rano, przy odjeź­dzie, van Dyck obie­cał córce, że w dro­dze powrot­nej znów ją odwie­dzi.

* * *

Miał tego lata przy­jemną podróż. Pogoda mu sprzy­jała. Na zachod­nim brzegu cią­gnęły się ogromne, zale­sione tereny znaj­du­jące się pod kon­trolą ple­mion mówią­cych po algon­keń­sku, tak jak lud jego córki. Mijał dobrze sobie znane stru­mie­nie. Lubił mówić, że podró­żuje jako gość tej rzeki. Puls potęż­nego oce­anicz­nego przy­pływu docie­rał na odle­głość stu pięć­dzie­się­ciu mil w głąb lądu, pra­wie do fortu Orange. Latem słona mor­ska woda poja­wiała się nawet sześć­dzie­siąt mil od ujścia. Dla­tego van Dyck mógł pły­nąć, leni­wie nie­siony przez prąd aż do swo­jego celu na tery­to­rium Mohaw­ków.

Mohaw­ko­wie wzbu­dzali w wielu ludziach lęk. India­nie zamiesz­ku­jący tereny wokół Man­hat­tanu mówili w języku Algon­ki­nów, ale potężne ple­miona, takie jak Mohaw­ko­wie, kon­tro­lu­jące wiel­kie obszary na pół­nocy, wła­dali iro­ke­skim. Mohaw­ko­wie nie darzyli miło­ścią Algon­ki­nów. Od bli­sko czter­dzie­stu lat pro­wa­dzili z nimi wojny. Najeż­dżali ich wio­ski i wymu­szali daniny. Choć ota­czała ich groźna aura, Holen­drzy trak­to­wali rela­cje z nimi trzeźwo i prag­ma­tycz­nie.

„To nawet lepiej. Jeśli szczę­ście dopi­sze, Angol­ki­no­wie będą zajęci walką z Mohaw­kami i nas zosta­wią w spo­koju”. Holen­drzy sprze­da­wali Mohaw­kom nawet broń.

W opi­nii van Dycka takie postę­po­wa­nie było dość ryzy­kowne. Pół­nocne pla­cówki nale­żące do Nowych Nider­lan­dów, fort Orange i Sche­nec­tady, leżały na tery­to­riach Mohaw­ków, a ci cza­sem spra­wiali pro­blemy. Wła­śnie z tego powodu Stuy­ve­sant udał się nie­dawno do fortu Orange. Van Dyck nie darzył go szcze­gólną sym­pa­tią, ale był pewien, że stary guber­na­tor pora­dzi sobie z India­nami. Mohaw­ko­wie byli wojow­ni­czy, lecz chęt­nie przy­stę­po­wali do roko­wań, bo te leżały w ich inte­re­sie.

Van Dyck nie oba­wiał się Indian. Mówił w języku Iro­ke­zów i znał ich oby­czaje. Nie wypra­wiał się zresztą aż do fortu Orange, lecz do małej fak­to­rii leżą­cej nad mniej­szą rzeką o godzinę drogi na połu­dnie. Wiele razy się prze­ko­nał, że kup­ców zawsze witano mile, bez względu na toczące się wokół wyda­rze­nia. Dotrze więc do dzi­kich tere­nów, sprzeda Mohaw­kom oszu­kaną brandy i wróci z dużym ładun­kiem futer.

„Cała nadzieja w han­dlu – mawiał. – Kró­le­stwa będą upa­dać, ale han­del zawsze prze­trwa”.

Żało­wał nieco, że musi pro­wa­dzić inte­resy z Mohaw­kami. Dużo bar­dziej lubił Algon­ki­nów. Ale co mógł na to pora­dzić? Zachłan­ność bia­łego czło­wieka na futra i gor­liwe dostar­cza­nie ich przez Indian dopro­wa­dziły do tego, że w dol­nym biegu Rzeki Hud­sona zostało już nie­wiele bobrów i Algon­ki­no­wie nie mieli czego sprze­da­wać. Nawet Mohaw­ko­wie, chcąc zaspo­koić nie­koń­czące się potrzeby bia­łych, zapusz­czali się coraz dalej na pół­noc, na tery­to­ria Huro­nów. I to oni dostar­czali towar. Więc van Dyck z nimi głów­nie han­dlo­wał.

Podróż zajęła mu dzie­sięć dni i prze­bie­gała bez żad­nych incy­den­tów. Fak­to­ria Mohaw­ków, w odróż­nie­niu od więk­szo­ści wio­sek Angol­ki­nów, była oto­czona solidną pali­sadą. Tutejsi India­nie byli twar­dzi i nie­ustę­pliwi, lecz przy­jęli jego brandy.

– Cho­ciaż byłoby lepiej, gdy­byś przy­wiózł też strzelby – stwier­dzili.

Wra­cał z naj­więk­szym ładun­kiem skór, jaki kie­dy­kol­wiek udało mu się kupić. Ale mimo to wcale nie śpie­szył się z powro­tem na Man­hat­tan. Zamie­rzał zatrzy­my­wać się po dro­dze, dzień tu, dzień tam.

Chciał, żeby Mar­ga­re­tha na niego cze­kała.

Nie­zbyt długo. Obli­czył to sobie sta­ran­nie. Wyzna­czyła mu ter­min, więc nie mógł go dotrzy­mać. Natu­ral­nie powie jej, że inte­resy zatrzy­mały go dłu­żej, niż się spo­dzie­wał. Ona będzie podej­rze­wać kłam­stwo, ale nic nie zrobi. Zosta­wić ją w nie­pew­no­ści, tak, to było naj­lep­sze wyj­ście. Kochał swoją żonę, ale musiał jej poka­zać, że nie pozwoli sobą rzą­dzić. Tydzień powi­nien wystar­czyć. Dla­tego powie­dział wio­śla­rzom, że w dro­dze powrot­nej na połu­dnie nie muszą się szcze­gól­nie wysi­lać. Dirk van Dyck spo­koj­nie liczył mija­jące dni.

Mar­twiła go tylko jedna rzecz – to, czego nie dopeł­nił. Niby dro­biazg, ale cią­gle o tym myślał.

Nie miał poda­runku dla córki.

Ten wam­pum, który mu dała. Natu­ral­nie miał swoją cenę. Ale jed­no­cze­śnie był bez­cenny. Córka zro­biła go dla niego, wła­snymi rękami nawle­kała kora­liki, spla­tała je całymi godzi­nami, two­rząc z nich pro­ste prze­sła­nie miło­ści.

Jak miał się jej odwdzię­czyć? Co dać w zamian? Dło­niom bra­ko­wało zręcz­no­ści. Nie umiał rzeź­bić, obra­biać drewna, tkać. Ni­gdy nie nauczy­łem się tych pra­daw­nych umie­jęt­no­ści, pomy­ślał. Potra­fię jedy­nie kupo­wać i sprze­da­wać. Jak mam oka­zać jej miłość, jeśli nie kosz­tow­nymi darami?

O mało nie kupił kurtki uszy­tej przez Mohaw­ków. Ale zapewne by się jej nie spodo­bała. Poza tym chciał jej dać coś, co pocho­dzi­łoby od jego ludu, w końcu krew Holen­drów też pły­nęła w jej żyłach. Gry­zło go to nie­ustan­nie, ale żaden pomysł nie przy­cho­dził mu do głowy i pro­blem pozo­stał nie­roz­wią­zany.

Wpły­nęli na tery­to­rium Algon­ki­nów. Naka­zał swoim ludziom przy­bić do zachod­niego brzegu, do wio­ski, w któ­rej wcze­śniej robił inte­resy. Chęt­nie pod­trzy­my­wał te kon­takty, poza tym mógł w ten spo­sób opóź­nić powrót do domu.

Powi­tano go przy­jaź­nie. Miesz­kańcy byli zajęci przy zbio­rach. Jak więk­szość miej­sco­wych ple­mion, siali w marcu kuku­ry­dzę, a w maju czer­woną fasolę, dla któ­rej dosko­nałą pod­porę sta­no­wiły kuku­ry­dziane łodygi. Teraz zbie­rano jedno i dru­gie. Van Dyck i jego ludzie zatrzy­mali się w wio­sce na dwa dni, poma­gali przy żni­wach. Praca była ciężka, w upale, mimo to spra­wiała mu przy­jem­ność. Algon­ki­no­wie nie han­dlo­wali już skó­rami, ale mieli na sprze­daż kuku­ry­dzę, więc van Dyck obie­cał, że wróci za mie­siąc i prze­wie­zie ich ładu­nek w dół rzeki.

Zbiory prze­bie­gły spraw­nie. Trze­ciego dnia wszy­scy zasie­dli do wie­czor­nego posiłku, a kobiety zaczęły wno­sić jedze­nie, gdy nagle na rzece poja­wiła się mała łódka. Wio­sło­wał jeden czło­wiek.

Van Dyck z uwagą obser­wo­wał zbli­ża­jącą się łódź. Gdy przy­biła do brzegu, wysko­czył z niej młody męż­czy­zna i wcią­gnął ją na ląd. Męż­czy­zna był jasnym blon­dy­nem, naj­wy­żej dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nim, z lekko wysta­ją­cymi zębami. Miał przy­stojną, ale nieco zawziętą twarz. Pomimo cie­płej pogody ubrany był w buty do kon­nej jazdy i opry­skany bło­tem czarny płaszcz. Nie­bie­skie oczy patrzyły czuj­nie. Wyjął z łódki skó­rzaną torbę i zarzu­cił ją sobie na ramię.

India­nie przy­glą­dali mu się podejrz­li­wie. Jeden zwró­cił się do niego z pyta­niem, ale męż­czy­zna naj­wy­raź­niej nie mówił w języku Algon­ki­nów. Gestami wyja­śnił, że prosi o jedze­nie i schro­nie­nie. Algon­ki­no­wie nie odma­wiali takim proś­bom. Van Dyck wska­zał miej­sce obok sie­bie.

Po kilku chwi­lach oka­zało się, że przy­bysz nie mówi też po nider­landzku. Był Angli­kiem. Na szczę­ście van Dyck cał­kiem dobrze znał angiel­ski. Jed­nak jasno­włosy męż­czy­zna w ciem­nym płasz­czu uważ­nie dobie­rał słowa, jakby nie chciał powie­dzieć za wiele.

– Skąd jesteś? – spy­tał van Dyck.

– Z Bostonu.

– A czym się zaj­mu­jesz?

– Han­dlem.

– Co cię tu spro­wa­dza?

– Byłem w Con­nec­ti­cut. Okra­dli mnie. Stra­ci­łem konia. Pomy­śla­łem, że udam się w dół rzeki. – Wziął podaną mu miskę z kuku­ry­dzą i zaczął jeść, uni­ka­jąc dal­szych pytań.

Van Dyck znał dwa rodzaje bostoń­czy­ków. Pierw­szym byli ludzie bogo­bojni, surowi pury­ta­nie, któ­rych zbory żyły zgod­nie z zale­ce­niami Pana Boga. Zale­ce­nia te były jed­nak dość surowe. Jeśli Stuy­ve­sant ucho­dził za nie­to­le­ran­cyj­nego wobec obcych, takich jak kwa­krzy, bo gdy tylko mógł, wyrzu­cał ich z mia­sta, jego postę­po­wa­nie i tak wyda­wało się łagodne w porów­na­niu z tym, co działo się w Mas­sa­chu­setts. Wieść nio­sła, że kwa­krów chło­stano tam nie­mal na śmierć. Mło­dzie­niec nie wyglą­dał jed­nak na poboż­nego czło­wieka. Drugą grupę sta­no­wili ci, któ­rzy przy­by­wali do Nowej Anglii, by doro­bić się for­tuny na han­dlu i łowie­niu ryb. Twar­dzi, zahar­to­wani męż­czyźni. Być może nie­zna­jomy mło­dzie­niec był jed­nym z takich.

Jego opo­wieść nie brzmiała wia­ry­god­nie. Zbieg, który ucieka na zachód, żeby zgu­bić pogoń? Łódź była zapewne kra­dziona. Van Dyck posta­no­wił nie spusz­czać z męż­czy­zny oka.

* * *

Tom Master miał za sobą cięż­kie chwile. Pod­czas rejsu do Bostonu jego sta­tek napo­tkał liczne sztormy. Kiedy po zawi­nię­ciu do portu udał się do rodzin­nego domu, obec­nie zaj­mo­wa­nego przez brata, Eliot prze­ra­ził się na jego widok, a potem nie odzy­wał się przez wiele godzin, co dla Toma było nawet gor­sze niż mor­skie burze. Brat wpraw­dzie nie wyrzu­cił go na ulicę, ale na swój mil­czący spo­sób dał mu jasno do zro­zu­mie­nia, że wolę ojca należy sza­no­wać nawet po jego śmierci. A Tom zła­mał wszel­kie zasady przy­zwo­ito­ści, pró­bu­jąc powró­cić na łono rodziny.

Począt­kowo był dotknięty, potem zły. Trze­ciego dnia posta­no­wił potrak­to­wać całą sprawę jak żart; śmiał się wręcz za ple­cami brata.

Jed­nak zna­le­zie­nie zaję­cia w Bosto­nie nie było już takie zabawne. Nie wia­domo, czy to z powodu swo­jej kiep­skiej repu­ta­cji, czy dla­tego, że Eliot zdą­żył ostrzec przed nim całe mia­sto, Tom nie usły­szał dobrego słowa od żad­nego ze zna­jo­mych kup­ców. Wszystko wska­zy­wało na to, że życie w Bosto­nie nie będzie łatwe.

Zasta­na­wiał się też, czy ojciec zapi­sał mu coś w testa­men­cie. Zapy­tał o to wprost, a Eliot odpo­wie­dział: „Tak, ale pod pew­nymi warun­kami, któ­rych nie speł­niasz”. Zro­zu­miał, że jest na prze­gra­nej pozy­cji.