Londyn - Edward Rutherfurd - ebook + książka

Londyn ebook

Edward Rutherfurd

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po Paryżu i Nowym Jorku, Edward Rutherfurd przedstawia nam fascynujące losy Londynu.

Z rozmachem opisuje ponad dwa tysiące lat historii tego miasta. Dzięki barwnym bohaterom, których pasjonujące losy misternie splatają się z historią miasta, ukazana zostaje cała bogata przeszłość Londynu. W miarę rozwoju metropolii jesteśmy świadkami powstawania amfiteatru w Londynie, budynku Tower of London, Teatru Szekspirowskiego czy modnej dzielnicy West End.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1583

Oceny
4,3 (43 oceny)
21
16
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lupines

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura Jeśli jeszcze powiązać ją ze spacerem po Londynie sprawa magiczna
00

Popularność




WSTĘP

Lon­dyn jest powie­ścią. Wszyst­kie opi­sy­wane tu rodziny, od Duc­ke­tów po Pen­nych, oraz ich udział w wyda­rze­niach histo­rycz­nych są wytwo­rami wyobraźni autora.

Sta­ra­łem się osa­dzić losy moich boha­te­rów wśród histo­rycz­nych postaci i wyda­rzeń, które miały albo mogły mieć miej­sce. Bo na przy­kład ni­gdy nie dowiemy się, w któ­rym miej­scu Juliusz Cezar prze­kro­czył Tamizę. Według mojej wie­dzy stało się to praw­do­po­dob­nie w oko­li­cach dzi­siej­szego West­min­steru. Znamy poli­tyczne oko­licz­no­ści, które dopro­wa­dziły do zbu­do­wa­nia kate­dry Świę­tego Pawła przez biskupa Melita w 604 roku, a ja pozwo­li­łem sobie umiej­sco­wić to wyda­rze­nie w ówcze­snym saskim Lun­de­wic. Wymy­śli­łem też okręg wybor­czy St Pan­cras, w któ­rym dużo póź­niej, w roku 1830, moi boha­te­ro­wie rywa­li­zo­wali w wybo­rach.

Jed­nak od cza­sów nor­mandz­kiego pod­boju zacho­wało się tyle infor­ma­cji doty­czą­cych nie tylko histo­rii samego Lon­dynu, ale też losów nie­zli­czo­nych poje­dyn­czych ludzi, że żaden pisarz nie mógłby narze­kać na brak mate­ria­łów. Wystar­czyło jedy­nie w kilku miej­scach doko­nać nie­wiel­kich korekt pozwa­la­ją­cych na pro­wa­dze­nie wart­kiej nar­ra­cji.

Naj­waż­niej­sze lon­dyń­skie budowle i kościoły zacho­wały swoje dawne nazwy do dziś. Wiele ulic nazywa się wciąż tak samo od cza­sów saskich. Gdy docho­dziło do zmian, to albo umiesz­cza­łem sto­sowne wyja­śnie­nie w tek­ście, albo – by nie wpro­wa­dzać nie­po­trzeb­nego zamie­sza­nia – uży­wa­łem nazw, któ­rymi posłu­gu­jemy się współ­cze­śnie.

Dla potrzeb powie­ści wymy­śli­łem poło­że­nie kilku miejsc. Sie­dziba Cer­dica zna­la­zła się tam, gdzie dziś stoi hotel Savoy; dom przy szyl­dzie z bykiem, nie­da­leko kościoła St Mary-le-Bow, mógłby stać tam, gdzie znaj­duje się Wil­liam­son’s Tavern; kościół Świę­tego Waw­rzyńca Silver­sle­evesa nie­opo­dal Watling Street mógłby być jed­nym z wielu kościo­łów w tej oko­licy, które spło­nęły w Wiel­kim Poża­rze; zamtuz Pod Psią Głową mógłby być jed­nym z dwu­dzie­stu domów publicz­nych dzia­ła­ją­cych przy Bank­side.

Dog­get i Duc­ket to dość powszechne nazwi­ska, czę­sto wystę­pu­jące w Lon­dy­nie. Noszące je postaci histo­ryczne – a zwłasz­cza słynny Dog­get, który usta­no­wił wyścig wio­ślar­ski na Tami­zie Dog­get’s Coat and Badge Race – poja­wiają się cza­sem na kar­tach książki i bez trudu można je odróż­nić od postaci fik­cyj­nych. Pocho­dze­nie nazwisk fik­cyj­nych rodów oraz ich dzie­dziczne znaki szcze­gólne zostały wymy­ślone dla potrzeb tej książki.

Bull jest czę­stym angiel­skim nazwi­skiem. Car­pen­ter to typowe nazwi­sko wywo­dzące się od fachu – podob­nie jak Baker, Pain­ter, Tailor i dzie­siątki innych1. Czy­tel­nicy Sarum łatwo zauważą, że poja­wia­jący się w tam­tej powie­ści Maso­no­wie są krew­nymi Car­pen­te­rów. Innym czę­stym nazwi­skiem jest Fle­ming – zapewne wska­zuje ono na fla­mandz­kie pocho­dze­nie jego wła­ści­cieli. Mere­dith to nazwi­sko walij­skie, a Penny zapewne huge­noc­kie. Nieco rzad­sze Bar­ni­kel, które też poja­wia się na kar­tach Sarum, wywo­dzi się od wikin­gów i bar­dzo pięk­nej legendy. Wyko­rzy­stał je Dic­kens (Bar­nacle), ale raczej w nie­ko­rzyst­nym kon­tek­ście. Mam nadzieję, że choć tro­chę odda­łem mu spra­wie­dli­wość.

Nato­miast nazwi­sko Silver­sle­eves i jego dłu­go­nosi wła­ści­ciele zostali wymy­śleni przeze mnie. W śre­dnio­wie­czu ist­niało znacz­nie wię­cej takich pięk­nych, opi­so­wych nazwisk, które nie­stety zani­kły. Silver­sle­eves miało być powro­tem do tej daw­nej tra­dy­cji.

Każdy autor piszący o Lon­dy­nie staje wobec pro­blemu, jakim jest bogac­two mate­ria­łów. Każdy lon­dyń­czyk ma w mie­ście swój ulu­biony zaką­tek. I czę­sto aż kusi, żeby zagłę­bić się w jakieś fascy­nu­jące histo­ryczne zaułki. Nie­mal każda lon­dyń­ska para­fia mogłaby dostar­czyć wystar­cza­ją­cych infor­ma­cji do napi­sa­nia książki takiej jak ta. Ale ponie­waż Lon­dyn opo­wiada także – do pew­nego stop­nia – o histo­rii Anglii, pozwo­li­łem sobie nie­które miej­sca pomi­nąć. Mam jedy­nie nadzieję, że mój wybór nie roz­cza­ruje tych, któ­rzy znają i kochają to wspa­niałe mia­sto.

Rzeka

Kiedy jesz­cze Zie­mia była młoda, tę kra­inę wiele razy zale­wały wody mórz.

Czte­ry­sta milio­nów lat temu, gdy kon­ty­nenty miały zupeł­nie inny układ, wyspa była czę­ścią nie­wiel­kiego przy­lądka na pół­nocno-zachod­nim skraju roz­le­głego, bez­kształt­nego lądu. Przy­lą­dek wci­nał się samot­nie w bez­kres oce­anu. Był kom­plet­nie pusty. Widziały go jedy­nie oczy Boga. Nie wędro­wały po nim zwie­rzęta, ptaki nie uno­siły się na nie­bo­skło­nie, nie było ryb w morzu.

W tych odle­głych cza­sach cofa­jące się morze pozo­sta­wiło za sobą w połu­dniowo-wschod­nim rogu przy­lądka nagi obszar gru­bej war­stwy ciem­nych łup­ków. Szare skały, mil­czące i wymarłe jak powierzch­nia nie­od­kry­tej pla­nety, tu i ówdzie zna­czyły płyt­kie sadzawki. Jesz­cze star­sze siły, ukryte głę­boko pod war­stwą łup­ków, wypię­trzyły gór­ski łań­cuch, łagod­nie wzno­szący się na wyso­kość sied­miu­set metrów i prze­ci­na­jący pej­zaż niczym ogromny falo­chron.

Przez długi czas miej­sce to pozo­sta­wało szare, nagie i mil­czące, nie­znane jak wieczna pustka przed naro­dzi­nami.

W ciągu kolej­nych ośmiu epok geo­lo­gicz­nych, kiedy kon­ty­nenty prze­su­wały się, wyra­stały na nich gór­skie łań­cu­chy i stop­niowo poja­wiało się życie, żadne ruchy Ziemi nie zakłó­cały spo­koju pasma łup­ko­wych wzgórz. Ale morze wiele razy zale­wało je i odsła­niało. Cza­sem wody były zimne, a cza­sem cie­płe. Utrzy­my­wały się tam przez miliony lat. I za każ­dym razem pozo­sta­wiały po sobie osad o gru­bo­ści kil­ku­set metrów, aż w końcu łup­kowe skały, cho­ciaż prze­cież nie takie niskie, zostały przy­kryte, wygła­dzone i tak głę­boko zagrze­bane, że nie pozo­stał po nich ślad.

Gdy życie na Ziemi się roz­wi­jało, gdy rośliny pokryły lądy, a w wodach zamiesz­kały zwie­rzęta, pla­neta doda­wała kolejne war­stwy, tym razem z orga­ni­zmów, które sama powo­łała do życia. Wiel­kie morze, które ustą­piło mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy wygi­nęły dino­zaury, pozo­sta­wiło tak nie­wia­ry­god­nie wielką ilość mar­twych resz­tek ryb i plank­tonu, że dzi­siej­szą połu­dniową Anglię i pół­nocną Fran­cję pokryły pokłady kredy o gru­bo­ści stu metrów.

I tak ponad pra­daw­nym, pogrze­ba­nym już łań­cu­chem gór wyło­nił się nowy kra­jo­braz.

Wyglą­dał zupeł­nie ina­czej. W miarę jak kolejne morza przy­cho­dziły i odcho­dziły, z wnę­trza przy­lądka uto­ro­wały sobie drogę ogromne rzeki, kre­dowa pokrywa przy­brała kształt płyt­kiej doliny, sze­ro­kiej na trzy­dzie­ści dwa kilo­me­try, któ­rej kra­wę­dzie cią­gnęły się z pół­nocy na połu­dnie i która otwie­rała się na wschód jak wielka litera V. Roz­ma­ite zalewy i powo­dzie nano­siły nowe war­stwy żwiru i pia­sku, a morze tro­pi­kalne pozo­sta­wiło w środku doliny grubą pokrywę mięk­kiego osadu, który został póź­niej nazwany „lon­dyń­ską gliną”.

W tym wła­śnie miej­scu za milion lat miał powstać Lon­dyn.

Ale na­dal nie było tu śladu czło­wieka. Bo wpraw­dzie milion lat temu ludzie cho­dzili na dwóch nogach, ale na­dal mieli mał­pie czaszki. Potrzebny był jesz­cze jeden pro­ces.

Epoki lodow­cowe.

To nie for­mo­wa­nie się lodo­wych warstw na powierzchni Ziemi odmie­niło lądy, ale ich zani­ka­nie. Za każ­dym razem gdy lód zaczy­nał top­nieć, rzeki wzbie­rały, a ogromne lodowce, niczym powolne, geo­lo­giczne bul­do­żery, żło­biły doliny, wyrów­ny­wały wzgó­rza i wypłu­ki­wały żwir, który wypeł­niał utwo­rzone przez nie koryta rzek.

W cza­sie zlo­do­wa­ceń mały pół­nocno-zachodni cypel wiel­kiego lądu Eura­zji był jedy­nie czę­ściowo pokryty lodem. Lodowa ściana koń­czyła się tuż za pół­nocną kra­wę­dzią wydłu­żo­nego kre­do­wego V. Gdy jed­nak tam dotarła, a miało to miej­sce pół miliona lat temu, przy­nio­sła jeden ważny sku­tek.

W owych cza­sach wielka rzeka pły­nęła ze środka przy­lądka na wschód, omi­ja­jąc od pół­nocy kre­dowe V. Kiedy jed­nak nasu­wa­jący się lód zagro­dził jej drogę, skłę­biony zimny nurt musiał sobie szu­kać innego szlaku; sześć­dzie­siąt pięć kilo­me­trów na zachód od miej­sca, gdzie kie­dyś wzno­sił się łań­cuch łup­ko­wych skał, woda prze­rwała w naj­słab­szym punk­cie kre­dową grań, two­rząc wąski wąwóz znany dziś jako Goring Gap, i podą­żyła na wschód ku kre­dowemu V, dosko­nale ukształ­to­wa­nemu na jej przy­ję­cie.

Tak naro­dziła się rzeka.

A pomię­dzy jed­nym a dru­gim zlo­do­wa­ce­niem poja­wił się czło­wiek. Nie da się dokład­nie usta­lić, kiedy się to wyda­rzyło. Gdy rzeka prze­dzie­rała się przez Goring Gap, nean­der­tal­czyk jesz­cze nie ist­niał. Czło­wiek, jakiego znamy, wyewo­lu­ował dopiero po ostat­niej epoce lodow­co­wej, nie­wiele ponad sto tysięcy lat temu. I gdy lodowa ściana cofała się, wkro­czył do doliny.

Aż wresz­cie, nie­całe dzie­sięć tysięcy lat temu, wody z top­nie­ją­cej ark­tycz­nej czapy lodu spły­nęły na połu­dnie, zale­wa­jąc rów­ninę we wschod­niej czę­ści przy­lądka. Prze­cięły kre­dowe wzgó­rza wielką literą J, two­rząc u pod­stawy przy­lądka wąski kanał, który biegł na zachód w kie­runku Atlan­tyku.

W ten spo­sób mały przy­lą­dek stał się wyspą, pół­nocną arką Noego, wolną, ale na zawsze zako­twi­czoną przy wiel­kim kon­ty­nen­cie, któ­rego kie­dyś była czę­ścią. Na zacho­dzie roz­po­ście­rał się Atlan­tyk, na wscho­dzie zimne Morze Pół­nocne, a wzdłuż połu­dnio­wego brzegu, skąd wyso­kie kre­dowe klify spo­glą­dały na nie­da­leki kon­ty­nent, leżał Kanał Angiel­ski2. I tak w oto­cze­niu pół­noc­nych mórz powstała wyspa Bry­ta­nia.

Wiel­kie kre­dowe V nie otwie­rało się już na wschod­nią rów­ninę, lecz na otwarte morze. Jego wąski lej stał się ujściem rzeki. Po wschod­niej stro­nie ujścia kre­dowe wznie­sie­nia skrę­cały na pół­noc, mając na swo­jej wschod­niej flance sze­roki pas nizin­nych lasów i mocza­rów. Od połu­dnia na jakieś sto kil­ka­na­ście kilo­me­trów wysta­wał długi pół­wy­sep z wyso­kimi kre­do­wymi wzgó­rzami i żyznymi doli­nami, two­rząc połu­dniowo-wschodni skraj wyspy.

Ujście rzeki miało szcze­gólną cechę. Każdy przy­pływ nie tylko powstrzy­my­wał nurt rzeki, ale wręcz go cofał. Morze wdzie­rało się w zwę­ża­jące się ujście na znaczną odle­głość, przy­no­sząc ogromne masy wody. Gdy przy­cho­dził odpływ, woda znów opa­dała. W rezul­ta­cie w dol­nym biegu rzeki powsta­wały silne prądy pły­wowe, a róż­nica pozio­mów wody wyno­siła ponad trzy metry. Skutki tych wahań były odczu­walne na wiele kilo­me­trów w głąb lądu.

Odizo­lo­waną wyspę zamiesz­ki­wali już ludzie. A przez kolejne tysiąc­le­cia docie­rali tu inni, poko­nu­jąc wąskie, ale nie­bez­pieczne morze. Wtedy tak naprawdę zaczyna się nasza histo­ria.

Rok 54 przed naszą erą

Pięć­dzie­siąt cztery lata przed naro­dze­niem Chry­stusa, pod koniec zim­nej gwiaź­dzi­stej nocy, nad brze­giem rzeki stało pół­ko­lem dwu­stu ludzi, cze­ka­jąc na świt.

Minęło dzie­sięć dni od nadej­ścia zło­wro­gich wie­ści.

Z przodu, tuż na skraju wody, stało pięć postaci. Mil­czące i nie­ru­chome, wyglą­dały w sza­rych sza­tach jak kamie­nie. Byli to dru­idzi, gotowi do odpra­wie­nia cere­mo­nii z nadzieją, że ocali ona wyspę i ich świat.

Wśród tłumu zgro­ma­dzo­nego na brzegu znaj­do­wały się trzy osoby, które oprócz nadziei i lęków zwią­za­nych z nad­cho­dzą­cym zagro­że­niem skry­wały w sobie straszną tajem­nicę.

Chło­piec, kobieta i sta­rzec.

Nad rzeką leżało wiele świę­tych miejsc. Ale ni­gdzie indziej duch wiel­kiej rzeki nie był tak sil­nie obecny jak tutaj.

Tu rzeka spo­ty­kała się z morzem. W dol­nym biegu coraz szer­szy nurt kolej­nymi zakrę­tami prze­pły­wał przez otwarte mokra­dła, żeby pięt­na­ście kilo­me­trów dalej dotrzeć do bie­gną­cego na wschód dłu­giego ujścia i w końcu do Morza Pół­noc­nego. W gór­nym biegu rzeka wiła się uro­czo wśród pięk­nych lasów i gład­kich, buj­nych łąk. Ale tu, pomię­dzy dwoma wiel­kimi zakrę­tami, roz­cią­gał się naj­wspa­nial­szy odci­nek, długi na cztery kilo­me­try, gdzie rzeka maje­sta­tycz­nie pły­nęła pro­sto na wschód.

Tu też odczu­wało się pływy. Gdy wdzie­ra­jące się do ujścia morze zmie­niało kie­ru­nek nurtu, tor wodny miał sze­ro­kość ponad dzie­wię­ciu­set metrów, a gdy woda opa­dała – zale­d­wie dwu­stu sie­dem­dzie­się­ciu. Pośrodku, w poło­wie drogi do połu­dnio­wego brzegu, gdzie z mokra­deł wysta­wały małe wysepki, w rzeczny nurt wci­nała się żwi­rowa mie­rzeja, przy niskiej wodzie two­rząc cypel, a przy wyso­kiej sta­jąc się wyspą. Tłum zebrał się wła­śnie u szczytu tej mie­rzei. Naprze­ciwko nich, na pół­noc­nym brzegu, leżała osada, teraz opusz­czona, nosząca nazwę Lon­di­nos.

Nawet o tej porze, wcze­snym świ­tem, pra­stara osada była dobrze widoczna: dwa niskie żwi­rowe wzgó­rza o pła­skich szczy­tach wzno­siły się obok sie­bie na wyso­kość dwu­dzie­stu pię­ciu metrów. Pomię­dzy nimi pły­nął stru­myk. Po lewej stro­nie, na zacho­dzie, więk­szy stru­mień wpa­dał do sze­ro­kiego dopływu prze­ci­na­ją­cego pół­nocny brzeg.

Po wschod­niej stro­nie wzgórz znaj­do­wało się kie­dyś małe gro­dzi­sko – jego niskie szańce mogły słu­żyć jako war­tow­nie, z któ­rych wypa­try­wano zbli­ża­ją­cych się od ujścia łodzi. Na zachod­nim wzgó­rzu dru­idzi cza­sem skła­dali ofiary z wołów.

Nie było tu nic wię­cej. Porzu­cona osada. Święte miej­sce. Ple­mienne sie­dziby leżały dalej na pół­noc i na połu­dnie. Ludy, któ­rymi wła­dał wielki wódz Cas­si­ve­lau­nus3, zamiesz­ki­wały roz­le­głe obszary powy­żej ujścia. Ple­miona Kan­tiów z dłu­giego pół­wy­spu na połu­dnie od ujścia nadały tam­tym tere­nom nazwę Kent. Rzeka wyty­czała mię­dzy nimi gra­nicę, a Lon­di­nos było zie­mią niczyją.

Samo słowo Lon­di­nos było nie­ja­sne. Nie­któ­rzy mówili, że miesz­kał tu czło­wiek o takim nazwi­sku. Inni twier­dzili, że Lon­di­nos odnosi się do nie­wiel­kich umoc­nień na wschod­nim wzgó­rzu. Ale prawdy nie znał nikt. W każ­dym razie nazwa poja­wiła się w ciągu ostat­niego tysiąc­le­cia.

Znad ujścia rzeki wiał zimny wiatr. Roz­cho­dził się słaby, ostry zapach błota i wodo­ro­stów. Gwiazda Poranna bla­dła, w miarę jak niebo nabie­rało nie­bie­skiej barwy.

Chło­piec zadrżał. Stał tu już od godziny i zmarzł. Jak więk­szość ludzi miał na sobie pro­stą weł­nianą tunikę do kolan zwią­zaną w talii skó­rza­nym paskiem. Za nim stała jego matka z nie­mow­lę­ciem w ramio­nach. Chło­piec trzy­mał za rękę swoją młod­szą sio­strę Bran­wen. Przy takich oka­zjach to on miał jej pil­no­wać.

Był bystrym, dziel­nym dziec­kiem i jak więk­szość Cel­tów miał ciemne włosy i nie­bie­skie oczy. Nazy­wał się Sego­vax, miał dzie­więć lat. Jed­nak przy bliż­szym spoj­rze­niu w jego wyglą­dzie dało się zauwa­żyć dwie nie­zwy­kłe cechy. Nad czo­łem wyra­stało mu pasmo jasnych wło­sów, jakby ktoś poma­lo­wał je białą farbą. To dzie­dziczne zna­mię poja­wiało się w kilku rodzi­nach zamiesz­ku­ją­cych wio­ski roz­rzu­cone wzdłuż rzeki. „Nie martw się – mówiła mu matka. – Wiele kobiet uważa, że to ozna­cza szczę­ście”.

Druga wła­ści­wość była jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kła. Gdy chło­piec roz­kła­dał palce, pomię­dzy nimi, aż do pierw­szego stawu, widać było cienką war­stwę skóry przy­po­mi­na­jącą błonę pławną kaczek. To też była cecha dzie­dziczna, cho­ciaż nie prze­ja­wiała się w każ­dym poko­le­niu. Jakby któ­ryś z pra­daw­nych genów rybiego pro­to­pla­sty czło­wieka posta­no­wił prze­trwać, prze­ka­zu­jąc ślad swo­jego wod­nego pocho­dze­nia. Rze­czy­wi­ście, chło­piec, z dużymi oczami i drob­nym, żyla­stym cia­łem, przy­wo­dził na myśl kijankę albo inne zwie­rzę zamiesz­ku­jące wody, ostat­niego nie­do­bitka sprzed nie­skoń­czo­nych eonów czasu.

Jego dzia­dek też miał ten szcze­gólny znak. „Ale prze­cięli mu skórę, gdy był mały”, wyja­śnił ojciec Sego­vaxa żonie. Ona jed­nak wzdra­gała się na myśl o uży­ciu noża, więc chło­piec nie musiał się niczego oba­wiać.

Sego­vax spoj­rzał na swoją rodzinę. Mała Bran­wen była miłym dzie­cię­ciem, ale nad jej napa­dami zło­ści nikt nie umiał zapa­no­wać. Chłop­czyk w ramio­nach matki dopiero nauczył się cho­dzić i wyma­wiać pierw­sze słowa. Matka, ostat­nio czymś mocno przy­gnę­biona, była blada. Jakże on ich kochał. Ale gdy patrzył teraz w dal, na jego twa­rzy poja­wił się nie­śmiały uśmiech. Na brzegu cze­kała pro­sta tra­twa, a obok niej stało dwóch męż­czyzn. Jeden z nich był jego ojcem.

Ojciec i syn, tak bar­dzo do sie­bie podobni. Ten sam kosmyk jasnych wło­sów, te same wiel­kie oczy. Twarz ojca, pokryta zmarszcz­kami przy­po­mi­na­ją­cymi łuski, przy­wo­dziła na myśl jakąś poważną, podobną do ryby istotę. Tyle wie­dział o rzece, był takim mistrzem w zasta­wia­niu sieci, że miej­scowi nazy­wali go po pro­stu Ryba­kiem. Sego­vax zauwa­żył, że inni męż­czyźni w wio­sce byli sil­niejsi od tego czło­wieka o zaokrą­glo­nych ple­cach i dłu­gich rękach, jed­nak w nikim nie było takiej dobroci i cichej deter­mi­na­cji. „Wyglądu to on nie ma – mówili wie­śniacy – ale ni­gdy się nie pod­daje”. Sego­vax wie­dział, że matka uwiel­bia ojca. Tak jak on.

Wła­śnie dla­tego poprzed­niego dnia powziął śmiały plan, który – jeśli uda mu się go prze­pro­wa­dzić – może go kosz­to­wać życie.

Poświata nad czę­ścią hory­zontu zaczęła drgać. Lada moment wzej­dzie słońce, na rzece zatań­czą dłu­gie, migo­tliwe pro­mie­nie ze wschodu. Pię­ciu dru­idów, sto­ją­cych twa­rzą do tłumu, zain­to­no­wało pieśń. Ludzie słu­chali.

Na sygnał wystą­piła do przodu jakaś postać. Był to potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna; jego kosz­towna, zie­lona opoń­cza, pokryta zło­tymi ozdo­bami i noszona z wielką dumą, świad­czyła, że jest kimś waż­nym. W dło­niach trzy­mał pła­ski, pro­sto­kątny meta­lowy przed­miot, któ­rego wypo­le­ro­wana powierzch­nia lśniła we wzbie­ra­ją­cym świe­tle. Wrę­czył przed­miot sto­ją­cemu w środku wyso­kiemu dru­idowi z białą brodą.

Dru­ido­wie odwró­cili się w stronę jaśnie­ją­cego hory­zontu, a naj­star­szy zro­bił kilka kro­ków i wszedł na tra­twę. W tej samej chwili cze­ka­jący męż­czyźni – ojciec Sego­vaxa i ten drugi – sta­nęli za nim i dłu­gimi drą­gami zaczęli wypy­chać tra­twę na śro­dek nurtu.

Pozo­stali czte­rej dru­idzi śpie­wali pieśń, mono­tonny dźwięk tajem­ni­czo się nasi­lał, nio­sąc się nad wodami za odda­la­jącą się tra­twą. Sto metrów. Dwie­ście.

Ponad wodą uka­zał się ogromny czer­wony łuk. Sło­neczna tar­cza rosła, zale­wa­jąc rzekę zło­tym bla­skiem. Wyda­wało się, że sto­jące na jej tle posta­cie czte­rech dru­idów stały się nagle olbrzy­mie, rzu­ca­jąc dłu­gie cie­nie na tłum.

Tra­twa była już na środku rzeki, dwaj męż­czyźni za pomocą dłu­gich drą­gów utrzy­my­wali ją nie­ru­chomo w nur­cie. Dwa niskie wzgó­rza na pół­noc­nym brzegu zalane były czer­wo­na­wym świa­tłem. Wysoki druid, niczym wyła­nia­jący się z wód pra­stary siwo­brody bóg morza, uniósł w górę meta­lowy przed­miot, który roz­bły­snął w pro­mie­niach słońca.

Była to tar­cza wyko­nana z brązu. Więk­szość broni na wyspie wyku­wano z żelaza, jed­nak star­szy i łatwiej pod­da­jący się obróbce brąz wyko­rzy­sty­wano do wyrobu broni cere­mo­nial­nej, wyma­ga­ją­cej wiel­kich umie­jęt­no­ści. A ta była praw­dzi­wym dzie­łem sztuki, przy­sła­nym za pośred­nic­twem naj­bar­dziej zaufa­nych dostoj­ni­ków przez samego wiel­kiego wodza Cas­si­ve­lau­nusa. Tar­cza, pokryta wzo­rem wiją­cych się linii i wykła­dana szla­chet­nymi kamie­niami, była przy­kła­dem naj­lep­szego kowal­skiego rze­mio­sła Cel­tów, z któ­rego wyspa sły­nęła. I sta­no­wiła naj­cen­niej­szy dar, jaki wyspia­rze mogli ofia­ro­wać bogom.

Potęż­nym zama­chem druid rzu­cił tar­czę na wodę. Roz­bły­sku­jąc w świe­tle, zato­czyła w powie­trzu łuk i spa­dła na świe­tli­stą drogę roz­ło­żoną przez słońce na rzece. Mały tłum wydał z sie­bie wes­tchnie­nie, gdy rzeka w mil­cze­niu przy­jęła ofiarę.

Jed­nak stary druid zauwa­żył, że dzieje się coś dziw­nego. Zamiast zato­nąć i znik­nąć z oczu, brą­zowa tar­cza zawi­sła tuż pod powierzch­nią przej­rzy­stej wody, migo­cząc w świe­tle. W pierw­szej chwili sta­rzec się zdzi­wił, jed­nak po chwili pojął, że przy­czyna jest bar­dzo pro­sta. Metal ukuto bar­dzo cienko i uło­żono na lek­kim drew­nie. Dopóki drewno nie nasiąk­nie, cere­mo­nialna tar­cza pozo­sta­nie tam, gdzie jest, pokryta jedy­nie cienką war­stwą wody.

I jesz­cze coś. Wraz ze wsta­ją­cym świ­tem odwró­cił się też prąd rzeki. Nurt nie pły­nął już w dół, do ujścia, ale w górę, do miej­sca poło­żo­nego o kilka kilo­me­trów od Lon­di­nos. Tar­cza powoli prze­su­wała się pod zim­nymi, kla­row­nymi falami, jakby przy­cią­gana jakąś nie­wi­dzialną dło­nią w kie­runku wnę­trza wyspy.

Sta­rzec patrzył, zasta­na­wia­jąc się, co to może ozna­czać. Zwia­sto­wało zło czy dobro, zwłasz­cza w obli­czu potwor­nego zagro­że­nia?

Zagro­że­nie przy­szło z Rzymu. Nazy­wało się Juliusz Cezar. W ciągu tysięcy lat, od czasu ustą­pie­nia lodowca, Bry­ta­nia stała się domem dla wielu ludów. Myśli­wych, pro­stych rol­ni­ków, budow­ni­czych kamien­nych świą­tyń takich jak Sto­ne­henge, a w ostat­nich stu­le­ciach dla ple­mion nale­żą­cych do wiel­kiej cel­tyc­kiej kul­tury pół­nocno-zachod­niej Europy. Wyspia­rze pro­wa­dzili dostat­nie życie, mieli poezję i pie­śni bar­dów, bogac­two legend i opo­wie­ści, rze­mio­sło kowal­skie na naj­wyż­szym pozio­mie. Miesz­kali w solid­nych okrą­głych domach z drewna kry­tych cie­płą sło­mianą strze­chą. Więk­sze osady ota­czały ostro­koły albo pier­ście­nie wyso­kich wałów ziem­nych. Upra­wiano jęcz­mień i owies, hodo­wano bydło, pito piwo i mocny miód pitny. Prze­sło­nięta pół­noc­nymi mgłami wyspa pozo­sta­wała odle­głym miej­scem.

A jed­no­cze­śnie od wielu poko­leń znad sło­necz­nego Morza Śród­ziem­nego przy­by­wali tu kupcy, przy­wo­zili z połu­dnia luk­su­sowe dobra i wymie­niali je na futra, nie­wol­ni­ków i słynne psy myśliw­skie. Oży­wiony han­del roz­wi­jał się też w por­cie na połu­dnio­wym wybrzeżu, gdzie miała ujście rzeka pły­nąca od strony sta­rej, opusz­czo­nej świą­tyni Sto­ne­henge. Ale cho­ciaż bry­tyj­scy wodzo­wie lubili wino, jedwa­bie i rzym­skie złoto, to zupeł­nie nie rozu­mieli świata, z któ­rego pocho­dziły te zbyt­kowne towary i który leżał daleko za hory­zon­tem.

A potem świat antyczny wydał z sie­bie naj­więk­szego awan­tur­nika, jakiego znała histo­ria.

Juliusz Cezar zapra­gnął prze­jąć wła­dzę w Rzy­mie. Ażeby to zro­bić, potrze­bo­wał pod­bo­jów. Nie­dawno dotarł na pół­nocy aż do Kanału Angiel­skiego i usta­no­wił nową rzym­ską pro­win­cję Galię. A teraz skie­ro­wał swój wzrok jesz­cze dalej na pół­noc, na zamgloną wyspę.

Przy­był tu w zeszłym roku. Z nie­wiel­kimi siłami, głów­nie oddzia­łami pie­choty, dobił stat­kami do wyso­kich kli­fów na połu­dniowo-wschod­nim wybrzeżu. Bry­tyj­scy wodzo­wie już wcze­śniej zostali ostrze­żeni, mimo to widok zdy­scy­pli­no­wa­nych rzym­skich oddzia­łów był wspa­niały. Cel­to­wie mieli dziel­nych wojow­ni­ków. Ata­ku­jąc bły­ska­wicz­nie na koniach i rydwa­nach, kilka razy zasko­czyli Rzy­mian. Sztorm uszko­dził flotę Cezara. Po serii poty­czek i manew­rów w rejo­nie nad­mor­skim Cezar musiał się wyco­fać. Wodzo­wie trium­fo­wali. Bogo­wie zesłali im zwy­cię­stwo. Wygnańcy ostrze­gali: „To był jedy­nie reko­ne­sans”, ale więk­szość Bry­tyj­czy­ków nie chciała im wie­rzyć.

Potem jed­nak zaczęły nad­cho­dzić kolejne wie­ści. Budo­wano nową flotę. W stan goto­wo­ści posta­wiono pięć legio­nów pie­choty i dwa tysiące kon­nych. A dzie­sięć dni temu w Lon­di­nos zatrzy­mał się posła­niec z wia­do­mo­ścią dla wodzów. Krótką i kon­kretną: Cezar nad­cho­dzi.

Ofiara została zło­żona. Tłum się roz­pro­szył. Dru­idzi wra­cali do sie­bie, dwóch na połu­dnie, dwóch na pół­noc. Ojciec Sego­vaxa miał zawieźć łodzią naj­star­szego z nich do sie­dziby leżą­cej pięć kilo­me­trów w górę rzeki.

Poże­gnaw­szy zebra­nych, sta­rzec już zamie­rzał wsiąść do łodzi, ale odwró­cił się i popa­trzył na kobietę. Trwało to krótką chwilę. Potem dał znak ryba­kowi. Ruszyli w drogę.

Trwało to krótką chwilę, ale wystar­czyło. Car­ti­man­duę prze­biegł dreszcz. Ludzie mówili, że stary druid wie wszystko. A jeśli to prawda? Oparł­szy nie­mowlę na bio­drze, popchnęła przed sobą Sego­vaxa i Bran­wen, kie­ru­jąc ich ku spę­ta­nym koniom. Postę­puje słusz­nie? Prze­ko­ny­wała sie­bie w duchu, że tak. Tylko w ten spo­sób może ich wszyst­kich oca­lić. Robi to, co musi. Ale roz­pacz i nie­wy­obra­żalne wyrzuty sumie­nia nie opusz­czały jej. Czy to moż­liwe, że stary druid, któ­rego jej mąż wiózł na łodzi, domy­ślił się wszyst­kiego o dostoj­niku?

Przez kilka minut cze­kała przy koniach, dopóki nie poja­wili się ludzie wiel­kiego wodza. On był wśród nich. Widząc ją, odszedł na bok.

Mały Sego­vax przy­pa­try­wał mu się z zain­te­re­so­wa­niem. To wła­śnie ten czło­wiek podał dru­idowi tar­czę. Był krzep­kim męż­czy­zną z czarną brodą, jego błę­kitne oczy patrzyły bystro i prze­bie­gle. Wokół niego uno­siła się aura wła­dzy. Pod opoń­czą nosił tunikę obra­mo­waną lisim futrem. Ciężki torque – cel­tycki naszyj­nik ze złota – był oznaką wyso­kiej rangi.

Chło­piec widział go już wcze­śniej. W ciągu ostat­niego mie­siąca ten potężny wojow­nik dwu­krot­nie odwie­dzał oko­licę, za każ­dym razem zatrzy­mu­jąc się w wio­sce naprze­ciwko Lon­di­nos.

– Musi­cie być gotowi – przy­ka­zał męż­czy­znom, obej­rzaw­szy ich broń. – Wielki wódz Cas­si­ve­lau­nus ocze­kuje, że nasze siły zbiorą się w tym miej­scu. Ja mam przy­go­to­wać obronę.

A teraz matka Sego­vaxa, zosta­wiw­szy Bran­wen i nie­mowlę pod opieką syna, pode­szła do dostoj­nika, żeby z nim poroz­ma­wiać.

Męż­czy­zna przy­glą­dał się jej uważ­nie. I jak to miał w zwy­czaju, oce­niał jej urodę. Już przy pierw­szym spo­tka­niu zauwa­żył, że jest nie­zwy­kłym stwo­rze­niem. Gęste kru­czo­czarne włosy opa­dały jej na ramiona. Była szczu­pła, dość wysoka, ale miała dorodne piersi. O takich pier­siach marzą męż­czyźni. Widział jej miękki, koły­szący się chód. To też zauwa­żył przy pierw­szym spo­tka­niu. Zawsze poru­szała się w ten spo­sób czy tylko w jego obec­no­ści?

– Czego? – ode­zwał się gbu­ro­wato.

– Nasza umowa na­dal obo­wią­zuje?

Zer­k­nął w kie­runku dzieci, a potem skie­ro­wał spoj­rze­nie na czółno, któ­rym jej mąż wiózł dru­ida. Zdą­żyli odpły­nąć daleko. Mąż o niczym nie wie­dział. Dostoj­nik znów zaczął poże­rać ją wzro­kiem.

– Prze­cież już ci to mówi­łem.

Wyobra­ził ją sobie za kilka lat. Blada twarz z wąskimi kośćmi policz­ko­wymi zmi­zer­nieje, zmy­słowe oczy się zapadną. Jej namięt­ność zamieni się w obse­sję, a może w gorycz. Roz­ko­ły­sane nastroje. Ale na naj­bliż­sze lata nada się dosko­nale.

– Kiedy? – spy­tała z ulgą, ale ner­wowo.

Wzru­szył ramio­nami.

– Nie wiem. Nie­długo.

– On nie może się o tym dowie­dzieć.

– Moim roz­ka­zom trzeba się pod­po­rząd­ko­wać.

– Oczy­wi­ście. – Ski­nęła głową, ale na­dal stała nie­pew­nie. Jest jak dzi­kie zwie­rzątko, pomy­ślał. Nie do końca oswo­jone. Dał znak, że roz­mowa dobie­gła końca. Po chwili odje­chał.

Car­ti­man­dua odwró­ciła się do swo­ich nie­win­nych dzieci, które nie miały poję­cia o jej strasz­nej tajem­nicy. Ale nie­długo się dowie­dzą. A potem przy­szła jej do głowy jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca myśl. Czy wtedy na­dal będą ją kochać?

Druid prze­cze­sy­wał wzro­kiem wodę, gdy czółno pły­nęło w górę nurtu. Czy tar­cza wciąż unosi się na falach, czy też rzeka już ją przy­jęła? Spoj­rzał też na skrom­nego czło­wieka przy wio­słach. Pamię­tał jego ojca, miał zro­śnięte błoną palce jak jego syn. A przed­tem jego ojciec. Druid wes­tchnął. Nie bez powodu ludzie z tych oko­lic nazy­wali go ojcem rzeki.

Był już bar­dzo stary, miał pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat. Ale wciąż był silny, wciąż jego postać robiła wiel­kie wra­że­nie. Miał pra­wie sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­tów wzro­stu – w porów­na­niu z więk­szo­ścią męż­czyzn był olbrzy­mem. Gęsta, siwa broda się­gała mu do pasa, na gło­wie z siwymi wło­sami nosił złotą opa­skę. Jego szare oczy patrzyły czuj­nie. To on raz w roku skła­dał ofiarę z wołu po zachod­niej stro­nie bliź­nia­czych wzgórz Lon­di­nos; to on wzno­sił modły w świę­tych dąbro­wach.

Nikt nie wie­dział, kiedy na pół­noc­nym zacho­dzie Europy poja­wili się dru­idzcy kapłani, ale na Bry­ta­nii ni­gdy nie było ich tylu co teraz, w ciągu ostat­nich lat bowiem licz­nie szu­kali schro­nie­nia na pokry­tej mgłami wyspie. Powia­dano, że bry­tyj­scy dru­idzi są straż­ni­kami czy­stej tra­dy­cji wywo­dzą­cej się z pra­sta­rych ust­nych prze­ka­zów. Wnę­trze wyspy kryło dziwne kręgi kamienne i świą­ty­nie tak stare, że nikt nie umiał nawet powie­dzieć, czy zostały wznie­sione ludzką ręką. Powia­dano też, że dawno temu wła­śnie tam spo­ty­kali się dru­idzi. Jed­nak nad rzeką odpra­wiali swoje cere­mo­nie głów­nie w małych drew­nia­nych kaplicz­kach albo świę­tych gajach.

Ludzie mówili, że stary druid ma wyjąt­kową umie­jęt­ność. Wiele lat temu dostał od bogów dar jasno­wi­dze­nia.

Miał trzy­dzie­ści trzy lata, gdy pierw­szy raz obja­wiła się ta zdol­ność. On sam nie umiał powie­dzieć, czy była darem, czy prze­kleń­stwem. Cza­sem miał jedy­nie mgli­ste prze­czu­cia, a cza­sem widział przy­szłość z prze­ra­ża­jącą jasno­ścią. A cza­sem był ślepy jak każdy inny czło­wiek. W miarę upływu lat prze­stał trak­to­wać tę nie­zwy­kłą zdol­ność jako złą lub dobrą, uznał po pro­stu, że jest czę­ścią natu­ral­nego porządku.

Miał dom nie­da­leko. Na zachod­nim skraju czte­ro­ki­lo­me­tro­wego pasa rzeki znaj­do­wał się maje­sta­tyczny zakręt – nurt skrę­cał w prawo, kie­ru­jąc się na połu­dnie, by potem znów popły­nąć na wschód. Wła­śnie tam, nie­da­leko pół­noc­nego brzegu rzeki, roz­wi­dlona rzeka stwo­rzyła niską, pro­sto­kątną wyspę. Było to zaciszne miej­sce, zaro­śnięte dębami, jesio­nami i aka­cjami. Druid miesz­kał tu samot­nie od trzy­dzie­stu lat w skrom­nej drew­nia­nej chatce.

Czę­sto odwie­dzał wio­ski nad rzeką, gdzie zawsze witano go z sza­cun­kiem i czę­sto­wano jedze­niem. Cza­sem przy­zy­wał nagle jakie­goś wie­śniaka, na przy­kład ojca Sego­vaxa, żeby zawiózł go łodzią do świę­tego miej­sca odda­lo­nego o wiele kilo­me­trów w górę rzeki. Ale zazwy­czaj dym uno­szący się z komina świad­czył, że czuwa na swo­jej wysepce, a jego mil­cząca obec­ność spra­wiała, że oko­liczna lud­ność uwa­żała go za straż­nika tych ziem, który niczym święty kamień, pomimo pora­sta­ją­cego go mchu, trwa nie­za­chwia­nie w zmien­nych porach roku.

Wpły­wali wła­śnie w zakręt, mając przed oczami wysepkę, gdy sta­rzec doj­rzał tar­czę. Na­dal uno­siła się tuż pod powierzch­nią wody, migo­cząc miękko, pchana powoli przez nurt. Patrzył na nią przez dłuż­szą chwilę. Rzeka nie odrzu­ciła ofiary. Ale też jej nie przy­jęła. Potrzą­snął głową. Ten znak zga­dzał się z widze­niem, które nawie­dziło go mie­siąc temu.

A tego ranka dar jasno­wi­dze­nia obja­wił mu jesz­cze inne rze­czy. Nie zoba­czył, co zamie­rza mały Sego­vax, ale zauwa­żył roz­dar­cie Car­ti­man­dui. A teraz widział, co los zgo­to­wał wio­słu­ją­cemu ryba­kowi. Oto miały nadejść wyda­rze­nia więk­sze i bar­dziej prze­ra­ża­jące niż to, co pod­po­wia­dały mu wcze­śniej­sze prze­czu­cia. Nie rozu­miał tego do końca. Zbli­żali się do domu, a on na­dal był głę­boko zamy­ślony. Naprawdę bogo­wie pra­sta­rej Bry­ta­nii zostaną znisz­czeni? A może miało się wyda­rzyć coś innego, czego nie umiał pojąć? Wszystko to było bar­dzo dziwne.

Sego­vax wycze­ki­wał tego przez całą wio­snę. Każ­dego dnia spo­dzie­wał się posłań­ców na spie­nio­nych koniach, każ­dej nocy wpa­try­wał się w gwiazdy, zasta­na­wia­jąc się, czy już prze­kro­czyli morze. Ale nikt nie przy­by­wał. Od czasu do czasu do wio­ski docie­rały pogło­ski, że przy­go­to­wa­nia ruszyły, ale do inwa­zji nie docho­dziło. Można było odnieść wra­że­nie, że na wyspę powró­cił spo­kój.

Osada, w któ­rej miesz­kała jego rodzina, była piękna. Wewnątrz ogro­dze­nia z ple­cio­nej wikliny stało kilka okrą­głych domów ze strze­chą i gli­nia­nym kle­pi­skiem, zmie­ściły się też dwie zagrody dla zwie­rząt i parę spi­chrzów na palach. Osada leżała nie na czubku mie­rzei, tam, gdzie cze­kali dru­idzi, ale pięć­dzie­siąt metrów dalej. Gdy wody w rzece przy­by­wało i mie­rzeja zamie­niała się w wyspę, osada była odcięta od świata, ale nikomu to nie prze­szka­dzało. Wręcz prze­ciw­nie, gdy poja­wili się tu pierwsi miesz­kańcy, jakieś dwa­dzie­ścia poko­leń wstecz, wodna ochrona została uznana za dobro­dziej­stwo. Samo pod­łoże, skła­da­jące się ze żwiru tak samo jak bliź­nia­cze wzgó­rza po dru­giej stro­nie, było suche i dawało sto­pom mocne opar­cie. Gdy przy­cho­dziło wio­senne cie­pło, część mokra­deł na połu­dnio­wym brzegu wysy­chała; pasły się tam konie i bydło; Sego­vax, jego młod­sza sio­stra i inne dzieci bawili się na tych łąkach usia­nych jaskrami i pier­wiosn­kami. Ale przede wszyst­kim mały cypel pozwa­lał na połów ryb.

Rzeka była tu sze­roka, płytka i przej­rzy­sta. Obfi­to­wała w roz­ma­ite ryby. Naj­wię­cej było pstrą­gów i łososi. Z cypla można było roz­cią­gać sieci daleko w wodę. A chłopcy wypra­wiali się cza­sem wzdłuż pod­mo­kłych brze­gów do miejsc, gdzie łatwo było schwy­tać w pułapkę węgo­rze.

„Ci, który tu miesz­kają – mawiał ojciec – ni­gdy nie będą głodni. Rzeka zawsze ich wykarmi”.

Cza­sem po roz­sta­wie­niu sieci Sego­vax sia­dał z ojcem na brzegu, patrząc na bliź­nia­cze wzgó­rza w oddali. Obser­wo­wali stały rytm przy­pły­wów i odpły­wów, każ­dego dnia prąd pły­nął od ujścia w górę rzeki, zatrzy­my­wał się, a potem znów cofał ku morzu. Ojciec mówił wtedy z zado­wo­le­niem: „Patrz, rzeka oddy­cha”.

Sego­vax uwiel­biał spę­dzać czas z ojcem. Pra­gnął się od niego uczyć, a ojciec chęt­nie dzie­lił się z nim swoją wie­dzą. Jako pię­cio­la­tek Sego­vax umiał już zasta­wiać sidła w pobli­skim lesie. Zanim skoń­czył sie­dem lat, fachowo ukła­dał strze­chę z trzciny ści­na­nej na mokra­dłach. Roz­cią­gał sieci, potra­fił też stać nie­ru­chomo na pły­ciź­nie, cze­ka­jąc na rybę, którą po mistrzow­sku tra­fiał zaostrzo­nym kijem. Znał mnó­stwo opo­wie­ści o nie­zli­czo­nych cel­tyc­kich bogach, umiał wyli­czyć przod­ków nie tylko wła­snej rodziny, ale też naj­więk­szych wodzów wyspy. A nie­dawno zaczął pozna­wać naj­waż­niej­sze ele­menty ze skom­pli­ko­wa­nej sieci mał­żeństw, rodo­wo­dów i ślu­bów lojal­no­ści, które na całej cel­tyc­kiej wyspie wią­zały ze sobą ple­miona, wodzów, wio­ski i rodziny wię­zami przy­jaźni lub wro­go­ści. „Takie rze­czy męż­czyź­nie należy się wie­dzieć”, tłu­ma­czył ojciec.

A od dwóch lat Sego­vax uczył się jesz­cze jed­nej umie­jęt­no­ści. Ojciec zro­bił mu włócz­nię. Nie zwy­kły zaostrzony kij na ryby, ale praw­dziwą włócz­nię z lek­kim drzew­cem i meta­lo­wym koń­cem. „Jeśli chcesz zostać myśli­wym i wojow­ni­kiem – mówił do syna z uśmie­chem – musisz nauczyć się tym wła­dać”. I zaraz dodał: „Ale bądź ostrożny”.

Każ­dego dnia chło­piec ćwi­czył rzu­ca­nie do tar­czy. Wkrótce umiał tra­fić w każde drzewo, które znaj­do­wało się w jego zasięgu. A potem zaczął sobie szu­kać coraz trud­niej­szych celów. Zasa­dzał się na zające, ale bez skutku. A raz przy­ła­pano go, gdy rzu­cał dzidą w cel przy­twier­dzony do patyka posłusz­nie trzy­ma­nego przez Bran­wen. Nawet jego spo­kojny ojciec wpadł wtedy w złość.

Ojciec był taki mądry. Ale gdy nieco się zesta­rzał, Sego­vax zauwa­żył jesz­cze coś. Ojciec, żyla­sty, ze szczu­płą twa­rzą, potar­ganą nieco brodą i przy­gar­bio­nymi ple­cami, nie miał tyle sił co inni męż­czyźni. Jed­nak przy wszyst­kich wspól­nych pra­cach w wio­sce zawsze nale­gał, by robić tyle co pozo­stali. Po wie­lo­go­dzin­nej harówce czę­sto był blady i wyczer­pany, Sego­vax widział, że matka patrzy na niego z nie­po­ko­jem. Ale gdy ludzie z osady sia­dy­wali latem przy wie­czor­nym ogni­sku, nieco senni od piwa i miodu, to wła­śnie ojciec gło­sem cichym, lecz zadzi­wia­jąco głę­bo­kim jak na jego wątłą posturę, śpie­wał im pie­śni o ich ludzie, przy­gry­wa­jąc sobie cza­sem na pro­stej cel­tyc­kiej har­fie. W takich chwi­lach jego zmę­cze­nie gdzieś się roz­pły­wało, a na twa­rzy poja­wiał się wyraz magicz­nej łagod­no­ści.

I tak się stało, że Sego­vax w wieku dzie­wię­ciu lat, tak jak jego matka, nie tylko kochał i podzi­wiał ojca, ale wie­dział też w głębi serca, że musi go chro­nić.

Ojciec spra­wił mu tylko jeden zawód.

– Kiedy zabie­rzesz mnie do ujścia rzeki? – pytał co kilka mie­sięcy.

A ojciec odpo­wia­dał:

– Nie­długo. Kiedy nie będę taki zajęty.

Bo Sego­vax ni­gdy jesz­cze nie widział morza.

– Cią­gle mi tylko obie­cu­jesz – skar­żył się, a cza­sem tro­chę się dąsał.

W tych pogod­nych cza­sach jedy­nym cie­niem były złe humory matki. Zawsze miała zmienne nastroje, więc ani Sego­vax, ani jego sio­stra nie przej­mo­wali się tym zbyt­nio. Ale ostat­nio stała się trudna do znie­sie­nia. Cza­sem bez powodu besz­tała dzieci, po chwili przy­tu­lała do sie­bie Bren­wen, a zaraz potem kazała jej zmy­kać. A kie­dyś, skrzy­czaw­szy ich za jakieś prze­wi­nie­nie, zalała się łzami. Sego­vax widział też, że gdy ojciec jest w pobliżu, bla­do­lica matka obser­wuje go, nie­mal ze zło­ścią śle­dząc każdy jego ruch.

Po wio­śnie nastało lato, a wie­ści o ruchach Cezara na­dal nie nad­cho­dziły. Być może rzym­skie legiony gro­ma­dziły się za morzem, ale wio­ski nikt o tym nie zawia­da­miał.

– Jeśli Rzy­mia­nie przy­będą, to poja­wią się też u nas? – spy­tał Sego­vax ojca.

– Tak – usły­szał spo­kojną jak zwy­kle odpo­wiedź. A po chwili ojciec dodał z wes­tchnie­niem: – Nie mają wyboru.

Powód był pro­sty.

Bród. Znaj­do­wał się nie­da­leko wyspy dru­ida. Pod­czas odpływu można było przejść na połu­dniowy brzeg, bo woda się­gała tylko do piersi.

– W gór­nym biegu są też inne brody – tłu­ma­czył ojciec. Ale to było naj­bliż­sze ujścia miej­sce, gdzie dało się bez­piecz­nie prze­kro­czyć rzekę. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów podróżni, scho­dząc ze sta­rych szla­ków, które bie­gły wzdłuż pokry­wa­ją­cych wyspę kre­do­wych wzgórz, zmie­rzali do tego miej­sca. Jeśli Cezar wylą­duje na połu­dniu i będzie chciał zaata­ko­wać roz­le­głe tery­to­rium Cas­si­ve­lau­nusa powy­żej ujścia, to naj­prost­sza droga zapro­wa­dzi go do brodu.

„Nie­długo tu będą”, powta­rzał sobie chło­piec. I cze­kał przez jeden mie­siąc. A potem kolejny.

Na początku lata miało miej­sce wyda­rze­nie, po któ­rym, zda­niem Sego­vaxa, zacho­wa­nie matki stało się jesz­cze dziw­niej­sze.

Zaczęło się cał­kiem nie­win­nie, któ­re­goś popo­łu­dnia, od dzie­cię­cej kłótni. Poszedł z Bran­wen na spa­cer. Trzy­ma­jąc się za rękę, minęli łąki na połu­dnio­wym brzegu i doszli do skraju lasu na zbo­czu. Przez jakiś czas się bawili, a potem jak zwy­kle Sego­vax zaczął ćwi­czyć rzu­ca­nie włócz­nią. Wtedy go popro­siła.

O nic wiel­kiego. Kie­dyś obie­cał, że pozwoli jej rzu­cić włócz­nią. Nic wię­cej. Ale teraz odmó­wił. Gdy już było po wszyst­kim, nie pamię­tał, czy dla­tego, że była za mała, czy dla­tego, że chciał się z nią podro­czyć.

– Obie­ca­łeś – zapro­te­sto­wała.

– Może. Ale zmie­ni­łem zda­nie.

– Tak nie wolno.

– Wolno.

Mała Bran­wen z drob­nym, wyspor­to­wa­nym cia­łem i jasnymi, nie­bie­skimi oczami wspi­nała się na drzewa, na które on nie miał odwagi wejść, a jej gniewu nawet rodzice nie umieli poskro­mić.

– Nie wolno! – Tup­nęła nogą. Twarz jej poczer­wie­niała. – Obie­ca­łeś. Dawaj! – Się­gnęła po włócz­nię, ale Sego­vax spryt­nie prze­rzu­cił ją do dru­giej dłoni.

– Nie, Bran­wen. Jesteś młod­sza i masz się mnie słu­chać.

– Nie będę! – krzyk­nęła ze wszyst­kich sił w płu­cach. Jej twarz zro­biła się pur­pu­rowa, z oczu popły­nęły łzy.

Chciała chwy­cić włócz­nię jesz­cze raz, a potem zamach­nęła się i z całych sił ude­rzyła go piąstką w nogę.

– Nie­na­wi­dzę cię! – Wprost dła­wiła się ze zło­ści.

– Nie­prawda.

– Prawda! – wrza­snęła. Pró­bo­wała go kop­nąć, ale ją powstrzy­mał. Ude­rzyła go w rękę i zanim zdą­żył ją zła­pać, znik­nęła w lesie mię­dzy drze­wami.

Cze­kał przez jakiś czas. Znał swoją młod­szą sio­strę. Pew­nie sie­dzi teraz na jakimś pniu i czeka, aż po nią przyj­dzie. A wtedy nie będzie chciała się ruszyć, aż w końcu będzie musiał się przed nią tłu­ma­czyć. Po namy­śle jed­nak ruszył do lasu.

– Bran­wen! – zawo­łał. – Kocham cię. – Żad­nej odpo­wie­dzi. Przez dłuż­szy czas cho­dził po lesie. Nie mogła się zgu­bić, bo wystar­czyło z dowol­nego miej­sca zejść ze wzgó­rza, by zna­leźć się na łąkach i mokra­dłach nad rzeką. Pew­nie się przed nim cho­wała. Wołał ją wiele razy. Cisza. Nasu­wał się tylko jeden wnio­sek. Domy­ślał się, co zro­biła. Ucie­kła, pobie­gła do domu i poskar­żyła się rodzi­com, że zosta­wił ją samą w lesie, gdzie mogło ją spo­tkać coś złego. Już kie­dyś spró­bo­wała tej sztuczki.

– Bran­wen! – zawo­łał jesz­cze raz. – Kocham cię. – A potem mruk­nął pod nosem: – Zoba­czysz, mała żmijo, odpłacę ci za to.

Wresz­cie poszedł do domu. Ale jej tam nie było.

Jed­nak naj­dziw­niej­sze było zacho­wa­nie matki. Ojciec tylko wes­tchnął i rzekł:

– Scho­wała się gdzieś, żeby go zde­ner­wo­wać. – I wyru­szył na poszu­ki­wa­nia. Jed­nak matka zare­ago­wała zupeł­nie ina­czej.

Zro­biła się blada jak kreda. Na jej twa­rzy odma­lo­wało się prze­ra­że­nie. A potem gło­sem ochry­płym od lęku krzyk­nęła:

– Szybko, musimy ją natych­miast zna­leźć! Zanim będzie za późno!

Sego­vax na zawsze zapa­mię­tał, jak na niego wtedy spoj­rzała. Pra­wie z nie­na­wi­ścią.

Był naj­mniej lubiany w sta­dzie, nikt się z nim nie liczył, zawsze jadł jako ostatni. Także teraz, latem, kiedy jego bra­cia byli tak syci, że nawet nie polo­wali na napo­tkaną zwie­rzynę, on był wychu­dły i wyli­niały. Gdy posta­no­wił zejść ze wzgórz, żeby niżej poszu­kać jakichś resz­tek, nikt w sta­dzie go nie zatrzy­my­wał, patrzyli na niego z obo­jętną pogardą. Tak więc tego popo­łu­dnia szary, wymi­ze­ro­wany cień sunął przez las w kie­runku ludz­kich sie­dzib. Kie­dyś udało mu się tam zła­pać jakiś drób.

Ale widząc jasno­włosą dziew­czynkę, zawa­hał się.

Wilki zazwy­czaj nie ata­ko­wały ludzi, bały się ich. A za samotne łowy na czło­wieka, bez pozwo­le­nia i pomocy stada, cze­kała go okrutna zemsta ze strony przy­wódcy. Ale prze­cież nikt nie musiał się o tym dowie­dzieć. Kuszący kąsek, cały dla niego. Sie­działa na zwa­lo­nym drze­wie, odwró­cona do niego ple­cami. Nuciła coś sobie, od nie­chce­nia ude­rza­jąc pię­tami o pień. Wilk pod­kradł się bli­żej. Dziew­czynka go nie sły­szała.

Car­ti­man­dua wspi­nała się na wzgó­rze. Na­dal była blada. Bie­gła. Wysłała męża inną drogą. Sego­vax, teraz już prze­stra­szony, znik­nął jej z oczu. Oddy­chała ciężko, ale to wzbu­rze­nie było niczym w porów­na­niu z potwor­nym lękiem, który wypeł­niał jej umysł, pozo­sta­wia­jąc w nim tylko jedną myśl.

Jeśli dziew­czynka zgi­nie, wszystko prze­pad­nie.

Namięt­ność Car­ti­man­dui była straszna. Cza­sem wyda­wała się piękna, ale czę­ściej przy­po­mi­nała ból, który nie chce odejść; cza­sem pusta i straszna, mio­tała nią, aż była bez­silna. Tak jak teraz. Bie­gnąc w górę zbo­cza, z pro­mie­niami słońca na policzku, czuła, że jej namięt­ność do męża nie ma gra­nic. Pra­gnęła go. Chciała go chro­nić. Potrze­bo­wała go. Nie umiała sobie wyobra­zić życia bez niego. Rodzina z maleń­kim dziec­kiem nie pora­dzi­łaby sobie bez ojca. Poza tym Car­ti­man­dua była gotowa na kolejne dzieci. Tego też namięt­nie pra­gnęła.

Nie miała złu­dzeń. W osa­dach nad rzeką już było wię­cej kobiet niż męż­czyzn. Gdyby on zgi­nął w wal­kach, mia­łaby nikłe szanse na zna­le­zie­nie nowego męż­czyzny. Namięt­ność popy­chała ją do dzia­ła­nia; instynkt macie­rzyń­ski i pra­gnie­nie, żeby oca­lić rodzinę, pozba­wiły ją skru­pu­łów. Musiała taka być. Musiała pod­jąć straszną, tajemną decy­zję, a wywo­łana nią udręka towa­rzy­szyła jej przez całą wio­snę jak pełne wyrzu­tów echo.

Postą­piła słusz­nie? Powta­rzała sobie, że tak. Dobiła dobrego targu. Może dziew­czynka będzie szczę­śliwa, zapewne będzie bogat­sza. To koniecz­nie. Tak jest lepiej dla wszyst­kich.

Tylko że każ­dego dnia chciało jej się krzy­czeć z roz­pa­czy.

A teraz – i to była ta straszna tajem­nica, o któ­rej nikt nie wie­dział – jeżeli coś się sta­nie Bran­wen, jej mąż zapewne straci życie.

Bran­wen usły­szała wilka, gdy zna­lazł się kilka metrów za nią. Odwró­ciła się i zoba­czyw­szy go, krzyk­nęła. Obser­wo­wał ją, gotowy do skoku. Nagle zastygł, bo wyda­rzyło się coś dziw­nego.

Bran­wen była prze­ra­żona, ale umiała bły­ska­wicz­nie myśleć. Wie­działa, że jeśli zacznie ucie­kać, wilk w mgnie­niu oka dopad­nie ją swo­imi strasz­li­wymi zębami. Co robić? Miała tylko jedną szansę. Jak wszyst­kie dzieci we wsi czę­sto naga­niała bydło. A czło­wiek mógł zatrzy­mać nawet pędzącą krowę, wystar­czyło, że zama­chał rękami. Tak, mogła sta­wić czoło i temu zwie­rzę­ciu. Jeśli tylko nie okaże stra­chu.

Gdyby miała jakąś broń, choćby kij. Ale nie. Jej jedyną bro­nią było coś, czym czę­sto posłu­gi­wała się w domu i co pra­wie zawsze odno­siło sku­tek. Złość. Mogę uda­wać, że jestem zła, pomy­ślała. A naj­le­piej, gdyby mogła naprawdę wpaść w gniew. Wtedy by się nie bała.

I oto wilk sta­nął nagle naprze­ciw drob­nej dziew­czynki z czer­woną twa­rzą wykrzy­wioną zło­ścią. Machała rękami i rzu­cała prze­kleń­stwa, które choć dla niego nie­zro­zu­miałe, dosko­nale wyra­żały jej inten­cje. A co dziw­niej­sze, zamiast ucie­kać, ruszyła do przodu. Wilk cof­nął się nie­pew­nie o dwa kroki.

– Idź stąd! Wyno­cha! – krzy­czała z furią. – Głu­pie zwie­rzę! Z drogi! – A potem, tak jak w domu, gdy naprawdę wpa­dała w szał, wrza­snęła z mocą: – Wynoś się!

Wilk cof­nął się jesz­cze bar­dziej. Zastrzygł uszami. A potem, wciąż obser­wu­jąc ją uważ­nie, zatrzy­mał się.

Bran­wen kla­skała w dło­nie, krzy­czała i tupała. Teraz była już naprawdę wście­kła, ale jed­no­cze­śnie pró­bo­wała oce­nić swoje szanse. Zdo­bę­dzie się na odwagę, żeby ruszyć na wilka i zmu­sić go do ucieczki? Wystar­czy, że on raz ją ugry­zie, i będzie koniec.

Wilk wyczuł jej waha­nie i zro­zu­miał, że to pod­stęp. Zro­bił dwa kroki do przodu, zawar­czał i przy­siadł, gotowy do skoku. Zde­spe­ro­wana dziew­czynka ryk­nęła na niego wście­kle. Ale stała w miej­scu. Wilk przy­siadł jesz­cze bar­dziej.

I nagle za dziew­czynką zauwa­żył jesz­cze jedną postać. Zamarł. Czyżby zbli­żali się myśliwi? Zer­k­nął na boki. Nie. Był tylko jeden czło­wiek. Chło­piec. Nie chcąc porzu­cić tak łatwej zdo­by­czy, wilk przy­czaił się ponow­nie. Chło­piec miał w ręku jedy­nie kij. Wilk zaata­ko­wał.

Roz­dzie­ra­jący ból w łopatce kom­plet­nie go zasko­czył. Chło­piec rzu­cił kij tak szybko, że zwie­rzę nie zdą­żyło zare­ago­wać. Ból był ostry. Wilk zamarł. A potem poczuł, że nie może się poru­szyć. Osu­nął się na zie­mię.

Sego­vax nie chciał mówić doro­słym o wilku.

– Jeśli się dowie­dzą – tłu­ma­czył sio­strze – napy­tam sobie biedy.

Ale Bran­wen nie mogła opa­no­wać pod­nie­ce­nia.

– Zabi­łeś go! – krzyk­nęła rado­śnie. – Włócz­nią!

Zro­zu­miał, że to na nic.

Wes­tchnął.

– Chodźmy do domu – powie­dział. Zaczęli scho­dzić ze wzgó­rza.

Reak­cja matki była zdu­mie­wa­jąca. W pierw­szej chwili, gdy ojciec uca­ło­wał ich oboje i pokle­pał syna po ple­cach, nie powie­działa nic. Patrzyła na rzekę, jakby w ogóle nie cie­szyła się ze szczę­śli­wego zakoń­cze­nia. Ale gdy ojciec poszedł zdjąć skórę z wilka, wbiła w Sego­vaxa nawie­dzony wzrok.

– Twoja sio­stra o mało nie zgi­nęła. Zda­jesz sobie z tego sprawę? – Patrzył ponuro w zie­mię. Wie­dział, że cze­kają go kło­poty. – Zosta­wi­łeś ją samą i o mało przez to nie zgi­nęła. Rozu­miesz, co zro­bi­łeś?

– Tak, mamo. – Jasne, że rozu­miał. Ale zamiast go skrzy­czeć, Car­ti­man­dua wydała z sie­bie cichy jęk pełen roz­pa­czy. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­szał takiego dźwięku. Spoj­rzał na nią nie­pew­nie. Wyda­wało się, że matka zapo­mniała o jego ist­nie­niu. Krę­cąc głową, przy­ci­skała dziew­czynkę do piersi.

– Nie rozu­miesz. Nic nie rozu­miesz. – Odwró­ciła się, zawyła jak jakieś zwie­rzę i ruszyła do wsi, zosta­wia­jąc ich samych. Ani Sego­vax, ani Bran­wen nie wie­dzieli, co o tym myśleć.

Straszny układ został zawarty wio­sną, kiedy dostoj­nik od wiel­kiego wodza Cas­si­ve­lau­nusa po raz pierw­szy przy­był do wsi, żeby zapla­no­wać obronę nad rzeką. I pew­nie ten pomysł nie przy­szedłby jej do głowy, gdyby nie luźna uwaga, którą rzu­cił do kobiet ze wsi, prze­glą­da­jąc broń męż­czyzn.

– Jeśli Rzy­mia­nie podejdą do brodu, prze­nie­siemy was w górę rzeki. Czar­no­brody kapi­tan nie chciał, żeby kobiety krę­ciły się w pobliżu pola bitwy. Jego zda­niem prze­szka­dzały i roz­pra­szały męż­czyzn.

Ale ta uwaga dała jej do myśle­nia. A wie­czo­rem, widząc, że jest nad rzeką sam, pode­szła do niego.

– Powiedz­cie mi, panie, czy w dro­dze w górę rzeki będziemy miały jakąś straż?

Wzru­szył ramio­nami.

– Pew­nie tak. A bo co?

– Tutejsi ludzie mają do mojego męża zaufa­nie – oznaj­miła. – Naj­le­piej by było, żeby to on nam towa­rzy­szył.

– Tak myślisz?

– Tak – powie­działa cicho. Widziała, że męż­czy­zna uśmie­cha się do sie­bie jak ktoś, kto ma wła­dzę i wie, jak rozu­mieć taką pro­po­zy­cję.

– A co byś zro­biła – spy­tał łagod­nie, patrząc na pociem­niałą wodę – żebym ja też tak pomy­ślał?

Nie spusz­czała z niego wzroku. Znała swoje silne strony.

– Co tylko zechce­cie – odpo­wie­działa.

Mil­czał przez dłuż­szą chwilę. Jak więk­szość woj­sko­wych dowód­ców nawet nie liczył kobiet, które ofia­ro­wy­wały mu swoje ciało. Jedne brał, innych nie. Ale jego wybór ją zasko­czył.

– A ta jasno­włosa dziew­czynka, która była dziś z tobą, to twoja córka?

Car­ti­man­dua ski­nęła głową.

Wystar­czyło kilka chwil, by oddała mu małą Bran­wen.

Tak było naj­le­piej. Powta­rzała to sobie tysiące razy. Oczy­wi­ście Bran­wen sta­nie się wła­sno­ścią kapi­tana. Jego nie­wol­nicą. Będzie mógł ją sprze­dać, zro­bić z nią, co tylko będzie chciał. Ale dziew­czynki wcale nie musi cze­kać zły los. Znaj­dzie się na dwo­rze wiel­kiego Cas­si­ve­lau­nusa; a jeśli kapi­tan ją polubi, to może da jej wol­ność, może nawet wyda ją dobrze za mąż. Takie rze­czy już się zda­rzały. Lep­sze to niż wycze­ki­wa­nie w wio­sce, gdzie wszystko było takie mono­tonne, prze­ko­ny­wała się w myślach Car­ti­man­dua. Jeśli tylko dziew­czyna nauczy się powścią­gać swoją złość, dobrze na tym wszyst­kim wyj­dzie.

A w zamian za to jej mąż nie będzie wal­czył z budzą­cymi postrach Rzy­mia­nami, lecz powę­druje z nią w bez­pieczne miej­sce.

– Pój­dzie­cie razem w górę rzeki – powie­dział kapi­tan bez ogró­dek. – A pod koniec lata dostar­czysz mi dziew­czynę.

Na razie musiała jedy­nie ukry­wać tę umowę przed mężem. On ni­gdy by się na coś takiego nie zgo­dził, ale gdy rzecz się dokona, będzie już za późno. U Cel­tów przy­sięga była święta.

Nic dziw­nego, że od dnia, kiedy wilk o mało nie uśmier­cił Bran­wen, Car­ti­man­dua nie spusz­czała jej z oka.

Wie­ści o Juliu­szu Ceza­rze wciąż nie nad­cho­dziły.

– A może – powie­dział kie­dyś wesoło ojciec – on już ni­gdy się nie pojawi?

Lato mijało Sego­va­xowi szczę­śli­wie. Matka na­dal popa­dała w dziwne, mroczne nastroje i nie pusz­czała bied­nej Bran­wen od sie­bie ani na krok, ale ojciec chęt­nie spę­dzał z nim czas. Opra­wił jedną z wil­czych łap i Sego­vax nosił ją teraz na szyi jako tali­zman. Każ­dego dnia ojciec uczył go jakiejś nowej umie­jęt­no­ści – jak polo­wać, jak obra­biać drewno, jak prze­po­wia­dać pogodę. A kie­dyś, w środku lata, ku jego zdzi­wie­niu i wiel­kiemu zado­wo­le­niu, oświad­czył nagle:

– Jutro zabiorę cię nad morze.

Nad rzeką uży­wano kilku rodza­jów łodzi. Gdy ojciec zasta­wiał sieci albo prze­pra­wiał się na drugi brzeg, zwy­kle brał czółno zro­bione z dębo­wego pnia. We wsi były też tra­twy. Zeszłego lata chłopcy zbu­do­wali sobie jedną. Cumo­wali ją na dłu­giej linie, a potem ska­kali z niej do roz­iskrzo­nej wody jak z plat­formy. Pły­wano rów­nież małymi łód­kami ze skór roz­cią­gnię­tych na drew­nia­nym szkie­le­cie, a kilka razy Sego­vax widział kup­ców pły­ną­cych w dół rzeki w dłu­gich, wio­sło­wych łodziach z wyso­kimi bur­tami, które cel­tyccy wyspia­rze też umieli budo­wać. Ale na wyprawy takie jak ta wieś miała tylko jedną łódź. Zaj­mo­wał się nią ojciec i trzy­mał ją zawsze pod przy­kry­ciem.

– Popły­niemy ple­cionką. Trzeba ją naj­pierw spraw­dzić na rzece.

Łódź z ple­cio­nej wikliny! Miała krótką stępkę i sze­ro­kie oże­bro­wa­nie z lek­kiego drewna. Ta deli­katna kon­struk­cja była jedy­nym twar­dym mate­ria­łem uży­tym do zro­bie­nia kadłuba. Szkie­let pokryto war­stwą mocno sple­cio­nej łoziny, a na niej, dla zapew­nie­nia koniecz­nej szczel­no­ści, roz­cią­gnięto skóry. Kupcy z wielu kra­jów od dawna podzi­wiali cel­tyc­kie wyroby z wikliny. To był jeden z powo­dów do dumy dla wyspia­rzy.

Wikli­nowa łódka, choć długa zale­d­wie na sześć metrów, miała jedno udo­god­nie­nie. Na środku stał niski maszt przy­mo­co­wany szta­gami, na któ­rym można było roz­piąć żagiel z cien­kiej skóry. Maszt był po pro­stu świeżo ścię­tym małym drze­wem – wybie­rano je uważ­nie, żeby nie było zbyt cięż­kie; na czubku musiało być natu­ralne roz­wi­dle­nie, do któ­rego przy­wią­zy­wano fały. Zgod­nie ze zwy­cza­jem na wierz­chołku masztu zosta­wiano kilka ulist­nio­nych gałą­zek, więc wikli­nowa łódka wyglą­dała tro­chę jak drzewko albo krzew uno­szący się na wodzie.

To prawda, była pry­mi­tywna, ale nie­zwy­kle wygodna. Ela­styczna, ale wytrzy­mała. Na tyle lekka, by ją prze­no­sić, i pomimo nie­wiel­kiego zanu­rze­nia na tyle sta­bilna, że można było wypły­wać nią na morze. Na rzece popy­chały ją wio­sła i pływy, mały żagiel zaś był przy­dat­nym dodat­ko­wym źró­dłem napędu – nawet przy sła­bym tyl­nym wie­trze wystar­czał, żeby poko­nać prze­ciwny prąd. Za kotwicę słu­żył ciężki kamień w drew­nia­nej klatce, wyglą­da­jący jak krab w koszyku.

Dokład­nie obej­rzeli łódź, posta­wili maszt i przez kilka godzin po połu­dniu pły­wali po rzece. W końcu ojciec powie­dział z uśmie­chem:

– Jest ide­alna.

Następ­nego dnia o świ­cie poziom wody w rzece doszedł do punktu kul­mi­na­cyj­nego, więc gdy tylko zro­biło się jaśniej, ojciec i syn zepchnęli łódkę z mie­rzei, żeby wyko­rzy­stać cofa­jący się prąd, który przez wiele godzin mógł ich nieść w kie­runku ujścia. Mieli szczę­ście, z zachodu wiała deli­katna bryza, więc posta­wiw­szy skó­rzany żagiel, mogli sie­dzieć i podzi­wiać mijane kra­jo­brazy, ste­ru­jąc jedy­nie sze­ro­kim wio­słem.

Gdy wydo­stali się na śro­dek nurtu, Sego­vax odwró­cił się, żeby spoj­rzeć na matkę sto­jącą na skraju mie­rzei. Patrzyła na nich z pobla­dłą twa­rzą. Poma­chał jej, ale nie zare­ago­wała.

Jesz­cze długo za Lon­di­nos koryto rzeki nie roz­sze­rzało się; naj­pierw musieli dotrzeć – o czym chło­piec dobrze wie­dział – do jed­nego z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych miejsc dłu­giego, krę­tego nurtu. W swo­jej podróży z wnę­trza wyspy rzeka wiła się wiel­kimi zako­lami, ale tuż za Lon­di­nos zaczy­nał się ciąg wiel­kich, cia­snych zakrę­tów, two­rzą­cych coś w rodzaju podwój­nego S. Nie­całe pół­tora kilo­me­tra od wschod­niego wzgó­rza Lon­di­nos rzeka zawi­jała w kie­runku pół­noc­nym i zaraz zawra­cała, znów pły­nąc na połu­dnie. U dołu tego połu­dnio­wego zakrętu, zale­d­wie pięć kilo­me­trów w pro­stej linii od wschod­niego wzgó­rza, teren od połu­dnia wzno­sił się, two­rząc piękne, roz­le­głe zbo­cze. W tym miej­scu rzeka znów zawra­cała na pół­noc, a pół­tora kilo­me­tra dalej znaj­do­wał się następny zakręt.

Gdy mijali kolejne pętle, ojciec patrzył z roz­ba­wie­niem na Sego­vaxa, rzu­ca­jąc od czasu do czasu pyta­nie:

– To gdzie jest teraz Lon­di­nos?

Cza­sem leżało po lewej stro­nie, cza­sem po pra­wej, a cza­sem z tyłu. Gdy w pew­nej chwili chło­piec zupeł­nie stra­cił orien­ta­cję, ojciec roze­śmiał się gło­śno.

– Lon­di­nos jest teraz na wprost nas, choć cały czas się od niego odda­lamy – wyja­śnił.

Tę nie­zwy­kłą wła­ści­wość rzeki znali wszy­scy tutejsi żegla­rze.

Dzień był pogodny. Posu­wali się w dół biegu, a Sego­vax zauwa­żył, że woda w rzece jest tak czy­sta i przej­rzy­sta, zupeł­nie jak w oko­li­cach Lon­di­nos, że widać dno, cza­sem piasz­czy­ste, a cza­sem pokryte bło­tem lub żwi­rem. Póź­nym ran­kiem zje­dli placki owsiane od Car­ti­man­dui, popili je słod­kawą wodą, którą czer­pali dło­nią wprost z rzeki.

Dopiero gdy rzeka stała się szer­sza, chło­piec zaczął sobie uświa­da­miać, czym jest wiel­kie kre­dowe V, w któ­rym miesz­kał całe życie.

W samym Lon­di­nos kre­dowe wzgó­rza nie były widoczne. Ow­szem, za wio­ską wzno­siły się łagodne zbo­cza. Niskie pagórki cią­gnęły się przez jakieś osiem kilo­me­trów i koń­czyły wysoką gra­nią, skąd roz­ta­czał się roz­le­gły widok. Jed­nak te pagórki, ufor­mo­wane głów­nie z gliny, leżały wewnątrz zakrzy­wio­nego łuku kre­do­wych wznie­sień, zasła­nia­jąc ich widok od strony rzeki. Chło­piec znał też poprze­ci­nane stru­mie­niami lesi­ste zbo­cza na pół­noc­nym brzegu, na któ­rych tle stały bliź­nia­cze wzgó­rza. Widział wzno­szące się za nimi tarasy oraz pasmo cypli i pagór­ków wyso­kich na pra­wie sto metrów, cią­gnące się w dal. Nie zda­wał sobie jed­nak sprawy z ist­nie­nia wiel­kiej, kre­dowej skarpy, która za wznie­sie­niami z gliny i pia­sku zakrę­cała ku pół­noc­nemu wscho­dowi.

Ale tu, kil­ka­na­ście kilo­me­trów od Lon­di­nos, roz­ta­czał się zupeł­nie inny widok. Po lewej stro­nie rzeki, skąd do pół­noc­nej kra­wę­dzi wiel­kiego kre­do­wego V było ponad pięć­dzie­siąt kilo­me­trów, brzeg był niski i pod­mo­kły. Dalej, jak tłu­ma­czył ojciec, leżały roz­le­głe poła­cie lasów i mocza­rów, które cią­gnęły się na setki kilo­me­trów, pora­sta­jąc ogromny łuk lądu two­rzący wschod­nie wybrzeże wyspy aż po zimne Morze Pół­nocne.

– To wiel­kie tereny, chłodne i wil­gotne – tłu­ma­czył ojciec. – Bez­kre­sne plaże. A wia­try, które wieją ze wschodu, znad morza, mogłyby cię prze­ciąć wpół. Tam mieszka wódz Cas­si­ve­lau­nus. – Pokrę­cił głową. – I dzi­kie, nie­po­korne ple­miona. Tylko ktoś tak potężny jak on może nimi wła­dać.

Chło­piec spoj­rzał na połu­dniowy brzeg. Cóż za kon­trast! Rzeka zbli­żała się tu do wiel­kiej ściany kre­do­wego V. Pły­nęli wzdłuż stro­mego, wyso­kiego brzegu, za któ­rym wzno­siła się na ponad sto metrów potężna grań, cią­gnąca się jak okiem się­gnąć na wschód.

– Tam jest Kent, zie­mia, na któ­rej miesz­kają Kan­tio­wie – powie­dział ojciec. – Gdy­byś szedł przez parę dni tą gra­nią, to w końcu dotarł­byś do wyso­kich bia­łych kli­fów na końcu wyspy.

Potem opo­wie­dział w szcze­gó­łach, jak wygląda długi, połu­dniowo-wschodni pół­wy­sep i że w pogodne dni można doj­rzeć po dru­giej stro­nie morza nową rzym­ską pro­win­cję Galię.

– W doli­nach pomię­dzy wzgó­rzami są bogate gospo­dar­stwa – dodał.

– A czy oni są tak samo dzicy jak ple­miona na pół­noc od ujścia? – spy­tał Sego­vax.

– Nie. – Ojciec się uśmiech­nął. – Ale za to są bogatsi.

Przez jakiś czas pły­nęli w mil­cze­niu – chło­piec prze­peł­niony zachwy­tem, ojciec w głę­bo­kiej zadu­mie.

– A kie­dyś – ode­zwał się w końcu ojciec – mój dzia­dek powie­dział mi coś dziw­nego. Gdy był mały, śpie­wano pio­senkę o tym, że dawno, dawno temu rósł tu wielki las. – Wska­zał na wschód, w kie­runku morza. – Ale potem przy­szła wielka powódź i na zawsze ten las pogrze­bała. – Umilkł. Obaj pró­bo­wali to sobie wyobra­zić.

– I co jesz­cze ci powie­dział?

– Że w tam­tych cza­sach, gdy poja­wili się tu pierwsi ludzie, cała zie­mia tam – wska­zał na pół­noc – była pokryta lodem. Wszystko było zamar­z­nięte. Ten lód był jak ściana.

– I co się z nim stało?

– Chyba słońce go roz­to­piło.

Sego­vax spoj­rzał na pół­noc. Nie umiał sobie wyobra­zić tej zie­lo­nej kra­iny pokry­tej zmar­z­liną.

– Czy zie­mia może znów zamar­z­nąć?

– A jak myślisz?

– To nie­moż­liwe – powie­dział Sego­vax sta­now­czo. – Słońce zawsze wscho­dzi.

Obser­wo­wał kra­jo­braz, w miarę jak łódka pły­nęła w dół coraz szer­szej rzeki. Ojciec patrzył z czu­ło­ścią na syna, modląc się bez­gło­śnie do bogów, by po jego śmierci chło­piec żył długo i pło­dził swoje dzieci.

Póź­nym popo­łu­dniem zoba­czyli ujście. Poko­nali wła­śnie duży zakręt. Rzeka miała już pół­tora kilo­me­tra sze­ro­ko­ści.

– Chcia­łeś zoba­czyć morze – powie­dział ojciec cicho.

– Chcia­łem. – Tylko tyle mógł z sie­bie wydo­być.

Ujście było bar­dzo dłu­gie. Po lewej niski brzeg zata­czał łuk, otwie­ra­jąc się jesz­cze sze­rzej; po pra­wej aż po hory­zont cią­gnęły się kre­dowe skały Kentu. A pomię­dzy nimi leżało otwarte morze.

Ocze­ki­wał cze­goś innego. Spo­dzie­wał się, że morze będzie opa­dać w stronę wid­no­kręgu, tym­cza­sem wyda­wało się, że otwarty bez­kres wody unosi się, jakby ocean nie chciał pozo­stać na swoim miej­scu, lecz spie­szył rzece na powi­ta­nie. Sego­vax patrzył na morze, na wzbu­rzone fale poprze­ci­nane pasami ciem­niej­szej wody. Powie­trze pach­niało solą. Poczuł dreszcz pod­nie­ce­nia. Oto miał przed sobą wielką przy­godę. Ujście było bramą, a Lon­di­nos, wła­śnie to sobie uświa­do­mił, było nie tylko pięk­nym miej­scem nad rzeką, ale też punk­tem począt­ko­wym podróży wio­dą­cej do tego wspa­nia­łego, otwar­tego świata. Patrzył na morze zato­piony w myślach.

– A tam, po pra­wej – ode­zwał się ojciec – pły­nie duża rzeka. – Wska­zał na wyso­kie wybrzeże, gdzie kilka kilo­me­trów za przy­ląd­kiem rzeka Medway, prze­ci­na­jąc kre­dową grań, łączyła się z ujściem ich rzeki.

Pły­nęli w dół ujścia jesz­cze przez godzinę. Prąd zwal­niał, woda burzyła się coraz bar­dziej. Wikli­nowa łódka pod­ska­ki­wała na falach prze­le­wa­ją­cych się przez burtę. Woda była teraz bar­dziej zie­lona, ciem­niej­sza. Dna nie dało się już zoba­czyć. Chło­piec zaczerp­nął dło­nią tro­chę wody i prze­ko­nał się, że jest słona. Ojciec uśmiech­nął się.

– Prąd się odwraca – powie­dział.

Sego­vax zauwa­żył ze zdzi­wie­niem, że koły­sa­nie łódki przy­pra­wia go o mdło­ści. Skrzy­wił się, ale ojciec par­sk­nął śmie­chem.

– Nie­do­brze ci? Tam będzie jesz­cze gorzej. – Mach­nął w kie­runku morza. Chło­piec spoj­rzał nie­pew­nie na odle­głe fale. – Na­dal chcesz tam popły­nąć? – spy­tał ojciec, odga­du­jąc jego myśli.

– Tak. Kie­dyś.

– Na rzece jest bez­piecz­niej – zauwa­żył ojciec. – Morze zabrało już wielu ludzi. Jest okrutne.

Sego­vax ski­nął głową. Nagle poczuł silne mdło­ści. Ale któ­re­goś dnia, przy­siągł sobie w myślach, dowie się, jak sma­kuje wielka przy­goda, bez względu na wszystko.

– Czas wra­cać – powie­dział ojciec. A po chwili dodał: – Mamy szczę­ście. Wiatr się zmie­nia.

Rze­czy­wi­ście. Wiatr naj­pierw ustał, a potem zaczął wiać z połu­dnio­wego wschodu. Rybak zawró­cił łódź, żagiel zało­po­tał. Ruszyli w powrotną drogę.

Sego­vax wes­tchnął. Pomy­ślał, że to będzie naj­pięk­niej­szy dzień w jego życiu, tylko on z ojcem na łodzi i morze. Woda robiła się coraz spo­koj­niej­sza. Popo­łu­dniowe słońce wciąż świe­ciło cie­pło. Zachciało mu się spać.

Sego­vax obu­dził się gwał­tow­nie, czu­jąc, że ojciec go sztur­cha. Posu­wali się bar­dzo wolno. Zamknął oczy przed godziną, a dopiero wpły­wali w rzeczny zakręt, zosta­wia­jąc ujście za sobą. Obu­dziw­szy się, wydał z sie­bie okrzyk zdzi­wie­nia.

– A teraz spójrz tam – mruk­nął ojciec, poka­zu­jąc coś w odle­gło­ści nie więk­szej niż kil­ka­set metrów.

Z pół­noc­nego brzegu pły­nęła duża tra­twa. Dwu­dzie­stu męż­czyzn popy­chało ją dłu­gimi drą­gami w poprzek nurtu. Sego­vax zauwa­żył za nimi drugą tra­twę. Ale naj­bar­dziej nie­zwy­kły był ich ładu­nek. Na każ­dej stał przy­mo­co­wany linami wspa­niały rydwan.

Cel­tycki rydwan był strasz­li­wym pojaz­dem. Cią­gnięty przez szyb­kie konie, dwu­ko­łowy, lekki i sta­bilny, woził wojow­nika w peł­nym uzbro­je­niu i dwóch pomoc­ni­ków. Nie­zwy­kle zwrotny, poru­szał się bły­ska­wicz­nie na polu bitwy, a jadący na nim ludzie mio­tali w prawo i w lewo włócz­nie albo strze­lali z łuków. Cza­sem wojow­nicy przy­mo­co­wy­wali do kół ostrza kos, które cięły na kawałki każ­dego, kto się zbli­żył. Rydwan na tra­twie był wspa­niały. Poma­lo­wany na czer­wono i czarno, błysz­czał w pro­mie­niach słońca. Sego­vax patrzył zafa­scy­no­wany. Ojciec zawró­cił łódkę i popły­nął za tra­twami na połu­dniowy brzeg.

Ale pierw­szy zachwyt chłopca był niczym w porów­na­niu z eks­cy­ta­cją, która go ogar­nęła, gdy zbli­żyli się do brzegu, a ojciec zawo­łał nagle:

– Na bogów! Sego­va­xie, widzisz tego męż­czy­znę na czar­nym koniu? – Chło­piec ski­nął głową. – To prze­cież sam Cas­si­ve­lau­nus.

Ojciec kazał Sego­va­xowi zacze­kać przy łodzi, a sam zagad­nął męż­czyzn i pomógł im wycią­gać tra­twy na brzeg.

Chło­piec sie­dział obok ich małej łódki, przez rzekę prze­wie­ziono co naj­mniej dwa­dzie­ścia rydwa­nów i pięć­dzie­siąt wspa­nia­łych koni. Tych naj­więk­szych mieli dosia­dać wojow­nicy. Te mniej­sze, ale rów­nie szyb­kie, zaprzę­gano do rydwa­nów. Widać było, że wszyst­kie pocho­dzą z dobrej hodowli. Przez rzekę prze­pra­wiono też mnó­stwo ludzi i całe wozy broni. Nie­któ­rzy wojow­nicy mieli na sobie kosz­towne opoń­cze w jaskra­wych kolo­rach i złote ozdoby. Widok potęż­nych, dziel­nych Cel­tów, jego roda­ków, napeł­niał chłopca dumą. A potem sam wielki wódz – wysoki męż­czy­zna z dłu­gimi wąsami i w czer­wo­nej opoń­czy – przy­wo­łał ojca do sie­bie i zaczął z nim roz­ma­wiać. Sego­vax widział, że ojciec klęka przed wodzem, że mówią coś do sie­bie, wódz uśmie­cha się ser­decz­nie, kła­dzie dłoń na ramie­niu ojca, a potem daje mu małą bro­szę. Oto naj­więk­szy wódz na całej wyspie oka­zuje uzna­nie jego ojcu, odważ­nemu, ale prze­cież tylko zwy­kłemu wie­śnia­kowi. Sego­vax aż pokra­śniał ze szczę­ścia.

Ojciec wró­cił póź­nym popo­łu­dniem. Uśmie­chał się, ale myśli miał zaprząt­nięte czymś innym.

– Czas na nas – powie­dział. Sego­vax ski­nął głową z wes­tchnie­niem. Naj­chęt­niej zostałby tu na zawsze.

Wkrótce pły­nęli szybko rzeką; ojciec mocno pra­co­wał wio­słami. Patrząc wstecz, Sego­vax widział, jak na brzeg wycią­gane są ostat­nie tra­twy.

– Czy to zna­czy, że gotują się do walki? – zapy­tał.

Ojciec rzu­cił mu zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Nie domy­śli­łeś się, synu? – powie­dział cicho. – Są w dro­dze na wybrzeże. – Wio­sło­wał ryt­micz­nie. – Rzy­mia­nie nad­cią­gają.

Bran­wen patrzyła z cie­ka­wo­ścią na matkę. Spała jesz­cze, gdy ojciec i Sego­vax wypły­nęli łodzią. Zapo­wia­dał się spo­kojny i raczej nudny dzień. Przez cały ranek matka i inne kobiety plo­tły koszyki z wikliny; sie­działy przed chatą, gawę­dząc cicho i patrząc na bawiące się nie­opo­dal dzieci. I sie­działyby tak zapewne przez całe przed­po­łu­dnie, gdyby nie druid.

Przy­pły­nął sam czół­nem. Poja­wił się jak zwy­kle nie­ocze­ki­wa­nie. Zgod­nie z pra­daw­nym oby­cza­jem, naka­zał wie­śnia­kom przy­nieść koguta i trzy kur­częta na ofiarę, a potem pole­cił im udać się ze sobą do świę­tego miej­sca po dru­giej stro­nie rzeki. Podą­żyli za nim na tra­twach i w skó­rza­nych łód­kach, nie wie­dząc, jaka intu­icja czy prze­czu­cie kazało star­cowi opu­ścić nagle jego wysepkę.

Nie skie­ro­wali się na wprost ku bliź­nia­czym wzgó­rzom Lon­di­nos, lecz do sze­ro­kiego stru­mie­nia, który opły­wał wzgó­rza od zachod­niej strony. Wysie­dli z łódek i prze­szli do miej­sca odda­lo­nego o pięć­dzie­siąt metrów od brzegu. Nie było tu nic oprócz trzech szorst­kich kamieni, się­ga­ją­cych czło­wie­kowi do kolan, które stały wokół zagłę­bie­nia w ziemi.

Święta stud­nia. Nikt nie wie­dział, kiedy ani dla­czego ją wyko­pano. Zasi­lał ją nie­wielki stru­mień. Mówiono, że mieszka w niej łagodna wodna boginka.

Wziąw­szy jedno z kur­cząt, druid wymam­ro­tał modli­twę, a potem, na oczach ludzi, wpraw­nym ruchem pod­ciął mu gar­dło i wrzu­cił do studni; po chwili usły­szeli, jak ptak wpada do wody.

Wró­cili do łodzi, prze­do­stali się na drugą stronę odnogi i zaczęli się wspi­nać na zachod­nie wzgó­rze. Tutaj, tuż pod szczy­tem od strony rzeki, roz­cią­gał się pas murawy z sze­ro­kim wido­kiem na wodę. Na środku znaj­do­wał się mały krąg wyko­pany na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów w głąb ziemi. Miej­sce rytu­al­nego uśmier­ca­nia zwie­rząt. Druid zło­żył w ofie­rze koguta i dwa pozo­stałe kur­czaki, spry­sku­jąc krwią trawę wewnątrz okręgu i mówiąc pół­gło­sem:

– Prze­la­li­śmy dla was krew, bogo­wie rzeki, ziemi i nieba. Chroń­cie nas w potrze­bie.

Zabrał mar­twe ptaki i naka­zaw­szy wie­śnia­kom wra­cać do domu, ruszył w kie­runku dru­giego wzgó­rza, by tam samot­nie obco­wać z bogami.

Miesz­kańcy wio­ski nie mieli tu już nic do roboty. Speł­nili swoje zada­nie. Wsie­dli do łodzi z uczu­ciem zado­wo­le­nia, że zro­bili to, co do nich nale­żało.

Z wyjąt­kiem Car­ti­man­dui.

Bran­wen nie­prze­rwa­nie obser­wo­wała matkę. Zda­wała sobie sprawę, że jej zacho­wa­nie jest dziwne.

Bo dla­czego Car­ti­man­dua, zamiast wsiąść do łodzi tak jak wszy­scy, zaczęła nagle bła­gać jed­nego z męż­czyzn, by zosta­wił jej skó­rzaną łódkę? Dla­czego teraz, kiedy miesz­kańcy wio­ski prze­pra­wili się już na połu­dniowy brzeg, wędro­wały obie po wzgó­rzach, szu­ka­jąc dru­ida, który znik­nął tajem­ni­czo? Dla­czego matka jest taka blada i zde­ner­wo­wana?

Dziew­czynka nie mogła tego wie­dzieć, ale powód był pro­sty. Nagłe poja­wie­nie się kapłana i zło­że­nie ofiar mogło ozna­czać jedno. Za sprawą swo­ich nie­zwy­kłych mocy i kon­taktu z bogami sta­rzec zoba­czył, że nie­bez­pie­czeń­stwo jest bli­sko. A więc nastała straszna godzina. Nad­cho­dzili Rzy­mia­nie. Po raz kolejny Car­ti­man­duę zalała fala drę­czą­cych wąt­pli­wo­ści.

A może popeł­niła błąd? Co powinna teraz zro­bić? Nie wie­dząc nawet, co powie ani o co zapyta, wró­ciła na wzgó­rze, żeby poszu­kać dru­ida. On udzieli jej naj­lep­szej wska­zówki, zanim będzie za późno.

Nio­sąc nie­mowlę i cią­gnąc Bran­wen za rękę, prze­cięła zachod­nie wzgó­rze i prze­ska­ku­jąc po kamie­niach, prze­szła na drugą stronę potoku pły­ną­cego mię­dzy bliź­nia­czymi wznie­sie­niami. Wspięła się na wschodni szczyt z nadzieją, że znaj­dzie tam kapłana. Ale nie, tam też go nie było. Już chciała zre­zy­gno­wać, gdy nagle zoba­czyła słup dymu wzno­szący się z dru­giej strony wzgó­rza. Ruszyła szyb­kim kro­kiem.

Wschod­nie wzgó­rze Lon­di­nos nie scho­dziło równo ku rzece. Mniej wię­cej w poło­wie zbo­cze się zaokrą­glało, a potem opa­dało stromo ku brze­gowi. W ten spo­sób po połu­dniowo-wschod­niej stro­nie wznie­sie­nia powstało coś w rodzaju natu­ral­nego amfi­te­atru – tra­wia­sta plat­forma nad wodą sta­no­wiła scenę, a stok wzgó­rza widow­nię. Scenę pokry­wała darń i niskie krzewy. I wła­śnie tam, tuż nad wodą, druid roz­pa­lił małe ogni­sko.

Car­ti­man­dua przy­glą­dała mu się z góry, oba­wia­jąc się podejść. Z dwóch powo­dów.

Po pierw­sze, widziała, co sta­rzec robi. Wyjął z mar­twych pta­ków kości i wło­żył je do ognia. A to ozna­czało, że czyni wróżby – był to jeden z naj­bar­dziej tajem­nych cel­tyc­kich rytu­ałów, któ­rego nie wolno było zuchwale zakłó­cać. A drugi powód doty­czył samego miej­sca.

Kruki.

Od nie­pa­mięt­nych cza­sów pofa­lo­wane wzgó­rza nad rzeką zamiesz­ki­wała kolo­nia kru­ków.

Car­ti­man­dua wie­działa, że ptaki te, jeśli trak­tuje się je z sza­cun­kiem, są dobrym zna­kiem. Mówiono, że ich potężne duchy mogą obro­nić cel­tyc­kie ple­miona. Zapewne dla­tego druid wybrał to miej­sce na odczy­ta­nie prze­po­wiedni. Ale mimo to Car­ti­man­dua zadrżała. Wiel­kie kruki z moc­nymi dzio­bami zawsze budziły w niej strach. Wyglą­dały tak ponuro, nie­zdar­nie machały skrzy­dłami i pod­ska­ki­wały na mura­wie, wyda­jąc z sie­bie ochry­płe kra­ka­nie. Jeśli odważy się tam zejść, któ­ryś z nich w każ­dej chwili może chwy­cić ją strasz­li­wymi szpo­nami za rękę czy nogę i wbić się dzio­bem w ciało.

Druid pod­niósł głowę i ją zoba­czył. Przez chwilę patrzył na nią, naj­wy­raź­niej ziry­to­wany. A potem bez słowa ski­nął, by do niego pode­szła.

– Zacze­kaj tutaj – powie­działa do Bran­wen, poda­jąc jej nie­mowlę. – I nie ruszaj się stąd.

Wcią­gnęła głę­boko powie­trze w płuca i zeszła po zbo­czu obok kru­ków.

Bran­wen zapa­mię­tała te dłu­gie minuty na całe życie. Bała się, sto­jąc na szczy­cie tra­wia­stego stoku sama z maleń­kim dziec­kiem i patrząc na matkę i dru­ida w dole. Widziała ze swo­jego miej­sca Car­ti­man­duę, ale czuła się nie­swojo w tym peł­nym grozy miej­scu. I gdyby nie to, że ją też prze­ra­żały kruki, zbie­głaby do matki.

Widziała, że matka mówi coś z powagą do dru­ida, a sta­rzec powoli kręci głową. Potem chyba Car­ti­man­dua o coś go gorąco pro­siła. W końcu sta­rzec wyjął z ogni­ska kilka kości i uważ­nie je obej­rzał. I coś powie­dział. Nagle z dołu roz­legł się strasz­liwy dźwięk, roz­niósł się tak gło­śnym echem, że kruki pode­rwały się w powie­trze, a potem opa­dły z gniew­nym kra­ka­niem. Taki strasz­liwy, żało­sny lament mogło wydać z sie­bie zde­spe­ro­wane zwie­rzę.

Ale to krzy­czała Car­ti­man­dua.

Nikt nie odgadł jego tajem­nicy. Sego­vax był z sie­bie zado­wo­lony. Od ich powrotu w Lon­di­nos pano­wał oży­wiony ruch. Czar­no­brody dostoj­nik zja­wił się w wio­sce jesz­cze przed nimi, a ojca natych­miast wysłano do brodu w górze rzeki, gdzie byli już inni męż­czyźni. I mieli tyle zajęć, że rodzina pra­wie wcale rybaka nie widy­wała.

Przy­go­to­wa­nia toczyły się pełną parą. W dno brodu wbi­jano zaostrzone pale. Męż­czy­znom z wio­sek leżą­cych w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów naka­zano ści­na­nie drzew na mocną pali­sadę, która miała sta­nąć wzdłuż brze­gów wysepki dru­ida.

Co dzień przy­cho­dziły nowe wie­ści. Ale nie były jed­no­znaczne.

„Wszyst­kie ple­miona Bry­tów przy­się­gły, że pójdą za Cas­si­ve­lau­nu­sem”, oznaj­mił jeden posła­niec, a inny dorzu­cił: „Cel­tyc­kie ple­miona w Galii pla­nują powsta­nie. Tutaj nad­we­rę­żymy siły Cezara, a oni ode­tną mu odwrót”. „Nie­któ­rzy wodzo­wie zazdrosz­czą Cas­si­ve­lau­nu­sowi – ostrze­gali mądrzejsi. – Nie wolno im ufać”.

Począt­kowo nowiny były pomyślne. Cezar wylą­do­wał nie­da­leko bia­łych kli­fów na połu­dnio­wym wybrzeżu i roz­po­czął marsz przez Kent, ale bogo­wie wyspy ude­rzyli natych­miast. Tak jak poprzed­nim razem potężny sztorm o mało nie znisz­czył rzym­skiej floty, zmu­sza­jąc najeźdź­ców do odwrotu i napra­wie­nia uszko­dzeń. A kiedy Cezar po raz drugi ogło­sił wymarsz, Cel­to­wie na szyb­kich rydwa­nach ata­ko­wali jego oddziały i zada­wali im dotkliwe straty. „Ni­gdy nie dojdą do rzeki”, mówili ludzie. Ale robót for­ty­fi­ka­cyj­nych nie prze­ry­wano.

Sego­vax trwał w sta­nie zawie­sze­nia – budzą­cym strach, ale jed­no­cze­śnie eks­cy­tu­ją­cym. Był pewien, że Rzy­mia­nie wkrótce się poja­wią. A wtedy przyj­dzie czas na jego tajemny plan.

– Cel­to­wie ich znisz­czą – zapew­niał z dumą sio­strę.

Prze­kra­dał się brze­giem do miej­sca, skąd mógł obser­wo­wać przy­go­to­wa­nia. Dru­giego dnia rano zaczęto spła­wiać w dół rzeki dodat­kowe pnie drzew.

Car­ti­man­dua była roz­darta, lęk wprost ją obez­wład­niał. Zaczy­nała się dener­wo­wać, gdy Bran­wen od niej odcho­dziła. Kiedy nie­mowlę pła­kało, natych­miast do niego bie­gła. Gdy Sego­vax gdzieś zni­kał, a zda­rzało się to czę­sto, gorącz­kowo go szu­kała, a zna­la­zł­szy, przy­ci­skała zakło­po­ta­nego chłopca do piersi.

Ale przede wszyst­kim nie­ustan­nie spo­glą­dała w kie­runku brodu, gdzie pra­co­wał jej mąż. Męż­czyźni od dwóch dni zosta­wali tam nawet na noc i choć wraz z innymi kobie­tami zano­siła mu jedze­nie, nie udało im się poroz­ma­wiać.

Gdyby tylko mogła to pojąć. Gdyby mogła zro­zu­mieć, co się kryje w strasz­nych sło­wach dru­ida.

Może nie powinna była o nic pytać. Wcale nie chciał z nią roz­ma­wiać. Ale jej nie­po­kój był tak silny, że nie umiała się powstrzy­mać.

– Powiedz mi – bła­gała – jaki los czeka mnie i moją rodzinę?

Druid wahał się, ale w końcu, nie­mal wzru­sza­jąc ramio­nami, wycią­gnął z ogni­ska kilka kości, obej­rzał je uważ­nie i ski­nął głową, jakby zoba­czył coś, czego i tak się spo­dzie­wał. Ale co to miało zna­czyć?

– Darzysz miło­ścią trzech męż­czyzn – powie­dział posęp­nie. – I jed­nego stra­cisz.

Straci? Któ­rego? Mogło cho­dzić jedy­nie o męża, Sego­vaxa i naj­młod­szego syna. W jej życiu nie było innych męż­czyzn. Druid na pewno miał na myśli męża. Ale prze­cież udało jej się go oca­lić. Wszy­scy razem popłyną bez­piecz­nie w górę rzeki.

Dzień po przy­by­ciu czar­no­bro­dego dostoj­nika, który nad­zo­ro­wał męż­czyzn przy­go­to­wu­ją­cych się do obrony, odszu­kała go.

– Czy umowa na­dal obo­wią­zuje? – zapy­tała.

– Już ci to mówi­łem – odpo­wie­dział znie­cier­pli­wiony i odpra­wił ją gestem.

A więc co to mogło ozna­czać? Czyżby Bran­wen miał się przy­da­rzyć jakiś wypa­dek, który unie­ważni ich targ? Coś się sta­nie Sego­va­xowi albo nie­mow­lę­ciu? Mio­tana udręką nie­pew­no­ści, czuła się jak zwie­rzę schwy­tane w pułapkę, które pró­buje ochro­nić raz jedno, raz dru­gie młode przed ata­kiem dra­pież­ni­ków kła­pią­cych zębami.

W końcu, po kilku dniach nie­pew­no­ści, nade­szła wia­do­mość, że Cas­si­ve­lau­nus zgro­ma­dził oddziały, gotowy do wal­nej bitwy.

Wojow­nicy napły­wali sze­ro­kim stru­mie­niem – pie­chu­rzy, konni, woź­nice rydwa­nów. Kolejne oddziały, zgrzane i pokryte kurzem, sta­wały nad bro­dem.

Ludzie dono­sili o zdra­dzie, o dezer­cjach dowód­ców. „Rzy­mia­nie ich prze­ku­pili – mówili. – Oby spa­dła na nich klą­twa bogów”. Byli źli, ale nie przy­gnę­bieni. „Jedna porażka nic nie zna­czy. Rzy­mia­nie jesz­cze posma­kują naszej zemsty”. Ale gdy Sego­vax odwa­żył się zapy­tać jed­nego z wojow­ni­ków w rydwa­nie, jacy są Rzy­mia­nie, usły­szał szczerą odpo­wiedź: „Umieją trzy­mać szyk. Budzą strach”.

Na połu­dniu nie zostały już żadne linie obrony. Teraz barierą miała być rzeka.

– Bitwa roze­gra się tutaj – powie­dział ojciec pod­czas jed­nej z nie­licz­nych wizyt w wio­sce. – I tu powstrzy­mamy Cezara.

Następ­nego dnia oznaj­miono kobie­tom, że mają się przy­go­to­wać do ewa­ku­acji. „Wyru­szy­cie jutro”.

Następ­nego ranka Sego­vax bacz­nie obser­wo­wał, jak ojciec przy­pa­suje miecz. Zazwy­czaj miecz leżał w cha­cie zawi­nięty w skóry, dwa razy do roku ojciec wyj­mo­wał go i oglą­dał. Przy takich oka­zjach Sego­vaxowi wolno było go potrzy­mać, ale nie mógł doty­kać ostrza. „Jesz­cze zardze­wieje”, mówił ojciec. Sta­ran­nie sma­ro­wał miecz tłusz­czem, a potem cho­wał go do pochwy z drewna i skóry i jesz­cze raz owi­jał skó­rami.

Miecz był typo­wym przy­kła­dem cel­tyc­kiej broni. Miał dłu­gie, sze­ro­kie ostrze z żelaza z podłużną pręgą. Na ręko­je­ści był pro­sty jelec w kształ­cie krzyża, głow­nię wyrzeź­biono w kształ­cie ludz­kiej głowy groź­nie patrzą­cej na wroga.

Sego­vaxa ogar­nęło dziwne wzru­sze­nie. Po wielu dniach mor­der­czej pracy ojciec wyglą­dał na wycień­czo­nego. Przy­gięte plecy mówiły, że doku­cza mu ból. Ramiona zwi­sały jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle. W jego dobrych oczach kryło się zmę­cze­nie. A jed­nak, mimo że wątły i wraż­liwy, był odważny. Nie­mal rwał się do walki. Z jego twa­rzy i całej postaci ema­no­wała pełna deter­mi­na­cji męskość, góru­jąca nad fizyczną sła­bo­ścią. Kiedy zdjął ze ściany tar­czę i dwie włócz­nie, w oczach Sego­vaxa zamie­nił się w szla­chet­nego wojow­nika, co napeł­niło chłopca dumą.

Po tych przy­go­to­wa­niach rybak odcią­gnął chłopca na stronę i ode­zwał się do niego z powagą:

– Jeśli coś mi się sta­nie, ty będziesz jedy­nym męż­czy­zną w rodzi­nie. Masz opie­ko­wać się matką, sio­strą i bra­tem. Rozu­miesz?

A potem przy­wo­łał Bran­wen. Zaczął jej mówić, że ma być grzeczna, ale nie­do­rzecz­ność takich pouczeń roz­śmie­szyła go, więc tylko przy­tu­lił córkę i poca­ło­wał.

Wszystko było gotowe. Kobiety i dzieci sie­działy w czte­rech dużych czół­nach na końcu mie­rzei. Zapasy żyw­no­ści i skromny doby­tek zała­do­wano na dwie tra­twy. Męż­czyźni stali nie­opo­dal, cze­ka­jąc na roz­kazy dowo­dzą­cego nimi dostoj­nika, który wła­śnie zbli­żał się rzeką od strony pali­sady.

Po kilku chwi­lach czar­no­brody kapi­tan sta­nął obok. Obrzu­cił miesz­kań­ców wio­ski twar­dym spoj­rze­niem. Napo­tkał wzrok Car­ti­man­dui, która wraz z trójką dzieci stała w jed­nej z łodzi. Ski­nął nie­zau­wa­żal­nie głową.

Przyj­rzał się męż­czy­znom i szybko wyzna­czył trzech spo­śród nich.

– Popły­nie­cie na łodziach jako straż. Miesz­kańcy z innych wio­sek mają się zebrać o pięć dni drogi w górę rzeki. Tam jest fort. I tam powie­dzą wam, co dalej. – Spoj­rzał na męża Car­ti­man­dui. – Ty też popły­niesz z nimi. Będziesz dowo­dził. Każ­dej nocy macie wysta­wiać wartę. – Odwró­cił się, chcąc odejść.

Zalała ją fala ulgi. Dzięki wam, bogo­wie. Przy­naj­mniej na jakiś czas wszy­scy będą bez­pieczni. Zamie­rzała usiąść, gdy nagle zdała sobie sprawę, że mąż nie rusza się z miej­sca.

Popa­trzyła na inne kobiety i dzieci. Uśmiech­nęła się. Zoba­czyła wtedy, że mąż coś mówi. Zaczęła się wsłu­chi­wać.

– Nie mogę z nimi popły­nąć.

Kapi­tan zmarsz­czył brwi. Przy­wykł do posłu­szeń­stwa. Ale ojciec Sego­vaxa krę­cił głową.

Co on mówi? Nagle zro­zu­miała. Jakże może się sprze­ci­wiać?

– To roz­kaz – powie­dział kapi­tan ostro.

– Ale ja zło­ży­łem przy­sięgę. Parę dni temu – tłu­ma­czył rybak. – Samemu Cas­si­ve­lau­nu­sowi. Przy­sią­głem, że będę z nim wal­czył pod Lon­di­nos.

Wszy­scy to usły­szeli. Car­ti­man­dua zaczerp­nęła gwał­tow­nie powie­trza, oblał ją lodo­waty chłód. Nic jej nie wspo­mniał o przy­się­dze. Ale prze­cież od powrotu znad morza rzadko go widy­wała.

– Przy­sięgę? – Kapi­tan był wyraź­nie zakło­po­tany.

– Dał mi zapinkę, spójrz­cie tylko – mówił dalej rybak. – Kazał mi ją nosić pod­czas bitwy, żeby mógł mnie roz­po­znać. – Wyjął bro­szę z sakiewki przy­wią­za­nej do paska.

Zapa­dła cisza. Kapi­tan patrzył na bro­szę. Może i miał przed sobą pro­stego wie­śniaka, ale przy­sięga była rze­czą świętą. A przy­sięga zło­żona naj­wyż­szemu wodzowi… Nie miał wąt­pli­wo­ści, że zapinka pocho­dzi od Cas­si­ve­lau­nusa. Spoj­rzał na Car­ti­man­duę. Jej twarz miała barwę popiołu. Spoj­rzał na dziew­czynkę. Ładna. Ale nic nie mógł na to pora­dzić. Umowa prze­stała obo­wią­zy­wać.

Mruk­nął coś z iry­ta­cją i wska­zał innego męż­czy­znę.

– Ty. Będziesz dowo­dził zamiast niego. Ruszaj­cie.

Patrząc na odda­la­jącą się łódź, wio­zącą jego żonę i dzieci, rybak poczuł smu­tek, ale i zado­wo­le­nie. Nie był tak silny jak inni męż­czyźni –jego syn to widział. Ale teraz z pew­no­ścią usły­szał, i to przy wszyst­kich, że jego ojciec zło­żył przy­sięgę naj­więk­szemu wodzowi Bry­tów.

Łodzie posu­wały się wolno. Gdy wpły­nęli w zakręt, zoba­czył gro­ma­dzące się woj­sko. Całe rzędy rydwa­nów; za pali­sadą pło­nęły ogni­ska, przy któ­rych zbie­rały się grupki męż­czyzn. „Mówią, że jutro, gdy przy­bę­dzie Cas­si­ve­lau­nus, będziemy tu mieli cztery tysiące rydwa­nów”, opo­wia­dał mu ojciec. Chło­piec myślał z dumą, że ojciec należy teraz do tej wiel­kiej armii.

Zosta­wili za sobą bród i wysepkę dru­ida, przez kil­ka­set metrów pły­nęli na połu­dnie. Potem rzeka znów zakrę­cała w prawo, więc chło­piec stra­cił z oczu miej­sce bitwy. Oba brzegi były tu niskie i błot­ni­ste, zie­lone i aż cięż­kie od wierzb.

Bran­wen oparła się głową o niego i zasnęła. Matka w mil­cze­niu wpa­try­wała się w wodę.

Rzeka wiła się zako­lami przez sze­roką, pła­ską dolinę łąk i traw usia­nych gdzie­nie­gdzie drze­wami. W pew­nej chwili Sego­vax zauwa­żył, że zaczęli pły­nąć pod prąd. Fala przy­pływu nie docie­rała do tego miej­sca. Morze nie się­gało aż tak daleko.

Tej nocy roz­bili obóz pod wierz­bami, a rano ruszyli dalej, teraz już w towa­rzy­stwie kobiet z innej wio­ski. I znów sło­neczny dzień upły­nął im na spo­koj­nej żeglu­dze. Nikt nie zauwa­żył, że wraz z zapad­nię­ciem zmroku Sego­vaxa ogar­nęło pod­nie­ce­nie. Nie mogli się prze­cież domy­ślać, że posta­no­wił zre­ali­zo­wać swój tajemny plan.

Skra­dał się w ciem­no­ściach. Na nie­bie nie było księ­życa, ale gwiazdy świe­ciły jasno. Nikt się nie poru­szył. Noc była cie­pła. Tym razem roz­bili obóz na dłu­giej, wąskiej wyspie. O zacho­dzie słońca niebo przy­brało ciem­no­czer­woną barwę, zapo­wia­da­jącą pogodny dzień. Wszy­scy byli zmę­czeni po podróży. Roz­pa­lili duże ogni­sko, zje­dli, a potem pokła­dli się do snu.

Usły­szał pohu­ki­wa­nie sowy. Ostroż­nie, trzy­ma­jąc w dłoni włócz­nię, zbli­żał się do wody.

Miesz­kańcy dru­giej wio­ski nie­śli ze sobą dwie skó­rzane łódki – jedna miała spi­cza­sty dziób jak czółno. Gdy tylko ją zauwa­żył, wie­dział, że to jego szansa. Leżała teraz na błot­ni­stym brzegu. Była tak lekka, że zdo­łał pocią­gnąć ją jedną ręką. Zaczął spusz­czać ją na wodę, gdy usły­szał za sobą zna­jomy tupot drob­nych stó­pek. Bran­wen. Wes­tchnął. Ona chyba ni­gdy nie śpi.

– Co robisz?

– Ciiii!

– Dokąd się wybie­rasz?

– Do ojca.

– Żeby wal­czyć?

– Tak.

Przy­jęła tę wia­do­mość w mil­cze­niu.

– Zabierz mnie ze sobą – popro­siła po chwili.

– Nie. Masz zostać tutaj.

– Nie zostanę!

– Bran­wen, dobrze wiesz, że nie możesz ze mną jechać.

– Mogę.

– Nie umiesz wal­czyć. Jesteś za mała.

Mimo ciem­no­ści zauwa­żył, że jej twarz czer­wie­nieje, a dło­nie zaci­skają się w pię­ści.

– Jadę z tobą.

– To nie­bez­pieczne.

– Nie szko­dzi.

– Wszyst­kich pobu­dzisz.

– Nie obcho­dzi mnie to. Będę krzy­czeć. – Ta groźba była bar­dzo realna.

– Pro­szę cię, Bran­wen. Poca­łuj mnie.

– Nie!

Przy­tu­lił ją. Ude­rzyła go. A potem, zanim zdą­żyła kogo­kol­wiek obu­dzić, zepchnął łódkę na wodę i wsko­czył do środka. Po chwili, wio­słu­jąc z całych sił, znik­nął jej z oczu w ciem­no­ściach.