Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po Paryżu i Nowym Jorku, Edward Rutherfurd przedstawia nam fascynujące losy Londynu.
Z rozmachem opisuje ponad dwa tysiące lat historii tego miasta. Dzięki barwnym bohaterom, których pasjonujące losy misternie splatają się z historią miasta, ukazana zostaje cała bogata przeszłość Londynu. W miarę rozwoju metropolii jesteśmy świadkami powstawania amfiteatru w Londynie, budynku Tower of London, Teatru Szekspirowskiego czy modnej dzielnicy West End.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1583
Londyn jest powieścią. Wszystkie opisywane tu rodziny, od Ducketów po Pennych, oraz ich udział w wydarzeniach historycznych są wytworami wyobraźni autora.
Starałem się osadzić losy moich bohaterów wśród historycznych postaci i wydarzeń, które miały albo mogły mieć miejsce. Bo na przykład nigdy nie dowiemy się, w którym miejscu Juliusz Cezar przekroczył Tamizę. Według mojej wiedzy stało się to prawdopodobnie w okolicach dzisiejszego Westminsteru. Znamy polityczne okoliczności, które doprowadziły do zbudowania katedry Świętego Pawła przez biskupa Melita w 604 roku, a ja pozwoliłem sobie umiejscowić to wydarzenie w ówczesnym saskim Lundewic. Wymyśliłem też okręg wyborczy St Pancras, w którym dużo później, w roku 1830, moi bohaterowie rywalizowali w wyborach.
Jednak od czasów normandzkiego podboju zachowało się tyle informacji dotyczących nie tylko historii samego Londynu, ale też losów niezliczonych pojedynczych ludzi, że żaden pisarz nie mógłby narzekać na brak materiałów. Wystarczyło jedynie w kilku miejscach dokonać niewielkich korekt pozwalających na prowadzenie wartkiej narracji.
Najważniejsze londyńskie budowle i kościoły zachowały swoje dawne nazwy do dziś. Wiele ulic nazywa się wciąż tak samo od czasów saskich. Gdy dochodziło do zmian, to albo umieszczałem stosowne wyjaśnienie w tekście, albo – by nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania – używałem nazw, którymi posługujemy się współcześnie.
Dla potrzeb powieści wymyśliłem położenie kilku miejsc. Siedziba Cerdica znalazła się tam, gdzie dziś stoi hotel Savoy; dom przy szyldzie z bykiem, niedaleko kościoła St Mary-le-Bow, mógłby stać tam, gdzie znajduje się Williamson’s Tavern; kościół Świętego Wawrzyńca Silversleevesa nieopodal Watling Street mógłby być jednym z wielu kościołów w tej okolicy, które spłonęły w Wielkim Pożarze; zamtuz Pod Psią Głową mógłby być jednym z dwudziestu domów publicznych działających przy Bankside.
Dogget i Ducket to dość powszechne nazwiska, często występujące w Londynie. Noszące je postaci historyczne – a zwłaszcza słynny Dogget, który ustanowił wyścig wioślarski na Tamizie Dogget’s Coat and Badge Race – pojawiają się czasem na kartach książki i bez trudu można je odróżnić od postaci fikcyjnych. Pochodzenie nazwisk fikcyjnych rodów oraz ich dziedziczne znaki szczególne zostały wymyślone dla potrzeb tej książki.
Bull jest częstym angielskim nazwiskiem. Carpenter to typowe nazwisko wywodzące się od fachu – podobnie jak Baker, Painter, Tailor i dziesiątki innych1. Czytelnicy Sarum łatwo zauważą, że pojawiający się w tamtej powieści Masonowie są krewnymi Carpenterów. Innym częstym nazwiskiem jest Fleming – zapewne wskazuje ono na flamandzkie pochodzenie jego właścicieli. Meredith to nazwisko walijskie, a Penny zapewne hugenockie. Nieco rzadsze Barnikel, które też pojawia się na kartach Sarum, wywodzi się od wikingów i bardzo pięknej legendy. Wykorzystał je Dickens (Barnacle), ale raczej w niekorzystnym kontekście. Mam nadzieję, że choć trochę oddałem mu sprawiedliwość.
Natomiast nazwisko Silversleeves i jego długonosi właściciele zostali wymyśleni przeze mnie. W średniowieczu istniało znacznie więcej takich pięknych, opisowych nazwisk, które niestety zanikły. Silversleeves miało być powrotem do tej dawnej tradycji.
Każdy autor piszący o Londynie staje wobec problemu, jakim jest bogactwo materiałów. Każdy londyńczyk ma w mieście swój ulubiony zakątek. I często aż kusi, żeby zagłębić się w jakieś fascynujące historyczne zaułki. Niemal każda londyńska parafia mogłaby dostarczyć wystarczających informacji do napisania książki takiej jak ta. Ale ponieważ Londyn opowiada także – do pewnego stopnia – o historii Anglii, pozwoliłem sobie niektóre miejsca pominąć. Mam jedynie nadzieję, że mój wybór nie rozczaruje tych, którzy znają i kochają to wspaniałe miasto.
Kiedy jeszcze Ziemia była młoda, tę krainę wiele razy zalewały wody mórz.
Czterysta milionów lat temu, gdy kontynenty miały zupełnie inny układ, wyspa była częścią niewielkiego przylądka na północno-zachodnim skraju rozległego, bezkształtnego lądu. Przylądek wcinał się samotnie w bezkres oceanu. Był kompletnie pusty. Widziały go jedynie oczy Boga. Nie wędrowały po nim zwierzęta, ptaki nie unosiły się na nieboskłonie, nie było ryb w morzu.
W tych odległych czasach cofające się morze pozostawiło za sobą w południowo-wschodnim rogu przylądka nagi obszar grubej warstwy ciemnych łupków. Szare skały, milczące i wymarłe jak powierzchnia nieodkrytej planety, tu i ówdzie znaczyły płytkie sadzawki. Jeszcze starsze siły, ukryte głęboko pod warstwą łupków, wypiętrzyły górski łańcuch, łagodnie wznoszący się na wysokość siedmiuset metrów i przecinający pejzaż niczym ogromny falochron.
Przez długi czas miejsce to pozostawało szare, nagie i milczące, nieznane jak wieczna pustka przed narodzinami.
W ciągu kolejnych ośmiu epok geologicznych, kiedy kontynenty przesuwały się, wyrastały na nich górskie łańcuchy i stopniowo pojawiało się życie, żadne ruchy Ziemi nie zakłócały spokoju pasma łupkowych wzgórz. Ale morze wiele razy zalewało je i odsłaniało. Czasem wody były zimne, a czasem ciepłe. Utrzymywały się tam przez miliony lat. I za każdym razem pozostawiały po sobie osad o grubości kilkuset metrów, aż w końcu łupkowe skały, chociaż przecież nie takie niskie, zostały przykryte, wygładzone i tak głęboko zagrzebane, że nie pozostał po nich ślad.
Gdy życie na Ziemi się rozwijało, gdy rośliny pokryły lądy, a w wodach zamieszkały zwierzęta, planeta dodawała kolejne warstwy, tym razem z organizmów, które sama powołała do życia. Wielkie morze, które ustąpiło mniej więcej w tym samym czasie, gdy wyginęły dinozaury, pozostawiło tak niewiarygodnie wielką ilość martwych resztek ryb i planktonu, że dzisiejszą południową Anglię i północną Francję pokryły pokłady kredy o grubości stu metrów.
I tak ponad pradawnym, pogrzebanym już łańcuchem gór wyłonił się nowy krajobraz.
Wyglądał zupełnie inaczej. W miarę jak kolejne morza przychodziły i odchodziły, z wnętrza przylądka utorowały sobie drogę ogromne rzeki, kredowa pokrywa przybrała kształt płytkiej doliny, szerokiej na trzydzieści dwa kilometry, której krawędzie ciągnęły się z północy na południe i która otwierała się na wschód jak wielka litera V. Rozmaite zalewy i powodzie nanosiły nowe warstwy żwiru i piasku, a morze tropikalne pozostawiło w środku doliny grubą pokrywę miękkiego osadu, który został później nazwany „londyńską gliną”.
W tym właśnie miejscu za milion lat miał powstać Londyn.
Ale nadal nie było tu śladu człowieka. Bo wprawdzie milion lat temu ludzie chodzili na dwóch nogach, ale nadal mieli małpie czaszki. Potrzebny był jeszcze jeden proces.
Epoki lodowcowe.
To nie formowanie się lodowych warstw na powierzchni Ziemi odmieniło lądy, ale ich zanikanie. Za każdym razem gdy lód zaczynał topnieć, rzeki wzbierały, a ogromne lodowce, niczym powolne, geologiczne buldożery, żłobiły doliny, wyrównywały wzgórza i wypłukiwały żwir, który wypełniał utworzone przez nie koryta rzek.
W czasie zlodowaceń mały północno-zachodni cypel wielkiego lądu Eurazji był jedynie częściowo pokryty lodem. Lodowa ściana kończyła się tuż za północną krawędzią wydłużonego kredowego V. Gdy jednak tam dotarła, a miało to miejsce pół miliona lat temu, przyniosła jeden ważny skutek.
W owych czasach wielka rzeka płynęła ze środka przylądka na wschód, omijając od północy kredowe V. Kiedy jednak nasuwający się lód zagrodził jej drogę, skłębiony zimny nurt musiał sobie szukać innego szlaku; sześćdziesiąt pięć kilometrów na zachód od miejsca, gdzie kiedyś wznosił się łańcuch łupkowych skał, woda przerwała w najsłabszym punkcie kredową grań, tworząc wąski wąwóz znany dziś jako Goring Gap, i podążyła na wschód ku kredowemu V, doskonale ukształtowanemu na jej przyjęcie.
Tak narodziła się rzeka.
A pomiędzy jednym a drugim zlodowaceniem pojawił się człowiek. Nie da się dokładnie ustalić, kiedy się to wydarzyło. Gdy rzeka przedzierała się przez Goring Gap, neandertalczyk jeszcze nie istniał. Człowiek, jakiego znamy, wyewoluował dopiero po ostatniej epoce lodowcowej, niewiele ponad sto tysięcy lat temu. I gdy lodowa ściana cofała się, wkroczył do doliny.
Aż wreszcie, niecałe dziesięć tysięcy lat temu, wody z topniejącej arktycznej czapy lodu spłynęły na południe, zalewając równinę we wschodniej części przylądka. Przecięły kredowe wzgórza wielką literą J, tworząc u podstawy przylądka wąski kanał, który biegł na zachód w kierunku Atlantyku.
W ten sposób mały przylądek stał się wyspą, północną arką Noego, wolną, ale na zawsze zakotwiczoną przy wielkim kontynencie, którego kiedyś była częścią. Na zachodzie rozpościerał się Atlantyk, na wschodzie zimne Morze Północne, a wzdłuż południowego brzegu, skąd wysokie kredowe klify spoglądały na niedaleki kontynent, leżał Kanał Angielski2. I tak w otoczeniu północnych mórz powstała wyspa Brytania.
Wielkie kredowe V nie otwierało się już na wschodnią równinę, lecz na otwarte morze. Jego wąski lej stał się ujściem rzeki. Po wschodniej stronie ujścia kredowe wzniesienia skręcały na północ, mając na swojej wschodniej flance szeroki pas nizinnych lasów i moczarów. Od południa na jakieś sto kilkanaście kilometrów wystawał długi półwysep z wysokimi kredowymi wzgórzami i żyznymi dolinami, tworząc południowo-wschodni skraj wyspy.
Ujście rzeki miało szczególną cechę. Każdy przypływ nie tylko powstrzymywał nurt rzeki, ale wręcz go cofał. Morze wdzierało się w zwężające się ujście na znaczną odległość, przynosząc ogromne masy wody. Gdy przychodził odpływ, woda znów opadała. W rezultacie w dolnym biegu rzeki powstawały silne prądy pływowe, a różnica poziomów wody wynosiła ponad trzy metry. Skutki tych wahań były odczuwalne na wiele kilometrów w głąb lądu.
Odizolowaną wyspę zamieszkiwali już ludzie. A przez kolejne tysiąclecia docierali tu inni, pokonując wąskie, ale niebezpieczne morze. Wtedy tak naprawdę zaczyna się nasza historia.
Pięćdziesiąt cztery lata przed narodzeniem Chrystusa, pod koniec zimnej gwiaździstej nocy, nad brzegiem rzeki stało półkolem dwustu ludzi, czekając na świt.
Minęło dziesięć dni od nadejścia złowrogich wieści.
Z przodu, tuż na skraju wody, stało pięć postaci. Milczące i nieruchome, wyglądały w szarych szatach jak kamienie. Byli to druidzi, gotowi do odprawienia ceremonii z nadzieją, że ocali ona wyspę i ich świat.
Wśród tłumu zgromadzonego na brzegu znajdowały się trzy osoby, które oprócz nadziei i lęków związanych z nadchodzącym zagrożeniem skrywały w sobie straszną tajemnicę.
Chłopiec, kobieta i starzec.
Nad rzeką leżało wiele świętych miejsc. Ale nigdzie indziej duch wielkiej rzeki nie był tak silnie obecny jak tutaj.
Tu rzeka spotykała się z morzem. W dolnym biegu coraz szerszy nurt kolejnymi zakrętami przepływał przez otwarte mokradła, żeby piętnaście kilometrów dalej dotrzeć do biegnącego na wschód długiego ujścia i w końcu do Morza Północnego. W górnym biegu rzeka wiła się uroczo wśród pięknych lasów i gładkich, bujnych łąk. Ale tu, pomiędzy dwoma wielkimi zakrętami, rozciągał się najwspanialszy odcinek, długi na cztery kilometry, gdzie rzeka majestatycznie płynęła prosto na wschód.
Tu też odczuwało się pływy. Gdy wdzierające się do ujścia morze zmieniało kierunek nurtu, tor wodny miał szerokość ponad dziewięciuset metrów, a gdy woda opadała – zaledwie dwustu siedemdziesięciu. Pośrodku, w połowie drogi do południowego brzegu, gdzie z mokradeł wystawały małe wysepki, w rzeczny nurt wcinała się żwirowa mierzeja, przy niskiej wodzie tworząc cypel, a przy wysokiej stając się wyspą. Tłum zebrał się właśnie u szczytu tej mierzei. Naprzeciwko nich, na północnym brzegu, leżała osada, teraz opuszczona, nosząca nazwę Londinos.
Nawet o tej porze, wczesnym świtem, prastara osada była dobrze widoczna: dwa niskie żwirowe wzgórza o płaskich szczytach wznosiły się obok siebie na wysokość dwudziestu pięciu metrów. Pomiędzy nimi płynął strumyk. Po lewej stronie, na zachodzie, większy strumień wpadał do szerokiego dopływu przecinającego północny brzeg.
Po wschodniej stronie wzgórz znajdowało się kiedyś małe grodzisko – jego niskie szańce mogły służyć jako wartownie, z których wypatrywano zbliżających się od ujścia łodzi. Na zachodnim wzgórzu druidzi czasem składali ofiary z wołów.
Nie było tu nic więcej. Porzucona osada. Święte miejsce. Plemienne siedziby leżały dalej na północ i na południe. Ludy, którymi władał wielki wódz Cassivelaunus3, zamieszkiwały rozległe obszary powyżej ujścia. Plemiona Kantiów z długiego półwyspu na południe od ujścia nadały tamtym terenom nazwę Kent. Rzeka wytyczała między nimi granicę, a Londinos było ziemią niczyją.
Samo słowo Londinos było niejasne. Niektórzy mówili, że mieszkał tu człowiek o takim nazwisku. Inni twierdzili, że Londinos odnosi się do niewielkich umocnień na wschodnim wzgórzu. Ale prawdy nie znał nikt. W każdym razie nazwa pojawiła się w ciągu ostatniego tysiąclecia.
Znad ujścia rzeki wiał zimny wiatr. Rozchodził się słaby, ostry zapach błota i wodorostów. Gwiazda Poranna bladła, w miarę jak niebo nabierało niebieskiej barwy.
Chłopiec zadrżał. Stał tu już od godziny i zmarzł. Jak większość ludzi miał na sobie prostą wełnianą tunikę do kolan związaną w talii skórzanym paskiem. Za nim stała jego matka z niemowlęciem w ramionach. Chłopiec trzymał za rękę swoją młodszą siostrę Branwen. Przy takich okazjach to on miał jej pilnować.
Był bystrym, dzielnym dzieckiem i jak większość Celtów miał ciemne włosy i niebieskie oczy. Nazywał się Segovax, miał dziewięć lat. Jednak przy bliższym spojrzeniu w jego wyglądzie dało się zauważyć dwie niezwykłe cechy. Nad czołem wyrastało mu pasmo jasnych włosów, jakby ktoś pomalował je białą farbą. To dziedziczne znamię pojawiało się w kilku rodzinach zamieszkujących wioski rozrzucone wzdłuż rzeki. „Nie martw się – mówiła mu matka. – Wiele kobiet uważa, że to oznacza szczęście”.
Druga właściwość była jeszcze bardziej niezwykła. Gdy chłopiec rozkładał palce, pomiędzy nimi, aż do pierwszego stawu, widać było cienką warstwę skóry przypominającą błonę pławną kaczek. To też była cecha dziedziczna, chociaż nie przejawiała się w każdym pokoleniu. Jakby któryś z pradawnych genów rybiego protoplasty człowieka postanowił przetrwać, przekazując ślad swojego wodnego pochodzenia. Rzeczywiście, chłopiec, z dużymi oczami i drobnym, żylastym ciałem, przywodził na myśl kijankę albo inne zwierzę zamieszkujące wody, ostatniego niedobitka sprzed nieskończonych eonów czasu.
Jego dziadek też miał ten szczególny znak. „Ale przecięli mu skórę, gdy był mały”, wyjaśnił ojciec Segovaxa żonie. Ona jednak wzdragała się na myśl o użyciu noża, więc chłopiec nie musiał się niczego obawiać.
Segovax spojrzał na swoją rodzinę. Mała Branwen była miłym dziecięciem, ale nad jej napadami złości nikt nie umiał zapanować. Chłopczyk w ramionach matki dopiero nauczył się chodzić i wymawiać pierwsze słowa. Matka, ostatnio czymś mocno przygnębiona, była blada. Jakże on ich kochał. Ale gdy patrzył teraz w dal, na jego twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech. Na brzegu czekała prosta tratwa, a obok niej stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był jego ojcem.
Ojciec i syn, tak bardzo do siebie podobni. Ten sam kosmyk jasnych włosów, te same wielkie oczy. Twarz ojca, pokryta zmarszczkami przypominającymi łuski, przywodziła na myśl jakąś poważną, podobną do ryby istotę. Tyle wiedział o rzece, był takim mistrzem w zastawianiu sieci, że miejscowi nazywali go po prostu Rybakiem. Segovax zauważył, że inni mężczyźni w wiosce byli silniejsi od tego człowieka o zaokrąglonych plecach i długich rękach, jednak w nikim nie było takiej dobroci i cichej determinacji. „Wyglądu to on nie ma – mówili wieśniacy – ale nigdy się nie poddaje”. Segovax wiedział, że matka uwielbia ojca. Tak jak on.
Właśnie dlatego poprzedniego dnia powziął śmiały plan, który – jeśli uda mu się go przeprowadzić – może go kosztować życie.
Poświata nad częścią horyzontu zaczęła drgać. Lada moment wzejdzie słońce, na rzece zatańczą długie, migotliwe promienie ze wschodu. Pięciu druidów, stojących twarzą do tłumu, zaintonowało pieśń. Ludzie słuchali.
Na sygnał wystąpiła do przodu jakaś postać. Był to potężnie zbudowany mężczyzna; jego kosztowna, zielona opończa, pokryta złotymi ozdobami i noszona z wielką dumą, świadczyła, że jest kimś ważnym. W dłoniach trzymał płaski, prostokątny metalowy przedmiot, którego wypolerowana powierzchnia lśniła we wzbierającym świetle. Wręczył przedmiot stojącemu w środku wysokiemu druidowi z białą brodą.
Druidowie odwrócili się w stronę jaśniejącego horyzontu, a najstarszy zrobił kilka kroków i wszedł na tratwę. W tej samej chwili czekający mężczyźni – ojciec Segovaxa i ten drugi – stanęli za nim i długimi drągami zaczęli wypychać tratwę na środek nurtu.
Pozostali czterej druidzi śpiewali pieśń, monotonny dźwięk tajemniczo się nasilał, niosąc się nad wodami za oddalającą się tratwą. Sto metrów. Dwieście.
Ponad wodą ukazał się ogromny czerwony łuk. Słoneczna tarcza rosła, zalewając rzekę złotym blaskiem. Wydawało się, że stojące na jej tle postacie czterech druidów stały się nagle olbrzymie, rzucając długie cienie na tłum.
Tratwa była już na środku rzeki, dwaj mężczyźni za pomocą długich drągów utrzymywali ją nieruchomo w nurcie. Dwa niskie wzgórza na północnym brzegu zalane były czerwonawym światłem. Wysoki druid, niczym wyłaniający się z wód prastary siwobrody bóg morza, uniósł w górę metalowy przedmiot, który rozbłysnął w promieniach słońca.
Była to tarcza wykonana z brązu. Większość broni na wyspie wykuwano z żelaza, jednak starszy i łatwiej poddający się obróbce brąz wykorzystywano do wyrobu broni ceremonialnej, wymagającej wielkich umiejętności. A ta była prawdziwym dziełem sztuki, przysłanym za pośrednictwem najbardziej zaufanych dostojników przez samego wielkiego wodza Cassivelaunusa. Tarcza, pokryta wzorem wijących się linii i wykładana szlachetnymi kamieniami, była przykładem najlepszego kowalskiego rzemiosła Celtów, z którego wyspa słynęła. I stanowiła najcenniejszy dar, jaki wyspiarze mogli ofiarować bogom.
Potężnym zamachem druid rzucił tarczę na wodę. Rozbłyskując w świetle, zatoczyła w powietrzu łuk i spadła na świetlistą drogę rozłożoną przez słońce na rzece. Mały tłum wydał z siebie westchnienie, gdy rzeka w milczeniu przyjęła ofiarę.
Jednak stary druid zauważył, że dzieje się coś dziwnego. Zamiast zatonąć i zniknąć z oczu, brązowa tarcza zawisła tuż pod powierzchnią przejrzystej wody, migocząc w świetle. W pierwszej chwili starzec się zdziwił, jednak po chwili pojął, że przyczyna jest bardzo prosta. Metal ukuto bardzo cienko i ułożono na lekkim drewnie. Dopóki drewno nie nasiąknie, ceremonialna tarcza pozostanie tam, gdzie jest, pokryta jedynie cienką warstwą wody.
I jeszcze coś. Wraz ze wstającym świtem odwrócił się też prąd rzeki. Nurt nie płynął już w dół, do ujścia, ale w górę, do miejsca położonego o kilka kilometrów od Londinos. Tarcza powoli przesuwała się pod zimnymi, klarownymi falami, jakby przyciągana jakąś niewidzialną dłonią w kierunku wnętrza wyspy.
Starzec patrzył, zastanawiając się, co to może oznaczać. Zwiastowało zło czy dobro, zwłaszcza w obliczu potwornego zagrożenia?
Zagrożenie przyszło z Rzymu. Nazywało się Juliusz Cezar. W ciągu tysięcy lat, od czasu ustąpienia lodowca, Brytania stała się domem dla wielu ludów. Myśliwych, prostych rolników, budowniczych kamiennych świątyń takich jak Stonehenge, a w ostatnich stuleciach dla plemion należących do wielkiej celtyckiej kultury północno-zachodniej Europy. Wyspiarze prowadzili dostatnie życie, mieli poezję i pieśni bardów, bogactwo legend i opowieści, rzemiosło kowalskie na najwyższym poziomie. Mieszkali w solidnych okrągłych domach z drewna krytych ciepłą słomianą strzechą. Większe osady otaczały ostrokoły albo pierścienie wysokich wałów ziemnych. Uprawiano jęczmień i owies, hodowano bydło, pito piwo i mocny miód pitny. Przesłonięta północnymi mgłami wyspa pozostawała odległym miejscem.
A jednocześnie od wielu pokoleń znad słonecznego Morza Śródziemnego przybywali tu kupcy, przywozili z południa luksusowe dobra i wymieniali je na futra, niewolników i słynne psy myśliwskie. Ożywiony handel rozwijał się też w porcie na południowym wybrzeżu, gdzie miała ujście rzeka płynąca od strony starej, opuszczonej świątyni Stonehenge. Ale chociaż brytyjscy wodzowie lubili wino, jedwabie i rzymskie złoto, to zupełnie nie rozumieli świata, z którego pochodziły te zbytkowne towary i który leżał daleko za horyzontem.
A potem świat antyczny wydał z siebie największego awanturnika, jakiego znała historia.
Juliusz Cezar zapragnął przejąć władzę w Rzymie. Ażeby to zrobić, potrzebował podbojów. Niedawno dotarł na północy aż do Kanału Angielskiego i ustanowił nową rzymską prowincję Galię. A teraz skierował swój wzrok jeszcze dalej na północ, na zamgloną wyspę.
Przybył tu w zeszłym roku. Z niewielkimi siłami, głównie oddziałami piechoty, dobił statkami do wysokich klifów na południowo-wschodnim wybrzeżu. Brytyjscy wodzowie już wcześniej zostali ostrzeżeni, mimo to widok zdyscyplinowanych rzymskich oddziałów był wspaniały. Celtowie mieli dzielnych wojowników. Atakując błyskawicznie na koniach i rydwanach, kilka razy zaskoczyli Rzymian. Sztorm uszkodził flotę Cezara. Po serii potyczek i manewrów w rejonie nadmorskim Cezar musiał się wycofać. Wodzowie triumfowali. Bogowie zesłali im zwycięstwo. Wygnańcy ostrzegali: „To był jedynie rekonesans”, ale większość Brytyjczyków nie chciała im wierzyć.
Potem jednak zaczęły nadchodzić kolejne wieści. Budowano nową flotę. W stan gotowości postawiono pięć legionów piechoty i dwa tysiące konnych. A dziesięć dni temu w Londinos zatrzymał się posłaniec z wiadomością dla wodzów. Krótką i konkretną: Cezar nadchodzi.
Ofiara została złożona. Tłum się rozproszył. Druidzi wracali do siebie, dwóch na południe, dwóch na północ. Ojciec Segovaxa miał zawieźć łodzią najstarszego z nich do siedziby leżącej pięć kilometrów w górę rzeki.
Pożegnawszy zebranych, starzec już zamierzał wsiąść do łodzi, ale odwrócił się i popatrzył na kobietę. Trwało to krótką chwilę. Potem dał znak rybakowi. Ruszyli w drogę.
Trwało to krótką chwilę, ale wystarczyło. Cartimanduę przebiegł dreszcz. Ludzie mówili, że stary druid wie wszystko. A jeśli to prawda? Oparłszy niemowlę na biodrze, popchnęła przed sobą Segovaxa i Branwen, kierując ich ku spętanym koniom. Postępuje słusznie? Przekonywała siebie w duchu, że tak. Tylko w ten sposób może ich wszystkich ocalić. Robi to, co musi. Ale rozpacz i niewyobrażalne wyrzuty sumienia nie opuszczały jej. Czy to możliwe, że stary druid, którego jej mąż wiózł na łodzi, domyślił się wszystkiego o dostojniku?
Przez kilka minut czekała przy koniach, dopóki nie pojawili się ludzie wielkiego wodza. On był wśród nich. Widząc ją, odszedł na bok.
Mały Segovax przypatrywał mu się z zainteresowaniem. To właśnie ten człowiek podał druidowi tarczę. Był krzepkim mężczyzną z czarną brodą, jego błękitne oczy patrzyły bystro i przebiegle. Wokół niego unosiła się aura władzy. Pod opończą nosił tunikę obramowaną lisim futrem. Ciężki torque – celtycki naszyjnik ze złota – był oznaką wysokiej rangi.
Chłopiec widział go już wcześniej. W ciągu ostatniego miesiąca ten potężny wojownik dwukrotnie odwiedzał okolicę, za każdym razem zatrzymując się w wiosce naprzeciwko Londinos.
– Musicie być gotowi – przykazał mężczyznom, obejrzawszy ich broń. – Wielki wódz Cassivelaunus oczekuje, że nasze siły zbiorą się w tym miejscu. Ja mam przygotować obronę.
A teraz matka Segovaxa, zostawiwszy Branwen i niemowlę pod opieką syna, podeszła do dostojnika, żeby z nim porozmawiać.
Mężczyzna przyglądał się jej uważnie. I jak to miał w zwyczaju, oceniał jej urodę. Już przy pierwszym spotkaniu zauważył, że jest niezwykłym stworzeniem. Gęste kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona. Była szczupła, dość wysoka, ale miała dorodne piersi. O takich piersiach marzą mężczyźni. Widział jej miękki, kołyszący się chód. To też zauważył przy pierwszym spotkaniu. Zawsze poruszała się w ten sposób czy tylko w jego obecności?
– Czego? – odezwał się gburowato.
– Nasza umowa nadal obowiązuje?
Zerknął w kierunku dzieci, a potem skierował spojrzenie na czółno, którym jej mąż wiózł druida. Zdążyli odpłynąć daleko. Mąż o niczym nie wiedział. Dostojnik znów zaczął pożerać ją wzrokiem.
– Przecież już ci to mówiłem.
Wyobraził ją sobie za kilka lat. Blada twarz z wąskimi kośćmi policzkowymi zmizernieje, zmysłowe oczy się zapadną. Jej namiętność zamieni się w obsesję, a może w gorycz. Rozkołysane nastroje. Ale na najbliższe lata nada się doskonale.
– Kiedy? – spytała z ulgą, ale nerwowo.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Niedługo.
– On nie może się o tym dowiedzieć.
– Moim rozkazom trzeba się podporządkować.
– Oczywiście. – Skinęła głową, ale nadal stała niepewnie. Jest jak dzikie zwierzątko, pomyślał. Nie do końca oswojone. Dał znak, że rozmowa dobiegła końca. Po chwili odjechał.
Cartimandua odwróciła się do swoich niewinnych dzieci, które nie miały pojęcia o jej strasznej tajemnicy. Ale niedługo się dowiedzą. A potem przyszła jej do głowy jeszcze bardziej przerażająca myśl. Czy wtedy nadal będą ją kochać?
Druid przeczesywał wzrokiem wodę, gdy czółno płynęło w górę nurtu. Czy tarcza wciąż unosi się na falach, czy też rzeka już ją przyjęła? Spojrzał też na skromnego człowieka przy wiosłach. Pamiętał jego ojca, miał zrośnięte błoną palce jak jego syn. A przedtem jego ojciec. Druid westchnął. Nie bez powodu ludzie z tych okolic nazywali go ojcem rzeki.
Był już bardzo stary, miał prawie siedemdziesiąt lat. Ale wciąż był silny, wciąż jego postać robiła wielkie wrażenie. Miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetów wzrostu – w porównaniu z większością mężczyzn był olbrzymem. Gęsta, siwa broda sięgała mu do pasa, na głowie z siwymi włosami nosił złotą opaskę. Jego szare oczy patrzyły czujnie. To on raz w roku składał ofiarę z wołu po zachodniej stronie bliźniaczych wzgórz Londinos; to on wznosił modły w świętych dąbrowach.
Nikt nie wiedział, kiedy na północnym zachodzie Europy pojawili się druidzcy kapłani, ale na Brytanii nigdy nie było ich tylu co teraz, w ciągu ostatnich lat bowiem licznie szukali schronienia na pokrytej mgłami wyspie. Powiadano, że brytyjscy druidzi są strażnikami czystej tradycji wywodzącej się z prastarych ustnych przekazów. Wnętrze wyspy kryło dziwne kręgi kamienne i świątynie tak stare, że nikt nie umiał nawet powiedzieć, czy zostały wzniesione ludzką ręką. Powiadano też, że dawno temu właśnie tam spotykali się druidzi. Jednak nad rzeką odprawiali swoje ceremonie głównie w małych drewnianych kapliczkach albo świętych gajach.
Ludzie mówili, że stary druid ma wyjątkową umiejętność. Wiele lat temu dostał od bogów dar jasnowidzenia.
Miał trzydzieści trzy lata, gdy pierwszy raz objawiła się ta zdolność. On sam nie umiał powiedzieć, czy była darem, czy przekleństwem. Czasem miał jedynie mgliste przeczucia, a czasem widział przyszłość z przerażającą jasnością. A czasem był ślepy jak każdy inny człowiek. W miarę upływu lat przestał traktować tę niezwykłą zdolność jako złą lub dobrą, uznał po prostu, że jest częścią naturalnego porządku.
Miał dom niedaleko. Na zachodnim skraju czterokilometrowego pasa rzeki znajdował się majestatyczny zakręt – nurt skręcał w prawo, kierując się na południe, by potem znów popłynąć na wschód. Właśnie tam, niedaleko północnego brzegu rzeki, rozwidlona rzeka stworzyła niską, prostokątną wyspę. Było to zaciszne miejsce, zarośnięte dębami, jesionami i akacjami. Druid mieszkał tu samotnie od trzydziestu lat w skromnej drewnianej chatce.
Często odwiedzał wioski nad rzeką, gdzie zawsze witano go z szacunkiem i częstowano jedzeniem. Czasem przyzywał nagle jakiegoś wieśniaka, na przykład ojca Segovaxa, żeby zawiózł go łodzią do świętego miejsca oddalonego o wiele kilometrów w górę rzeki. Ale zazwyczaj dym unoszący się z komina świadczył, że czuwa na swojej wysepce, a jego milcząca obecność sprawiała, że okoliczna ludność uważała go za strażnika tych ziem, który niczym święty kamień, pomimo porastającego go mchu, trwa niezachwianie w zmiennych porach roku.
Wpływali właśnie w zakręt, mając przed oczami wysepkę, gdy starzec dojrzał tarczę. Nadal unosiła się tuż pod powierzchnią wody, migocząc miękko, pchana powoli przez nurt. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Rzeka nie odrzuciła ofiary. Ale też jej nie przyjęła. Potrząsnął głową. Ten znak zgadzał się z widzeniem, które nawiedziło go miesiąc temu.
A tego ranka dar jasnowidzenia objawił mu jeszcze inne rzeczy. Nie zobaczył, co zamierza mały Segovax, ale zauważył rozdarcie Cartimandui. A teraz widział, co los zgotował wiosłującemu rybakowi. Oto miały nadejść wydarzenia większe i bardziej przerażające niż to, co podpowiadały mu wcześniejsze przeczucia. Nie rozumiał tego do końca. Zbliżali się do domu, a on nadal był głęboko zamyślony. Naprawdę bogowie prastarej Brytanii zostaną zniszczeni? A może miało się wydarzyć coś innego, czego nie umiał pojąć? Wszystko to było bardzo dziwne.
Segovax wyczekiwał tego przez całą wiosnę. Każdego dnia spodziewał się posłańców na spienionych koniach, każdej nocy wpatrywał się w gwiazdy, zastanawiając się, czy już przekroczyli morze. Ale nikt nie przybywał. Od czasu do czasu do wioski docierały pogłoski, że przygotowania ruszyły, ale do inwazji nie dochodziło. Można było odnieść wrażenie, że na wyspę powrócił spokój.
Osada, w której mieszkała jego rodzina, była piękna. Wewnątrz ogrodzenia z plecionej wikliny stało kilka okrągłych domów ze strzechą i glinianym klepiskiem, zmieściły się też dwie zagrody dla zwierząt i parę spichrzów na palach. Osada leżała nie na czubku mierzei, tam, gdzie czekali druidzi, ale pięćdziesiąt metrów dalej. Gdy wody w rzece przybywało i mierzeja zamieniała się w wyspę, osada była odcięta od świata, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, gdy pojawili się tu pierwsi mieszkańcy, jakieś dwadzieścia pokoleń wstecz, wodna ochrona została uznana za dobrodziejstwo. Samo podłoże, składające się ze żwiru tak samo jak bliźniacze wzgórza po drugiej stronie, było suche i dawało stopom mocne oparcie. Gdy przychodziło wiosenne ciepło, część mokradeł na południowym brzegu wysychała; pasły się tam konie i bydło; Segovax, jego młodsza siostra i inne dzieci bawili się na tych łąkach usianych jaskrami i pierwiosnkami. Ale przede wszystkim mały cypel pozwalał na połów ryb.
Rzeka była tu szeroka, płytka i przejrzysta. Obfitowała w rozmaite ryby. Najwięcej było pstrągów i łososi. Z cypla można było rozciągać sieci daleko w wodę. A chłopcy wyprawiali się czasem wzdłuż podmokłych brzegów do miejsc, gdzie łatwo było schwytać w pułapkę węgorze.
„Ci, który tu mieszkają – mawiał ojciec – nigdy nie będą głodni. Rzeka zawsze ich wykarmi”.
Czasem po rozstawieniu sieci Segovax siadał z ojcem na brzegu, patrząc na bliźniacze wzgórza w oddali. Obserwowali stały rytm przypływów i odpływów, każdego dnia prąd płynął od ujścia w górę rzeki, zatrzymywał się, a potem znów cofał ku morzu. Ojciec mówił wtedy z zadowoleniem: „Patrz, rzeka oddycha”.
Segovax uwielbiał spędzać czas z ojcem. Pragnął się od niego uczyć, a ojciec chętnie dzielił się z nim swoją wiedzą. Jako pięciolatek Segovax umiał już zastawiać sidła w pobliskim lesie. Zanim skończył siedem lat, fachowo układał strzechę z trzciny ścinanej na mokradłach. Rozciągał sieci, potrafił też stać nieruchomo na płyciźnie, czekając na rybę, którą po mistrzowsku trafiał zaostrzonym kijem. Znał mnóstwo opowieści o niezliczonych celtyckich bogach, umiał wyliczyć przodków nie tylko własnej rodziny, ale też największych wodzów wyspy. A niedawno zaczął poznawać najważniejsze elementy ze skomplikowanej sieci małżeństw, rodowodów i ślubów lojalności, które na całej celtyckiej wyspie wiązały ze sobą plemiona, wodzów, wioski i rodziny więzami przyjaźni lub wrogości. „Takie rzeczy mężczyźnie należy się wiedzieć”, tłumaczył ojciec.
A od dwóch lat Segovax uczył się jeszcze jednej umiejętności. Ojciec zrobił mu włócznię. Nie zwykły zaostrzony kij na ryby, ale prawdziwą włócznię z lekkim drzewcem i metalowym końcem. „Jeśli chcesz zostać myśliwym i wojownikiem – mówił do syna z uśmiechem – musisz nauczyć się tym władać”. I zaraz dodał: „Ale bądź ostrożny”.
Każdego dnia chłopiec ćwiczył rzucanie do tarczy. Wkrótce umiał trafić w każde drzewo, które znajdowało się w jego zasięgu. A potem zaczął sobie szukać coraz trudniejszych celów. Zasadzał się na zające, ale bez skutku. A raz przyłapano go, gdy rzucał dzidą w cel przytwierdzony do patyka posłusznie trzymanego przez Branwen. Nawet jego spokojny ojciec wpadł wtedy w złość.
Ojciec był taki mądry. Ale gdy nieco się zestarzał, Segovax zauważył jeszcze coś. Ojciec, żylasty, ze szczupłą twarzą, potarganą nieco brodą i przygarbionymi plecami, nie miał tyle sił co inni mężczyźni. Jednak przy wszystkich wspólnych pracach w wiosce zawsze nalegał, by robić tyle co pozostali. Po wielogodzinnej harówce często był blady i wyczerpany, Segovax widział, że matka patrzy na niego z niepokojem. Ale gdy ludzie z osady siadywali latem przy wieczornym ognisku, nieco senni od piwa i miodu, to właśnie ojciec głosem cichym, lecz zadziwiająco głębokim jak na jego wątłą posturę, śpiewał im pieśni o ich ludzie, przygrywając sobie czasem na prostej celtyckiej harfie. W takich chwilach jego zmęczenie gdzieś się rozpływało, a na twarzy pojawiał się wyraz magicznej łagodności.
I tak się stało, że Segovax w wieku dziewięciu lat, tak jak jego matka, nie tylko kochał i podziwiał ojca, ale wiedział też w głębi serca, że musi go chronić.
Ojciec sprawił mu tylko jeden zawód.
– Kiedy zabierzesz mnie do ujścia rzeki? – pytał co kilka miesięcy.
A ojciec odpowiadał:
– Niedługo. Kiedy nie będę taki zajęty.
Bo Segovax nigdy jeszcze nie widział morza.
– Ciągle mi tylko obiecujesz – skarżył się, a czasem trochę się dąsał.
W tych pogodnych czasach jedynym cieniem były złe humory matki. Zawsze miała zmienne nastroje, więc ani Segovax, ani jego siostra nie przejmowali się tym zbytnio. Ale ostatnio stała się trudna do zniesienia. Czasem bez powodu beształa dzieci, po chwili przytulała do siebie Brenwen, a zaraz potem kazała jej zmykać. A kiedyś, skrzyczawszy ich za jakieś przewinienie, zalała się łzami. Segovax widział też, że gdy ojciec jest w pobliżu, bladolica matka obserwuje go, niemal ze złością śledząc każdy jego ruch.
Po wiośnie nastało lato, a wieści o ruchach Cezara nadal nie nadchodziły. Być może rzymskie legiony gromadziły się za morzem, ale wioski nikt o tym nie zawiadamiał.
– Jeśli Rzymianie przybędą, to pojawią się też u nas? – spytał Segovax ojca.
– Tak – usłyszał spokojną jak zwykle odpowiedź. A po chwili ojciec dodał z westchnieniem: – Nie mają wyboru.
Powód był prosty.
Bród. Znajdował się niedaleko wyspy druida. Podczas odpływu można było przejść na południowy brzeg, bo woda sięgała tylko do piersi.
– W górnym biegu są też inne brody – tłumaczył ojciec. Ale to było najbliższe ujścia miejsce, gdzie dało się bezpiecznie przekroczyć rzekę. Od niepamiętnych czasów podróżni, schodząc ze starych szlaków, które biegły wzdłuż pokrywających wyspę kredowych wzgórz, zmierzali do tego miejsca. Jeśli Cezar wyląduje na południu i będzie chciał zaatakować rozległe terytorium Cassivelaunusa powyżej ujścia, to najprostsza droga zaprowadzi go do brodu.
„Niedługo tu będą”, powtarzał sobie chłopiec. I czekał przez jeden miesiąc. A potem kolejny.
Na początku lata miało miejsce wydarzenie, po którym, zdaniem Segovaxa, zachowanie matki stało się jeszcze dziwniejsze.
Zaczęło się całkiem niewinnie, któregoś popołudnia, od dziecięcej kłótni. Poszedł z Branwen na spacer. Trzymając się za rękę, minęli łąki na południowym brzegu i doszli do skraju lasu na zboczu. Przez jakiś czas się bawili, a potem jak zwykle Segovax zaczął ćwiczyć rzucanie włócznią. Wtedy go poprosiła.
O nic wielkiego. Kiedyś obiecał, że pozwoli jej rzucić włócznią. Nic więcej. Ale teraz odmówił. Gdy już było po wszystkim, nie pamiętał, czy dlatego, że była za mała, czy dlatego, że chciał się z nią podroczyć.
– Obiecałeś – zaprotestowała.
– Może. Ale zmieniłem zdanie.
– Tak nie wolno.
– Wolno.
Mała Branwen z drobnym, wysportowanym ciałem i jasnymi, niebieskimi oczami wspinała się na drzewa, na które on nie miał odwagi wejść, a jej gniewu nawet rodzice nie umieli poskromić.
– Nie wolno! – Tupnęła nogą. Twarz jej poczerwieniała. – Obiecałeś. Dawaj! – Sięgnęła po włócznię, ale Segovax sprytnie przerzucił ją do drugiej dłoni.
– Nie, Branwen. Jesteś młodsza i masz się mnie słuchać.
– Nie będę! – krzyknęła ze wszystkich sił w płucach. Jej twarz zrobiła się purpurowa, z oczu popłynęły łzy.
Chciała chwycić włócznię jeszcze raz, a potem zamachnęła się i z całych sił uderzyła go piąstką w nogę.
– Nienawidzę cię! – Wprost dławiła się ze złości.
– Nieprawda.
– Prawda! – wrzasnęła. Próbowała go kopnąć, ale ją powstrzymał. Uderzyła go w rękę i zanim zdążył ją złapać, zniknęła w lesie między drzewami.
Czekał przez jakiś czas. Znał swoją młodszą siostrę. Pewnie siedzi teraz na jakimś pniu i czeka, aż po nią przyjdzie. A wtedy nie będzie chciała się ruszyć, aż w końcu będzie musiał się przed nią tłumaczyć. Po namyśle jednak ruszył do lasu.
– Branwen! – zawołał. – Kocham cię. – Żadnej odpowiedzi. Przez dłuższy czas chodził po lesie. Nie mogła się zgubić, bo wystarczyło z dowolnego miejsca zejść ze wzgórza, by znaleźć się na łąkach i mokradłach nad rzeką. Pewnie się przed nim chowała. Wołał ją wiele razy. Cisza. Nasuwał się tylko jeden wniosek. Domyślał się, co zrobiła. Uciekła, pobiegła do domu i poskarżyła się rodzicom, że zostawił ją samą w lesie, gdzie mogło ją spotkać coś złego. Już kiedyś spróbowała tej sztuczki.
– Branwen! – zawołał jeszcze raz. – Kocham cię. – A potem mruknął pod nosem: – Zobaczysz, mała żmijo, odpłacę ci za to.
Wreszcie poszedł do domu. Ale jej tam nie było.
Jednak najdziwniejsze było zachowanie matki. Ojciec tylko westchnął i rzekł:
– Schowała się gdzieś, żeby go zdenerwować. – I wyruszył na poszukiwania. Jednak matka zareagowała zupełnie inaczej.
Zrobiła się blada jak kreda. Na jej twarzy odmalowało się przerażenie. A potem głosem ochrypłym od lęku krzyknęła:
– Szybko, musimy ją natychmiast znaleźć! Zanim będzie za późno!
Segovax na zawsze zapamiętał, jak na niego wtedy spojrzała. Prawie z nienawiścią.
Był najmniej lubiany w stadzie, nikt się z nim nie liczył, zawsze jadł jako ostatni. Także teraz, latem, kiedy jego bracia byli tak syci, że nawet nie polowali na napotkaną zwierzynę, on był wychudły i wyliniały. Gdy postanowił zejść ze wzgórz, żeby niżej poszukać jakichś resztek, nikt w stadzie go nie zatrzymywał, patrzyli na niego z obojętną pogardą. Tak więc tego popołudnia szary, wymizerowany cień sunął przez las w kierunku ludzkich siedzib. Kiedyś udało mu się tam złapać jakiś drób.
Ale widząc jasnowłosą dziewczynkę, zawahał się.
Wilki zazwyczaj nie atakowały ludzi, bały się ich. A za samotne łowy na człowieka, bez pozwolenia i pomocy stada, czekała go okrutna zemsta ze strony przywódcy. Ale przecież nikt nie musiał się o tym dowiedzieć. Kuszący kąsek, cały dla niego. Siedziała na zwalonym drzewie, odwrócona do niego plecami. Nuciła coś sobie, od niechcenia uderzając piętami o pień. Wilk podkradł się bliżej. Dziewczynka go nie słyszała.
Cartimandua wspinała się na wzgórze. Nadal była blada. Biegła. Wysłała męża inną drogą. Segovax, teraz już przestraszony, zniknął jej z oczu. Oddychała ciężko, ale to wzburzenie było niczym w porównaniu z potwornym lękiem, który wypełniał jej umysł, pozostawiając w nim tylko jedną myśl.
Jeśli dziewczynka zginie, wszystko przepadnie.
Namiętność Cartimandui była straszna. Czasem wydawała się piękna, ale częściej przypominała ból, który nie chce odejść; czasem pusta i straszna, miotała nią, aż była bezsilna. Tak jak teraz. Biegnąc w górę zbocza, z promieniami słońca na policzku, czuła, że jej namiętność do męża nie ma granic. Pragnęła go. Chciała go chronić. Potrzebowała go. Nie umiała sobie wyobrazić życia bez niego. Rodzina z maleńkim dzieckiem nie poradziłaby sobie bez ojca. Poza tym Cartimandua była gotowa na kolejne dzieci. Tego też namiętnie pragnęła.
Nie miała złudzeń. W osadach nad rzeką już było więcej kobiet niż mężczyzn. Gdyby on zginął w walkach, miałaby nikłe szanse na znalezienie nowego mężczyzny. Namiętność popychała ją do działania; instynkt macierzyński i pragnienie, żeby ocalić rodzinę, pozbawiły ją skrupułów. Musiała taka być. Musiała podjąć straszną, tajemną decyzję, a wywołana nią udręka towarzyszyła jej przez całą wiosnę jak pełne wyrzutów echo.
Postąpiła słusznie? Powtarzała sobie, że tak. Dobiła dobrego targu. Może dziewczynka będzie szczęśliwa, zapewne będzie bogatsza. To koniecznie. Tak jest lepiej dla wszystkich.
Tylko że każdego dnia chciało jej się krzyczeć z rozpaczy.
A teraz – i to była ta straszna tajemnica, o której nikt nie wiedział – jeżeli coś się stanie Branwen, jej mąż zapewne straci życie.
Branwen usłyszała wilka, gdy znalazł się kilka metrów za nią. Odwróciła się i zobaczywszy go, krzyknęła. Obserwował ją, gotowy do skoku. Nagle zastygł, bo wydarzyło się coś dziwnego.
Branwen była przerażona, ale umiała błyskawicznie myśleć. Wiedziała, że jeśli zacznie uciekać, wilk w mgnieniu oka dopadnie ją swoimi straszliwymi zębami. Co robić? Miała tylko jedną szansę. Jak wszystkie dzieci we wsi często naganiała bydło. A człowiek mógł zatrzymać nawet pędzącą krowę, wystarczyło, że zamachał rękami. Tak, mogła stawić czoło i temu zwierzęciu. Jeśli tylko nie okaże strachu.
Gdyby miała jakąś broń, choćby kij. Ale nie. Jej jedyną bronią było coś, czym często posługiwała się w domu i co prawie zawsze odnosiło skutek. Złość. Mogę udawać, że jestem zła, pomyślała. A najlepiej, gdyby mogła naprawdę wpaść w gniew. Wtedy by się nie bała.
I oto wilk stanął nagle naprzeciw drobnej dziewczynki z czerwoną twarzą wykrzywioną złością. Machała rękami i rzucała przekleństwa, które choć dla niego niezrozumiałe, doskonale wyrażały jej intencje. A co dziwniejsze, zamiast uciekać, ruszyła do przodu. Wilk cofnął się niepewnie o dwa kroki.
– Idź stąd! Wynocha! – krzyczała z furią. – Głupie zwierzę! Z drogi! – A potem, tak jak w domu, gdy naprawdę wpadała w szał, wrzasnęła z mocą: – Wynoś się!
Wilk cofnął się jeszcze bardziej. Zastrzygł uszami. A potem, wciąż obserwując ją uważnie, zatrzymał się.
Branwen klaskała w dłonie, krzyczała i tupała. Teraz była już naprawdę wściekła, ale jednocześnie próbowała ocenić swoje szanse. Zdobędzie się na odwagę, żeby ruszyć na wilka i zmusić go do ucieczki? Wystarczy, że on raz ją ugryzie, i będzie koniec.
Wilk wyczuł jej wahanie i zrozumiał, że to podstęp. Zrobił dwa kroki do przodu, zawarczał i przysiadł, gotowy do skoku. Zdesperowana dziewczynka ryknęła na niego wściekle. Ale stała w miejscu. Wilk przysiadł jeszcze bardziej.
I nagle za dziewczynką zauważył jeszcze jedną postać. Zamarł. Czyżby zbliżali się myśliwi? Zerknął na boki. Nie. Był tylko jeden człowiek. Chłopiec. Nie chcąc porzucić tak łatwej zdobyczy, wilk przyczaił się ponownie. Chłopiec miał w ręku jedynie kij. Wilk zaatakował.
Rozdzierający ból w łopatce kompletnie go zaskoczył. Chłopiec rzucił kij tak szybko, że zwierzę nie zdążyło zareagować. Ból był ostry. Wilk zamarł. A potem poczuł, że nie może się poruszyć. Osunął się na ziemię.
Segovax nie chciał mówić dorosłym o wilku.
– Jeśli się dowiedzą – tłumaczył siostrze – napytam sobie biedy.
Ale Branwen nie mogła opanować podniecenia.
– Zabiłeś go! – krzyknęła radośnie. – Włócznią!
Zrozumiał, że to na nic.
Westchnął.
– Chodźmy do domu – powiedział. Zaczęli schodzić ze wzgórza.
Reakcja matki była zdumiewająca. W pierwszej chwili, gdy ojciec ucałował ich oboje i poklepał syna po plecach, nie powiedziała nic. Patrzyła na rzekę, jakby w ogóle nie cieszyła się ze szczęśliwego zakończenia. Ale gdy ojciec poszedł zdjąć skórę z wilka, wbiła w Segovaxa nawiedzony wzrok.
– Twoja siostra o mało nie zginęła. Zdajesz sobie z tego sprawę? – Patrzył ponuro w ziemię. Wiedział, że czekają go kłopoty. – Zostawiłeś ją samą i o mało przez to nie zginęła. Rozumiesz, co zrobiłeś?
– Tak, mamo. – Jasne, że rozumiał. Ale zamiast go skrzyczeć, Cartimandua wydała z siebie cichy jęk pełen rozpaczy. Nigdy wcześniej nie słyszał takiego dźwięku. Spojrzał na nią niepewnie. Wydawało się, że matka zapomniała o jego istnieniu. Kręcąc głową, przyciskała dziewczynkę do piersi.
– Nie rozumiesz. Nic nie rozumiesz. – Odwróciła się, zawyła jak jakieś zwierzę i ruszyła do wsi, zostawiając ich samych. Ani Segovax, ani Branwen nie wiedzieli, co o tym myśleć.
Straszny układ został zawarty wiosną, kiedy dostojnik od wielkiego wodza Cassivelaunusa po raz pierwszy przybył do wsi, żeby zaplanować obronę nad rzeką. I pewnie ten pomysł nie przyszedłby jej do głowy, gdyby nie luźna uwaga, którą rzucił do kobiet ze wsi, przeglądając broń mężczyzn.
– Jeśli Rzymianie podejdą do brodu, przeniesiemy was w górę rzeki. Czarnobrody kapitan nie chciał, żeby kobiety kręciły się w pobliżu pola bitwy. Jego zdaniem przeszkadzały i rozpraszały mężczyzn.
Ale ta uwaga dała jej do myślenia. A wieczorem, widząc, że jest nad rzeką sam, podeszła do niego.
– Powiedzcie mi, panie, czy w drodze w górę rzeki będziemy miały jakąś straż?
Wzruszył ramionami.
– Pewnie tak. A bo co?
– Tutejsi ludzie mają do mojego męża zaufanie – oznajmiła. – Najlepiej by było, żeby to on nam towarzyszył.
– Tak myślisz?
– Tak – powiedziała cicho. Widziała, że mężczyzna uśmiecha się do siebie jak ktoś, kto ma władzę i wie, jak rozumieć taką propozycję.
– A co byś zrobiła – spytał łagodnie, patrząc na pociemniałą wodę – żebym ja też tak pomyślał?
Nie spuszczała z niego wzroku. Znała swoje silne strony.
– Co tylko zechcecie – odpowiedziała.
Milczał przez dłuższą chwilę. Jak większość wojskowych dowódców nawet nie liczył kobiet, które ofiarowywały mu swoje ciało. Jedne brał, innych nie. Ale jego wybór ją zaskoczył.
– A ta jasnowłosa dziewczynka, która była dziś z tobą, to twoja córka?
Cartimandua skinęła głową.
Wystarczyło kilka chwil, by oddała mu małą Branwen.
Tak było najlepiej. Powtarzała to sobie tysiące razy. Oczywiście Branwen stanie się własnością kapitana. Jego niewolnicą. Będzie mógł ją sprzedać, zrobić z nią, co tylko będzie chciał. Ale dziewczynki wcale nie musi czekać zły los. Znajdzie się na dworze wielkiego Cassivelaunusa; a jeśli kapitan ją polubi, to może da jej wolność, może nawet wyda ją dobrze za mąż. Takie rzeczy już się zdarzały. Lepsze to niż wyczekiwanie w wiosce, gdzie wszystko było takie monotonne, przekonywała się w myślach Cartimandua. Jeśli tylko dziewczyna nauczy się powściągać swoją złość, dobrze na tym wszystkim wyjdzie.
A w zamian za to jej mąż nie będzie walczył z budzącymi postrach Rzymianami, lecz powędruje z nią w bezpieczne miejsce.
– Pójdziecie razem w górę rzeki – powiedział kapitan bez ogródek. – A pod koniec lata dostarczysz mi dziewczynę.
Na razie musiała jedynie ukrywać tę umowę przed mężem. On nigdy by się na coś takiego nie zgodził, ale gdy rzecz się dokona, będzie już za późno. U Celtów przysięga była święta.
Nic dziwnego, że od dnia, kiedy wilk o mało nie uśmiercił Branwen, Cartimandua nie spuszczała jej z oka.
Wieści o Juliuszu Cezarze wciąż nie nadchodziły.
– A może – powiedział kiedyś wesoło ojciec – on już nigdy się nie pojawi?
Lato mijało Segovaxowi szczęśliwie. Matka nadal popadała w dziwne, mroczne nastroje i nie puszczała biednej Branwen od siebie ani na krok, ale ojciec chętnie spędzał z nim czas. Oprawił jedną z wilczych łap i Segovax nosił ją teraz na szyi jako talizman. Każdego dnia ojciec uczył go jakiejś nowej umiejętności – jak polować, jak obrabiać drewno, jak przepowiadać pogodę. A kiedyś, w środku lata, ku jego zdziwieniu i wielkiemu zadowoleniu, oświadczył nagle:
– Jutro zabiorę cię nad morze.
Nad rzeką używano kilku rodzajów łodzi. Gdy ojciec zastawiał sieci albo przeprawiał się na drugi brzeg, zwykle brał czółno zrobione z dębowego pnia. We wsi były też tratwy. Zeszłego lata chłopcy zbudowali sobie jedną. Cumowali ją na długiej linie, a potem skakali z niej do roziskrzonej wody jak z platformy. Pływano również małymi łódkami ze skór rozciągniętych na drewnianym szkielecie, a kilka razy Segovax widział kupców płynących w dół rzeki w długich, wiosłowych łodziach z wysokimi burtami, które celtyccy wyspiarze też umieli budować. Ale na wyprawy takie jak ta wieś miała tylko jedną łódź. Zajmował się nią ojciec i trzymał ją zawsze pod przykryciem.
– Popłyniemy plecionką. Trzeba ją najpierw sprawdzić na rzece.
Łódź z plecionej wikliny! Miała krótką stępkę i szerokie ożebrowanie z lekkiego drewna. Ta delikatna konstrukcja była jedynym twardym materiałem użytym do zrobienia kadłuba. Szkielet pokryto warstwą mocno splecionej łoziny, a na niej, dla zapewnienia koniecznej szczelności, rozciągnięto skóry. Kupcy z wielu krajów od dawna podziwiali celtyckie wyroby z wikliny. To był jeden z powodów do dumy dla wyspiarzy.
Wiklinowa łódka, choć długa zaledwie na sześć metrów, miała jedno udogodnienie. Na środku stał niski maszt przymocowany sztagami, na którym można było rozpiąć żagiel z cienkiej skóry. Maszt był po prostu świeżo ściętym małym drzewem – wybierano je uważnie, żeby nie było zbyt ciężkie; na czubku musiało być naturalne rozwidlenie, do którego przywiązywano fały. Zgodnie ze zwyczajem na wierzchołku masztu zostawiano kilka ulistnionych gałązek, więc wiklinowa łódka wyglądała trochę jak drzewko albo krzew unoszący się na wodzie.
To prawda, była prymitywna, ale niezwykle wygodna. Elastyczna, ale wytrzymała. Na tyle lekka, by ją przenosić, i pomimo niewielkiego zanurzenia na tyle stabilna, że można było wypływać nią na morze. Na rzece popychały ją wiosła i pływy, mały żagiel zaś był przydatnym dodatkowym źródłem napędu – nawet przy słabym tylnym wietrze wystarczał, żeby pokonać przeciwny prąd. Za kotwicę służył ciężki kamień w drewnianej klatce, wyglądający jak krab w koszyku.
Dokładnie obejrzeli łódź, postawili maszt i przez kilka godzin po południu pływali po rzece. W końcu ojciec powiedział z uśmiechem:
– Jest idealna.
Następnego dnia o świcie poziom wody w rzece doszedł do punktu kulminacyjnego, więc gdy tylko zrobiło się jaśniej, ojciec i syn zepchnęli łódkę z mierzei, żeby wykorzystać cofający się prąd, który przez wiele godzin mógł ich nieść w kierunku ujścia. Mieli szczęście, z zachodu wiała delikatna bryza, więc postawiwszy skórzany żagiel, mogli siedzieć i podziwiać mijane krajobrazy, sterując jedynie szerokim wiosłem.
Gdy wydostali się na środek nurtu, Segovax odwrócił się, żeby spojrzeć na matkę stojącą na skraju mierzei. Patrzyła na nich z pobladłą twarzą. Pomachał jej, ale nie zareagowała.
Jeszcze długo za Londinos koryto rzeki nie rozszerzało się; najpierw musieli dotrzeć – o czym chłopiec dobrze wiedział – do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc długiego, krętego nurtu. W swojej podróży z wnętrza wyspy rzeka wiła się wielkimi zakolami, ale tuż za Londinos zaczynał się ciąg wielkich, ciasnych zakrętów, tworzących coś w rodzaju podwójnego S. Niecałe półtora kilometra od wschodniego wzgórza Londinos rzeka zawijała w kierunku północnym i zaraz zawracała, znów płynąc na południe. U dołu tego południowego zakrętu, zaledwie pięć kilometrów w prostej linii od wschodniego wzgórza, teren od południa wznosił się, tworząc piękne, rozległe zbocze. W tym miejscu rzeka znów zawracała na północ, a półtora kilometra dalej znajdował się następny zakręt.
Gdy mijali kolejne pętle, ojciec patrzył z rozbawieniem na Segovaxa, rzucając od czasu do czasu pytanie:
– To gdzie jest teraz Londinos?
Czasem leżało po lewej stronie, czasem po prawej, a czasem z tyłu. Gdy w pewnej chwili chłopiec zupełnie stracił orientację, ojciec roześmiał się głośno.
– Londinos jest teraz na wprost nas, choć cały czas się od niego oddalamy – wyjaśnił.
Tę niezwykłą właściwość rzeki znali wszyscy tutejsi żeglarze.
Dzień był pogodny. Posuwali się w dół biegu, a Segovax zauważył, że woda w rzece jest tak czysta i przejrzysta, zupełnie jak w okolicach Londinos, że widać dno, czasem piaszczyste, a czasem pokryte błotem lub żwirem. Późnym rankiem zjedli placki owsiane od Cartimandui, popili je słodkawą wodą, którą czerpali dłonią wprost z rzeki.
Dopiero gdy rzeka stała się szersza, chłopiec zaczął sobie uświadamiać, czym jest wielkie kredowe V, w którym mieszkał całe życie.
W samym Londinos kredowe wzgórza nie były widoczne. Owszem, za wioską wznosiły się łagodne zbocza. Niskie pagórki ciągnęły się przez jakieś osiem kilometrów i kończyły wysoką granią, skąd roztaczał się rozległy widok. Jednak te pagórki, uformowane głównie z gliny, leżały wewnątrz zakrzywionego łuku kredowych wzniesień, zasłaniając ich widok od strony rzeki. Chłopiec znał też poprzecinane strumieniami lesiste zbocza na północnym brzegu, na których tle stały bliźniacze wzgórza. Widział wznoszące się za nimi tarasy oraz pasmo cypli i pagórków wysokich na prawie sto metrów, ciągnące się w dal. Nie zdawał sobie jednak sprawy z istnienia wielkiej, kredowej skarpy, która za wzniesieniami z gliny i piasku zakręcała ku północnemu wschodowi.
Ale tu, kilkanaście kilometrów od Londinos, roztaczał się zupełnie inny widok. Po lewej stronie rzeki, skąd do północnej krawędzi wielkiego kredowego V było ponad pięćdziesiąt kilometrów, brzeg był niski i podmokły. Dalej, jak tłumaczył ojciec, leżały rozległe połacie lasów i moczarów, które ciągnęły się na setki kilometrów, porastając ogromny łuk lądu tworzący wschodnie wybrzeże wyspy aż po zimne Morze Północne.
– To wielkie tereny, chłodne i wilgotne – tłumaczył ojciec. – Bezkresne plaże. A wiatry, które wieją ze wschodu, znad morza, mogłyby cię przeciąć wpół. Tam mieszka wódz Cassivelaunus. – Pokręcił głową. – I dzikie, niepokorne plemiona. Tylko ktoś tak potężny jak on może nimi władać.
Chłopiec spojrzał na południowy brzeg. Cóż za kontrast! Rzeka zbliżała się tu do wielkiej ściany kredowego V. Płynęli wzdłuż stromego, wysokiego brzegu, za którym wznosiła się na ponad sto metrów potężna grań, ciągnąca się jak okiem sięgnąć na wschód.
– Tam jest Kent, ziemia, na której mieszkają Kantiowie – powiedział ojciec. – Gdybyś szedł przez parę dni tą granią, to w końcu dotarłbyś do wysokich białych klifów na końcu wyspy.
Potem opowiedział w szczegółach, jak wygląda długi, południowo-wschodni półwysep i że w pogodne dni można dojrzeć po drugiej stronie morza nową rzymską prowincję Galię.
– W dolinach pomiędzy wzgórzami są bogate gospodarstwa – dodał.
– A czy oni są tak samo dzicy jak plemiona na północ od ujścia? – spytał Segovax.
– Nie. – Ojciec się uśmiechnął. – Ale za to są bogatsi.
Przez jakiś czas płynęli w milczeniu – chłopiec przepełniony zachwytem, ojciec w głębokiej zadumie.
– A kiedyś – odezwał się w końcu ojciec – mój dziadek powiedział mi coś dziwnego. Gdy był mały, śpiewano piosenkę o tym, że dawno, dawno temu rósł tu wielki las. – Wskazał na wschód, w kierunku morza. – Ale potem przyszła wielka powódź i na zawsze ten las pogrzebała. – Umilkł. Obaj próbowali to sobie wyobrazić.
– I co jeszcze ci powiedział?
– Że w tamtych czasach, gdy pojawili się tu pierwsi ludzie, cała ziemia tam – wskazał na północ – była pokryta lodem. Wszystko było zamarznięte. Ten lód był jak ściana.
– I co się z nim stało?
– Chyba słońce go roztopiło.
Segovax spojrzał na północ. Nie umiał sobie wyobrazić tej zielonej krainy pokrytej zmarzliną.
– Czy ziemia może znów zamarznąć?
– A jak myślisz?
– To niemożliwe – powiedział Segovax stanowczo. – Słońce zawsze wschodzi.
Obserwował krajobraz, w miarę jak łódka płynęła w dół coraz szerszej rzeki. Ojciec patrzył z czułością na syna, modląc się bezgłośnie do bogów, by po jego śmierci chłopiec żył długo i płodził swoje dzieci.
Późnym popołudniem zobaczyli ujście. Pokonali właśnie duży zakręt. Rzeka miała już półtora kilometra szerokości.
– Chciałeś zobaczyć morze – powiedział ojciec cicho.
– Chciałem. – Tylko tyle mógł z siebie wydobyć.
Ujście było bardzo długie. Po lewej niski brzeg zataczał łuk, otwierając się jeszcze szerzej; po prawej aż po horyzont ciągnęły się kredowe skały Kentu. A pomiędzy nimi leżało otwarte morze.
Oczekiwał czegoś innego. Spodziewał się, że morze będzie opadać w stronę widnokręgu, tymczasem wydawało się, że otwarty bezkres wody unosi się, jakby ocean nie chciał pozostać na swoim miejscu, lecz spieszył rzece na powitanie. Segovax patrzył na morze, na wzburzone fale poprzecinane pasami ciemniejszej wody. Powietrze pachniało solą. Poczuł dreszcz podniecenia. Oto miał przed sobą wielką przygodę. Ujście było bramą, a Londinos, właśnie to sobie uświadomił, było nie tylko pięknym miejscem nad rzeką, ale też punktem początkowym podróży wiodącej do tego wspaniałego, otwartego świata. Patrzył na morze zatopiony w myślach.
– A tam, po prawej – odezwał się ojciec – płynie duża rzeka. – Wskazał na wysokie wybrzeże, gdzie kilka kilometrów za przylądkiem rzeka Medway, przecinając kredową grań, łączyła się z ujściem ich rzeki.
Płynęli w dół ujścia jeszcze przez godzinę. Prąd zwalniał, woda burzyła się coraz bardziej. Wiklinowa łódka podskakiwała na falach przelewających się przez burtę. Woda była teraz bardziej zielona, ciemniejsza. Dna nie dało się już zobaczyć. Chłopiec zaczerpnął dłonią trochę wody i przekonał się, że jest słona. Ojciec uśmiechnął się.
– Prąd się odwraca – powiedział.
Segovax zauważył ze zdziwieniem, że kołysanie łódki przyprawia go o mdłości. Skrzywił się, ale ojciec parsknął śmiechem.
– Niedobrze ci? Tam będzie jeszcze gorzej. – Machnął w kierunku morza. Chłopiec spojrzał niepewnie na odległe fale. – Nadal chcesz tam popłynąć? – spytał ojciec, odgadując jego myśli.
– Tak. Kiedyś.
– Na rzece jest bezpieczniej – zauważył ojciec. – Morze zabrało już wielu ludzi. Jest okrutne.
Segovax skinął głową. Nagle poczuł silne mdłości. Ale któregoś dnia, przysiągł sobie w myślach, dowie się, jak smakuje wielka przygoda, bez względu na wszystko.
– Czas wracać – powiedział ojciec. A po chwili dodał: – Mamy szczęście. Wiatr się zmienia.
Rzeczywiście. Wiatr najpierw ustał, a potem zaczął wiać z południowego wschodu. Rybak zawrócił łódź, żagiel załopotał. Ruszyli w powrotną drogę.
Segovax westchnął. Pomyślał, że to będzie najpiękniejszy dzień w jego życiu, tylko on z ojcem na łodzi i morze. Woda robiła się coraz spokojniejsza. Popołudniowe słońce wciąż świeciło ciepło. Zachciało mu się spać.
Segovax obudził się gwałtownie, czując, że ojciec go szturcha. Posuwali się bardzo wolno. Zamknął oczy przed godziną, a dopiero wpływali w rzeczny zakręt, zostawiając ujście za sobą. Obudziwszy się, wydał z siebie okrzyk zdziwienia.
– A teraz spójrz tam – mruknął ojciec, pokazując coś w odległości nie większej niż kilkaset metrów.
Z północnego brzegu płynęła duża tratwa. Dwudziestu mężczyzn popychało ją długimi drągami w poprzek nurtu. Segovax zauważył za nimi drugą tratwę. Ale najbardziej niezwykły był ich ładunek. Na każdej stał przymocowany linami wspaniały rydwan.
Celtycki rydwan był straszliwym pojazdem. Ciągnięty przez szybkie konie, dwukołowy, lekki i stabilny, woził wojownika w pełnym uzbrojeniu i dwóch pomocników. Niezwykle zwrotny, poruszał się błyskawicznie na polu bitwy, a jadący na nim ludzie miotali w prawo i w lewo włócznie albo strzelali z łuków. Czasem wojownicy przymocowywali do kół ostrza kos, które cięły na kawałki każdego, kto się zbliżył. Rydwan na tratwie był wspaniały. Pomalowany na czerwono i czarno, błyszczał w promieniach słońca. Segovax patrzył zafascynowany. Ojciec zawrócił łódkę i popłynął za tratwami na południowy brzeg.
Ale pierwszy zachwyt chłopca był niczym w porównaniu z ekscytacją, która go ogarnęła, gdy zbliżyli się do brzegu, a ojciec zawołał nagle:
– Na bogów! Segovaxie, widzisz tego mężczyznę na czarnym koniu? – Chłopiec skinął głową. – To przecież sam Cassivelaunus.
Ojciec kazał Segovaxowi zaczekać przy łodzi, a sam zagadnął mężczyzn i pomógł im wyciągać tratwy na brzeg.
Chłopiec siedział obok ich małej łódki, przez rzekę przewieziono co najmniej dwadzieścia rydwanów i pięćdziesiąt wspaniałych koni. Tych największych mieli dosiadać wojownicy. Te mniejsze, ale równie szybkie, zaprzęgano do rydwanów. Widać było, że wszystkie pochodzą z dobrej hodowli. Przez rzekę przeprawiono też mnóstwo ludzi i całe wozy broni. Niektórzy wojownicy mieli na sobie kosztowne opończe w jaskrawych kolorach i złote ozdoby. Widok potężnych, dzielnych Celtów, jego rodaków, napełniał chłopca dumą. A potem sam wielki wódz – wysoki mężczyzna z długimi wąsami i w czerwonej opończy – przywołał ojca do siebie i zaczął z nim rozmawiać. Segovax widział, że ojciec klęka przed wodzem, że mówią coś do siebie, wódz uśmiecha się serdecznie, kładzie dłoń na ramieniu ojca, a potem daje mu małą broszę. Oto największy wódz na całej wyspie okazuje uznanie jego ojcu, odważnemu, ale przecież tylko zwykłemu wieśniakowi. Segovax aż pokraśniał ze szczęścia.
Ojciec wrócił późnym popołudniem. Uśmiechał się, ale myśli miał zaprzątnięte czymś innym.
– Czas na nas – powiedział. Segovax skinął głową z westchnieniem. Najchętniej zostałby tu na zawsze.
Wkrótce płynęli szybko rzeką; ojciec mocno pracował wiosłami. Patrząc wstecz, Segovax widział, jak na brzeg wyciągane są ostatnie tratwy.
– Czy to znaczy, że gotują się do walki? – zapytał.
Ojciec rzucił mu zdziwione spojrzenie.
– Nie domyśliłeś się, synu? – powiedział cicho. – Są w drodze na wybrzeże. – Wiosłował rytmicznie. – Rzymianie nadciągają.
Branwen patrzyła z ciekawością na matkę. Spała jeszcze, gdy ojciec i Segovax wypłynęli łodzią. Zapowiadał się spokojny i raczej nudny dzień. Przez cały ranek matka i inne kobiety plotły koszyki z wikliny; siedziały przed chatą, gawędząc cicho i patrząc na bawiące się nieopodal dzieci. I siedziałyby tak zapewne przez całe przedpołudnie, gdyby nie druid.
Przypłynął sam czółnem. Pojawił się jak zwykle nieoczekiwanie. Zgodnie z pradawnym obyczajem, nakazał wieśniakom przynieść koguta i trzy kurczęta na ofiarę, a potem polecił im udać się ze sobą do świętego miejsca po drugiej stronie rzeki. Podążyli za nim na tratwach i w skórzanych łódkach, nie wiedząc, jaka intuicja czy przeczucie kazało starcowi opuścić nagle jego wysepkę.
Nie skierowali się na wprost ku bliźniaczym wzgórzom Londinos, lecz do szerokiego strumienia, który opływał wzgórza od zachodniej strony. Wysiedli z łódek i przeszli do miejsca oddalonego o pięćdziesiąt metrów od brzegu. Nie było tu nic oprócz trzech szorstkich kamieni, sięgających człowiekowi do kolan, które stały wokół zagłębienia w ziemi.
Święta studnia. Nikt nie wiedział, kiedy ani dlaczego ją wykopano. Zasilał ją niewielki strumień. Mówiono, że mieszka w niej łagodna wodna boginka.
Wziąwszy jedno z kurcząt, druid wymamrotał modlitwę, a potem, na oczach ludzi, wprawnym ruchem podciął mu gardło i wrzucił do studni; po chwili usłyszeli, jak ptak wpada do wody.
Wrócili do łodzi, przedostali się na drugą stronę odnogi i zaczęli się wspinać na zachodnie wzgórze. Tutaj, tuż pod szczytem od strony rzeki, rozciągał się pas murawy z szerokim widokiem na wodę. Na środku znajdował się mały krąg wykopany na kilkanaście centymetrów w głąb ziemi. Miejsce rytualnego uśmiercania zwierząt. Druid złożył w ofierze koguta i dwa pozostałe kurczaki, spryskując krwią trawę wewnątrz okręgu i mówiąc półgłosem:
– Przelaliśmy dla was krew, bogowie rzeki, ziemi i nieba. Chrońcie nas w potrzebie.
Zabrał martwe ptaki i nakazawszy wieśniakom wracać do domu, ruszył w kierunku drugiego wzgórza, by tam samotnie obcować z bogami.
Mieszkańcy wioski nie mieli tu już nic do roboty. Spełnili swoje zadanie. Wsiedli do łodzi z uczuciem zadowolenia, że zrobili to, co do nich należało.
Z wyjątkiem Cartimandui.
Branwen nieprzerwanie obserwowała matkę. Zdawała sobie sprawę, że jej zachowanie jest dziwne.
Bo dlaczego Cartimandua, zamiast wsiąść do łodzi tak jak wszyscy, zaczęła nagle błagać jednego z mężczyzn, by zostawił jej skórzaną łódkę? Dlaczego teraz, kiedy mieszkańcy wioski przeprawili się już na południowy brzeg, wędrowały obie po wzgórzach, szukając druida, który zniknął tajemniczo? Dlaczego matka jest taka blada i zdenerwowana?
Dziewczynka nie mogła tego wiedzieć, ale powód był prosty. Nagłe pojawienie się kapłana i złożenie ofiar mogło oznaczać jedno. Za sprawą swoich niezwykłych mocy i kontaktu z bogami starzec zobaczył, że niebezpieczeństwo jest blisko. A więc nastała straszna godzina. Nadchodzili Rzymianie. Po raz kolejny Cartimanduę zalała fala dręczących wątpliwości.
A może popełniła błąd? Co powinna teraz zrobić? Nie wiedząc nawet, co powie ani o co zapyta, wróciła na wzgórze, żeby poszukać druida. On udzieli jej najlepszej wskazówki, zanim będzie za późno.
Niosąc niemowlę i ciągnąc Branwen za rękę, przecięła zachodnie wzgórze i przeskakując po kamieniach, przeszła na drugą stronę potoku płynącego między bliźniaczymi wzniesieniami. Wspięła się na wschodni szczyt z nadzieją, że znajdzie tam kapłana. Ale nie, tam też go nie było. Już chciała zrezygnować, gdy nagle zobaczyła słup dymu wznoszący się z drugiej strony wzgórza. Ruszyła szybkim krokiem.
Wschodnie wzgórze Londinos nie schodziło równo ku rzece. Mniej więcej w połowie zbocze się zaokrąglało, a potem opadało stromo ku brzegowi. W ten sposób po południowo-wschodniej stronie wzniesienia powstało coś w rodzaju naturalnego amfiteatru – trawiasta platforma nad wodą stanowiła scenę, a stok wzgórza widownię. Scenę pokrywała darń i niskie krzewy. I właśnie tam, tuż nad wodą, druid rozpalił małe ognisko.
Cartimandua przyglądała mu się z góry, obawiając się podejść. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, widziała, co starzec robi. Wyjął z martwych ptaków kości i włożył je do ognia. A to oznaczało, że czyni wróżby – był to jeden z najbardziej tajemnych celtyckich rytuałów, którego nie wolno było zuchwale zakłócać. A drugi powód dotyczył samego miejsca.
Kruki.
Od niepamiętnych czasów pofalowane wzgórza nad rzeką zamieszkiwała kolonia kruków.
Cartimandua wiedziała, że ptaki te, jeśli traktuje się je z szacunkiem, są dobrym znakiem. Mówiono, że ich potężne duchy mogą obronić celtyckie plemiona. Zapewne dlatego druid wybrał to miejsce na odczytanie przepowiedni. Ale mimo to Cartimandua zadrżała. Wielkie kruki z mocnymi dziobami zawsze budziły w niej strach. Wyglądały tak ponuro, niezdarnie machały skrzydłami i podskakiwały na murawie, wydając z siebie ochrypłe krakanie. Jeśli odważy się tam zejść, któryś z nich w każdej chwili może chwycić ją straszliwymi szponami za rękę czy nogę i wbić się dziobem w ciało.
Druid podniósł głowę i ją zobaczył. Przez chwilę patrzył na nią, najwyraźniej zirytowany. A potem bez słowa skinął, by do niego podeszła.
– Zaczekaj tutaj – powiedziała do Branwen, podając jej niemowlę. – I nie ruszaj się stąd.
Wciągnęła głęboko powietrze w płuca i zeszła po zboczu obok kruków.
Branwen zapamiętała te długie minuty na całe życie. Bała się, stojąc na szczycie trawiastego stoku sama z maleńkim dzieckiem i patrząc na matkę i druida w dole. Widziała ze swojego miejsca Cartimanduę, ale czuła się nieswojo w tym pełnym grozy miejscu. I gdyby nie to, że ją też przerażały kruki, zbiegłaby do matki.
Widziała, że matka mówi coś z powagą do druida, a starzec powoli kręci głową. Potem chyba Cartimandua o coś go gorąco prosiła. W końcu starzec wyjął z ogniska kilka kości i uważnie je obejrzał. I coś powiedział. Nagle z dołu rozległ się straszliwy dźwięk, rozniósł się tak głośnym echem, że kruki poderwały się w powietrze, a potem opadły z gniewnym krakaniem. Taki straszliwy, żałosny lament mogło wydać z siebie zdesperowane zwierzę.
Ale to krzyczała Cartimandua.
Nikt nie odgadł jego tajemnicy. Segovax był z siebie zadowolony. Od ich powrotu w Londinos panował ożywiony ruch. Czarnobrody dostojnik zjawił się w wiosce jeszcze przed nimi, a ojca natychmiast wysłano do brodu w górze rzeki, gdzie byli już inni mężczyźni. I mieli tyle zajęć, że rodzina prawie wcale rybaka nie widywała.
Przygotowania toczyły się pełną parą. W dno brodu wbijano zaostrzone pale. Mężczyznom z wiosek leżących w promieniu wielu kilometrów nakazano ścinanie drzew na mocną palisadę, która miała stanąć wzdłuż brzegów wysepki druida.
Co dzień przychodziły nowe wieści. Ale nie były jednoznaczne.
„Wszystkie plemiona Brytów przysięgły, że pójdą za Cassivelaunusem”, oznajmił jeden posłaniec, a inny dorzucił: „Celtyckie plemiona w Galii planują powstanie. Tutaj nadwerężymy siły Cezara, a oni odetną mu odwrót”. „Niektórzy wodzowie zazdroszczą Cassivelaunusowi – ostrzegali mądrzejsi. – Nie wolno im ufać”.
Początkowo nowiny były pomyślne. Cezar wylądował niedaleko białych klifów na południowym wybrzeżu i rozpoczął marsz przez Kent, ale bogowie wyspy uderzyli natychmiast. Tak jak poprzednim razem potężny sztorm o mało nie zniszczył rzymskiej floty, zmuszając najeźdźców do odwrotu i naprawienia uszkodzeń. A kiedy Cezar po raz drugi ogłosił wymarsz, Celtowie na szybkich rydwanach atakowali jego oddziały i zadawali im dotkliwe straty. „Nigdy nie dojdą do rzeki”, mówili ludzie. Ale robót fortyfikacyjnych nie przerywano.
Segovax trwał w stanie zawieszenia – budzącym strach, ale jednocześnie ekscytującym. Był pewien, że Rzymianie wkrótce się pojawią. A wtedy przyjdzie czas na jego tajemny plan.
– Celtowie ich zniszczą – zapewniał z dumą siostrę.
Przekradał się brzegiem do miejsca, skąd mógł obserwować przygotowania. Drugiego dnia rano zaczęto spławiać w dół rzeki dodatkowe pnie drzew.
Cartimandua była rozdarta, lęk wprost ją obezwładniał. Zaczynała się denerwować, gdy Branwen od niej odchodziła. Kiedy niemowlę płakało, natychmiast do niego biegła. Gdy Segovax gdzieś znikał, a zdarzało się to często, gorączkowo go szukała, a znalazłszy, przyciskała zakłopotanego chłopca do piersi.
Ale przede wszystkim nieustannie spoglądała w kierunku brodu, gdzie pracował jej mąż. Mężczyźni od dwóch dni zostawali tam nawet na noc i choć wraz z innymi kobietami zanosiła mu jedzenie, nie udało im się porozmawiać.
Gdyby tylko mogła to pojąć. Gdyby mogła zrozumieć, co się kryje w strasznych słowach druida.
Może nie powinna była o nic pytać. Wcale nie chciał z nią rozmawiać. Ale jej niepokój był tak silny, że nie umiała się powstrzymać.
– Powiedz mi – błagała – jaki los czeka mnie i moją rodzinę?
Druid wahał się, ale w końcu, niemal wzruszając ramionami, wyciągnął z ogniska kilka kości, obejrzał je uważnie i skinął głową, jakby zobaczył coś, czego i tak się spodziewał. Ale co to miało znaczyć?
– Darzysz miłością trzech mężczyzn – powiedział posępnie. – I jednego stracisz.
Straci? Którego? Mogło chodzić jedynie o męża, Segovaxa i najmłodszego syna. W jej życiu nie było innych mężczyzn. Druid na pewno miał na myśli męża. Ale przecież udało jej się go ocalić. Wszyscy razem popłyną bezpiecznie w górę rzeki.
Dzień po przybyciu czarnobrodego dostojnika, który nadzorował mężczyzn przygotowujących się do obrony, odszukała go.
– Czy umowa nadal obowiązuje? – zapytała.
– Już ci to mówiłem – odpowiedział zniecierpliwiony i odprawił ją gestem.
A więc co to mogło oznaczać? Czyżby Branwen miał się przydarzyć jakiś wypadek, który unieważni ich targ? Coś się stanie Segovaxowi albo niemowlęciu? Miotana udręką niepewności, czuła się jak zwierzę schwytane w pułapkę, które próbuje ochronić raz jedno, raz drugie młode przed atakiem drapieżników kłapiących zębami.
W końcu, po kilku dniach niepewności, nadeszła wiadomość, że Cassivelaunus zgromadził oddziały, gotowy do walnej bitwy.
Wojownicy napływali szerokim strumieniem – piechurzy, konni, woźnice rydwanów. Kolejne oddziały, zgrzane i pokryte kurzem, stawały nad brodem.
Ludzie donosili o zdradzie, o dezercjach dowódców. „Rzymianie ich przekupili – mówili. – Oby spadła na nich klątwa bogów”. Byli źli, ale nie przygnębieni. „Jedna porażka nic nie znaczy. Rzymianie jeszcze posmakują naszej zemsty”. Ale gdy Segovax odważył się zapytać jednego z wojowników w rydwanie, jacy są Rzymianie, usłyszał szczerą odpowiedź: „Umieją trzymać szyk. Budzą strach”.
Na południu nie zostały już żadne linie obrony. Teraz barierą miała być rzeka.
– Bitwa rozegra się tutaj – powiedział ojciec podczas jednej z nielicznych wizyt w wiosce. – I tu powstrzymamy Cezara.
Następnego dnia oznajmiono kobietom, że mają się przygotować do ewakuacji. „Wyruszycie jutro”.
Następnego ranka Segovax bacznie obserwował, jak ojciec przypasuje miecz. Zazwyczaj miecz leżał w chacie zawinięty w skóry, dwa razy do roku ojciec wyjmował go i oglądał. Przy takich okazjach Segovaxowi wolno było go potrzymać, ale nie mógł dotykać ostrza. „Jeszcze zardzewieje”, mówił ojciec. Starannie smarował miecz tłuszczem, a potem chował go do pochwy z drewna i skóry i jeszcze raz owijał skórami.
Miecz był typowym przykładem celtyckiej broni. Miał długie, szerokie ostrze z żelaza z podłużną pręgą. Na rękojeści był prosty jelec w kształcie krzyża, głownię wyrzeźbiono w kształcie ludzkiej głowy groźnie patrzącej na wroga.
Segovaxa ogarnęło dziwne wzruszenie. Po wielu dniach morderczej pracy ojciec wyglądał na wycieńczonego. Przygięte plecy mówiły, że dokucza mu ból. Ramiona zwisały jeszcze bardziej niż zwykle. W jego dobrych oczach kryło się zmęczenie. A jednak, mimo że wątły i wrażliwy, był odważny. Niemal rwał się do walki. Z jego twarzy i całej postaci emanowała pełna determinacji męskość, górująca nad fizyczną słabością. Kiedy zdjął ze ściany tarczę i dwie włócznie, w oczach Segovaxa zamienił się w szlachetnego wojownika, co napełniło chłopca dumą.
Po tych przygotowaniach rybak odciągnął chłopca na stronę i odezwał się do niego z powagą:
– Jeśli coś mi się stanie, ty będziesz jedynym mężczyzną w rodzinie. Masz opiekować się matką, siostrą i bratem. Rozumiesz?
A potem przywołał Branwen. Zaczął jej mówić, że ma być grzeczna, ale niedorzeczność takich pouczeń rozśmieszyła go, więc tylko przytulił córkę i pocałował.
Wszystko było gotowe. Kobiety i dzieci siedziały w czterech dużych czółnach na końcu mierzei. Zapasy żywności i skromny dobytek załadowano na dwie tratwy. Mężczyźni stali nieopodal, czekając na rozkazy dowodzącego nimi dostojnika, który właśnie zbliżał się rzeką od strony palisady.
Po kilku chwilach czarnobrody kapitan stanął obok. Obrzucił mieszkańców wioski twardym spojrzeniem. Napotkał wzrok Cartimandui, która wraz z trójką dzieci stała w jednej z łodzi. Skinął niezauważalnie głową.
Przyjrzał się mężczyznom i szybko wyznaczył trzech spośród nich.
– Popłyniecie na łodziach jako straż. Mieszkańcy z innych wiosek mają się zebrać o pięć dni drogi w górę rzeki. Tam jest fort. I tam powiedzą wam, co dalej. – Spojrzał na męża Cartimandui. – Ty też popłyniesz z nimi. Będziesz dowodził. Każdej nocy macie wystawiać wartę. – Odwrócił się, chcąc odejść.
Zalała ją fala ulgi. Dzięki wam, bogowie. Przynajmniej na jakiś czas wszyscy będą bezpieczni. Zamierzała usiąść, gdy nagle zdała sobie sprawę, że mąż nie rusza się z miejsca.
Popatrzyła na inne kobiety i dzieci. Uśmiechnęła się. Zobaczyła wtedy, że mąż coś mówi. Zaczęła się wsłuchiwać.
– Nie mogę z nimi popłynąć.
Kapitan zmarszczył brwi. Przywykł do posłuszeństwa. Ale ojciec Segovaxa kręcił głową.
Co on mówi? Nagle zrozumiała. Jakże może się sprzeciwiać?
– To rozkaz – powiedział kapitan ostro.
– Ale ja złożyłem przysięgę. Parę dni temu – tłumaczył rybak. – Samemu Cassivelaunusowi. Przysiągłem, że będę z nim walczył pod Londinos.
Wszyscy to usłyszeli. Cartimandua zaczerpnęła gwałtownie powietrza, oblał ją lodowaty chłód. Nic jej nie wspomniał o przysiędze. Ale przecież od powrotu znad morza rzadko go widywała.
– Przysięgę? – Kapitan był wyraźnie zakłopotany.
– Dał mi zapinkę, spójrzcie tylko – mówił dalej rybak. – Kazał mi ją nosić podczas bitwy, żeby mógł mnie rozpoznać. – Wyjął broszę z sakiewki przywiązanej do paska.
Zapadła cisza. Kapitan patrzył na broszę. Może i miał przed sobą prostego wieśniaka, ale przysięga była rzeczą świętą. A przysięga złożona najwyższemu wodzowi… Nie miał wątpliwości, że zapinka pochodzi od Cassivelaunusa. Spojrzał na Cartimanduę. Jej twarz miała barwę popiołu. Spojrzał na dziewczynkę. Ładna. Ale nic nie mógł na to poradzić. Umowa przestała obowiązywać.
Mruknął coś z irytacją i wskazał innego mężczyznę.
– Ty. Będziesz dowodził zamiast niego. Ruszajcie.
Patrząc na oddalającą się łódź, wiozącą jego żonę i dzieci, rybak poczuł smutek, ale i zadowolenie. Nie był tak silny jak inni mężczyźni –jego syn to widział. Ale teraz z pewnością usłyszał, i to przy wszystkich, że jego ojciec złożył przysięgę największemu wodzowi Brytów.
Łodzie posuwały się wolno. Gdy wpłynęli w zakręt, zobaczył gromadzące się wojsko. Całe rzędy rydwanów; za palisadą płonęły ogniska, przy których zbierały się grupki mężczyzn. „Mówią, że jutro, gdy przybędzie Cassivelaunus, będziemy tu mieli cztery tysiące rydwanów”, opowiadał mu ojciec. Chłopiec myślał z dumą, że ojciec należy teraz do tej wielkiej armii.
Zostawili za sobą bród i wysepkę druida, przez kilkaset metrów płynęli na południe. Potem rzeka znów zakręcała w prawo, więc chłopiec stracił z oczu miejsce bitwy. Oba brzegi były tu niskie i błotniste, zielone i aż ciężkie od wierzb.
Branwen oparła się głową o niego i zasnęła. Matka w milczeniu wpatrywała się w wodę.
Rzeka wiła się zakolami przez szeroką, płaską dolinę łąk i traw usianych gdzieniegdzie drzewami. W pewnej chwili Segovax zauważył, że zaczęli płynąć pod prąd. Fala przypływu nie docierała do tego miejsca. Morze nie sięgało aż tak daleko.
Tej nocy rozbili obóz pod wierzbami, a rano ruszyli dalej, teraz już w towarzystwie kobiet z innej wioski. I znów słoneczny dzień upłynął im na spokojnej żegludze. Nikt nie zauważył, że wraz z zapadnięciem zmroku Segovaxa ogarnęło podniecenie. Nie mogli się przecież domyślać, że postanowił zrealizować swój tajemny plan.
Skradał się w ciemnościach. Na niebie nie było księżyca, ale gwiazdy świeciły jasno. Nikt się nie poruszył. Noc była ciepła. Tym razem rozbili obóz na długiej, wąskiej wyspie. O zachodzie słońca niebo przybrało ciemnoczerwoną barwę, zapowiadającą pogodny dzień. Wszyscy byli zmęczeni po podróży. Rozpalili duże ognisko, zjedli, a potem pokładli się do snu.
Usłyszał pohukiwanie sowy. Ostrożnie, trzymając w dłoni włócznię, zbliżał się do wody.
Mieszkańcy drugiej wioski nieśli ze sobą dwie skórzane łódki – jedna miała spiczasty dziób jak czółno. Gdy tylko ją zauważył, wiedział, że to jego szansa. Leżała teraz na błotnistym brzegu. Była tak lekka, że zdołał pociągnąć ją jedną ręką. Zaczął spuszczać ją na wodę, gdy usłyszał za sobą znajomy tupot drobnych stópek. Branwen. Westchnął. Ona chyba nigdy nie śpi.
– Co robisz?
– Ciiii!
– Dokąd się wybierasz?
– Do ojca.
– Żeby walczyć?
– Tak.
Przyjęła tę wiadomość w milczeniu.
– Zabierz mnie ze sobą – poprosiła po chwili.
– Nie. Masz zostać tutaj.
– Nie zostanę!
– Branwen, dobrze wiesz, że nie możesz ze mną jechać.
– Mogę.
– Nie umiesz walczyć. Jesteś za mała.
Mimo ciemności zauważył, że jej twarz czerwienieje, a dłonie zaciskają się w pięści.
– Jadę z tobą.
– To niebezpieczne.
– Nie szkodzi.
– Wszystkich pobudzisz.
– Nie obchodzi mnie to. Będę krzyczeć. – Ta groźba była bardzo realna.
– Proszę cię, Branwen. Pocałuj mnie.
– Nie!
Przytulił ją. Uderzyła go. A potem, zanim zdążyła kogokolwiek obudzić, zepchnął łódkę na wodę i wskoczył do środka. Po chwili, wiosłując z całych sił, zniknął jej z oczu w ciemnościach.