59,99 zł
Sarum to epicka powieść, która ukazuje burzliwą historię Anglii na przestrzeni dziesięciu tysięcy lat.
Fabuła opiera się na dziejach miasta Salisbury oraz rodzin: Porteusów, Wilsonów, Shockleyów, Masonów, Godfreyów, Moodych i Barnikelów, które symbolizują zmieniający się charakter Wielkiej Brytanii. Książka przedstawia lata zamętu, tyranii, namiętności i dobrobytu, śledząc bieg angielskiej historii oraz siły społeczne i polityczne, które ukształtowały jej społeczeństwo. W miarę jak losy tych rodzin i ich fortuny przeplatają się przez wieki, ich dalsze przeznaczenie oferuje fascynujący wgląd w przyszłość.
Sarum to wciągająca kronika historyczna, pełna walki, przygód, głębokich dramatów ludzkich, a przede wszystkim – to znakomite dzieło narracyjne, które mistrzowsko oddaje potęgę opowiadania historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 747
Jestem głęboko wdzięczny wymienionym niżej osobom, ekspertom w swoich dziedzinach, którzy z wielką życzliwością i cierpliwością czytali różne części niniejszej książki i je poprawiali. Odpowiedzialność za wszelkie błędy ponoszę wyłącznie ja sam. Te osoby to: dr J.H. Bettey z Uniwersytetu w Bristolu; pan Desmond Bonney z Royal Commission on the Historical Monuments of England; pani Alison Borthwick, była pracownica działu archeologicznego Wiltshire County Council Library and Museum Service; dr John Chandler, administrator badań lokalnych z Wiltshire County Council Library and Museum Service; pani Suzanne Eward, bibliotekarka i kustoszka dowodów tytułu własności katedry w Salisbury; pan David A. Hinton z Uniwersytetu w Southampton; dr T.B. James z King Alfred’s College of Higher Education w Winchester; pan K.H. Rogers, archiwista hrabstwa i administrator dokumentacji diecezjalnej w Radzie Hrabstwa Wiltshire; pan Roy Spring, kierownik robót przy katedrze w Salisbury.
Podziękowania należą się także następującym osobom, które na różne sposoby udzielały mi cennej pomocy i rad: Przewielebnemu Johnowi Austinowi Bakerowi, biskupowi Salisbury; Wielebnemu Doktorowi Sydneyowi Evansowi, dziekanowi Salisbury w stanie spoczynku; panu Davidowi Algarowi; pani S.A. Cross, byłej pracownicy Museum of the Wiltshire Archaeological and Natural History Society; pani Elizabeth Godfrey; baronetowi sir Westrowowi Hulse’owi; pani Alison Campbell Jensen; dr. P.H. Robinsonowi, kustoszowi Museum of the Wiltshire Archaeological and Natural History Society; panu Peterowi R. Saundersowi, kustoszowi Salisbury and South Wiltshire Museum; państwu H.S. Taylor-Young; pani Jane Walford.
Jestem wdzięczny dyrektorowi Wiltshire County Council Library and Museum Service za to, że łaskawie pozwolił, aby jego biblioteka stała się moim drugim domem na okres ponad trzech lat, a także pracownikom biblioteki w Salisbury za niezwykle cenną pomoc.
Niewymowna wdzięczność należy się pani Margaret Hunter oraz personelowi Saxon Office Services w Shaftesbury za ich niezawodną pomoc i dobry humor podczas przepisywania na maszynie i ciągłego poprawiania rękopisu.
Miałem ogromne szczęście, że znalazłem agentkę Gill Coleridge z Anthony Sheil Associates oraz dwie redaktorki Rosie Cheetham z Century Hutchinson i Betty Prashker z Crown Publishers, które od początku wierzyły w ten projekt i nie szczędziły mi pomocy ani słów zachęty.
Jestem głęboko wdzięczny mojej żonie Susan za cierpliwość, mojej matce za bezinteresowną pomoc oraz Czcigodnej Dianie Makgill za gościnność.
Szczególne podziękowania należą się pani Alison Borthwick za jej fachowe mapy i ilustracje.
Na koniec pragnę wyrazić największy dług wdzięczności, jaki mam wobec dr. Johna Chandlera, którego książka Endless Street otworzyła mi drzwi do historii Salisbury i stała się moją nieodłączną towarzyszką. Przez ponad trzy lata z niesłabnącą cierpliwością i uprzejmością prowadził mnie do celu, a bez jego życzliwej pomocy i fachowych porad ta książka nie mogłaby powstać.
Trzydzieści lat później.
Rok 1987 był dla mnie ważny z dwóch powodów.
Po pierwsze, właśnie wtedy ukazało się Sarum, a ogromny sukces tej książki całkowicie zmienił moją karierę zawodową. Po drugie zaś, urodził się mój syn i to szczęśliwe wydarzenie całkowicie odmieniło moje życie.
Jednak powstawanie Sarum samo w sobie okazało się procesem dość stresującym. Książka była ambitna, co, mam nadzieję, odkryjecie i z czym się zgodzicie. Z różnych powodów ograniczały nas terminy – dotyczące druku, zobowiązań prasowych i promocji. Książka została wydana przez nowe brytyjskie wydawnictwo należące do małżeństwa, które włożyło w nie wszystkie swoje zasoby. Pomijając więc mój własny los, całkowicie zależny od sukcesu tej książki, miałem świadomość wielkiego ryzyka finansowego, jakie podejmowali moi wydawcy. Książka była bardzo długa, a my byliśmy bardzo spóźnieni. Ostateczne poprawki zostały wprowadzone w drukarni, jakby to była dziewiętnastowieczna powieść!
Aż nadszedł dzień publikacji, którym byłem przerażony. Premiera odbyła się w pogodny czerwcowy dzień w Salisbury – w samym Sarum – ukochanym miejscu moich narodzin i wczesnego dzieciństwa, miejscu, do którego zawsze wracałem i będę wracał po duchową odnowę. Kiedy ze średniowiecznego rynku wszedłem do głównej księgarni, ujrzałem piętrzące się wysoko egzemplarze swojej książki. Nie mówię jednak o jednym stosie. Moi cudowni wydawcy, w akcie marketingowego geniuszu, zamówili dla Sarum sześć różnych okładek, z których każda przedstawiała inny okres historyczny w tej obejmującej dziesięć tysięcy lat opowieści. Przygotowano więc sześć ogromnych stosów książek do podpisania, wystawę w witrynie i nie tylko. To samo czekało na mnie także w innych księgarniach w Salisbury, do których mnie zaproszono.
Na widok tych stosów książek nie zareagowałem radością i podekscytowaniem, jak można by przypuszczać, ale przerażeniem. Byłem przecież debiutującym autorem. A co, jeśli te wszystkie egzemplarze się nie sprzedadzą? Nie wierzyłem, że to się uda. Wrócą do wydawnictwa. Będę skończony. A moi biedni wydawcy? Poświęcili wszystko, co posiadali. Czy właśnie ich zrujnowałem?
Jakoś dałem sobie radę, ale po popołudniowym strachu przyszło wieczorne upokorzenie. Impreza inauguracyjna odbyła się na terenie Cathedral Close, w średniowiecznej auli. Mogłaby to być scena z Harry’ego Pottera. Zgromadziło się tam kilkaset osób. Wygłoszono uprzejme przemowy. Ja także starannie przygotowałem kilka słów i gdy przyszła moja kolej, by coś powiedzieć, wszystko poszło dobrze. Potem jednakże nastąpił punkt programu, o którym nikt mnie nie uprzedził, a może miała to być niespodzianka. Znienacka z tyłu sali wyłoniło się sześcioro aktorów i aktorek z teatru Salisbury Playhouse: trzej mężczyźni, trzy kobiety. Każde z nich nosiło strój z innego okresu historycznego. Ustawili się przede mną w równym rzędzie, a na sali zapadła cisza.
– Jesteśmy bohaterami twojej książki, panie – oznajmił jeden z nich. – Powiedz nam, kim jesteśmy.
A ja, spanikowany i zbity z tropu autor stojący przed salą pełną ludzi, patrzyłem na nich z przerażeniem i pustką w głowie. Na szczęście nie całkowitą. Przebrnąłem przez to, a kiedy poprawnie zidentyfikowałem jednego z bohaterów, wszyscy wydawali się zadowoleni. Jednak przez te parę chwil włos mi się jeżył na głowie.
Z pewnością to nerwy sprawiły, że tamten dzień wydał mi się o wiele większą katastrofą, niż był w rzeczywistości. Nie mogło pójść aż tak źle, skoro następnego popołudnia, kiedy podpisywałem książki przy stoliku w osiemnastowiecznym centrum handlowym, w kolejce wychodzącej aż na ulicę czekało ponad sto osób. Wtedy zdałem sobie sprawę, że Sarum się sprzeda.
Nie wszystko jednak szło jak po maśle. Niespodziewanie, mniej więcej w tym samym czasie, w Wielkiej Brytanii ogłoszono przedterminowe wybory. Pamiętam, jak pewnego deszczowego dnia, gdy razem z moim niestrudzonym dyrektorem ds. reklamy przyjechaliśmy do jednego z miast na północy kraju, okazało się, że każdy słup ogłoszeniowy, na którym miały wisieć plakaty reklamujące Sarum, został zarekwirowany przez taką czy inną partię polityczną. Najwyraźniej miały one głębsze kieszenie niż my!
Przy innej okazji nabruździła nieprzewidywalna angielska pogoda. W październiku 1987 roku miałem oprowadzić grupę zagranicznych dziennikarzy po okolicach Sarum, a tak się złożyło, że właśnie poprzedniej nocy przez Wielką Brytanię przetoczyła się jedna z najpotężniejszych od kilku stuleci burz. Gdy nasz autobus jechał przez West Country, wszędzie leżały powalone drzewa i połamane gałęzie. W końcu jednak dotarliśmy do Stonehenge. Wszyscy wysiedli i zebrali się przed kamieniami, a wtedy ja, próbując poprawić nastrój po trudach podróży, wskazałem na starożytne, poprzewracane kamienie i niemądrze zauważyłem: „Przede wszystkim, panie i panowie, muszę przeprosić za szkody, jakie wyrządziła tu burza”. Nikt się nie zaśmiał. Ani nie uśmiechnął. Wszyscy skrzętnie zapisali moje słowa. Dostałem pożyteczną nauczkę: nigdy, przenigdy nie żartuj, jeśli publiczność nie składa się z rodzimych użytkowników twojego języka.
Pomimo tych drobnych trudności Sarum się narodziło. Mieliśmy szczęście i wkrótce książka stała się krajowym, a później także międzynarodowym bestsellerem. Moi wydawcy nie zostali zrujnowani – wręcz przeciwnie. Sprzedaż trwa nieprzerwanie i do tej pory osiągnęła poziom ponad dwóch milionów egzemplarzy na całym świecie. Kilka lat temu zaś spotkały mnie zaszczyt i radość, gdy pasaż odchodzący od średniowiecznego rynku w Salisbury otrzymał nazwę Rutherfurd Walk w uznaniu tej małej przysługi, jaką oddałem miastu. Wierzę, że na wielu ludzi – tak samo jak na mnie – Salisbury, ze swoją strzelistą iglicą i prehistoryczną scenerią, działa niczym magnes reprezentujący kulturowe i genetyczne korzenie tych wszystkich, których przyciąga do siebie z całego świata i którym każe tu powracać.
Ale tamtego roku w moim życiu nastąpiły jeszcze jedne narodziny, które nie tylko stały się dla mnie źródłem nawet większej radości, ale też dały mi coś, co pomogło mi uporać się ze stresem i napięciem związanymi z publikacją Sarum: ćwiczenia oddechowe. Mam na myśli techniki oddychania podczas porodu. W dzisiejszych czasach poznajemy je także my, mężowie. A czasem musimy się ich uczyć za nasze żony…!
W 1987 roku moja żona miała pracę wymagającą wielu długich spotkań. Kochała to, co robiła, i niosła pomoc ogromnej rzeszy ludzi. Niestety, w związku z tym często spóźniała się na zajęcia z oddychania, a czasami je opuszczała – ale ja nigdy.
Już wcześniej pomagały mi łagodzić stres, kiedy „rodziło” się Sarum. Dlatego gdy w sierpniu tamtego roku mój syn dość nagle postanowił przyjść na świat i czym prędzej pojechaliśmy do szpitala, a moja żona spytała mnie z lekkim niepokojem: „Pamiętasz, jak to było z tym oddychaniem?”, mogłem z całkowitą pewnością siebie powiedzieć: „Nie martw się o nic. Ty zajmij się dzieckiem, a ja odpracuję oddychanie!”.
Poród przebiegł szybko i bezproblemowo, a niedługo potem wraz z żoną mogliśmy zabrać małego na pierwszą z wielu wypraw do Sarum.
Edward Rutherfurd
marzec 2018
Słowo „Sarum” jest, ściśle rzecz biorąc, niedokładną interpretacją skrótu stosowanego przez średniowiecznych skrybów do zapisywania nazwy miejscowości zwanej Salisbury.
Jednak ta błędnie odczytana nazwa spodobała się ludziom i terminu „Sarum” używa się w piśmie, a prawdopodobnie także w mowie, od siedmiuset pięćdziesięciu lat, w odniesieniu do miasta, diecezji i obszaru Salisbury.
Dla przejrzystości postanowiłem, że w niniejszej powieści termin „Sarum” będzie odnosił się do miasta i bezpośrednich jego okolic. Opisując poszczególne osady i miasta na tym terenie, używałem nazw, jakie nosiły one w czasach, o których mowa w narracji – Sorviodunum w czasach rzymskich, Sarisberie w normańskich, a Salisbury w późniejszych. Stare Sarum to nazwa własna pierwotnego grodu i jako taka jest używana w stosownym kontekście.
Sarum to powieść i postrzeganie tej książki w inny sposób byłoby błędem.
Rodziny Porteusów, Wilsonów, Shockleyów, Masonów, Godfreyów, Moodych i Barnikelów zostały zmyślone, podobnie jak ich rola we wszystkich opisanych wydarzeniach.
Jednak przedstawiając historię tych wyimaginowanych rodzin na przestrzeni wieków, starałem się, na ile to możliwe, umieścić je wśród osób i wydarzeń, które albo naprawdę istniały, albo mogły istnieć.
W rozdziałach, których akcja toczy się w czasach prehistorycznych, pozwoliłem sobie na swobodę w wyborze dat i pewne skondensowanie rozwoju wydarzeń, ale zrobiłem to zgodnie z radami moich życzliwych ekspertów.
Czytelnik zechce jednak zauważyć, że jako datę oddzielenia się wyspy Brytanii od kontynentu europejskiego podaje się zwykle okres pomiędzy 9000–6000 lat p.n.e.
O praktykach religijnych, astronomicznych i budowlanych w Stonehenge nie można powiedzieć niczego pewnego, dlatego pozwoliłem sobie dokonać własnego wyboru spośród wielu proponowanych teorii.
Ponadto gdzieniegdzie w tekście zamieszczam informacje historyczne, które mogą ułatwić orientację czytelnikom niezaznajomionym z dziejami Anglii. Nie stanowią one szczegółowych relacji kronikarskich i nie próbują za takie uchodzić. Są to jedynie drogowskazy.
Wokół Sarum jest tak wiele wiosek, grodzisk i innych obiektów naturalnych, że dla uniknięcia niejasności uznałem za konieczne wprowadzenie jednej zmiany dotyczącej tego terenu. Wioska Avonsford nie istnieje. Stanowi ona zlepek miejsc i budynków z całej okolicy, który umieściłem – gdzieś – w dolinie rzeki Avon biegnącej na północ od Salisbury; dla wygody narracyjnej nazwałem ją doliną Avonu. Czytelników może zainteresować fakt, że niżej wymienione obiekty, które umieściłem w Avonsford, istnieją albo istniały w promieniu kilku kilometrów od Salisbury: gospodarstwo z epoki żelaza, rzymska willa, pola zwane Rajem i Czyśćcem, labirynt miz-maze, wały ziemne, sadzawki do pojenia owiec, folusze, gołębniki, majątki ziemskie, kościoły z ławkami skrzynkowymi.
Jeżeli inne lokalne miejscowości nosiły różne nazwy w różnych okresach, wybrałem te najbardziej znane – jak w przypadku Grovely Wood i Clarendon Forest. Longford wydaje się położone nieco bliżej Clarendon, niż jest w rzeczywistości.
Nazwy ulic w Salisbury również zmieniały się z biegiem czasu, postanowiłem jednak nie mącić czytelnikom w głowie tymi informacjami.
Pozostałe miejsca pojawiające się w powieści – Salisbury, Christchurch, Wilton, Stare Sarum – zostały opisane zgodnie z rzeczywistością.
Jeśli chodzi o fikcyjne rodziny występujące w tej historii, to Wilson, Mason i Godfrey są nazwiskami pospolitymi, które można znaleźć w niemal każdym angielskim mieście. Podane w powieści pochodzenie dwóch pierwszych jest takie jak uznawane powszechnie; pochodzenie nazwiska rodu Godfreyów z Avonsford zostało zmyślone, lecz zgodnie ze sposobem, w jaki nazwiska są wywodzone od swych normańskich oryginałów.
Tak się składa, że kilka wieków temu w Salisbury żył prawdziwy Godfrey, który został burmistrzem miasta, a jego rodzina, o innym pochodzeniu, pojawia się na krótko w naszej historii i jest wyraźnie odróżniona od rodziny fikcyjnej.
Shockley jest nazwiskiem rzadszym, a jego podane przeze mnie pochodzenie wydaje się prawdopodobne.
Jeśli chodzi o pochodzenie znacznie rzadszego nazwiska Barnikel, to wywodzi się ono z angielskiego folkloru, ale sam chętnie wierzę w takie wyjaśnienie. Nazwisko Porteus spotyka się częściej na północy – często w brzmieniu Porteous. Jego rzymskie pochodzenie zostało wymyślone. Istnienie nazwisk nie sięga, niestety, tak daleko wstecz.
W przeciwieństwie do rodzin. W ciągu ostatnich dziesięcioleci historycy i archeolodzy odkrywają coraz więcej dowodów na ciągłość zamieszkiwania w wielu rejonach Anglii. Choć zasadniczo prawdą jest, że osadnictwo saskie wypychało Brytów na zachód, nie ma powodu przypuszczać, że nikt nie pozostał tam, gdzie dotąd żył. Pomysłu, że w rejonie Sarum mogą do dzisiaj żyć ludzie, których przodkowie mieszkali tam w czasach celtyckich lub przedceltyckich, nie da się udowodnić, ale nie można go także uznać za całkowicie wydumany.
Nieprzypadkowo postanowiłem użyć współczesnego i znajomego terminu dune (ang. wydma) na określenie grodziska Starego Sarum. Jego prawidłowy zapis to dün.
Uważam, że nie ma w Anglii miejsca o dłuższej widocznej historii budownictwa i osadnictwa niż region Sarum. Bogactwo informacji archeologicznych, nie mówiąc już o źródłach historycznych, jest tak przytłaczające, że powieściopisarz chcący nakreślić opowieść choćby tylko zbliżoną do pełnej historii tego miejsca musiałby napisać książkę trzy albo cztery razy dłuższą niż moja.
W obliczu tej „klęski urodzaju” autorowi nie pozostaje nic innego, jak tylko dokonać osobistej selekcji i żywić nadzieję, że udało mu się przekazać chociaż niewielką cząstkę cudu tego miejsca.
Niniejszą książkę dedykuję tym, którzy zbudowali, i tym, którzy obecnie próbują ocalić Iglicę w Salisbury
Na długo przed początkiem Sarum istniały czasy, kiedy świat był miejscem zimniejszym i mroczniejszym.
Na ogromnym obszarze półkuli północnej – być może jednej szóstej całego globu – rozciągała się potężna pokrywa lodowa. Zajmowała całą północną Azję, Kanadę, Skandynawię i około dwóch trzecich przyszłej Brytanii. Gdyby możliwe było przebycie tego gigantycznego lodowego kontynentu, trzeba by pokonać około ośmiu tysięcy kilometrów, niezależnie od miejsca, w którym ta podróż zostałaby podjęta. Objętość lodu była zdumiewająca; nawet na swoich zewnętrznych krańcach pokrywa miała wysokość dziewięciu metrów.
Na południe od lodu ciągnął się jałowy, ciemny pas, który zajmowało rozległe, szerokie na kilkaset kilometrów subarktyczne, pokryte tundrą pustkowie.
Tak wyglądał ten zimniejszy i mroczniejszy świat około dwudziestu tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa.
Ponieważ ta ogromna pokrywa lodowa pochłonęła znaczną część wody ziemskiej, poziom oceanów był niższy niż w czasach późniejszych – niektóre morza w ogóle nie istniały – dlatego też lądy na południu były wyższe, a ich urwiste klify górowały ponuro nad przepastnymi czeluściami, które obecnie od dawna znajdują się głęboko pod wodą.
Świat na północy był także cichszy. Nad lodem i tundrą panowała głusza, która zdawała się nie mieć końca. To prawda, że wiały straszne wiatry, a szalejące zamiecie wyły nad tą lodową krainą; i prawdą jest, że w arktycznej tundrze istniały pewne formy życia – skąpa roślinność, niewielkie grupy odpornych zwierząt – które były w stanie przetrwać na mroźnych pustkowiach; ale ogólnie rzecz biorąc, ziemia była ciągnącą się tysiącami kilometrów pustynią, a bezkresna wieczna zmarzlina więziła w swej lodowej martwocie wszelkie formy życia i morskie głębie, które mogły je zrodzić.
Tak wyglądała ostatnia epoka lodowcowa. Wcześniej było wiele podobnych, po niej nastąpi wiele kolejnych. A w przerwach między nimi, na północnych ziemiach, pojawiali się i znikali ludzie.
Mijały stulecia i tysiąclecia; nic się nie zmieniało i nic nie zapowiadało zmian. Lecz w końcu, około dziesięciu tysięcy lat przed naszą erą, rozpoczął się pewien proces: na zewnętrznych krawędziach zamarzniętego pustkowia zaczęła wzrastać temperatura. Nie na tyle, by dało się to zauważyć w ciągu dekady, a jedynie z ledwością na przestrzeni stulecia, ponadto nie miało to jeszcze żadnego wpływu na lód, niemniej wzrost ten był faktem. Minęły kolejne wieki. Temperatura podniosła się jeszcze trochę. A potem pokrywa lodowa zaczęła się topić. Był to jednak proces stopniowy: tu pojawiał się strumień, tam rzeczka, odrywające się od krawędzi lodu bloki w jednym miejscu były kilkumetrowe, a w innym miały szerokość prawie kilometra, wszystko to jednak pozostawało ledwie zauważalne na tle tysięcy kilometrów rozległego kontynentu lodowego, który wciąż trwał. Niemniej powoli topnienie nabierało tempa. Spod lodu wyłonił się nowy ląd, tundra, powstały nowe rzeki, a kry przesunęły się na południe do mórz, których poziom zaczął się podnosić. Na powierzchni ziemi postępowało nowe poruszenie. Wiek za wiekiem, gdy nowe lądy nabierały kształtu, zmieniało się oblicze kontynentów, a nowe życie zaczęło ostrożnie rozprzestrzeniać się po całej ziemi.
Ostatnia epoka lodowcowa była w odwrocie.
Proces ten trwał kilka tysięcy lat.
Około siedmiu i pół tysiąca lat przed narodzeniem Chrystusa, gdy wciąż trwała ponura i nieprzyjazna pora roku, jaką było lato na tych północnych ziemiach, pewien myśliwy postanowił wyruszyć w niemożliwą podróż. Jego imię, o ile można je w ogóle zapisać, brzmiało Hwll.
Gdy o tym planie usłyszała jego kobieta Akun, najpierw spojrzała na niego z niedowierzaniem, a potem zaprotestowała.
– Nikt z nami nie pójdzie – stwierdziła. – Jak znajdziemy żywność bez pomocy?
– Mogę polować sam – odpowiedział. – Będziemy jeść.
Pokręciła energicznie głową z niedowierzaniem.
– To miejsce, o którym mówisz, ono nie istnieje.
– Istnieje. – Hwll wiedział, że tak jest. Powiedział mu to jego ojciec, a przedtem jeszcze ojciec jego ojca. Chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, informacja ta liczyła już kilka stuleci.
– Umrzemy – rzekła po prostu Akun.
Stali na grzbiecie wzgórza nad swoim obozowiskiem – żałosną zbitką szałasów ze skór reniferów wspartych na długich żerdziach – założonym przez pięć rodzin tworzących ich grupę myśliwską, gdy ustąpiły zimowe śniegi. Po drugiej stronie grzbietu, jak okiem sięgnąć, rozciągała się pusta przestrzeń szorstkiej, szarobrązowej trawy, usiana gdzieniegdzie krzakami, brzozami karłowatymi albo zbitkami skał, do których przylgnęły postrzępione porosty i kępy mchu. Nad tą brunatną krainą sunęły szare chmury, pędzone chłodnym, północno-wschodnim wiatrem.
Była to tundra. Kiedy bowiem lody ostatniej epoki lodowcowej zaczęły się cofać, odsłoniły surowe tereny rozciągające się nieprzerwanie na całą północną część lądu Eurazji. Od Szkocji po Chiny, na tych rozległych, pustych przestrzeniach o klimacie podobnym do dzisiejszej Syberii grupki myśliwych, znanych archeologom jako przedstawiciele górnego paleolitu, a później ludzie z mezolitu, podążały za rzadką zwierzyną łowną przemierzającą jałowe pustkowia. Krępe żubry, renifery, dzikie konie i dostojne łosie pojawiały się na horyzoncie, po czym znowu znikały, a myśliwi podążali za nimi, często przez wiele dni, aby upolować zdobycz i przetrwać do następnych łowów. Było to życie naznaczone zimnem i niepewnością, które trwało przez setki pokoleń.
Hwll i jego kobieta znaleźli się w wysuniętym najdalej na północny zachód krańcu tego gigantycznego obszaru tundry.
Mężczyzna ten był typowym przedstawicielem wędrowców nienależących do żadnego konkretnego typu rasowego. Miał metr siedemdziesiąt wzrostu, nieco powyżej średniej, wydatne kości policzkowe, czarne jak węgiel oczy i ogorzałą twarz o skórze żłobionej głębokimi bruzdami niczym krajobraz zryty przez niezliczone doliny, potoki i wąwozy. Zęby, których została mu połowa, były żółte, a gęstą czarną brodę obecnie znaczyła siwizna. Miał dwadzieścia osiem lat: dojrzały wiek średni na tamtym obszarze i w tamtych czasach. Prymitywny kaftan i nogawice, które nosił, wykonane były ze skóry renifera i futra lisa, a spięte przetyczkami z kości, bowiem sztuka zszywania ubrań nie dotarła jeszcze do jego ludu. Na nogach miał miękkie mokasyny. Nie nosił żadnych ozdób. Jego strój zapewniał mu naturalny kamuflaż w tundrze, gdzie przypominał strzępiastą, brązową roślinę nieokreślonego rodzaju, z której czubka zwisał splątany gąszcz włosów. Kiedy stał nieruchomo, unosząc gotową do rzutu włócznię, z odległości dwudziestu metrów można go było wziąć za skarłowaciałe drzewo. Spod mocno zarysowanego czoła i krzaczastych brwi patrzyły czujnie i inteligentnie szeroko osadzone oczy.
Był dobrym żywicielem, a wśród innych myśliwych uchodził za zręcznego tropiciela i przez wiele lat ich grupka żyła i polowała bez przeszkód na obszarze około osiemdziesięciu kilometrów ze wschodu na zachód i sześćdziesięciu pięciu z północy na południe. Tropili zwierzynę i łowili ryby, ufając, że bogini księżyca czuwa nad myśliwymi i chroni ich przed trudami surowego trybu życia.
Latem mieszkali w namiotach, zimą budowali półpodziemne domy, wcinając je w zbocze wzgórza i osłaniając chrustem: były to schronienia prymitywne, lecz tak pomyślane, aby utrzymać cenną ciepłotę ciała. Dziesięć lat temu wziął Akun za swoją kobietę i od tego czasu spłodził pięcioro dzieci, z których przeżyło dwoje: pięcioletni chłopiec i ośmioletnia dziewczynka.
A teraz przygotowywał się do ogromnej wyprawy w nieznane miejsce! Akun pokręciła głową z rozpaczą.
Powody powstania niezwykłego planu Hwlla były proste. Już od trzech lat polowania szły kiepsko, a zeszłej zimy ich mała grupa niemalże przestała istnieć. Na próżno dzień po dniu szukał w śniegu tropów, które mogłyby doprowadzić go do pożywienia. Dzień po dniu wracał zawiedziony, znalazłszy jedynie ślady łap samotnego lisa polarnego albo łapek lemingów, które wówczas zamieszkiwały ten region. Grupka Hwlla i Akun żywiła się orzechami i korzeniami zebranymi w poprzednich miesiącach, ale nawet tych zapasów zaczynało brakować. Hwll widział, jak kobiety i dzieci mizernieją, i był bliski rozpaczy. Pogoda też nie dawała im wytchnienia, bo panowało przenikliwe zimno, a od północy bez przerwy wiał lodowaty wiatr. W końcu wypatrzył stado reniferów, a myśliwi zebrali resztki sił, by oddzielić jedno zwierzę od reszty i je zabić. Ta jedyna szczęśliwa zdobycz uchroniła ich od głodu: mięso zwierzęcia stało się ich pożywieniem, a jego cenna krew źródłem soli, której w przeciwnym razie by im brakowało. Mimo to pod koniec zimy jedna z kobiet i troje dzieci zmarły.
Nadeszła wiosna i spod śniegu wyłoniło się zimne, bagniste pustkowie, na którym wyrosły małe kwiaty i postrzępione trawy. Zwykle ta zmiana pory roku oznaczała spotkanie żubrów, które w pierwszych miesiącach lata skubały nowe pędy na wzniesieniach. Ale w tym roku żubrów nie było. Myśliwi natykali się tylko na dzikie konie, które trudno było złapać, a mięso miały twarde.
– Jeśli żubry nie przyjdą, to będzie koniec łowów tutaj – powiedział do siebie Hwll i przez cały początek lata, gdy blade słońce pobudzało roślinność do kwitnienia, a ziemia pod stopami twardniała, wędrowali w poszukiwaniu zwierzyny, zataczając szeroki krąg o promieniu trzydziestu kilometrów, lecz mimo to nie znaleźli prawie nic. Grupa przymierała głodem i Hwll był pewien, że nie przeżyją kolejnej zimy.
Wtedy właśnie podjął decyzję.
– Idę na południe – oznajmił pozostałym – do ciepłych krain. Jeśli wyruszymy teraz, dotrzemy tam, zanim spadnie śnieg. – Powiedział to, żeby im dodać otuchy, bo w rzeczywistości nie wiedział, ile czasu zajmie ta podróż. – Przejdę przez wielki las na wschodzie – ciągnął – i udam się na południe, gdzie ziemie są żyzne, a ludzie żyją w jaskiniach. Kto pójdzie ze mną?
Było to odważne stwierdzenie, oparte na starożytnym przekazie ustnym, który stanowił jedyne znane mu źródło informacji. Geografia przekazywana ustnie przez wiele pokoleń była dość prosta. Mówiono, że daleko na północy – Hwll nie wiedział, jak daleko – ziemia staje się coraz zimniejsza i bardziej niegościnna, aż w końcu dociera się do wielkiej ściany lodu, wysokiej na pięciu ludzi, która przecina krajobraz ze wschodu na zachód. Podobno ściana ta nie ma początku ani końca. Za nią znajduje się lodowy płaskowyż, lśniąca biała kraina, która ciągnie się na północ w nieskończoność, gdyż kraina lodu nie ma końca. Daleko na zachodzie rozlewa się morze i ono także nie ma końca. Tundra i gęste knieje na południu rozciągają się aż po morze, które jest zbyt rozległe, by je przepłynąć. Dlatego z trzech stron droga została odcięta. Bardziej zachęcające zdawały się perspektywy na południowym wschodzie. Najpierw przez wiele dni należało iść na południe, aż na drodze wyrośnie wielkie i długie wzniesienie. Wędrówka wzdłuż jego grzbietu miała być łatwiejsza i zająć kilka kolejnych dni. Następnie, skręciwszy na wschód, wędrowiec miał się przeprawić przez inne, niższe wzniesienia, by dotrzeć do łagodnie opadającej równiny prowadzącej do ogromnego lasu, przez który wiodły bezpieczne ścieżki. Przekraczając ten wschodni las, można było ominąć morze południowe, zaś na jego końcu zaczynał się wielki step, po dotarciu do którego należało ponownie skręcić na południe i podróżować przez wiele dni, aby wreszcie dotrzeć do tych legendarnych, ciepłych krain, gdzie ludzie mieszkają w jaskiniach.
– Tam jest znacznie cieplej – mówiono Hwllowi – a polowania są udane.
Choć brzmiało to niejasno, wszystkie informacje były prawidłowe. Hwll stał bowiem w miejscu, które pewnego dnia zwane będzie północną Anglią. Daleko na północy ściana lodowca, głęboka na jakieś dziewięć metrów, cofała się miarowo, ciągle topniejąc; zaledwie kilkaset lat wcześniej miejsce, w którym obecnie obozowali, było skute lodem. Na zachodzie znajdował się Ocean Atlantycki, który – jeśli nie liczyć wyspy Irlandii, o której Hwll nie wiedział – ciągnął się nieprzerwanie aż do wybrzeży Ameryki Północnej i który nie zostanie przekroczony jeszcze przez prawie dziewięć tysięcy lat. Na południu rozciągały się tereny Midlands i rozległe niziny południowej Anglii, a jeszcze dalej wielkie ujście Renu, wespół z innymi rzekami, powoli, na przestrzeni kilku tysięcy lat, żłobiły małe morze zwane obecnie kanałem La Manche. Jednak na południowym wschodzie znajdował się wielki pomost lądowy łączący półwysep brytyjski z kontynentem Eurazji. Tutaj rozciągała się rozległa, nieprzerwana równina – las przeplatany stepami – od wschodniej Brytanii przez cztery tysiące kilometrów aż po ośnieżone góry Ural w środkowej Rosji.
Myśliwi z półkuli północnej przemierzali ten bezmiar lądu przez dziesiątki tysięcy lat: przenosząc się na południe, gdy nadchodziły kolejne epoki lodowcowe, i ponownie na północ za każdym razem, gdy lód się cofał. Te migracje sprawiły, że śladów przodków Hwlla można było doszukać się w wielu krainach: na rosyjskim stepie, nad Bałtykiem, na Półwyspie Iberyjskim i nad Morzem Śródziemnym. To właśnie odległe wspomnienie tamtych wędrówek zostało mu przekazane i ukształtowało jego obecne spojrzenie na świat. Dwa wieki wcześniej jego przodkowie przemierzali ogromny wschodni las na półwyspie brytyjskim i podążali za zwierzyną na północ, aż dotarli do miejsca, w którym on sam się teraz znajdował. Dlatego w swojej ambitnej podróży do ciepłych krain basenu Morza Śródziemnego, pokonując prawie dwa i pół tysiąca kilometrów na południe, będzie podążał ich śladami. Gdyby zdawał sobie sprawę, jak daleka to podróż, być może nigdy by w nią nie wyruszył, on jednak nie miał tej świadomości. Wiedział tylko, że cieplejsze krainy istnieją i że nadszedł czas, aby się udać na ich poszukiwanie.
Plan był śmiały. Byłby też solidny – gdyby nie jeden słaby punkt, którego Hwll nie mógł być świadomy, a który miał wszystko zniweczyć.
Kiedy jednak tego dnia później Hwll zapytał: „Kto pójdzie ze mną?”, reszta jego grupy odpowiedziała milczeniem. Polowali tam od pokoleń i zawsze jakoś udawało im się przetrwać. Kto wiedział, czy ciepłe krainy naprawdę istnieją, a jeśli tak, to jak wrogie są ludy, które je zamieszkują? Mimo wysiłków Hwll nie zdołał nikogo przekonać, aby do niego dołączył. Dopiero kilka dni później, po wielu zaciekłych kłótniach, Akun – niechętnie i z ponurą miną – zgodziła się mu towarzyszyć.
Poranek był słoneczny i ciepły, gdy opuszczali pozostałe cztery rodziny, które patrzyły za nimi ze smutkiem, dopóki nie zniknęli im z oczu. Wszyscy, których zostawiali, byli przekonani, że żadne trudy, z jakimi przyjdzie się zmierzyć im samym, nie przewyższą tych, które czekały Hwlla i jego rodzinę – skazanych na niechybną śmierć.
Przez pięć dni szli na południe; szło się łatwo, bo grunt był twardy i suchy; brązowa tundra ciągnęła się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Zabrali ze sobą niewielką ilość suszonego mięsa, trochę jagód i namiot, który Hwll i Akun nieśli między sobą. Wędrowali powoli, aby oszczędzać siły dwójki dzieci, a mimo to pokonywali dziennie ponad szesnaście kilometrów i Hwll był zadowolony. Krajobraz był dość ponury, ale poprzecinany małymi strumykami i zazwyczaj Hwllowi udawało się złowić rybę, aby nakarmić rodzinę. Trzeciego dnia zabił nawet zająca, używając smukłego łuku i strzały z długim krzemiennym grotem; zawsze też obserwował niebo, gdzie sporadycznie pojawiał się jakiś drapieżnik, orzeł lub kania, sugerując, że w pobliżu na ziemi może znajdować się jakaś zwierzyna. Mówili niewiele; nawet dzieci milczały, czując, że będą potrzebowały wszystkich sił, aby podołać tej podróży.
Syn Hwlla był krzepkim chłopcem o dużych, myślących oczach. Szedł niezbyt szybko, ale na jego twarzy widać było skupioną determinację. Hwll miał nadzieję, że to wystarczy, by przetrwać. Dziewczynka, Vata, była szczupła, żylasta, niczym młoda sarna. Wyglądała na delikatniejszą, ale Hwll podejrzewał, że z tej dwójki to ona jest twardsza.
Piątego dnia dotarli do pierwszego celu: pasma wzgórz.
Jego grzbiet wznosił się majestatycznie nad tundrą – ogromna naturalna grobla wysoka na ponad sto metrów, biegnąca przez trzysta dwadzieścia kilometrów wzdłuż wschodniej części Brytanii, a potem skręcająca na zachód, w głąb kraju, by po kolejnych trzystu dwudziestu kilometrach znów skręcić na południe i w końcu dotrzeć do morza. Jednak tuż przedtem ten wapienny jurajski grzbiet okrążał centrum południowej Brytanii, tworząc ogromny płaskowyż kredowy, od którego odchodziły inne długie pasma wzgórz rozciągające się na wszystkie strony niczym macki gigantycznej ośmiornicy. W czasach prehistorycznych, a nawet później, stanowiły one wielkie arterie komunikacyjne, którymi podróżowali ludzie – naturalne i gigantyczne autostrady wytyczone dla człowieka przez samą naturę.
Widoki ze wzniesienia były wspaniałe i nawet Akun uśmiechnęła się zadziwiona, gdy dołączyła do Hwlla i spojrzała w dal. Sięgali wzrokiem na odległość osiemdziesięciu kilometrów. Idąc wzdłuż grzbietu wzgórza, od czasu do czasu napotykali kępy drzew i zarośli, więc nie musieli schodzić ze zbocza, aby poszukać schronienia na noc. Co prawda w trakcie tej wielodniowej, samotnej wędrówki czasami trudno było ich małej rodzinie nie tracić ducha, mimo to Hwll pozostawał skupiony na swoim celu. Z ponurą miną, milczący i zdeterminowany, prowadził ich naprzód i przez cały czas próbował wyobrażać sobie te południowe krainy, gdzie pogoda była ciepła, a polowania udane. W takich chwilach oglądał się na dwójkę swoich dzieci i Akun, przypominając sobie, że to dla nich podjął tę zdumiewającą migrację.
Akun: jego wspaniała nagroda! Spoglądając na nią, czuł, jak jego ciało zalewa fala ciepła. Gdy się poznali, miała dwanaście lat i należała do innej wędrownej grupy, która przybyła na tereny, na których polował jego lud. Takie spotkania były rzadkie i uważane za powód do świętowania – a nade wszystko za okazję do łączenia się w pary: ci prości myśliwi wiedzieli bowiem z wielowiekowego doświadczenia, że muszą zadbać o silne potomstwo, szukając partnerek do rozmnażania wśród innych grup. Hwll był zręcznym młodym tropicielem bez kobiety; Akun była ładną dziewczyną, tuż po okresie dojrzewania. Nie było potrzeby nawet omawiać tej kwestii; obie grupy polowały razem i Hwll dostał dziewczynę od jej ojca za niewielką opłatę w postaci krzemiennych grotów strzał.
Teraz miała dwadzieścia dwa lata i wkraczała w wiek średni, ale wyglądała lepiej niż większość jej czerstwych, zniszczonych pogodą rówieśniczek. Karnację miała jaśniejszą od niego, a głowę zdobiła bujna, brązowa grzywa włosów, choć teraz były natłuszczone zwierzęcym tłuszczem i zmatowione po niedawnych deszczach; jej oczy miały niezwykły orzechowy kolor, a usta, choć często zaciśnięte z powodu zimnego wiatru, były szerokie i zmysłowe. Miała większość zębów, a na jej twarzy nie pojawiły się jeszcze głębokie zmarszczki, które pewnego dnia upodobnią ją do popękanego, gliniastego koryta pustego strumienia w czasie suszy.
A jednak to jej ciało sprawiło, że na zdeterminowanej twarzy myśliwego pojawił się czuły uśmiech. Skóra Akun była gładsza niż u innych kobiet, które znał, zwykle przysadzistych i włochatych, a do tego była tak jędrna i błyszcząca, że na jej widok aż krew buzowała mu w żyłach. Z zachwytu wciąż zapierało mu dech na myśl o wspaniałych, bujnych krągłościach jej piersi i zaokrąglonym, krzepkim ciele w pełnym rozkwicie kobiecości.
Latem następował wspaniały, chociaż zbyt krótki – niespełna miesięczny – okres, kiedy w tundrze robiło się ciepło; w tym magicznym czasie Hwll i Akun schodzili do jednego z wielu przepływających przez okolicę strumieni i kąpali się w zimnej, połyskującej wodzie. Po wspólnej kąpieli ona wyciągała swoje wspaniałe ciało w ciepłym słońcu, a on rzucał się na nią ochoczo, dając wyraz niesłabnącej sile własnej męskości. Akun wybuchała niskim, głębokim śmiechem, który zdawał się dobywać z wnętrza ziemi, i leniwie unosiła ku niemu swe szerokie, kuszące, zmysłowe usta.
Była najprawdziwszym cudem! Nieomylny instynkt podpowiadał jej, gdzie znaleźć najlepsze jagody i orzechy; zręcznie wyplatała sieci do łowienia ryb. Hwll miał nadzieję, że być może uda im się jeszcze spłodzić kolejnego syna, ale przyrzekł sobie, że nie stanie się to w tundrze: najpierw dotrą do ciepłych krain.
Po dwudziestu dniach podróży Hwll i jego rodzina zeszli ze wzgórz i ruszyli na wschód. Teren był teraz płaski, a roślinność bujniejsza. Nad strumieniami rosły zagajniki, a długie trzciny i trawy powiewały na wietrze. Hwll dostrzegał te zmiany z przyjemnością, ale ze wschodu wiał lekki wiatr i wciąż było zimno.
Miał rację co do dzieci. Vata była bardzo chuda; twarz miała wymizerowaną, a głowę zwieszoną, ale wytrwale parła naprzód. Natomiast chłopiec zaczął go niepokoić. Od trzech dni chodził z kciukiem w ustach – zły znak. Dzień wcześniej dwukrotnie się zatrzymywał i nie chciał iść dalej. Zarówno Hwll, jak i Akun wiedzieli, co muszą zrobić: jeśli raz się ugną, chłopiec zaburzy niezbędny rytm ich podróży. Nie wolno mu myśleć, że będą na niego czekać. Więc go zostawili, a on stał i patrzył, jak jego rodzice powoli się oddalają, aż prawie znikli mu z oczu. To Vata zawróciła i pociągnęła go za sobą, a kiedy w końcu ich dogonił, w jego oczach zalśniły ogromne łzy. Przez resztę dnia nie chciał nawet spojrzeć na swoich rodziców. Ale już nie pozostawał w tyle.
Tej nocy rozbili obóz pod osłoną zagajnika, a Hwll złowił w strumieniu dwie ryby. Akun siedziała naprzeciw niego, a między nimi płonął mały ogień; oboje dzieci tuliło się do niej.
– Kiedy dojdziemy do lasu? – spytała teraz. Przez ostatnie dwadzieścia dni nie powiedziała ani słowa o podróży, której tak bardzo się sprzeciwiała. Całą energię poświęciła na utrzymanie dzieci przy życiu i Hwll był wdzięczny za tę ciszę między nimi, choć wiedział, że była to także forma protestu. Pomyślał, że może pytanie, które właśnie zadała, oznacza, iż jest gotowa okazać swój gniew, ale twarz miała pozbawioną wyrazu. Zresztą był teraz zanadto zmęczony, żeby się tym przejmować.
– Może za sześć dni – odparł, po czym zasnął.
Minęło pięć dni. Dotarli do grzbietu kolejnego wzgórza i przekroczyli je. Trzeba było pokonać wiele strumieni; część terenu była bagnista i wędrówka stała się trudniejsza. Ale Hwlla fascynowały stopniowe zmiany w krajobrazie. Co prawda równina wyglądała dość ponuro, ale miała znacznie bogatszą roślinność niż tundra na północy, a chociaż nadal sprawiała wrażenie pustkowia, zwierzyna nie była już taką rzadkością. Dzieci ledwo zauważyły tę zmianę, bo teraz nawet chłopiec był zbyt oszołomiony, by protestować. Nie trzymał już kciuka w ustach. On i Vata poruszali się jakby siłą rozpędu, ze wzrokiem wbitym przed siebie, jak pogrążeni we śnie, podczas gdy Akun szła obok nich swoim dostojnym krokiem. Utrzymywali jednak stałe tempo, a Hwll nie pozwalał, by pokonywali więcej niż szesnaście do dziewiętnastu kilometrów dziennie, aby oszczędzić resztki sił.
– Wkrótce ujrzycie wielki las – obiecał im. I każdego dnia, na zachętę, powtarzał to, co przekazał mu ojciec. – Rośnie tam wiele różnych drzew, jest mnóstwo zwierzyny, dziwnych ptaków i zwierząt, których nie widzieliście nigdy w życiu. To wspaniałe miejsce. – Słuchali go, po czym znowu wbijali tępy wzrok w dal, a on modlił się do bogini księżyca, która czuwała nad wszystkimi łowcami, aby te informacje były prawdziwe.
Szóstego dnia wydarzyła się katastrofa, i to w postaci niepodobnej do niczego, co kiedykolwiek był w stanie sobie wyobrazić.
Obudził się o świcie w pogodny, chłodny dzień. Akun i dzieci, owinięte w futra i przytulone do siebie pod kępą krzaków, jeszcze spały. Hwll wstał, powęszył w powietrzu i spojrzał na wschód, gdzie znad horyzontu wyłaniało się blade słońce. Instynkt podpowiadał mu, że coś jest nie tak.
Ale co? W pierwszej chwili wydało mu się, że powietrze jest jakieś dziwne i jakby lepkie. Potem pomyślał, że jednak chodzi o coś innego, i zmarszczył czoło. A w końcu to usłyszał.
Był to ledwie słyszalny dźwięk. Tak słaby, że wychwycić go mógł tylko ktoś taki jak on: utalentowany tropiciel, który przyłożywszy ucho do ziemi, potrafił rozpoznać pojedynczego bawołu z odległości pięciu kilometrów. Tym, co usłyszał teraz i co niepokoiło go nocą przez sen, był stłumiony pomruk, podziemne dudnienie dobiegające gdzieś ze wschodu. Przyłożył ucho do ziemi i na chwilę zastygł w bezruchu. Nie miał wątpliwości: czasami ten dźwięk przypominał jedynie cichy syk, towarzyszyły mu jednak inne odgłosy, szorowanie i trzaski, jakby uderzały o siebie duże przedmioty. Znów zmarszczył brwi. Cokolwiek to było, dźwięku tego nie wydawało żadne zwierzę: nawet stado żubrów ani dzikich koni nie byłoby w stanie wywołać takiego drżenia ziemi. Hwll pokręcił głową skonsternowany.
Podniósł się.
– Powietrze – mruknął. Bez wątpienia w powietrzu było coś dziwnego. I nagle zdał sobie sprawę, co to jest. Ten lekki wietrzyk niósł ze sobą zapach soli.
Ale dlaczego powietrze miałoby pachnieć solą, skoro był blisko wielkiego lasu? I czym był ten dziwny, dobiegający z oddali hałas?
Obudził Akun.
– Coś jest nie tak – powiedział jej. – Muszę iść to sprawdzić. Wy tu na mnie zaczekajcie.
Przez cały ranek biegł truchtem na wschód. Późnym rankiem miał już za sobą dwadzieścia cztery kilometry, a dobiegające z przodu dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Niejeden raz słyszał donośny trzask, a cichy pomruk zmieniał się w złowieszcze dudnienie. Ale dopiero gdy dotarł do wzniesienia i wspiął się na jego szczyt, zamarł z przerażenia.
Przed nim, tam gdzie powinien znajdować się las, była woda.
Nie strumień i nie rzeka, lecz woda, która nie miała końca: morze! Co więcej, było to morze w ruchu: niezliczone kry lodowe, ciągnące się aż po horyzont, dryfowały na południe. Hwll ledwie mógł uwierzyć własnym oczom.
Sunące wzdłuż linii brzegowej małe kry uderzały raz po raz w zarośla, a drobne fale biły miarowo o ziemię. To stąd brał się ten syczący dźwięk, który wcześniej słyszał myśliwy. Dalej od brzegu, tu i ówdzie wciąż widać było wierzchołki wysokich drzew wystających nad powierzchnię wody; od czasu do czasu niewielka góra lodowa ocierała się o nie, łamiąc je z głośnym trzaskiem. A więc to był ten dziwny odgłos, który go zastanawiał!
Hwll miał przed sobą wejście do wielkiego lasu, którego szukał. Oraz nowe morze, które przemieszczało się nieubłaganie na południe, żłobiąc potężny kanał i zagarniając stojące mu na drodze ziemię, skały i drzewa.
Niejednej wiosny tropiciel widywał wezbrane i pełne kry lodowej rzeki, więc słusznie domyślił się, że na północy musiała nastąpić jakaś nowa, gigantyczna odwilż, która spowodowała ten napływ wód. Jednak bez względu na przyczynę, konsekwencje były straszliwe. Las, przez który zamierzał się przeprawić, znajdował się teraz pod powierzchnią morza. Być może tak samo wyglądały odległe równiny na wschodzie i ciepłe krainy na południu. Któż to mógł wiedzieć? Jedno wszak było pewne: on i jego rodzina tędy nie przejdą. Ambitny plan wielkiej wędrówki legł w gruzach. Wszystkie wysiłki, jakie włożyli w długą podróż, poszły na marne. Ziemia na wschodzie, jeśli nadal istniała, stała się niedostępna.
Usiadł zrozpaczony i wpatrując się w rozgrywającą się przed nim scenę, próbował uporządkować myśli. A było o czym myśleć: kiedy zaczęła się ta katastrofa i czy wody wciąż się podnosiły? Bo jeśli tak, to mogłyby pochłonąć także ziemię, na której stał, a może nawet wzgórze, które opuścił przed sześcioma dniami. Ta myśl go przeraziła. Ponieważ wtedy – doszedł do wniosku – być może nic nie pozostanie. Być może to koniec świata.
Jednak Hwll był człowiekiem praktycznym. Nie ruszył się z miejsca przez całe popołudnie, a o zachodzie słońca dokładnie zaznaczył poziom, jaki do tego momentu osiągnęła woda. Uczyniwszy to, zarzucił futra na ramiona i czekał na świt.
Przez całą noc dumał nad ogromnymi siłami, które były w stanie wywołać taką powódź: musieli to być przepotężni bogowie. Ze smutkiem myślał o wielkim lesie pełnym zwierzyny, zatopionym w tych mrocznych wodach. Z powodów, których nie potrafił wyjaśnić, poruszyło go to do samej głębi.
Rano stwierdził, że poziom wody się nie podniósł. Mimo to nadal nie ruszył się z miejsca. Usadowił się i cierpliwie czekał, aby przez kolejny dzień i kolejną noc uważnie obserwować wielką powódź. Pod koniec tego dnia odkrył, że nastąpił mały przypływ, więc zaznaczył jego najwyższy i najniższy punkt. A potem przez resztę nocy czuwał na brzegu, wdychając słone morskie powietrze i wsłuchując się w syki, trzaski i jęki towarzyszące powolnemu schyłkowi epoki lodowcowej.
Drugiego ranka był zadowolony. Nawet jeżeli poziom wody nadal się podnosił, działo się to powoli i o ile nie nastąpi kolejny potop, myśliwy będzie miał dość czasu przynajmniej na to, by zaprowadzić rodzinę na wystarczająco wysokie tereny, żeby mogli tam czuć się bezpiecznie. Wstał zesztywniały, zamierzając wrócić do Akun, a w jego zdeterminowanym umyśle rodziły się już nowe plany.
Hwll był świadkiem powstawania wyspy Brytanii. Wielki las, przez który zamierzał się przeprawić, rósł w miejscu obecnie znanym jako Dogger Bank na Morzu Północnym. W krótkim czasie – najprawdopodobniej w ciągu kilku pokoleń – ogromne topniejące kry północnej pokrywy lodowej przekroczyły punkt krytyczny i przedarły się przez barierę lądową, powodując zalanie nisko położonej równiny łączącej Brytanię z Eurazją. Mniej więcej w tym samym czasie – chronologia wciąż pozostaje niepewna – pomost lądowy w miejscu obecnej Cieśniny Kaletańskiej, który stanowił południowo-wschodni kraniec innego z wielkich kredowych pasm Brytanii, również został naruszony. Kraina, przez którą przeszli przodkowie Hwlla, zniknęła na dobre, i Hwll przez całe swoje krótkie życie nie mieszkał już na półwyspie Eurazji, ale na nowo powstałej wyspie. W wyniku tej arktycznej powodzi narodziła się Brytania, której mieszkańcy będą od tamtej pory oddzieleni od reszty kontynentu, chronieni przed światem zewnętrznym przez dzikie morze.
Kiedy dotarł do Akun, wyjaśnił jej w kilku słowach, co się stało.
– Więc wracamy? – spytała.
Pokręcił głową.
– Nie. – Zaszedł za daleko, żeby teraz zawrócić, a poza tym nie wykluczał, że dalej na południe wciąż mogą znajdować się wyżej położone tereny, których morze nie zdołało pochłonąć. Być może istniała jeszcze inna droga.
– Pójdziemy na południe wzdłuż wybrzeża – powiedział. – Może będzie tam inne przejście na drugą stronę.
Akun patrzyła na niego gniewnie. Wiedział, że jest bliska buntu. Vata miała zapadnięte oczy, ale to chłopiec niepokoił go bardziej: zmęczenie minęło, teraz wydawał się dziwnie nieobecny.
– On odchodzi – powiedziała Akun po prostu.
Hwll wiedział, że to prawda. Duch tego malca już prawie go opuścił. Jeżeli mu nie pomogą, chłopiec wkrótce umrze. Hwll widywał już takie rzeczy.
Akun mocno przytuliła oboje dzieci. Przylgnęły do niej w milczeniu, prawie nie wiedząc, co się z nimi dzieje, ale czerpiąc pociechę z ciepła matki i znajomego, choć zjełczałego zapachu jej skór. Było mu ich żal, ale nie mieli już odwrotu.
– Idziemy dalej – oznajmił. Nie zamierzał się teraz poddać.
Podróż zdawała się nie mieć końca i ani razu nie zobaczyli na wschodzie niczego poza wzburzonymi wodami. Jednak dziesięć dni później nastąpiła pewna wyraźna zmiana, która obudziła w nim nową nadzieję. Opuścili tundrę.
Na swojej drodze napotkali bagna i duże lasy. Ujrzeli drzewa, jakich nigdy wcześniej nie widzieli: wiąz, olchę, jesion, dąb, brzozę, a nawet sosnę. Każde z nich oglądali bardzo uważnie. Ze szczególnym zaciekawieniem wąchali sosnę, a potem badali dotykiem lepką gumę sączącą się z jej miękkiej kory. Nad wodą rosły bujne szuwary i dorodne kępy zielonej trawy. Pojawiało się więcej zwierzyny; pewnego ranka, gdy łapał ryby w strumieniu, podeszły do niego dzieci i w milczeniu poprowadziły go sto kroków w górę rzeki. Ujrzał tam dwa długie brązowe zwierzęta o jedwabistym futrze, bawiące się na brzegu w blasku słońca. Nigdy wcześniej nie widzieli bobrów i po raz pierwszy od wielu miesięcy na twarzach wędrowców zagościł uśmiech. Jednak tej samej nocy usłyszeli też nowy dźwięk – upiorne, przerażające wycie wilków w lesie – a wtedy ogarnął ich strach i mocno się do siebie przytulili.
Ciekawy paradoks, którego Hwll nie miał możliwości zrozumieć, polegał na tym, że ta sama powódź, która odcięła go od ziem na południu, była częścią procesu, który miał mu zapewnić upragnione ciepło już tam, gdzie on i jego rodzina zdołali dotrzeć. Wskutek topnienia pokrywy lodowej na odległej północy i podnoszenia się poziomu mórz temperatura w Brytanii również wzrosła i miała rosnąć nadal przez kolejne cztery tysiące lat. Ponadto, w miarę cofania się lodu, pas tundry, z którego przybył Hwll, przesuwał się ku północy, a niespełna pięćset kilometrów na południe robiło się z każdym pokoleniem coraz cieplej. Hwll wkraczał teraz w te ciepłe regiony i już nie musiał przedzierać się przez wschodni las. Znalazł się w ciepłej południowej części nowej wyspy Brytanii.
Mimo to Hwll nie był jeszcze gotowy porzucić swych poszukiwań legendarnych krain na południu; w dalszym ciągu wierzył, że właśnie tam znajdą bezpieczeństwo.
Następnego dnia popełnił błąd. Szli cały ranek, kiedy drogę zagrodził im duży obszar wody, po którego drugiej stronie widniał ląd. Opętany myślą o ziemiach na południu, orzekł:
– To morze południowe.
Ale Akun pokręciła głową.
– Myślę, że to rzeka – stwierdziła. I okazało się, że miała rację. Dotarli bowiem do ujścia Tamizy.
Przez dwa dni podążali w głąb lądu, wzdłuż rzeki, przez którą przepłynęli z łatwością, zbudowawszy niewielką tratwę. Potem jeszcze raz Hwll skierował swoją grupkę na południowy wschód.
– Jeżeli istnieje przejście na drugą stronę – powiedział – to myślę, że będzie ono tutaj.
Gdyby ziemia łącząca Dover z Francją nie została już zmyta, miałby rację, bo sześć dni później dotarli do wysokich kredowych klifów południowo-wschodniego krańca wyspy.
Tym razem naprawdę ujrzeli to, czego szukali: nad horyzontem wznosił się wyraźny zarys wysokiej szarej linii brzegowej kontynentu europejskiego. Znaleźli się u progu celu, który okazał się nieosiągalny. Hwll i Akun patrzyli na kanał La Manche w milczeniu. Kredowe klify, na których stali, opadały stromo na sześćdziesiąt metrów, a u ich podstawy wściekłe wody kanału uderzały o wybrzeże.
– Tym razem na pewno… – zaczął.
Akun skinęła głową. Odległy brzeg był drogą do ciepłych krain południa, a wzburzona woda w dole była powodem, dla którego nigdy do nich nie dotrą. Klify, na których stali, niewątpliwie stanowiły niegdyś część wielkiego grzbietu przecinającego morze, ale zmyły go wody napierające na południowy zachód i wdzierające się w gardziel dzisiejszej Cieśniny Kaletańskiej.
– Moglibyśmy przepłynąć tratwą – dodał z nadzieją, choć wiedział, że tego nie zrobią. To rozszalałe morze bez wątpienia zniszczyłoby każdą tratwę, którą umieli zbudować; patrzyli bowiem na jeden z najbardziej zdradliwych zbiorników wodnych w Europie.
Wyprawa się nie powiodła. Poniósł klęskę. Teraz przyszedł czas, by przemówiła Akun.
– Nie możemy iść dalej na południe – powiedziała wprost. – I nie możemy polować sami. Teraz musimy znaleźć innych myśliwych.
To była prawda. A jednak… Zacisnął usta. Nawet w tej chwili porażki jego aktywny umysł nadal snuł nowe plany. Przybyli tu, idąc wzdłuż wschodniego wybrzeża, i Hwll wiedział na pewno, że woda zagrodziła im drogę w tym kierunku. Czy jednak nie było możliwe, że dalej na zachód istnieje inny pomost lądowy? Choć nie miał podstaw, by tak uważać, ten uparty człowiek nawet teraz nie chciał porzucić całej swojej nadziei. Jeśli nie znajdą innego przejścia na zachodzie, myślał, to może przynajmniej napotkają inną grupę myśliwską. Ponadto był zdecydowany dotrzeć na wyżej położone tereny. Jeśli nadejdzie kolejna powódź, kto wie, ile lądu może pochłonąć? Nie chciał, aby morze zaskoczyło ich na nizinie; chciał mieć możliwość ucieczki w góry.
– Więc spróbujemy pójść na zachód – oznajmił.
Przez kolejne dwadzieścia dni wędrowali zatem wzdłuż kredowych i żwirowych klifów, a z lewej strony zawsze towarzyszył im szum morza. Drugiego dnia odległa linia brzegowa po przeciwnej stronie coraz bardziej zniżała się nad horyzontem, aby o zmroku zniknąć całkowicie. Nie zobaczyli jej nigdy więcej. Spoglądając w głąb lądu, czasami widywali grzbiety wzgórz biegnące równolegle do wybrzeża.
Podstawowe fakty dotyczące geografii prehistorycznej Brytanii, które odkrywał Hwll, były dość proste, ale znacząco wpłynęły na dzieje tego kraju. Na północy leżał lód i piętrzyły się góry; od południa wyspę oblewało morze, a pośród żyznych ziem między nimi rozciągała się ogromna sieć wzniesień dzielących kraj na wyżyny i niziny. Południowa Brytania, do której teraz zmierzał Hwll, składała się z trzech głównych elementów: wody, terenów aluwialnych i kredy – jej pofałdowane grzbiety były niezbyt gęsto zadrzewione, a na terenach aluwialnych poniżej rozciągały się ogromne, ciepłe lasy i bagna.
Akun już kilka razy prosiła go, żeby zatrzymali się na kilka dni i rozbili obóz. Ale on był nieugięty.
– Jeszcze nie – przypominał jej. – Musimy znaleźć innych myśliwych przed końcem lata. – I szedł dalej naprzód.
W końcu jednak napotkali ślady, które dodały im otuchy: ślady wskazujące, że niedawno przechodzili tamtędy inni myśliwi. Dwukrotnie trafili na polany wycięte wśród drzew i miejsca, w których rozpalano ogniska. Kiedyś natknęli się na złamany łuk.
– Wkrótce ich znajdziemy – obiecał.
Po trzech tygodniach ujrzeli widok, który potwierdził wszystkie obawy Hwlla i wyznaczył przebieg ostatniego etapu podróży. Było to ujście potężnej rzeki majestatycznie płynącej w ich stronę z zachodu, tak szerokiej i głębokiej, że było jasne, iż teraz będą musieli skręcić w głąb lądu, podążając jej brzegiem. W tym miejscu biegła prawie równolegle do wybrzeża i kiedy maszerowali wzdłuż jej koryta, nadal widzieli linię klifów ciągnącą się kilka kilometrów dalej na południe.
Później tego samego dnia Hwll ujrzał to, czego się obawiał: osiem lub dziewięć kilometrów na południe ta linia klifów została przerwana. Morze ją sforsowało i utworzyło wąwóz, który zalało, a potem zatopiło znaczną część nisko położonego terenu między linią brzegową a rzeką. Myśliwy patrzył na to z przerażeniem.
– Widzisz – wyjaśnił Akun – morze przedarło się przez klify. Wdziera się wszędzie. Nie tylko odcięło nam drogę, ale może nawet rozszarpie wszystkie urwiska i pochłonie całą tę krainę. Dlatego musimy znaleźć wzniesienie.
Miał rację. W nadchodzących stuleciach morze będzie się nieraz wdzierało w głąb lądu, zatapiając obszary przybrzeżne i niszcząc kredowe klify. Całą tę południową linię brzegową przykryją fale, a wiele kilometrów lądu zostanie zalanych. Wielka rzeka Solent, nad której brzegiem stał Hwll z rodziną, miała zupełnie zniknąć w morzu, a jedynym, co pozostało z tego pierwotnego kredowego wybrzeża Brytanii, jest niewielki skrawek lądu w kształcie rombu zwany wyspą Wight.
– Ale najpierw musimy rozbić obóz – przypomniała mu Akun. – Dzieci nie dają rady dalej iść.
– Niedługo – odparł, choć widział, że Akun ma rację. Vata szła przed siebie, już nawet nie otwierając oczu, a chłopiec upadł tego ranka trzy razy.
Hwll podniósł go teraz i posadził sobie na ramionach.
– Niedługo – obiecał raz jeszcze.
Wciąż spoglądając ku zachodzącemu słońcu, mała rodzina skręciła w głąb lądu, a Hwll zaczął szukać odpowiedniego miejsca.
Następnego dnia odkrył jezioro.
Jako pierwsze jego uwagę przyciągnęło niewielkie, niskie wzgórze położone około ośmiu kilometrów w głąb lądu. Wyglądało na dobry punkt obserwacyjny i miejsce, w którym można rozbić obóz przynajmniej na jedną noc. Kiedy jednak dotarł do podnóża tego wzniesienia, z zaskoczeniem i zachwytem ujrzał, że kryje się tam płytkie jezioro o średnicy około ośmiuset metrów. Małe ujście na jego wschodnim krańcu odprowadzało wodę w kierunku morza. Okrążając zbiornik, odkrył, że od północy i zachodu zasilają go dwie rzeczki, a północny brzeg zajmuje płaskie, puste bagno.
Osłonięta wzgórzem woda była bardzo spokojna; wokół unosił się słodki zapach paproci, błota i szuwarów. Zaskrzeczały mewy, a nad powierzchnię jeziora wzleciała samotna czapla. W tym chronionym przed wiatrem zakątku panowało przyjemne ciepło. Zbudowanie niewielkiej tratwy i przepłynięcie tego małego odcinka wody nie zajęło mu dużo czasu.
Ze szczytu wzgórza spojrzał w głąb lądu; zobaczył pas niskich, zalesionych grzbietów, ciągnących się aż po horyzont. Odwrócił się do Akun i wskazał przed siebie.
– To droga, którą musimy iść.
Zostały dwa miesiące do końca lata, a to miejsce było odpowiednie na odpoczynek i regenerację sił.
– Zatrzymamy się tu na dziesięć dni – zarządził. – Potem ruszymy w głąb lądu.
Z westchnieniem ulgi Akun i dzieci zeszli ze wzgórza nad brzeg płytkiego jeziora.
Jezioro okazało się magicznym miejscem i Hwll z radością odkrył, że obfituje w zwierzynę. Wzgórze otaczało wodę niczym troskliwe ramię, a wokół paradowały zwierzęta, których nigdy wcześniej nie widzieli: łabędzie, para czapli, a nawet stado pelikanów brodzących przy brzegu. Na otwartym terenie za bagnami gleba była torfowa i porośnięta wrzosami. Pewnego ranka przegalopowało tamtędy stado dzikich koni, które wkrótce zniknęło wśród zalesionych grzbietów na północy. W rzekach Hwll łowił pstrągi i łososie, a jednego dnia nawet przepłynął na tratwie przez rzekę Solent i dotarł do basenów skalnych nad morzem, skąd wrócił z krabami i małżami, które wieczorem przyrządzili na ognisku.
Dzieci zaczęły odzyskiwać siły. Któregoś ranka Hwll z uśmiechem patrzył, jak Vata gania się z młodszym bratem w płytkiej wodzie przy brzegu.
– Moglibyśmy zostać tu na zimę – powiedziała Akun. – Jest mnóstwo jedzenia.
To była prawda; mogliby zbudować zimowe kwatery pod osłoną wzgórza. Ale Hwll pokręcił głową.
– Musimy iść dalej – odparł. – Musimy dotrzeć wyżej.
Wciąż nie mógł się pozbyć lęku przed straszliwą siłą morza.
– Wykończysz nas – sarknęła ze złością Akun. Ale zaczęła szykować się do dalszej drogi.
Koniec tej niezwykłej podróży był bliżej, niż mogli sądzić. Ale nie mieli dokończyć jej sami.
Przed opuszczeniem jeziora Hwll postanowił zbadać teren leżący bezpośrednio na północy, więc pewnego ranka ruszył w górę rzeki, w stronę pierwszego z niskich grzbietów, które widział ze wzgórza. Brzegi były niezbyt gęsto zadrzewione, a rzeka, szeroka zaledwie na dziewięć metrów, płynęła spokojnym nurtem. W sitowiu buszowało ptactwo rzeczne, pędy długich zielonych wodorostów falowały na wodzie, a tuż pod powierzchnią zastygła w bezruchu duża brązowa ryba. Idąc wzdłuż rzeki, Hwll pokonał osiem kilometrów, kiedy ku swemu wielkiemu zaskoczeniu znienacka natknął się na obozowisko.
Znajdowało się na polance przy brzegu i było złożone z dwóch niskich lepianek z błota, chrustu i trzciny. Pokryte darnią spadziste dachy zdawały się wyrastać z ziemi niczym dwa pokraczne grzyby. Do brzegu przywiązana była dłubanka.
Hwll stanął jak wryty. Nie widział ogniska, ale zdawało mu się, że czuje dym, jakby przed chwilą gdzieś się paliło. Obozowisko wyglądało na puste. Ostrożnie ruszył w stronę jednej z chat. I wtedy nagle dostrzegł niskiego, przygarbionego mężczyznę o wąsko osadzonych oczach, który bacznie śledził każdy jego ruch, ukryty w trzcinach piętnaście metrów dalej. W dłoniach trzymał łuk ze strzałą skierowaną prosto w serce Hwlla. Żaden z mężczyzn się nie poruszył.
Tep, właściciel obozu, już od pewnego czasu obserwował zbliżającego się intruza. Na wszelki wypadek, zanim zajął strategiczną pozycję, ukrył rodzinę w lesie, a chociaż mógł zabić Hwlla, postanowił najpierw przekonać się, co zamierza. Nigdy nie było wiadomo, czy nieznajomy nie okaże się w jakiś sposób przydatny.
Jak Hwll miał się przekonać, Tep był ostrożnym i przebiegłym myśliwym, ale były to jedyne dwie zalety jego charakteru.
Miał szczurzą twarz, wąskie oczy, długi nos, spiczasty podbródek, spiczaste zęby i włosy w niezwykłym kolorze marchewki. Poruszał się chwiejnym krokiem i miał jedną bardzo szczególną cechę dziedziczną: tak długie palce u nóg, że mógł nawet chwytać nimi małe przedmioty. Był podły, złośliwy bez powodu i niegodny zaufania. Jakiś czas temu on i jego rodzina mieszkali z grupą myśliwych dwadzieścia cztery kilometry na północny wschód od jeziora, ale po zaciekłej kłótni o podział mięsa po polowaniu – gdy w oczywisty sposób próbował oszukać innych – zostali wypędzeni. Tep był w tej okolicy wyrzutkiem i mało kto chciał się z nim zadawać. Ale Hwll nie miał o tym pojęcia.
Gdy intruz dał mu znak, że przybywa w pokoju, Tep nie opuścił łuku, tylko skinął mu głową, aby mówił.
W ciągu kilku następnych minut obaj mężczyźni odkryli, że chociaż mówią różnymi dialektami, to są w stanie się porozumieć, pomagając sobie gestykulacją, a Hwll, chcąc w miarę możności zapewnić sobie pomoc, opowiedział tej osobliwej postaci o swojej podróży.
– Jesteś sam? – zapytał Tep podejrzliwie.
– Mam kobietę i dwoje dzieci – odparł Hwll.
Tep powoli opuścił łuk. – Idź przodem – polecił. – Pójdę i zobaczę.
Pod koniec dnia Tep sprawdził nowo przybyłych i zdecydował, że rozsądnie będzie zaprzyjaźnić się z nieznajomym z północy. Miał syna, który pewnego dnia będzie potrzebował kobiety; może córka Hwlla się nada.
Kiedy zrozumiał, że Hwll szuka wzniesienia, jego wyrachowane oczy rozbłysły.
– Znam takie miejsce – zapewnił przybysza. – Jest tam wiele dolin pełnych zwierzyny, a nad nimi wzniesienie. – Gestem pokazał, że bardzo wysokie. – Wiele dni drogi stąd.
– Gdzie? – zapytał Hwll.
Tep wyraźnie się zamyślił.
– To daleko – powiedział w końcu – a podróż nie jest łatwa, ale mogę cię poprowadzić. – Urwał. – Najpierw ze mną zapoluj – zaproponował. – Wtedy wskażę ci drogę.
Hwll nie był pewien, czy powinien zaufać temu małemu człowiekowi, ale takiej oferty nie mógłby odrzucić żaden myśliwy. I rzeczywiście, po wielu dniach samotnych polowań, cieszył się, że znów ma towarzysza.
– Muszę dotrzeć na to wzniesienie przed zimą – powiedział.
– Obiecuję, że tak będzie – odparł Tep.
Tak rozpoczęła się osobliwa relacja między myśliwym z tundry i myśliwym z południowych lasów. Tep miał czworo dzieci. Jego pierwsza kobieta zmarła, więc wyruszył na zachód i porwał inną – ze spotkanej grupy myśliwych. Była wtedy młoda, ledwie wyrosła z wieku podlotka. Miała na imię Ulla i to ona urodziła mu dwoje z czwórki jego dzieci. Teraz była wychudłą kobietą o okrągłej twarzy, a w jej dużych brązowych oczach wiecznie czaiło się przerażone spojrzenie. Wszystkie dzieci były podobne do ojca: śmigały po lesie na nogach o długich palcach i łapały małe zwierzęta z dziką i przerażającą zręcznością.
Tep zamierzał za wszelką cenę zatrzymać przy sobie Hwlla i jego rodzinę, dopóki nie uzgodnią, że jeden z jego synów dostanie tę małą dziewczynkę. Choć był to zamiar podstępny, jego propozycja niosła ze sobą pewne korzyści dla przybyszów z północy. Gdy Hwll rozbił obozowisko na polanie, Tep zdradził mu lokalizację wszystkich najlepszych łowisk. Pewnego dnia zabrał go też kilka kilometrów na zachód wzdłuż brzegu morza, gdzie pokazał mu coś, czego jego nowy towarzysz nigdy wcześniej nie widział: ławicę ostryg. Niedługo potem nauczył Hwlla i jego syna, jak nurkować i odrywać je nożem od dna. Chłopiec nabrał takiej wprawy, że nazwali go Otter, czyli Wydra, jak te zwierzątka, które budują swoje domy pod wodą, i to imię do niego przylgnęło. Tej nocy obie rodziny ucztowały nad brzegiem jeziora, delektując się pstrągami, małżami i ostrygami, które połykali w całości, a na powierzchni czystej wody połyskiwały odbicia gwiazd. Rodzina z tundry jeszcze nigdy nie jadła tak dobrze, więc Akun ponownie zapytała:
– Może tu zostaniemy?
Ale Hwll pragnął ruszać dalej i następnego dnia przypomniał Tepowi o jego obietnicy wskazania im drogi do wzniesienia; jednak mały przebiegły myśliwy wciąż grał na zwłokę.
– Najpierw upolujmy jelenia – nalegał. – A potem pokażę ci wzniesienie.
Hwll nie miał ochoty dłużej zwlekać, w końcu jednak przystał na ten plan.
– Ale potem ruszymy, bo muszę znaleźć wzniesienie przed zimą – upierał się.
– Obiecuję – zapewnił go Tep. – Zapolujemy podczas pełni księżyca.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Hwll zgodził się na kolejne opóźnienie. Choć w tundrze był zręczny, widział wyraźnie, że w tych południowych lasach Tep jest lepszym myśliwym niż on.
W otwartej tundrze, gdzie było niewiele zwierzyny, mężczyźni polowali w grupach i całymi dniami podążali za swoją ofiarą, dopóki nie osłabła, by mogli ją zabić. Natomiast Tep polował samotnie, w lasach, gdzie zwierzyna była obfita i różnorodna. Sarny, szybkie dzikie konie, zające, kuropatwy, łabędzie i gęsi były łatwym łupem. Większe niebezpieczeństwo wiązało się z polowaniem na dziki i niedźwiedzie brunatne, a konkurencję dla myśliwego stanowiły tchórze, lisy, wilki, borsuki, gronostaje i łasice. Skraje polan porastały jeżyny i jałowiec. Były też grzyby i trawy. A ten przygarbiony mężczyzna o wąskiej twarzy znał się na tych wszystkich zwierzętach i roślinach. Wiedział, co jest jadalne i gdzie to znaleźć.
Miał też bardziej zróżnicowaną broń. W tundrze Hwll nosił tylko jedną włócznię oraz łuk i strzały, których groty o ostrych jak brzytwa ząbkowanych krawędziach wykonano ze starannie ociosanego krzemienia i przymocowano sznurkiem do trzonka. Ale broń Tepa miała wiele różnych grotów, każdy z nich przeznaczony na innego zwierza. Były gładsze, częściej o zaostrzonych krawędziach niż tylko spiczastym wierzchołku. Idealnie pasowały do wycięcia w trzonku, a niektóre groty włóczni miały wgłębienie, w którym można było wygodnie osadzić rękojeść. Włócznia, której używał do łowienia ryb, wyposażona była w kolce, aby ryba się nie ześliznęła. Jednak tym, co Hwll podziwiał najbardziej, były delikatne, lancetowate strzały, których Tep używał do polowania na lisy, aby nie uszkodzić futra.
Nie były to jedyne różnice. Ubrania Tepa, w przeciwieństwie do jego, były dobrze dopasowane i zszyte sznurkiem ze zwierzęcych jelit. Latem nosił tylko kaftan i przepaskę na biodra, a zimą wkładał dodatkowo długie nogawice. Ale umiał też przebierać się za lisa albo jelenia, a dla dopełnienia kamuflażu zakładał głowę zwierzęcia, aby zakryć twarz. Ulla wyplatała kosze z łoziny i pięknie rzeźbiła drewniane miski, przewyższające wszelkie wytwórcze starania Akun.
Choć Hwll o tym nie wiedział, był jednym z ostatnich przedstawicieli swego rodzaju. Gdy ciepłe lasy przesuwały się ku północy, paleolityczni myśliwi z tundry byli stopniowo wypierani przez bardziej wyrafinowanych mezolitycznych łowców takich jak Tep.
Do pełni księżyca zostało kilka dni, a Hwll postarał się dobrze ten czas wykorzystać. Uczył się od Tepa, jak robić lepszą broń i jak zastawiać sprytne pułapki w lesie, zaś Ulla pokazywała Akun, jak się wyplata kosze. Między obiema rodzinami narodziło się coś na kształt przyjaźni i Hwll musiał przyznać, że jak dotąd to spotkanie było dla niego źródłem korzyści.
Teraz każdej nocy, stojąc nad rzeką lub nad jeziorem, obaj mężczyźni obserwowali, jak księżyc na niebie, bogini wszystkich myśliwych, staje się większy i wspanialszy. Tę srebrzystą boginię czcili bardziej niż innych bogów – to przecież jej fazy wpływały na zachowanie zwierząt i czyż to nie przy jej świetle ludzie polowali długimi nocami?
Kolejne noce mijały, a gdy w końcu nastał czas pełni, myśliwi wiedzieli, że to wigilia ich polowania; nadeszła pora, by się przygotować i odprawić niezbędne rytuały na cześć bogini.
Na brzegu osłoniętego wzgórzem jeziora zapłonęło ognisko. Księżyc wzeszedł wysoko na nocnym niebie, a jego odbicie zalśniło w wodzie.
– Przybywa, żeby się napić – rzekł Tep, a patrząc na połyskujący w jeziorze srebrzysty dysk, rzeczywiście zdawało się, że bogini zanurkowała w jego toń, aby ugasić pragnienie.
Gdy dzieci przygotowały ognisko, obaj mężczyźni odprawili osobliwy, lecz bardzo ważny rytuał. Tep trzymał nad głową poroże zabitego przed rokiem jelenia i bardzo powoli tańczył wokół ognia, ściśle naśladując delikatny chód zwierzęcia, jego przystawanie, szybkie, nerwowe ruchy łba, gdy wietrzy niebezpieczeństwo. Podczas gdy Tep tak doskonale odgrywał rolę jelenia, a dzieci przyglądały mu się z podziwem, Hwll podążał za nim wokół ogniska, stawiając kroki z niezmierną ostrożnością, dokładnie tak, jak robiłby na prawdziwym polowaniu. Z najwyższą precyzją mężczyźni ćwiczyli każdy szczegół nadchodzących łowów – trafienie na ślad zwierzyny, podążanie jej tropem, a w końcu jej zastrzelenie i uśmiercenie – zaś kobiety i dzieci uważnie obserwowały każdy ich ruch. Rytuał ten miał na celu nie tylko uczenie dzieci technik polowania. Był także próbą generalną oraz magicznym zaklęciem odprawianym na oczach bogini księżyca po to, aby mieć pewność, że poznała ich pragnienia i że następnego dnia zapewni im pomyślny wynik łowów.
Tep tak znakomicie odgrywał swoją rolę, że miało się wrażenie, jakby naprawdę stał się jeleniem, przejął jego duszę i poddał się woli myśliwego. Obaj mężczyźni rozumieli, że podczas tego rytuału przyrzekają bogini księżyca ducha jelenia, którego upolują następnego dnia, a ona przyjmuje ich dar, oddając im w zamian ciało zwierzęcia: niczego nie pozostawiono przypadkowi. Po zakończeniu tej ceremonii cała grupka ucichła z poczuciem, że doświadczyli ważnej i starożytnej magii, podczas gdy wokół nich trzaskał ogień, a księżyc kontynuował swą cichą podróż po niebie.
Następnego ranka, kilka kilometrów w górę rzeki, Hwll i Tep, którym towarzyszył starszy syn Tepa, szczupły i zręczny dziesięciolatek, wytropili i zabili wspaniałego byka. Zanieśli zdobycz do obozowiska Tepa, gdzie obie kobiety starannie ją oskórowały, odcięły mięso od kości i zebrały krew do skórzanego worka. Tej nocy mogli ucztować, ale większość mięsa zamierzali zachować, krojąc je w pasy i susząc na słońcu. Na zawczasu przygotowanych płytkich tacach z wodą morską, którą pozostawili do odparowania, powstała sól, którą teraz posypali mięso, aby je zakonserwować. Dzięki tej przezorności mięso mogło przetrwać całe tygodnie.
Jednakże przed ucztą mężczyźni musieli odprawić drugą, równie istotną ceremonię. Po oddzieleniu mięsa od kości kobiety wręczyły im skórę. Do jej wnętrza włożyli serce jelenia, a resztę wypełnili kamieniami, po czym zszyli całość. Następnie przenieśli jelenia do dłubanki, a gdy wzeszedł księżyc, powiosłowali w dół rzeki, w stronę jeziora.
Kiedy dotarli do jego spokojnych wód, było już ciemno, a księżyc stał wysoko na niebie. W milczeniu wypłynęli na środek i tam wyrzucili za burtę obciążoną skórę, która natychmiast poszła na dno.
– Teraz księżyc może jeść i pić – powiedział z szacunkiem Hwll, po czym zawrócili dłubankę i powiosłowali w górę rzeki, gdzie czekała ich własna uczta.
Mięso jelenia należało do nich, lecz jego fizyczna forma i duch należały do bogini księżyca, która zapewniła im udane polowanie.
Tej nocy obie rodziny najadły się do syta. Nad rzeką unosił się zapach soczystego, pieczonego mięsa, a kiedy Hwll patrzył na swoje wesoło dokazujące dzieci i zadowoloną żonę, poczuł pokusę, by nie iść nigdzie dalej. Ale później w nocy, kiedy wtulił się w ciepło wciąż wspaniałego ciała Akun, przyrzekł sobie:
– Znajdę wzniesienie. I też będzie nam się dobrze żyło.
Z samego rana Tep podszedł do Hwlla z poważną miną. Nadszedł czas, aby spełnił obietnicę i wskazał im drogę w głąb lądu. Hwll zastanawiał się, jakiego podstępu spróbuje tym razem przebiegły myśliwy.
Jednak Tep przeszedł od razu do rzeczy.
– Twoja córka. Chcę ją dla mojego chłopca – oświadczył. – Jeśli ją oddasz, wskażę ci drogę do wzniesienia.
Hwll się zastanowił. Tep złamał słowo, ale mogło się trafić gorzej. Na pewnym etapie i tak trzeba będzie oddać córkę jakiemuś mężczyźnie, a syn Tepa był dobrym myśliwym.
– Zaprowadź nas tam – odrzekł – a jeśli będzie tak, jak mówisz, to dostanie dziewczynę.
Po stosownym namyśle Tep przystał na ten warunek i następnego dnia obie rodziny wyruszyły w górę rzeki. Tep prowadził ich w spokojnym tempie.
To była dobra ziemia. Cofające się w ciągu milionów lat wody zostawiły po sobie na tej rozległej, żwirowej równinie żyzną glebę aluwialną. W trakcie wspólnej wędrówki Tep przechodził samego siebie, łowiąc dla nich ryby: pstrągi, smaczne węgorze, okonie, szczupaki i lipienie o delikatnym smaku. Wydawał się zdeterminowany, by zadowolić swoich nowych przyjaciół.
Hwlla martwiła tylko jedna rzecz – poruszali się w bardzo wolnym tempie, pokonując zaledwie osiem kilometrów dziennie. Było już późne lato. Czy dotrą na miejsce przed nadejściem zimy? Wiele razy pytał o to ich małego przewodnika.
Ale ilekroć słyszał to pytanie, Tep tylko się uśmiechał i kręcił głową.
Przez pięć dni wędrowali w górę rzeki w iście ślimaczym tempie. Piątego dnia znaleźli się w szerokiej, płytkiej dolinie pomiędzy łagodnie opadającymi grzbietami. Jednak te wzgórza nie wydawały się Hwllowi dostatecznym wzniesieniem, więc poczuł się zdumiony, gdy Tep znienacka oznajmił:
– Oto miejsce, gdzie spotyka się pięć rzek.
I wtedy Hwll to zobaczył, na wprost przed sobą.
Wyglądało to tak, jakby z ziemi wydobyto ogromną misę o średnicy wielu kilometrów, tworząc rozległy system lasów i bagien otoczony wzgórzami od wschodu, zachodu i północy. Nawet z miejsca, gdzie stali, widział, jak pokaźne i strome były te grzbiety. W jednym miejscu wznosiła się ostra skarpa; w innym imponujące zbocze. Nieco na prawo od środka tego układu, od krawędzi wzniesienia w stronę niecki, wysuwało się pojedyncze zalesione wzgórze, a za nim Hwll ujrzał wejście do jednej z kilku dolin przecinających ten wyżynny krajobraz.
– Są trzy doliny – wyjaśnił Tep. – Na zachodzie, północy i północnym wschodzie. – Wskazywał wejścia do każdej z nich. – Tamten pagórek – pokazał na zalesiony teren w pobliżu środka – strzeże wejścia do północnej doliny, najmniejszej z całej trójki. Z każdej doliny wypływa rzeka, z tym że w zachodniej są dwie. Łączą się w pobliżu wejścia do doliny. – Wykonał zamaszysty ruch ręką. – Tam na dole łączą się wszystkie rzeki, a potem tworzą wielką pętlę na południowym zachodzie.
Hwll widział, jak płynąca woda zatacza wielki łuk w pobliżu środka niecki, po czym kieruje się w ich stronę.
– Piąta rzeka dołącza z zachodu – dokończył Tep. – To wygląda tak – położył lewą rękę na ziemi, wnętrzem dłoni do góry, rozczapierzając wszystkie pięć palców – jak ludzka dłoń. My jesteśmy tu. – Wskazał na swój nadgarstek.
Ta analogia była idealna.
– A wzniesienie? – zapytał z przejęciem Hwll.
– Masz je przed sobą. – Tep pokazał na ogromne grzbiety. – Wystarczy wejść na północny grzbiet, tam cały teren stanowi wzniesienie. Tak rozległe, że możesz przemierzać je całymi dniami.
I tak też się okazało, gdy dwie godziny później obaj mężczyźni stanęli na szczycie północnego grzbietu, jakieś czterdzieści pięć metrów nad dnem doliny. Przepiękna panorama roztaczała się we wszystkich kierunkach, ale Hwlla najbardziej urzekł widok na północ. Jak okiem sięgnąć rozciągał się tam gigantyczny płaskowyż wysokiego, lekko zalesionego terenu. Tylko wiatr cicho szumiał nad tą ogromną, pustą przestrzenią. Szeroka twarz Hwlla rozjaśniła się w uśmiechu. Nareszcie: właśnie tego pragnął. Był pewien, że nawet gdyby morze przedarło się przez klify i zalało nizinę, po której podróżowali, nigdy nie zdoła zniszczyć tego ogromnego płaskowyżu. Byli bezpieczni.
Odwrócił się, żeby spojrzeć na rzeki przecinające bagnisty teren w dole i na dostojnie unoszące się na ich wodach łabędzie.
– Tutaj zostanę – powiedział.
Znalazł Sarum.
Tym wielkim płaskowyżem, do którego dotarli, była Równina Salisbury, ogromne, puste wzniesienie, na którym spotykają się wszystkie naturalne drogi lądowe południowej Anglii. Z tej pofałdowanej wyżyny rozciągają się długie grzbiety prowadzące na południowy zachód, wschód i północ, a wśród nich, daleko na północy, biegnie część wielkiego grzbietu jurajskiego, którym Hwll rozpoczął swą podróż z tundry. Na wschodzie ciągnął się inny grzbiet, który myśliwy także napotkał już na swej drodze: stał bowiem na jego krańcu, w miejscu, gdzie morze przecięło go jak nóż, tworząc Cieśninę Kaletańską. Te i inne grzbiety wzgórz, ciągnące się setkami kilometrów przez całą wyspę, schodziły się do wielkiego, centralnego węzła, jakim jest Równina Salisbury.
Hwll patrzył na to z nabożnym podziwem.
– Zupełnie jak morze – wymamrotał. – Ta ziemia wygląda jak morskie fale.
Byłby zdumiony, wiedząc, jak bliskie prawdy było jego stwierdzenie. Geologia Równiny Salisbury nie jest bowiem przesadnie skomplikowana. Około sześćdziesięciu pięciu milionów lat temu ta równina i większa część południowej Brytanii znajdowały się pod wodą, a później, kiedy morze opadło w tak zwanym okresie kredowym, grzbiety pokryła imponująca warstwa kredy, miejscami o grubości od kilkudziesięciu do kilkuset metrów, osiadając na starszym szelfie z wapienia jurajskiego. To właśnie ta kreda tworzy glebę na wzniesieniach. Jednakże ostatnio – czyli mniej więcej w ciągu ostatnich dwóch milionów lat – wiatr i woda działające w czasie kolejnych długich epok lodowcowych przeplatanych okresami ciepła wytworzyły na kredzie bardzo cienki i bardzo delikatny osad ziemny. To właśnie w nim wyrosły drzewa, na które patrzył Hwll. W żyznej, płytkiej ziemi Równiny Salisbury.
Obecnie ta kraina była bezludna. Jednakże Hwll nie był pierwszym człowiekiem, który do niej trafił. Przez ćwierć miliona lat łowcy od czasu do czasu zamieszkiwali ten płaskowyż i doliny poniżej, przemierzali je wzdłuż i wszerz, pozostawiając we wciąż zmieniającej się glebie drobne ślady swojej bytności – groty strzał, kości zwierząt – a potem to miejsce znów pustoszało. Tamci przybysze też doceniali korzyści, jakie oferowało to małe skupisko dolin.
– Miejsce jest takie, jak mówiłeś – zauważył sucho Hwll. Wiedział już, że przebiegły mały myśliwy celowo wprowadził go w błąd, twierdząc, że trudno trafić w to miejsce. Było jasne, że sam z łatwością by je odkrył, idąc po prostu w górę rzeki. Nic dziwnego, że Tep tak powoli prowadził ich na północ! Ale choć został oszukany, Hwll pamiętał o złożonej obietnicy i wiedział, że nic nie zyska na kłótni z jedynym łowcą, jakiego spotkał, odkąd opuścił tundrę.
– Kiedy nadejdzie czas – powiedział, mając na myśli moment, w którym dziewczynka osiągnie dojrzałość – twój syn może po nią przyjść. – I z tymi słowy zawrócił do doliny poniżej.
Następnego dnia gruntownie zbadał okolicę, zwracając szczególną uwagę na wzgórze chroniące wejście do północnej doliny. Wznosiło się stromo, stercząc z krawędzi wysokiego kredowego grzbietu niczym posterunek wartowniczy. Ze szczytu roztaczał się przepiękny widok we wszystkich kierunkach, a niżej teren opadał łagodnie w kierunku rzeki.
– Myślę, że to jest to miejsce – powiedział do Akun, a ona skinęła głową. Zatem po południowo-zachodniej stronie wzgórza, zwróconej ku miejscu, gdzie spotykało się pięć rzek, razem zbudowali swoje schronienie. Umiejscowili je w niewielkim zagłębieniu – za nim znajdował się pagórek, a przed nim skrawek ziemi, co zapewniało im całkowitą ochronę przed wiatrem, a jednocześnie niezrównany widok. Dodatkową osłonę stanowiła plątanina karłowatych drzew.