Sarum. Powieść o Anglii. Tom 1 - Edward Rutherfurd - ebook

Sarum. Powieść o Anglii. Tom 1 ebook

Edward Rutherfurd

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sarum to epicka powieść, która ukazuje burzliwą historię Anglii na przestrzeni dziesięciu tysięcy lat.

Fabuła opiera się na dziejach miasta Salisbury oraz rodzin: Porteusów, Wilsonów, Shockleyów, Masonów, Godfreyów, Moodych i Barnikelów, które symbolizują zmieniający się charakter Wielkiej Brytanii. Książka przedstawia lata zamętu, tyranii, namiętności i dobrobytu, śledząc bieg angielskiej historii oraz siły społeczne i polityczne, które ukształtowały jej społeczeństwo. W miarę jak losy tych rodzin i ich fortuny przeplatają się przez wieki, ich dalsze przeznaczenie oferuje fascynujący wgląd w przyszłość.

Sarum to wciągająca kronika historyczna, pełna walki, przygód, głębokich dramatów ludzkich, a przede wszystkim – to znakomite dzieło narracyjne, które mistrzowsko oddaje potęgę opowiadania historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 747

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Podziękowania

Jestem głę­boko wdzięczny wymie­nio­nym niżej oso­bom, eks­per­tom w swo­ich dzie­dzi­nach, któ­rzy z wielką życz­li­wo­ścią i cier­pli­wo­ścią czy­tali różne czę­ści niniej­szej książki i je popra­wiali. Odpo­wie­dzial­ność za wszel­kie błędy pono­szę wyłącz­nie ja sam. Te osoby to: dr J.H. Bet­tey z Uni­wer­sy­tetu w Bri­stolu; pan Desmond Bon­ney z Royal Com­mis­sion on the Histo­ri­cal Monu­ments of England; pani Ali­son Bor­th­wick, była pra­cow­nica działu arche­olo­gicz­nego Wilt­shire County Coun­cil Library and Museum Service; dr John Chan­dler, admi­ni­stra­tor badań lokal­nych z Wilt­shire County Coun­cil Library and Museum Service; pani Suzanne Eward, biblio­te­karka i kustoszka dowo­dów tytułu wła­sno­ści kate­dry w Salis­bury; pan David A. Hin­ton z Uni­wer­sy­tetu w Southamp­ton; dr T.B. James z King Alfred’s Col­lege of Higher Edu­ca­tion w Win­che­ster; pan K.H. Rogers, archi­wi­sta hrab­stwa i admi­ni­stra­tor doku­men­ta­cji die­ce­zjal­nej w Radzie Hrab­stwa Wilt­shire; pan Roy Spring, kie­row­nik robót przy kate­drze w Salis­bury.

Podzię­ko­wa­nia należą się także nastę­pu­ją­cym oso­bom, które na różne spo­soby udzie­lały mi cen­nej pomocy i rad: Prze­wie­leb­nemu Joh­nowi Austi­nowi Bake­rowi, bisku­powi Salis­bury; Wie­leb­nemu Dok­to­rowi Syd­ney­owi Evan­sowi, dzie­ka­nowi Salis­bury w sta­nie spo­czynku; panu Davi­dowi Alga­rowi; pani S.A. Cross, byłej pra­cow­nicy Museum of the Wilt­shire Archa­eolo­gi­cal and Natu­ral History Society; pani Eli­za­beth God­frey; baro­ne­towi sir Westro­wowi Hulse’owi; pani Ali­son Camp­bell Jen­sen; dr. P.H. Robin­so­nowi, kusto­szowi Museum of the Wilt­shire Archa­eolo­gi­cal and Natu­ral History Society; panu Pete­rowi R. Saun­der­sowi, kusto­szowi Salis­bury and South Wilt­shire Museum; pań­stwu H.S. Tay­lor-Young; pani Jane Wal­ford.

Jestem wdzięczny dyrek­to­rowi Wilt­shire County Coun­cil Library and Museum Service za to, że łaska­wie pozwo­lił, aby jego biblio­teka stała się moim dru­gim domem na okres ponad trzech lat, a także pra­cow­ni­kom biblio­teki w Salis­bury za nie­zwy­kle cenną pomoc.

Nie­wy­mowna wdzięcz­ność należy się pani Mar­ga­ret Hun­ter oraz per­so­ne­lowi Saxon Office Servi­ces w Sha­ftes­bury za ich nie­za­wodną pomoc i dobry humor pod­czas prze­pi­sy­wa­nia na maszy­nie i cią­głego popra­wia­nia ręko­pisu.

Mia­łem ogromne szczę­ście, że zna­la­złem agentkę Gill Cole­ridge z Anthony Sheil Asso­cia­tes oraz dwie redak­torki Rosie Che­etham z Cen­tury Hut­chin­son i Betty Pra­sh­ker z Crown Publi­shers, które od początku wie­rzyły w ten pro­jekt i nie szczę­dziły mi pomocy ani słów zachęty.

Jestem głę­boko wdzięczny mojej żonie Susan za cier­pli­wość, mojej matce za bez­in­te­re­sowną pomoc oraz Czci­god­nej Dia­nie Mak­gill za gościn­ność.

Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się pani Ali­son Bor­th­wick za jej fachowe mapy i ilu­stra­cje.

Na koniec pra­gnę wyra­zić naj­więk­szy dług wdzięcz­no­ści, jaki mam wobec dr. Johna Chan­dlera, któ­rego książka Endless Street otwo­rzyła mi drzwi do histo­rii Salis­bury i stała się moją nie­od­łączną towa­rzyszką. Przez ponad trzy lata z nie­słab­nącą cier­pli­wo­ścią i uprzej­mo­ścią pro­wa­dził mnie do celu, a bez jego życz­li­wej pomocy i facho­wych porad ta książka nie mogłaby powstać.

Nowy wstęp

Trzy­dzie­ści lat póź­niej.

Rok 1987 był dla mnie ważny z dwóch powo­dów.

Po pierw­sze, wła­śnie wtedy uka­zało się Sarum, a ogromny suk­ces tej książki cał­ko­wi­cie zmie­nił moją karierę zawo­dową. Po dru­gie zaś, uro­dził się mój syn i to szczę­śliwe wyda­rze­nie cał­ko­wi­cie odmie­niło moje życie.

Jed­nak powsta­wa­nie Sarum samo w sobie oka­zało się pro­ce­sem dość stre­su­ją­cym. Książka była ambitna, co, mam nadzieję, odkry­je­cie i z czym się zgo­dzi­cie. Z róż­nych powo­dów ogra­ni­czały nas ter­miny – doty­czące druku, zobo­wią­zań pra­so­wych i pro­mo­cji. Książka została wydana przez nowe bry­tyj­skie wydaw­nic­two nale­żące do mał­żeń­stwa, które wło­żyło w nie wszyst­kie swoje zasoby. Pomi­ja­jąc więc mój wła­sny los, cał­ko­wi­cie zależny od suk­cesu tej książki, mia­łem świa­do­mość wiel­kiego ryzyka finan­so­wego, jakie podej­mo­wali moi wydawcy. Książka była bar­dzo długa, a my byli­śmy bar­dzo spóź­nieni. Osta­teczne poprawki zostały wpro­wa­dzone w dru­karni, jakby to była dzie­więt­na­sto­wieczna powieść!

Aż nad­szedł dzień publi­ka­cji, któ­rym byłem prze­ra­żony. Pre­miera odbyła się w pogodny czerw­cowy dzień w Salis­bury – w samym Sarum – uko­cha­nym miej­scu moich naro­dzin i wcze­snego dzie­ciń­stwa, miej­scu, do któ­rego zawsze wra­ca­łem i będę wra­cał po duchową odnowę. Kiedy ze śre­dnio­wiecz­nego rynku wsze­dłem do głów­nej księ­garni, ujrza­łem pię­trzące się wysoko egzem­pla­rze swo­jej książki. Nie mówię jed­nak o jed­nym sto­sie. Moi cudowni wydawcy, w akcie mar­ke­tin­go­wego geniu­szu, zamó­wili dla Sarum sześć róż­nych okła­dek, z któ­rych każda przed­sta­wiała inny okres histo­ryczny w tej obej­mu­ją­cej dzie­sięć tysięcy lat opo­wie­ści. Przy­go­to­wano więc sześć ogrom­nych sto­sów ksią­żek do pod­pi­sa­nia, wystawę w witry­nie i nie tylko. To samo cze­kało na mnie także w innych księ­gar­niach w Salis­bury, do któ­rych mnie zapro­szono.

Na widok tych sto­sów ksią­żek nie zare­ago­wa­łem rado­ścią i pod­eks­cy­to­wa­niem, jak można by przy­pusz­czać, ale prze­ra­że­niem. Byłem prze­cież debiu­tu­ją­cym auto­rem. A co, jeśli te wszyst­kie egzem­pla­rze się nie sprze­da­dzą? Nie wie­rzy­łem, że to się uda. Wrócą do wydaw­nic­twa. Będę skoń­czony. A moi biedni wydawcy? Poświę­cili wszystko, co posia­dali. Czy wła­śnie ich zruj­no­wa­łem?

Jakoś dałem sobie radę, ale po popo­łu­dnio­wym stra­chu przy­szło wie­czorne upo­ko­rze­nie. Impreza inau­gu­ra­cyjna odbyła się na tere­nie Cathe­dral Close, w śre­dnio­wiecz­nej auli. Mogłaby to być scena z Harry’ego Pot­tera. Zgro­ma­dziło się tam kil­ka­set osób. Wygło­szono uprzejme prze­mowy. Ja także sta­ran­nie przy­go­to­wa­łem kilka słów i gdy przy­szła moja kolej, by coś powie­dzieć, wszystko poszło dobrze. Potem jed­nakże nastą­pił punkt pro­gramu, o któ­rym nikt mnie nie uprze­dził, a może miała to być nie­spo­dzianka. Znie­nacka z tyłu sali wyło­niło się sze­ścioro akto­rów i akto­rek z teatru Salis­bury Play­ho­use: trzej męż­czyźni, trzy kobiety. Każde z nich nosiło strój z innego okresu histo­rycz­nego. Usta­wili się przede mną w rów­nym rzę­dzie, a na sali zapa­dła cisza.

– Jeste­śmy boha­te­rami two­jej książki, panie – oznaj­mił jeden z nich. – Powiedz nam, kim jeste­śmy.

A ja, spa­ni­ko­wany i zbity z tropu autor sto­jący przed salą pełną ludzi, patrzy­łem na nich z prze­ra­że­niem i pustką w gło­wie. Na szczę­ście nie cał­ko­witą. Prze­brną­łem przez to, a kiedy popraw­nie ziden­ty­fi­ko­wa­łem jed­nego z boha­te­rów, wszy­scy wyda­wali się zado­wo­leni. Jed­nak przez te parę chwil włos mi się jeżył na gło­wie.

Z pew­no­ścią to nerwy spra­wiły, że tam­ten dzień wydał mi się o wiele więk­szą kata­strofą, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Nie mogło pójść aż tak źle, skoro następ­nego popo­łu­dnia, kiedy pod­pi­sy­wa­łem książki przy sto­liku w osiem­na­sto­wiecz­nym cen­trum han­dlo­wym, w kolejce wycho­dzą­cej aż na ulicę cze­kało ponad sto osób. Wtedy zda­łem sobie sprawę, że Sarum się sprzeda.

Nie wszystko jed­nak szło jak po maśle. Nie­spo­dzie­wa­nie, mniej wię­cej w tym samym cza­sie, w Wiel­kiej Bry­ta­nii ogło­szono przed­ter­mi­nowe wybory. Pamię­tam, jak pew­nego desz­czo­wego dnia, gdy razem z moim nie­stru­dzo­nym dyrek­to­rem ds. reklamy przy­je­cha­li­śmy do jed­nego z miast na pół­nocy kraju, oka­zało się, że każdy słup ogło­sze­niowy, na któ­rym miały wisieć pla­katy rekla­mu­jące Sarum, został zare­kwi­ro­wany przez taką czy inną par­tię poli­tyczną. Naj­wy­raź­niej miały one głęb­sze kie­sze­nie niż my!

Przy innej oka­zji nabruź­dziła nie­prze­wi­dy­walna angiel­ska pogoda. W paź­dzier­niku 1987 roku mia­łem opro­wa­dzić grupę zagra­nicz­nych dzien­ni­ka­rzy po oko­li­cach Sarum, a tak się zło­żyło, że wła­śnie poprzed­niej nocy przez Wielką Bry­ta­nię prze­to­czyła się jedna z naj­po­tęż­niej­szych od kilku stu­leci burz. Gdy nasz auto­bus jechał przez West Coun­try, wszę­dzie leżały powa­lone drzewa i poła­mane gałę­zie. W końcu jed­nak dotar­li­śmy do Sto­ne­henge. Wszy­scy wysie­dli i zebrali się przed kamie­niami, a wtedy ja, pró­bu­jąc popra­wić nastrój po tru­dach podróży, wska­za­łem na sta­ro­żytne, poprzew­ra­cane kamie­nie i nie­mą­drze zauwa­ży­łem: „Przede wszyst­kim, panie i pano­wie, muszę prze­pro­sić za szkody, jakie wyrzą­dziła tu burza”. Nikt się nie zaśmiał. Ani nie uśmiech­nął. Wszy­scy skrzęt­nie zapi­sali moje słowa. Dosta­łem poży­teczną nauczkę: ni­gdy, przeni­gdy nie żar­tuj, jeśli publicz­ność nie składa się z rodzi­mych użyt­kow­ni­ków two­jego języka.

Pomimo tych drob­nych trud­no­ści Sarum się naro­dziło. Mie­li­śmy szczę­ście i wkrótce książka stała się kra­jo­wym, a póź­niej także mię­dzy­na­ro­do­wym best­sel­le­rem. Moi wydawcy nie zostali zruj­no­wani – wręcz prze­ciw­nie. Sprze­daż trwa nie­prze­rwa­nie i do tej pory osią­gnęła poziom ponad dwóch milio­nów egzem­pla­rzy na całym świe­cie. Kilka lat temu zaś spo­tkały mnie zaszczyt i radość, gdy pasaż odcho­dzący od śre­dnio­wiecz­nego rynku w Salis­bury otrzy­mał nazwę Ruther­furd Walk w uzna­niu tej małej przy­sługi, jaką odda­łem mia­stu. Wie­rzę, że na wielu ludzi – tak samo jak na mnie – Salis­bury, ze swoją strze­li­stą iglicą i pre­hi­sto­ryczną sce­ne­rią, działa niczym magnes repre­zen­tu­jący kul­tu­rowe i gene­tyczne korze­nie tych wszyst­kich, któ­rych przy­ciąga do sie­bie z całego świata i któ­rym każe tu powra­cać.

Ale tam­tego roku w moim życiu nastą­piły jesz­cze jedne naro­dziny, które nie tylko stały się dla mnie źró­dłem nawet więk­szej rado­ści, ale też dały mi coś, co pomo­gło mi upo­rać się ze stre­sem i napię­ciem zwią­za­nymi z publi­ka­cją Sarum: ćwi­cze­nia odde­chowe. Mam na myśli tech­niki oddy­cha­nia pod­czas porodu. W dzi­siej­szych cza­sach pozna­jemy je także my, mężo­wie. A cza­sem musimy się ich uczyć za nasze żony…!

W 1987 roku moja żona miała pracę wyma­ga­jącą wielu dłu­gich spo­tkań. Kochała to, co robiła, i nio­sła pomoc ogrom­nej rze­szy ludzi. Nie­stety, w związku z tym czę­sto spóź­niała się na zaję­cia z oddy­cha­nia, a cza­sami je opusz­czała – ale ja ni­gdy.

Już wcze­śniej poma­gały mi łago­dzić stres, kiedy „rodziło” się Sarum. Dla­tego gdy w sierp­niu tam­tego roku mój syn dość nagle posta­no­wił przyjść na świat i czym prę­dzej poje­cha­li­śmy do szpi­tala, a moja żona spy­tała mnie z lek­kim nie­po­ko­jem: „Pamię­tasz, jak to było z tym oddy­cha­niem?”, mogłem z cał­ko­witą pew­no­ścią sie­bie powie­dzieć: „Nie martw się o nic. Ty zaj­mij się dziec­kiem, a ja odpra­cuję oddy­cha­nie!”.

Poród prze­biegł szybko i bez­pro­ble­mowo, a nie­długo potem wraz z żoną mogli­śmy zabrać małego na pierw­szą z wielu wypraw do Sarum.

Edward Ruther­furd

marzec 2018

Przedmowa

Nazwa Sarum

Słowo „Sarum” jest, ści­śle rzecz bio­rąc, nie­do­kładną inter­pre­ta­cją skrótu sto­so­wa­nego przez śre­dnio­wiecz­nych skry­bów do zapi­sy­wa­nia nazwy miej­sco­wo­ści zwa­nej Salis­bury.

Jed­nak ta błęd­nie odczy­tana nazwa spodo­bała się ludziom i ter­minu „Sarum” używa się w piśmie, a praw­do­po­dob­nie także w mowie, od sied­miu­set pięć­dzie­się­ciu lat, w odnie­sie­niu do mia­sta, die­ce­zji i obszaru Salis­bury.

Dla przej­rzy­sto­ści posta­no­wi­łem, że w niniej­szej powie­ści ter­min „Sarum” będzie odno­sił się do mia­sta i bez­po­śred­nich jego oko­lic. Opi­su­jąc poszcze­gólne osady i mia­sta na tym tere­nie, uży­wa­łem nazw, jakie nosiły one w cza­sach, o któ­rych mowa w nar­ra­cji – Sorvio­du­num w cza­sach rzym­skich, Saris­be­rie w nor­mań­skich, a Salis­bury w póź­niej­szych. Stare Sarum to nazwa wła­sna pier­wot­nego grodu i jako taka jest uży­wana w sto­sow­nym kon­tek­ście.

Powieść Sarum

Sarum to powieść i postrze­ga­nie tej książki w inny spo­sób byłoby błę­dem.

Rodziny Por­teu­sów, Wil­so­nów, Shoc­kleyów, Maso­nów, God­freyów, Moodych i Bar­ni­ke­lów zostały zmy­ślone, podob­nie jak ich rola we wszyst­kich opi­sa­nych wyda­rze­niach.

Jed­nak przed­sta­wia­jąc histo­rię tych wyima­gi­no­wa­nych rodzin na prze­strzeni wie­ków, sta­ra­łem się, na ile to moż­liwe, umie­ścić je wśród osób i wyda­rzeń, które albo naprawdę ist­niały, albo mogły ist­nieć.

W roz­dzia­łach, któ­rych akcja toczy się w cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych, pozwo­li­łem sobie na swo­bodę w wybo­rze dat i pewne skon­den­so­wa­nie roz­woju wyda­rzeń, ale zro­bi­łem to zgod­nie z radami moich życz­li­wych eks­per­tów.

Czy­tel­nik zechce jed­nak zauwa­żyć, że jako datę oddzie­le­nia się wyspy Bry­ta­nii od kon­ty­nentu euro­pej­skiego podaje się zwy­kle okres pomię­dzy 9000–6000 lat p.n.e.

O prak­ty­kach reli­gij­nych, astro­no­micz­nych i budow­la­nych w Sto­ne­henge nie można powie­dzieć niczego pew­nego, dla­tego pozwo­li­łem sobie doko­nać wła­snego wyboru spo­śród wielu pro­po­no­wa­nych teo­rii.

Ponadto gdzie­nie­gdzie w tek­ście zamiesz­czam infor­ma­cje histo­ryczne, które mogą uła­twić orien­ta­cję czy­tel­ni­kom nie­za­zna­jo­mio­nym z dzie­jami Anglii. Nie sta­no­wią one szcze­gó­ło­wych rela­cji kro­ni­kar­skich i nie pró­bują za takie ucho­dzić. Są to jedy­nie dro­go­wskazy.

Topografia i Avonsford

Wokół Sarum jest tak wiele wio­sek, gro­dzisk i innych obiek­tów natu­ral­nych, że dla unik­nię­cia nie­ja­sno­ści uzna­łem za konieczne wpro­wa­dze­nie jed­nej zmiany doty­czą­cej tego terenu. Wio­ska Avons­ford nie ist­nieje. Sta­nowi ona zle­pek miejsc i budyn­ków z całej oko­licy, który umie­ści­łem – gdzieś – w doli­nie rzeki Avon bie­gną­cej na pół­noc od Salis­bury; dla wygody nar­ra­cyj­nej nazwa­łem ją doliną Avonu. Czy­tel­ni­ków może zain­te­re­so­wać fakt, że niżej wymie­nione obiekty, które umie­ści­łem w Avons­ford, ist­nieją albo ist­niały w pro­mie­niu kilku kilo­me­trów od Salis­bury: gospo­dar­stwo z epoki żelaza, rzym­ska willa, pola zwane Rajem i Czyść­cem, labi­rynt miz-maze, wały ziemne, sadzawki do poje­nia owiec, folu­sze, gołęb­niki, majątki ziem­skie, kościoły z ław­kami skrzyn­ko­wymi.

Jeżeli inne lokalne miej­sco­wo­ści nosiły różne nazwy w róż­nych okre­sach, wybra­łem te naj­bar­dziej znane – jak w przy­padku Gro­vely Wood i Cla­ren­don Forest. Long­ford wydaje się poło­żone nieco bli­żej Cla­ren­don, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści.

Nazwy ulic w Salis­bury rów­nież zmie­niały się z bie­giem czasu, posta­no­wi­łem jed­nak nie mącić czy­tel­ni­kom w gło­wie tymi infor­ma­cjami.

Pozo­stałe miej­sca poja­wia­jące się w powie­ści – Salis­bury, Chri­st­church, Wil­ton, Stare Sarum – zostały opi­sane zgod­nie z rze­czy­wi­sto­ścią.

Nazwiska i pochodzenie rodów

Jeśli cho­dzi o fik­cyjne rodziny wystę­pu­jące w tej histo­rii, to Wil­son, Mason i God­frey są nazwi­skami pospo­li­tymi, które można zna­leźć w nie­mal każ­dym angiel­skim mie­ście. Podane w powie­ści pocho­dze­nie dwóch pierw­szych jest takie jak uzna­wane powszech­nie; pocho­dze­nie nazwi­ska rodu God­freyów z Avons­ford zostało zmy­ślone, lecz zgod­nie ze spo­so­bem, w jaki nazwi­ska są wywo­dzone od swych nor­mań­skich ory­gi­na­łów.

Tak się składa, że kilka wie­ków temu w Salis­bury żył praw­dziwy God­frey, który został bur­mi­strzem mia­sta, a jego rodzina, o innym pocho­dze­niu, poja­wia się na krótko w naszej histo­rii i jest wyraź­nie odróż­niona od rodziny fik­cyj­nej.

Shoc­kley jest nazwi­skiem rzad­szym, a jego podane przeze mnie pocho­dze­nie wydaje się praw­do­po­dobne.

Jeśli cho­dzi o pocho­dze­nie znacz­nie rzad­szego nazwi­ska Bar­ni­kel, to wywo­dzi się ono z angiel­skiego folk­loru, ale sam chęt­nie wie­rzę w takie wyja­śnie­nie. Nazwi­sko Por­teus spo­tyka się czę­ściej na pół­nocy – czę­sto w brzmie­niu Por­te­ous. Jego rzym­skie pocho­dze­nie zostało wymy­ślone. Ist­nie­nie nazwisk nie sięga, nie­stety, tak daleko wstecz.

W prze­ci­wień­stwie do rodzin. W ciągu ostat­nich dzie­się­cio­leci histo­rycy i arche­olo­dzy odkry­wają coraz wię­cej dowo­dów na cią­głość zamiesz­ki­wa­nia w wielu rejo­nach Anglii. Choć zasad­ni­czo prawdą jest, że osad­nic­two saskie wypy­chało Bry­tów na zachód, nie ma powodu przy­pusz­czać, że nikt nie pozo­stał tam, gdzie dotąd żył. Pomy­słu, że w rejo­nie Sarum mogą do dzi­siaj żyć ludzie, któ­rych przod­ko­wie miesz­kali tam w cza­sach cel­tyc­kich lub przedcel­tyc­kich, nie da się udo­wod­nić, ale nie można go także uznać za cał­ko­wi­cie wydu­many.

Kopiec

Nie­przy­pad­kowo posta­no­wi­łem użyć współ­cze­snego i zna­jo­mego ter­minu dune (ang. wydma) na okre­śle­nie gro­dzi­ska Sta­rego Sarum. Jego pra­wi­dłowy zapis to dün.

Podsumowanie

Uwa­żam, że nie ma w Anglii miej­sca o dłuż­szej widocz­nej histo­rii budow­nic­twa i osad­nic­twa niż region Sarum. Bogac­two infor­ma­cji arche­olo­gicz­nych, nie mówiąc już o źró­dłach histo­rycz­nych, jest tak przy­tła­cza­jące, że powie­ścio­pi­sarz chcący nakre­ślić opo­wieść choćby tylko zbli­żoną do peł­nej histo­rii tego miej­sca musiałby napi­sać książkę trzy albo cztery razy dłuż­szą niż moja.

W obli­czu tej „klę­ski uro­dzaju” auto­rowi nie pozo­staje nic innego, jak tylko doko­nać oso­bi­stej selek­cji i żywić nadzieję, że udało mu się prze­ka­zać cho­ciaż nie­wielką cząstkę cudu tego miej­sca.

Niniej­szą książkę dedy­kuję tym, któ­rzy zbu­do­wali, i tym, któ­rzy obec­nie pró­bują oca­lić Iglicę w Salis­bury

Stare Sarum

Podróż do Sarum

Na długo przed począt­kiem Sarum ist­niały czasy, kiedy świat był miej­scem zim­niej­szym i mrocz­niej­szym.

Na ogrom­nym obsza­rze pół­kuli pół­noc­nej – być może jed­nej szó­stej całego globu – roz­cią­gała się potężna pokrywa lodowa. Zaj­mo­wała całą pół­nocną Azję, Kanadę, Skan­dy­na­wię i około dwóch trze­cich przy­szłej Bry­ta­nii. Gdyby moż­liwe było prze­by­cie tego gigan­tycz­nego lodo­wego kon­ty­nentu, trzeba by poko­nać około ośmiu tysięcy kilo­me­trów, nie­za­leż­nie od miej­sca, w któ­rym ta podróż zosta­łaby pod­jęta. Obję­tość lodu była zdu­mie­wa­jąca; nawet na swo­ich zewnętrz­nych krań­cach pokrywa miała wyso­kość dzie­wię­ciu metrów.

Na połu­dnie od lodu cią­gnął się jałowy, ciemny pas, który zaj­mo­wało roz­le­głe, sze­ro­kie na kil­ka­set kilo­me­trów sub­ark­tyczne, pokryte tun­drą pust­ko­wie.

Tak wyglą­dał ten zim­niej­szy i mrocz­niej­szy świat około dwu­dzie­stu tysięcy lat przed naro­dze­niem Chry­stusa.

Ponie­waż ta ogromna pokrywa lodowa pochło­nęła znaczną część wody ziem­skiej, poziom oce­anów był niż­szy niż w cza­sach póź­niej­szych – nie­które morza w ogóle nie ist­niały – dla­tego też lądy na połu­dniu były wyż­sze, a ich urwi­ste klify góro­wały ponuro nad prze­past­nymi cze­lu­ściami, które obec­nie od dawna znaj­dują się głę­boko pod wodą.

Świat na pół­nocy był także cich­szy. Nad lodem i tun­drą pano­wała głu­sza, która zda­wała się nie mieć końca. To prawda, że wiały straszne wia­try, a sza­le­jące zamie­cie wyły nad tą lodową kra­iną; i prawdą jest, że w ark­tycz­nej tun­drze ist­niały pewne formy życia – skąpa roślin­ność, nie­wiel­kie grupy odpor­nych zwie­rząt – które były w sta­nie prze­trwać na mroź­nych pust­ko­wiach; ale ogól­nie rzecz bio­rąc, zie­mia była cią­gnącą się tysią­cami kilo­me­trów pusty­nią, a bez­kre­sna wieczna zmar­z­lina wię­ziła w swej lodo­wej mar­two­cie wszel­kie formy życia i mor­skie głę­bie, które mogły je zro­dzić.

Tak wyglą­dała ostat­nia epoka lodow­cowa. Wcze­śniej było wiele podob­nych, po niej nastąpi wiele kolej­nych. A w prze­rwach mię­dzy nimi, na pół­noc­nych zie­miach, poja­wiali się i zni­kali ludzie.

Mijały stu­le­cia i tysiąc­le­cia; nic się nie zmie­niało i nic nie zapo­wia­dało zmian. Lecz w końcu, około dzie­się­ciu tysięcy lat przed naszą erą, roz­po­czął się pewien pro­ces: na zewnętrz­nych kra­wę­dziach zamar­z­nię­tego pust­ko­wia zaczęła wzra­stać tem­pe­ra­tura. Nie na tyle, by dało się to zauwa­żyć w ciągu dekady, a jedy­nie z led­wo­ścią na prze­strzeni stu­le­cia, ponadto nie miało to jesz­cze żad­nego wpływu na lód, nie­mniej wzrost ten był fak­tem. Minęły kolejne wieki. Tem­pe­ra­tura pod­nio­sła się jesz­cze tro­chę. A potem pokrywa lodowa zaczęła się topić. Był to jed­nak pro­ces stop­niowy: tu poja­wiał się stru­mień, tam rzeczka, odry­wa­jące się od kra­wę­dzi lodu bloki w jed­nym miej­scu były kil­ku­me­trowe, a w innym miały sze­ro­kość pra­wie kilo­me­tra, wszystko to jed­nak pozo­sta­wało led­wie zauwa­żalne na tle tysięcy kilo­me­trów roz­le­głego kon­ty­nentu lodo­wego, który wciąż trwał. Nie­mniej powoli top­nie­nie nabie­rało tempa. Spod lodu wyło­nił się nowy ląd, tun­dra, powstały nowe rzeki, a kry prze­su­nęły się na połu­dnie do mórz, któ­rych poziom zaczął się pod­no­sić. Na powierzchni ziemi postę­po­wało nowe poru­sze­nie. Wiek za wie­kiem, gdy nowe lądy nabie­rały kształtu, zmie­niało się obli­cze kon­ty­nen­tów, a nowe życie zaczęło ostroż­nie rozprze­strzeniać się po całej ziemi.

Ostat­nia epoka lodow­cowa była w odwro­cie.

Pro­ces ten trwał kilka tysięcy lat.

* * *

Około sied­miu i pół tysiąca lat przed naro­dze­niem Chry­stusa, gdy wciąż trwała ponura i nie­przy­ja­zna pora roku, jaką było lato na tych pół­noc­nych zie­miach, pewien myśliwy posta­no­wił wyru­szyć w nie­moż­liwą podróż. Jego imię, o ile można je w ogóle zapi­sać, brzmiało Hwll.

Gdy o tym pla­nie usły­szała jego kobieta Akun, naj­pierw spoj­rzała na niego z nie­do­wie­rza­niem, a potem zapro­te­sto­wała.

– Nikt z nami nie pój­dzie – stwier­dziła. – Jak znaj­dziemy żyw­ność bez pomocy?

– Mogę polo­wać sam – odpo­wie­dział. – Będziemy jeść.

Pokrę­ciła ener­gicz­nie głową z nie­do­wie­rza­niem.

– To miej­sce, o któ­rym mówisz, ono nie ist­nieje.

– Ist­nieje. – Hwll wie­dział, że tak jest. Powie­dział mu to jego ojciec, a przed­tem jesz­cze ojciec jego ojca. Cho­ciaż nie zda­wał sobie z tego sprawy, infor­ma­cja ta liczyła już kilka stu­leci.

– Umrzemy – rze­kła po pro­stu Akun.

Stali na grzbie­cie wzgó­rza nad swoim obo­zo­wi­skiem – żało­sną zbitką sza­ła­sów ze skór reni­fe­rów wspar­tych na dłu­gich żer­dziach – zało­żo­nym przez pięć rodzin two­rzą­cych ich grupę myśliw­ską, gdy ustą­piły zimowe śniegi. Po dru­giej stro­nie grzbietu, jak okiem się­gnąć, roz­cią­gała się pusta prze­strzeń szorst­kiej, sza­ro­brą­zo­wej trawy, usiana gdzie­nie­gdzie krza­kami, brzo­zami kar­ło­wa­tymi albo zbit­kami skał, do któ­rych przy­lgnęły postrzę­pione poro­sty i kępy mchu. Nad tą bru­natną kra­iną sunęły szare chmury, pędzone chłod­nym, pół­nocno-wschod­nim wia­trem.

Była to tun­dra. Kiedy bowiem lody ostat­niej epoki lodow­co­wej zaczęły się cofać, odsło­niły surowe tereny roz­cią­ga­jące się nie­prze­rwa­nie na całą pół­nocną część lądu Eura­zji. Od Szko­cji po Chiny, na tych roz­le­głych, pustych prze­strze­niach o kli­ma­cie podob­nym do dzi­siej­szej Sybe­rii grupki myśli­wych, zna­nych arche­olo­gom jako przed­sta­wi­ciele gór­nego pale­olitu, a póź­niej ludzie z mezo­litu, podą­żały za rzadką zwie­rzyną łowną prze­mie­rza­jącą jałowe pust­ko­wia. Krępe żubry, reni­fery, dzi­kie konie i dostojne łosie poja­wiały się na hory­zon­cie, po czym znowu zni­kały, a myśliwi podą­żali za nimi, czę­sto przez wiele dni, aby upo­lo­wać zdo­bycz i prze­trwać do następ­nych łowów. Było to życie nazna­czone zim­nem i nie­pew­no­ścią, które trwało przez setki poko­leń.

Hwll i jego kobieta zna­leźli się w wysu­nię­tym naj­da­lej na pół­nocny zachód krańcu tego gigan­tycz­nego obszaru tun­dry.

Męż­czy­zna ten był typo­wym przed­sta­wi­cie­lem wędrow­ców nie­na­le­żą­cych do żad­nego kon­kret­nego typu raso­wego. Miał metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu, nieco powy­żej śred­niej, wydatne kości policz­kowe, czarne jak węgiel oczy i ogo­rzałą twarz o skó­rze żło­bio­nej głę­bo­kimi bruz­dami niczym kra­jo­braz zryty przez nie­zli­czone doliny, potoki i wąwozy. Zęby, któ­rych została mu połowa, były żółte, a gęstą czarną brodę obec­nie zna­czyła siwi­zna. Miał dwa­dzie­ścia osiem lat: doj­rzały wiek średni na tam­tym obsza­rze i w tam­tych cza­sach. Pry­mi­tywny kaftan i noga­wice, które nosił, wyko­nane były ze skóry reni­fera i futra lisa, a spięte prze­tycz­kami z kości, bowiem sztuka zszy­wa­nia ubrań nie dotarła jesz­cze do jego ludu. Na nogach miał mięk­kie moka­syny. Nie nosił żad­nych ozdób. Jego strój zapew­niał mu natu­ralny kamu­flaż w tun­drze, gdzie przy­po­mi­nał strzę­pia­stą, brą­zową roślinę nie­okre­ślo­nego rodzaju, z któ­rej czubka zwi­sał splą­tany gąszcz wło­sów. Kiedy stał nie­ru­chomo, uno­sząc gotową do rzutu włócz­nię, z odle­gło­ści dwu­dzie­stu metrów można go było wziąć za skar­ło­wa­ciałe drzewo. Spod mocno zary­so­wa­nego czoła i krza­cza­stych brwi patrzyły czuj­nie i inte­li­gent­nie sze­roko osa­dzone oczy.

Był dobrym żywi­cie­lem, a wśród innych myśli­wych ucho­dził za zręcz­nego tro­pi­ciela i przez wiele lat ich grupka żyła i polo­wała bez prze­szkód na obsza­rze około osiem­dzie­się­ciu kilo­me­trów ze wschodu na zachód i sześć­dzie­się­ciu pię­ciu z pół­nocy na połu­dnie. Tro­pili zwie­rzynę i łowili ryby, ufa­jąc, że bogini księ­życa czuwa nad myśli­wymi i chroni ich przed tru­dami suro­wego trybu życia.

Latem miesz­kali w namio­tach, zimą budo­wali pół­po­dziemne domy, wci­na­jąc je w zbo­cze wzgó­rza i osła­nia­jąc chru­stem: były to schro­nie­nia pry­mi­tywne, lecz tak pomy­ślane, aby utrzy­mać cenną cie­płotę ciała. Dzie­sięć lat temu wziął Akun za swoją kobietę i od tego czasu spło­dził pię­cioro dzieci, z któ­rych prze­żyło dwoje: pię­cio­letni chło­piec i ośmio­let­nia dziew­czynka.

A teraz przy­go­to­wy­wał się do ogrom­nej wyprawy w nie­znane miej­sce! Akun pokrę­ciła głową z roz­pa­czą.

Powody powsta­nia nie­zwy­kłego planu Hwlla były pro­ste. Już od trzech lat polo­wa­nia szły kiep­sko, a zeszłej zimy ich mała grupa nie­malże prze­stała ist­nieć. Na próżno dzień po dniu szu­kał w śniegu tro­pów, które mogłyby dopro­wa­dzić go do poży­wie­nia. Dzień po dniu wra­cał zawie­dziony, zna­la­zł­szy jedy­nie ślady łap samot­nego lisa polar­nego albo łapek lemin­gów, które wów­czas zamiesz­ki­wały ten region. Grupka Hwlla i Akun żywiła się orze­chami i korze­niami zebra­nymi w poprzed­nich mie­sią­cach, ale nawet tych zapa­sów zaczy­nało bra­ko­wać. Hwll widział, jak kobiety i dzieci mizer­nieją, i był bli­ski roz­pa­czy. Pogoda też nie dawała im wytchnie­nia, bo pano­wało prze­ni­kliwe zimno, a od pół­nocy bez prze­rwy wiał lodo­waty wiatr. W końcu wypa­trzył stado reni­fe­rów, a myśliwi zebrali resztki sił, by oddzie­lić jedno zwie­rzę od reszty i je zabić. Ta jedyna szczę­śliwa zdo­bycz uchro­niła ich od głodu: mięso zwie­rzęcia stało się ich poży­wie­niem, a jego cenna krew źró­dłem soli, któ­rej w prze­ciw­nym razie by im bra­ko­wało. Mimo to pod koniec zimy jedna z kobiet i troje dzieci zmarły.

Nade­szła wio­sna i spod śniegu wyło­niło się zimne, bagni­ste pust­ko­wie, na któ­rym wyro­sły małe kwiaty i postrzę­pione trawy. Zwy­kle ta zmiana pory roku ozna­czała spo­tka­nie żubrów, które w pierw­szych mie­sią­cach lata sku­bały nowe pędy na wznie­sie­niach. Ale w tym roku żubrów nie było. Myśliwi naty­kali się tylko na dzi­kie konie, które trudno było zła­pać, a mięso miały twarde.

– Jeśli żubry nie przyjdą, to będzie koniec łowów tutaj – powie­dział do sie­bie Hwll i przez cały począ­tek lata, gdy blade słońce pobu­dzało roślin­ność do kwit­nie­nia, a zie­mia pod sto­pami tward­niała, wędro­wali w poszu­ki­wa­niu zwie­rzyny, zata­cza­jąc sze­roki krąg o pro­mie­niu trzy­dzie­stu kilo­me­trów, lecz mimo to nie zna­leźli pra­wie nic. Grupa przy­mie­rała gło­dem i Hwll był pewien, że nie prze­żyją kolej­nej zimy.

Wtedy wła­śnie pod­jął decy­zję.

– Idę na połu­dnie – oznaj­mił pozo­sta­łym – do cie­płych krain. Jeśli wyru­szymy teraz, dotrzemy tam, zanim spad­nie śnieg. – Powie­dział to, żeby im dodać otu­chy, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie wie­dział, ile czasu zaj­mie ta podróż. – Przejdę przez wielki las na wscho­dzie – cią­gnął – i udam się na połu­dnie, gdzie zie­mie są żyzne, a ludzie żyją w jaski­niach. Kto pój­dzie ze mną?

Było to odważne stwier­dze­nie, oparte na sta­ro­żyt­nym prze­ka­zie ust­nym, który sta­no­wił jedyne znane mu źró­dło infor­ma­cji. Geo­gra­fia prze­ka­zy­wana ust­nie przez wiele poko­leń była dość pro­sta. Mówiono, że daleko na pół­nocy – Hwll nie wie­dział, jak daleko – zie­mia staje się coraz zim­niej­sza i bar­dziej nie­go­ścinna, aż w końcu dociera się do wiel­kiej ściany lodu, wyso­kiej na pię­ciu ludzi, która prze­cina kra­jo­braz ze wschodu na zachód. Podobno ściana ta nie ma początku ani końca. Za nią znaj­duje się lodowy pła­sko­wyż, lśniąca biała kra­ina, która cią­gnie się na pół­noc w nie­skoń­czo­ność, gdyż kra­ina lodu nie ma końca. Daleko na zacho­dzie roz­lewa się morze i ono także nie ma końca. Tun­dra i gęste knieje na połu­dniu roz­cią­gają się aż po morze, które jest zbyt roz­le­głe, by je prze­pły­nąć. Dla­tego z trzech stron droga została odcięta. Bar­dziej zachę­ca­jące zda­wały się per­spek­tywy na połu­dnio­wym wscho­dzie. Naj­pierw przez wiele dni nale­żało iść na połu­dnie, aż na dro­dze wyro­śnie wiel­kie i dłu­gie wznie­sie­nie. Wędrówka wzdłuż jego grzbietu miała być łatwiej­sza i zająć kilka kolej­nych dni. Następ­nie, skrę­ciw­szy na wschód, wędro­wiec miał się prze­pra­wić przez inne, niż­sze wznie­sie­nia, by dotrzeć do łagod­nie opa­da­ją­cej rów­niny pro­wa­dzą­cej do ogrom­nego lasu, przez który wio­dły bez­pieczne ścieżki. Prze­kra­cza­jąc ten wschodni las, można było omi­nąć morze połu­dniowe, zaś na jego końcu zaczy­nał się wielki step, po dotar­ciu do któ­rego nale­żało ponow­nie skrę­cić na połu­dnie i podró­żo­wać przez wiele dni, aby wresz­cie dotrzeć do tych legen­dar­nych, cie­płych krain, gdzie ludzie miesz­kają w jaski­niach.

– Tam jest znacz­nie cie­plej – mówiono Hwl­lowi – a polo­wa­nia są udane.

Choć brzmiało to nie­ja­sno, wszyst­kie infor­ma­cje były pra­wi­dłowe. Hwll stał bowiem w miej­scu, które pew­nego dnia zwane będzie pół­nocną Anglią. Daleko na pół­nocy ściana lodowca, głę­boka na jakieś dzie­więć metrów, cofała się mia­rowo, cią­gle top­nie­jąc; zale­d­wie kil­ka­set lat wcze­śniej miej­sce, w któ­rym obec­nie obo­zo­wali, było skute lodem. Na zacho­dzie znaj­do­wał się Ocean Atlan­tycki, który – jeśli nie liczyć wyspy Irlan­dii, o któ­rej Hwll nie wie­dział – cią­gnął się nie­prze­rwa­nie aż do wybrzeży Ame­ryki Pół­noc­nej i który nie zosta­nie prze­kro­czony jesz­cze przez pra­wie dzie­więć tysięcy lat. Na połu­dniu roz­cią­gały się tereny Midlands i roz­le­głe niziny połu­dnio­wej Anglii, a jesz­cze dalej wiel­kie ujście Renu, wespół z innymi rze­kami, powoli, na prze­strzeni kilku tysięcy lat, żło­biły małe morze zwane obec­nie kana­łem La Man­che. Jed­nak na połu­dnio­wym wscho­dzie znaj­do­wał się wielki pomost lądowy łączący pół­wy­sep bry­tyj­ski z kon­ty­nen­tem Eura­zji. Tutaj roz­cią­gała się roz­le­gła, nie­prze­rwana rów­nina – las prze­pla­tany ste­pami – od wschod­niej Bry­ta­nii przez cztery tysiące kilo­me­trów aż po ośnie­żone góry Ural w środ­ko­wej Rosji.

Myśliwi z pół­kuli pół­noc­nej prze­mie­rzali ten bez­miar lądu przez dzie­siątki tysięcy lat: prze­no­sząc się na połu­dnie, gdy nad­cho­dziły kolejne epoki lodow­cowe, i ponow­nie na pół­noc za każ­dym razem, gdy lód się cofał. Te migra­cje spra­wiły, że śla­dów przod­ków Hwlla można było doszu­kać się w wielu kra­inach: na rosyj­skim ste­pie, nad Bał­ty­kiem, na Pół­wy­spie Ibe­ryj­skim i nad Morzem Śród­ziem­nym. To wła­śnie odle­głe wspo­mnie­nie tam­tych wędró­wek zostało mu prze­ka­zane i ukształ­to­wało jego obecne spoj­rze­nie na świat. Dwa wieki wcze­śniej jego przod­ko­wie prze­mie­rzali ogromny wschodni las na pół­wy­spie bry­tyj­skim i podą­żali za zwie­rzyną na pół­noc, aż dotarli do miej­sca, w któ­rym on sam się teraz znaj­do­wał. Dla­tego w swo­jej ambit­nej podróży do cie­płych krain basenu Morza Śród­ziem­nego, poko­nu­jąc pra­wie dwa i pół tysiąca kilo­me­trów na połu­dnie, będzie podą­żał ich śla­dami. Gdyby zda­wał sobie sprawę, jak daleka to podróż, być może ni­gdy by w nią nie wyru­szył, on jed­nak nie miał tej świa­do­mo­ści. Wie­dział tylko, że cie­plej­sze kra­iny ist­nieją i że nad­szedł czas, aby się udać na ich poszu­ki­wa­nie.

Plan był śmiały. Byłby też solidny – gdyby nie jeden słaby punkt, któ­rego Hwll nie mógł być świa­domy, a który miał wszystko zni­we­czyć.

Kiedy jed­nak tego dnia póź­niej Hwll zapy­tał: „Kto pój­dzie ze mną?”, reszta jego grupy odpo­wie­działa mil­cze­niem. Polo­wali tam od poko­leń i zawsze jakoś uda­wało im się prze­trwać. Kto wie­dział, czy cie­płe kra­iny naprawdę ist­nieją, a jeśli tak, to jak wro­gie są ludy, które je zamiesz­kują? Mimo wysił­ków Hwll nie zdo­łał nikogo prze­ko­nać, aby do niego dołą­czył. Dopiero kilka dni póź­niej, po wielu zacie­kłych kłót­niach, Akun – nie­chęt­nie i z ponurą miną – zgo­dziła się mu towa­rzy­szyć.

Pora­nek był sło­neczny i cie­pły, gdy opusz­czali pozo­stałe cztery rodziny, które patrzyły za nimi ze smut­kiem, dopóki nie znik­nęli im z oczu. Wszy­scy, któ­rych zosta­wiali, byli prze­ko­nani, że żadne trudy, z jakimi przyj­dzie się zmie­rzyć im samym, nie prze­wyż­szą tych, które cze­kały Hwlla i jego rodzinę – ska­za­nych na nie­chybną śmierć.

Przez pięć dni szli na połu­dnie; szło się łatwo, bo grunt był twardy i suchy; brą­zowa tun­dra cią­gnęła się we wszyst­kich kie­run­kach aż po hory­zont. Zabrali ze sobą nie­wielką ilość suszo­nego mięsa, tro­chę jagód i namiot, który Hwll i Akun nie­śli mię­dzy sobą. Wędro­wali powoli, aby oszczę­dzać siły dwójki dzieci, a mimo to poko­ny­wali dzien­nie ponad szes­na­ście kilo­me­trów i Hwll był zado­wo­lony. Kra­jo­braz był dość ponury, ale poprze­ci­nany małymi stru­my­kami i zazwy­czaj Hwl­lowi uda­wało się zło­wić rybę, aby nakar­mić rodzinę. Trze­ciego dnia zabił nawet zająca, uży­wa­jąc smu­kłego łuku i strzały z dłu­gim krze­mien­nym gro­tem; zawsze też obser­wo­wał niebo, gdzie spo­ra­dycz­nie poja­wiał się jakiś dra­pież­nik, orzeł lub kania, suge­ru­jąc, że w pobliżu na ziemi może znaj­do­wać się jakaś zwie­rzyna. Mówili nie­wiele; nawet dzieci mil­czały, czu­jąc, że będą potrze­bo­wały wszyst­kich sił, aby podo­łać tej podróży.

Syn Hwlla był krzep­kim chłop­cem o dużych, myślą­cych oczach. Szedł nie­zbyt szybko, ale na jego twa­rzy widać było sku­pioną deter­mi­na­cję. Hwll miał nadzieję, że to wystar­czy, by prze­trwać. Dziew­czynka, Vata, była szczu­pła, żyla­sta, niczym młoda sarna. Wyglą­dała na deli­kat­niej­szą, ale Hwll podej­rze­wał, że z tej dwójki to ona jest tward­sza.

Pią­tego dnia dotarli do pierw­szego celu: pasma wzgórz.

Jego grzbiet wzno­sił się maje­sta­tycz­nie nad tun­drą – ogromna natu­ralna gro­bla wysoka na ponad sto metrów, bie­gnąca przez trzy­sta dwa­dzie­ścia kilo­me­trów wzdłuż wschod­niej czę­ści Bry­ta­nii, a potem skrę­ca­jąca na zachód, w głąb kraju, by po kolej­nych trzy­stu dwu­dzie­stu kilo­me­trach znów skrę­cić na połu­dnie i w końcu dotrzeć do morza. Jed­nak tuż przed­tem ten wapienny juraj­ski grzbiet okrą­żał cen­trum połu­dnio­wej Bry­ta­nii, two­rząc ogromny pła­sko­wyż kre­dowy, od któ­rego odcho­dziły inne dłu­gie pasma wzgórz roz­cią­ga­jące się na wszyst­kie strony niczym macki gigan­tycz­nej ośmior­nicy. W cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych, a nawet póź­niej, sta­no­wiły one wiel­kie arte­rie komu­ni­ka­cyjne, któ­rymi podró­żo­wali ludzie – natu­ralne i gigan­tyczne auto­strady wyty­czone dla czło­wieka przez samą naturę.

Widoki ze wznie­sie­nia były wspa­niałe i nawet Akun uśmiech­nęła się zadzi­wiona, gdy dołą­czyła do Hwlla i spoj­rzała w dal. Się­gali wzro­kiem na odle­głość osiem­dzie­się­ciu kilo­me­trów. Idąc wzdłuż grzbietu wzgó­rza, od czasu do czasu napo­ty­kali kępy drzew i zaro­śli, więc nie musieli scho­dzić ze zbo­cza, aby poszu­kać schro­nie­nia na noc. Co prawda w trak­cie tej wie­lo­dnio­wej, samot­nej wędrówki cza­sami trudno było ich małej rodzi­nie nie tra­cić ducha, mimo to Hwll pozo­sta­wał sku­piony na swoim celu. Z ponurą miną, mil­czący i zde­ter­mi­no­wany, pro­wa­dził ich naprzód i przez cały czas pró­bo­wał wyobra­żać sobie te połu­dniowe kra­iny, gdzie pogoda była cie­pła, a polo­wa­nia udane. W takich chwi­lach oglą­dał się na dwójkę swo­ich dzieci i Akun, przy­po­mi­na­jąc sobie, że to dla nich pod­jął tę zdu­mie­wa­jącą migra­cję.

Akun: jego wspa­niała nagroda! Spo­glą­da­jąc na nią, czuł, jak jego ciało zalewa fala cie­pła. Gdy się poznali, miała dwa­na­ście lat i nale­żała do innej wędrow­nej grupy, która przy­była na tereny, na któ­rych polo­wał jego lud. Takie spo­tka­nia były rzad­kie i uwa­żane za powód do świę­to­wa­nia – a nade wszystko za oka­zję do łącze­nia się w pary: ci pro­ści myśliwi wie­dzieli bowiem z wie­lo­wie­ko­wego doświad­cze­nia, że muszą zadbać o silne potom­stwo, szu­ka­jąc part­ne­rek do roz­mna­ża­nia wśród innych grup. Hwll był zręcz­nym mło­dym tro­pi­cie­lem bez kobiety; Akun była ładną dziew­czyną, tuż po okre­sie doj­rze­wa­nia. Nie było potrzeby nawet oma­wiać tej kwe­stii; obie grupy polo­wały razem i Hwll dostał dziew­czynę od jej ojca za nie­wielką opłatę w postaci krze­mien­nych gro­tów strzał.

Teraz miała dwa­dzie­ścia dwa lata i wkra­czała w wiek średni, ale wyglą­dała lepiej niż więk­szość jej czer­stwych, znisz­czo­nych pogodą rówie­śni­czek. Kar­na­cję miała jaśniej­szą od niego, a głowę zdo­biła bujna, brą­zowa grzywa wło­sów, choć teraz były natłusz­czone zwie­rzę­cym tłusz­czem i zma­to­wione po nie­daw­nych desz­czach; jej oczy miały nie­zwy­kły orze­chowy kolor, a usta, choć czę­sto zaci­śnięte z powodu zim­nego wia­tru, były sze­ro­kie i zmy­słowe. Miała więk­szość zębów, a na jej twa­rzy nie poja­wiły się jesz­cze głę­bo­kie zmarszczki, które pew­nego dnia upodob­nią ją do popę­ka­nego, gli­nia­stego koryta pustego stru­mie­nia w cza­sie suszy.

A jed­nak to jej ciało spra­wiło, że na zde­ter­mi­no­wa­nej twa­rzy myśli­wego poja­wił się czuły uśmiech. Skóra Akun była gład­sza niż u innych kobiet, które znał, zwy­kle przy­sa­dzi­stych i wło­cha­tych, a do tego była tak jędrna i błysz­cząca, że na jej widok aż krew buzo­wała mu w żyłach. Z zachwytu wciąż zapie­rało mu dech na myśl o wspa­nia­łych, buj­nych krą­gło­ściach jej piersi i zaokrą­glo­nym, krzep­kim ciele w peł­nym roz­kwi­cie kobie­co­ści.

Latem nastę­po­wał wspa­niały, cho­ciaż zbyt krótki – nie­spełna mie­sięczny – okres, kiedy w tun­drze robiło się cie­pło; w tym magicz­nym cza­sie Hwll i Akun scho­dzili do jed­nego z wielu prze­pły­wa­ją­cych przez oko­licę stru­mieni i kąpali się w zim­nej, poły­sku­ją­cej wodzie. Po wspól­nej kąpieli ona wycią­gała swoje wspa­niałe ciało w cie­płym słońcu, a on rzu­cał się na nią ocho­czo, dając wyraz nie­słab­ną­cej sile wła­snej męsko­ści. Akun wybu­chała niskim, głę­bo­kim śmie­chem, który zda­wał się doby­wać z wnę­trza ziemi, i leni­wie uno­siła ku niemu swe sze­ro­kie, kuszące, zmy­słowe usta.

Była naj­praw­dziw­szym cudem! Nie­omylny instynkt pod­po­wia­dał jej, gdzie zna­leźć naj­lep­sze jagody i orze­chy; zręcz­nie wypla­tała sieci do łowie­nia ryb. Hwll miał nadzieję, że być może uda im się jesz­cze spło­dzić kolej­nego syna, ale przy­rzekł sobie, że nie sta­nie się to w tun­drze: naj­pierw dotrą do cie­płych krain.

Po dwu­dzie­stu dniach podróży Hwll i jego rodzina zeszli ze wzgórz i ruszyli na wschód. Teren był teraz pła­ski, a roślin­ność buj­niej­sza. Nad stru­mie­niami rosły zagaj­niki, a dłu­gie trzciny i trawy powie­wały na wie­trze. Hwll dostrze­gał te zmiany z przy­jem­no­ścią, ale ze wschodu wiał lekki wiatr i wciąż było zimno.

Miał rację co do dzieci. Vata była bar­dzo chuda; twarz miała wymi­ze­ro­waną, a głowę zwie­szoną, ale wytrwale parła naprzód. Nato­miast chło­piec zaczął go nie­po­koić. Od trzech dni cho­dził z kciu­kiem w ustach – zły znak. Dzień wcze­śniej dwu­krot­nie się zatrzy­my­wał i nie chciał iść dalej. Zarówno Hwll, jak i Akun wie­dzieli, co muszą zro­bić: jeśli raz się ugną, chło­piec zabu­rzy nie­zbędny rytm ich podróży. Nie wolno mu myśleć, że będą na niego cze­kać. Więc go zosta­wili, a on stał i patrzył, jak jego rodzice powoli się odda­lają, aż pra­wie zni­kli mu z oczu. To Vata zawró­ciła i pocią­gnęła go za sobą, a kiedy w końcu ich dogo­nił, w jego oczach zalśniły ogromne łzy. Przez resztę dnia nie chciał nawet spoj­rzeć na swo­ich rodzi­ców. Ale już nie pozo­sta­wał w tyle.

Tej nocy roz­bili obóz pod osłoną zagaj­nika, a Hwll zło­wił w stru­mie­niu dwie ryby. Akun sie­działa naprze­ciw niego, a mię­dzy nimi pło­nął mały ogień; oboje dzieci tuliło się do niej.

– Kiedy doj­dziemy do lasu? – spy­tała teraz. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia dni nie powie­działa ani słowa o podróży, któ­rej tak bar­dzo się sprze­ci­wiała. Całą ener­gię poświę­ciła na utrzy­ma­nie dzieci przy życiu i Hwll był wdzięczny za tę ciszę mię­dzy nimi, choć wie­dział, że była to także forma pro­te­stu. Pomy­ślał, że może pyta­nie, które wła­śnie zadała, ozna­cza, iż jest gotowa oka­zać swój gniew, ale twarz miała pozba­wioną wyrazu. Zresztą był teraz zanadto zmę­czony, żeby się tym przej­mo­wać.

– Może za sześć dni – odparł, po czym zasnął.

Minęło pięć dni. Dotarli do grzbietu kolej­nego wzgó­rza i prze­kro­czyli je. Trzeba było poko­nać wiele stru­mieni; część terenu była bagni­sta i wędrówka stała się trud­niej­sza. Ale Hwlla fascy­no­wały stop­niowe zmiany w kra­jo­bra­zie. Co prawda rów­nina wyglą­dała dość ponuro, ale miała znacz­nie bogat­szą roślin­ność niż tun­dra na pół­nocy, a cho­ciaż na­dal spra­wiała wra­że­nie pust­ko­wia, zwie­rzyna nie była już taką rzad­ko­ścią. Dzieci ledwo zauwa­żyły tę zmianę, bo teraz nawet chło­piec był zbyt oszo­ło­miony, by pro­te­sto­wać. Nie trzy­mał już kciuka w ustach. On i Vata poru­szali się jakby siłą roz­pędu, ze wzro­kiem wbi­tym przed sie­bie, jak pogrą­żeni we śnie, pod­czas gdy Akun szła obok nich swoim dostoj­nym kro­kiem. Utrzy­my­wali jed­nak stałe tempo, a Hwll nie pozwa­lał, by poko­ny­wali wię­cej niż szes­na­ście do dzie­więt­na­stu kilo­me­trów dzien­nie, aby oszczę­dzić resztki sił.

– Wkrótce ujrzy­cie wielki las – obie­cał im. I każ­dego dnia, na zachętę, powta­rzał to, co prze­ka­zał mu ojciec. – Rośnie tam wiele róż­nych drzew, jest mnó­stwo zwie­rzyny, dziw­nych pta­ków i zwie­rząt, któ­rych nie widzie­li­ście ni­gdy w życiu. To wspa­niałe miej­sce. – Słu­chali go, po czym znowu wbi­jali tępy wzrok w dal, a on modlił się do bogini księ­życa, która czu­wała nad wszyst­kimi łow­cami, aby te infor­ma­cje były praw­dziwe.

Szó­stego dnia wyda­rzyła się kata­strofa, i to w postaci nie­po­dob­nej do niczego, co kie­dy­kol­wiek był w sta­nie sobie wyobra­zić.

Obu­dził się o świ­cie w pogodny, chłodny dzień. Akun i dzieci, owi­nięte w futra i przy­tu­lone do sie­bie pod kępą krza­ków, jesz­cze spały. Hwll wstał, powę­szył w powie­trzu i spoj­rzał na wschód, gdzie znad hory­zontu wyła­niało się blade słońce. Instynkt pod­po­wia­dał mu, że coś jest nie tak.

Ale co? W pierw­szej chwili wydało mu się, że powie­trze jest jakieś dziwne i jakby lep­kie. Potem pomy­ślał, że jed­nak cho­dzi o coś innego, i zmarsz­czył czoło. A w końcu to usły­szał.

Był to led­wie sły­szalny dźwięk. Tak słaby, że wychwy­cić go mógł tylko ktoś taki jak on: uta­len­to­wany tro­pi­ciel, który przy­ło­żyw­szy ucho do ziemi, potra­fił roz­po­znać poje­dyn­czego bawołu z odle­gło­ści pię­ciu kilo­me­trów. Tym, co usły­szał teraz i co nie­po­ko­iło go nocą przez sen, był stłu­miony pomruk, pod­ziemne dud­nie­nie dobie­ga­jące gdzieś ze wschodu. Przy­ło­żył ucho do ziemi i na chwilę zastygł w bez­ru­chu. Nie miał wąt­pli­wo­ści: cza­sami ten dźwięk przy­po­mi­nał jedy­nie cichy syk, towa­rzy­szyły mu jed­nak inne odgłosy, szo­ro­wa­nie i trza­ski, jakby ude­rzały o sie­bie duże przed­mioty. Znów zmarsz­czył brwi. Cokol­wiek to było, dźwięku tego nie wyda­wało żadne zwie­rzę: nawet stado żubrów ani dzi­kich koni nie byłoby w sta­nie wywo­łać takiego drże­nia ziemi. Hwll pokrę­cił głową skon­ster­no­wany.

Pod­niósł się.

– Powie­trze – mruk­nął. Bez wąt­pie­nia w powie­trzu było coś dziw­nego. I nagle zdał sobie sprawę, co to jest. Ten lekki wie­trzyk niósł ze sobą zapach soli.

Ale dla­czego powie­trze mia­łoby pach­nieć solą, skoro był bli­sko wiel­kiego lasu? I czym był ten dziwny, dobie­ga­jący z oddali hałas?

Obu­dził Akun.

– Coś jest nie tak – powie­dział jej. – Muszę iść to spraw­dzić. Wy tu na mnie zacze­kaj­cie.

Przez cały ranek biegł truch­tem na wschód. Póź­nym ran­kiem miał już za sobą dwa­dzie­ścia cztery kilo­me­try, a dobie­ga­jące z przodu dźwięki sta­wały się coraz gło­śniej­sze. Nie­je­den raz sły­szał dono­śny trzask, a cichy pomruk zmie­niał się w zło­wiesz­cze dud­nie­nie. Ale dopiero gdy dotarł do wznie­sie­nia i wspiął się na jego szczyt, zamarł z prze­ra­że­nia.

Przed nim, tam gdzie powi­nien znaj­do­wać się las, była woda.

Nie stru­mień i nie rzeka, lecz woda, która nie miała końca: morze! Co wię­cej, było to morze w ruchu: nie­zli­czone kry lodowe, cią­gnące się aż po hory­zont, dry­fo­wały na połu­dnie. Hwll led­wie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom.

Sunące wzdłuż linii brze­go­wej małe kry ude­rzały raz po raz w zaro­śla, a drobne fale biły mia­rowo o zie­mię. To stąd brał się ten syczący dźwięk, który wcze­śniej sły­szał myśliwy. Dalej od brzegu, tu i ówdzie wciąż widać było wierz­chołki wyso­kich drzew wysta­ją­cych nad powierzch­nię wody; od czasu do czasu nie­wielka góra lodowa ocie­rała się o nie, łamiąc je z gło­śnym trza­skiem. A więc to był ten dziwny odgłos, który go zasta­na­wiał!

Hwll miał przed sobą wej­ście do wiel­kiego lasu, któ­rego szu­kał. Oraz nowe morze, które prze­miesz­czało się nie­ubła­ga­nie na połu­dnie, żło­biąc potężny kanał i zagar­nia­jąc sto­jące mu na dro­dze zie­mię, skały i drzewa.

Nie­jed­nej wio­sny tro­pi­ciel widy­wał wez­brane i pełne kry lodo­wej rzeki, więc słusz­nie domy­ślił się, że na pół­nocy musiała nastą­pić jakaś nowa, gigan­tyczna odwilż, która spo­wo­do­wała ten napływ wód. Jed­nak bez względu na przy­czynę, kon­se­kwen­cje były strasz­liwe. Las, przez który zamie­rzał się prze­pra­wić, znaj­do­wał się teraz pod powierzch­nią morza. Być może tak samo wyglą­dały odle­głe rów­niny na wscho­dzie i cie­płe kra­iny na połu­dniu. Któż to mógł wie­dzieć? Jedno wszak było pewne: on i jego rodzina tędy nie przejdą. Ambitny plan wiel­kiej wędrówki legł w gru­zach. Wszyst­kie wysiłki, jakie wło­żyli w długą podróż, poszły na marne. Zie­mia na wscho­dzie, jeśli na­dal ist­niała, stała się nie­do­stępna.

Usiadł zroz­pa­czony i wpa­tru­jąc się w roz­gry­wa­jącą się przed nim scenę, pró­bo­wał upo­rząd­ko­wać myśli. A było o czym myśleć: kiedy zaczęła się ta kata­strofa i czy wody wciąż się pod­no­siły? Bo jeśli tak, to mogłyby pochło­nąć także zie­mię, na któ­rej stał, a może nawet wzgó­rze, które opu­ścił przed sze­ścioma dniami. Ta myśl go prze­ra­ziła. Ponie­waż wtedy – doszedł do wnio­sku – być może nic nie pozo­sta­nie. Być może to koniec świata.

Jed­nak Hwll był czło­wie­kiem prak­tycz­nym. Nie ruszył się z miej­sca przez całe popo­łu­dnie, a o zacho­dzie słońca dokład­nie zazna­czył poziom, jaki do tego momentu osią­gnęła woda. Uczy­niw­szy to, zarzu­cił futra na ramiona i cze­kał na świt.

Przez całą noc dumał nad ogrom­nymi siłami, które były w sta­nie wywo­łać taką powódź: musieli to być prze­po­tężni bogo­wie. Ze smut­kiem myślał o wiel­kim lesie peł­nym zwie­rzyny, zato­pio­nym w tych mrocz­nych wodach. Z powo­dów, któ­rych nie potra­fił wyja­śnić, poru­szyło go to do samej głębi.

Rano stwier­dził, że poziom wody się nie pod­niósł. Mimo to na­dal nie ruszył się z miej­sca. Usa­do­wił się i cier­pli­wie cze­kał, aby przez kolejny dzień i kolejną noc uważ­nie obser­wo­wać wielką powódź. Pod koniec tego dnia odkrył, że nastą­pił mały przy­pływ, więc zazna­czył jego naj­wyż­szy i naj­niż­szy punkt. A potem przez resztę nocy czu­wał na brzegu, wdy­cha­jąc słone mor­skie powie­trze i wsłu­chu­jąc się w syki, trza­ski i jęki towa­rzy­szące powol­nemu schył­kowi epoki lodow­co­wej.

Dru­giego ranka był zado­wo­lony. Nawet jeżeli poziom wody na­dal się pod­no­sił, działo się to powoli i o ile nie nastąpi kolejny potop, myśliwy będzie miał dość czasu przy­naj­mniej na to, by zapro­wa­dzić rodzinę na wystar­cza­jąco wyso­kie tereny, żeby mogli tam czuć się bez­piecz­nie. Wstał zesztyw­niały, zamie­rza­jąc wró­cić do Akun, a w jego zde­ter­mi­no­wa­nym umy­śle rodziły się już nowe plany.

Hwll był świad­kiem powsta­wa­nia wyspy Bry­ta­nii. Wielki las, przez który zamie­rzał się prze­pra­wić, rósł w miej­scu obec­nie zna­nym jako Dog­ger Bank na Morzu Pół­noc­nym. W krót­kim cza­sie – naj­praw­do­po­dob­niej w ciągu kilku poko­leń – ogromne top­nie­jące kry pół­noc­nej pokrywy lodo­wej prze­kro­czyły punkt kry­tyczny i przedarły się przez barierę lądową, powo­du­jąc zala­nie nisko poło­żo­nej rów­niny łączą­cej Bry­ta­nię z Eura­zją. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie – chro­no­lo­gia wciąż pozo­staje nie­pewna – pomost lądowy w miej­scu obec­nej Cie­śniny Kale­tań­skiej, który sta­no­wił połu­dniowo-wschodni kra­niec innego z wiel­kich kre­do­wych pasm Bry­ta­nii, rów­nież został naru­szony. Kra­ina, przez którą prze­szli przod­ko­wie Hwlla, znik­nęła na dobre, i Hwll przez całe swoje krót­kie życie nie miesz­kał już na pół­wy­spie Eura­zji, ale na nowo powsta­łej wyspie. W wyniku tej ark­tycz­nej powo­dzi naro­dziła się Bry­ta­nia, któ­rej miesz­kańcy będą od tam­tej pory oddzie­leni od reszty kon­ty­nentu, chro­nieni przed świa­tem zewnętrz­nym przez dzi­kie morze.

Kiedy dotarł do Akun, wyja­śnił jej w kilku sło­wach, co się stało.

– Więc wra­camy? – spy­tała.

Pokrę­cił głową.

– Nie. – Zaszedł za daleko, żeby teraz zawró­cić, a poza tym nie wyklu­czał, że dalej na połu­dnie wciąż mogą znaj­do­wać się wyżej poło­żone tereny, któ­rych morze nie zdo­łało pochło­nąć. Być może ist­niała jesz­cze inna droga.

– Pój­dziemy na połu­dnie wzdłuż wybrzeża – powie­dział. – Może będzie tam inne przej­ście na drugą stronę.

Akun patrzyła na niego gniew­nie. Wie­dział, że jest bli­ska buntu. Vata miała zapad­nięte oczy, ale to chło­piec nie­po­koił go bar­dziej: zmę­cze­nie minęło, teraz wyda­wał się dziw­nie nie­obecny.

– On odcho­dzi – powie­działa Akun po pro­stu.

Hwll wie­dział, że to prawda. Duch tego malca już pra­wie go opu­ścił. Jeżeli mu nie pomogą, chło­piec wkrótce umrze. Hwll widy­wał już takie rze­czy.

Akun mocno przy­tu­liła oboje dzieci. Przy­lgnęły do niej w mil­cze­niu, pra­wie nie wie­dząc, co się z nimi dzieje, ale czer­piąc pocie­chę z cie­pła matki i zna­jo­mego, choć zjeł­cza­łego zapa­chu jej skór. Było mu ich żal, ale nie mieli już odwrotu.

– Idziemy dalej – oznaj­mił. Nie zamie­rzał się teraz pod­dać.

Podróż zda­wała się nie mieć końca i ani razu nie zoba­czyli na wscho­dzie niczego poza wzbu­rzo­nymi wodami. Jed­nak dzie­sięć dni póź­niej nastą­piła pewna wyraźna zmiana, która obu­dziła w nim nową nadzieję. Opu­ścili tun­drę.

Na swo­jej dro­dze napo­tkali bagna i duże lasy. Ujrzeli drzewa, jakich ni­gdy wcze­śniej nie widzieli: wiąz, olchę, jesion, dąb, brzozę, a nawet sosnę. Każde z nich oglą­dali bar­dzo uważ­nie. Ze szcze­gól­nym zacie­ka­wie­niem wąchali sosnę, a potem badali doty­kiem lepką gumę sączącą się z jej mięk­kiej kory. Nad wodą rosły bujne szu­wary i dorodne kępy zie­lo­nej trawy. Poja­wiało się wię­cej zwie­rzyny; pew­nego ranka, gdy łapał ryby w stru­mie­niu, pode­szły do niego dzieci i w mil­cze­niu popro­wa­dziły go sto kro­ków w górę rzeki. Ujrzał tam dwa dłu­gie brą­zowe zwie­rzęta o jedwa­bi­stym futrze, bawiące się na brzegu w bla­sku słońca. Ni­gdy wcze­śniej nie widzieli bobrów i po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy na twa­rzach wędrow­ców zago­ścił uśmiech. Jed­nak tej samej nocy usły­szeli też nowy dźwięk – upiorne, prze­ra­ża­jące wycie wil­ków w lesie – a wtedy ogar­nął ich strach i mocno się do sie­bie przy­tu­lili.

Cie­kawy para­doks, któ­rego Hwll nie miał moż­li­wo­ści zro­zu­mieć, pole­gał na tym, że ta sama powódź, która odcięła go od ziem na połu­dniu, była czę­ścią pro­cesu, który miał mu zapew­nić upra­gnione cie­pło już tam, gdzie on i jego rodzina zdo­łali dotrzeć. Wsku­tek top­nie­nia pokrywy lodo­wej na odle­głej pół­nocy i pod­no­sze­nia się poziomu mórz tem­pe­ra­tura w Bry­ta­nii rów­nież wzro­sła i miała rosnąć na­dal przez kolejne cztery tysiące lat. Ponadto, w miarę cofa­nia się lodu, pas tun­dry, z któ­rego przy­był Hwll, prze­su­wał się ku pół­nocy, a nie­spełna pięć­set kilo­me­trów na połu­dnie robiło się z każ­dym poko­le­niem coraz cie­plej. Hwll wkra­czał teraz w te cie­płe regiony i już nie musiał prze­dzie­rać się przez wschodni las. Zna­lazł się w cie­płej połu­dnio­wej czę­ści nowej wyspy Bry­ta­nii.

Mimo to Hwll nie był jesz­cze gotowy porzu­cić swych poszu­ki­wań legen­dar­nych krain na połu­dniu; w dal­szym ciągu wie­rzył, że wła­śnie tam znajdą bez­pie­czeń­stwo.

Następ­nego dnia popeł­nił błąd. Szli cały ranek, kiedy drogę zagro­dził im duży obszar wody, po któ­rego dru­giej stro­nie wid­niał ląd. Opę­tany myślą o zie­miach na połu­dniu, orzekł:

– To morze połu­dniowe.

Ale Akun pokrę­ciła głową.

– Myślę, że to rzeka – stwier­dziła. I oka­zało się, że miała rację. Dotarli bowiem do ujścia Tamizy.

Przez dwa dni podą­żali w głąb lądu, wzdłuż rzeki, przez którą prze­pły­nęli z łatwo­ścią, zbu­do­waw­szy nie­wielką tra­twę. Potem jesz­cze raz Hwll skie­ro­wał swoją grupkę na połu­dniowy wschód.

– Jeżeli ist­nieje przej­ście na drugą stronę – powie­dział – to myślę, że będzie ono tutaj.

Gdyby zie­mia łącząca Dover z Fran­cją nie została już zmyta, miałby rację, bo sześć dni póź­niej dotarli do wyso­kich kre­do­wych kli­fów połu­dniowo-wschod­niego krańca wyspy.

Tym razem naprawdę ujrzeli to, czego szu­kali: nad hory­zon­tem wzno­sił się wyraźny zarys wyso­kiej sza­rej linii brze­go­wej kon­ty­nentu euro­pej­skiego. Zna­leźli się u progu celu, który oka­zał się nie­osią­galny. Hwll i Akun patrzyli na kanał La Man­che w mil­cze­niu. Kre­dowe klify, na któ­rych stali, opa­dały stromo na sześć­dzie­siąt metrów, a u ich pod­stawy wście­kłe wody kanału ude­rzały o wybrzeże.

– Tym razem na pewno… – zaczął.

Akun ski­nęła głową. Odle­gły brzeg był drogą do cie­płych krain połu­dnia, a wzbu­rzona woda w dole była powo­dem, dla któ­rego ni­gdy do nich nie dotrą. Klify, na któ­rych stali, nie­wąt­pli­wie sta­no­wiły nie­gdyś część wiel­kiego grzbietu prze­ci­na­ją­cego morze, ale zmyły go wody napie­ra­jące na połu­dniowy zachód i wdzie­ra­jące się w gar­dziel dzi­siej­szej Cie­śniny Kale­tań­skiej.

– Mogli­by­śmy prze­pły­nąć tra­twą – dodał z nadzieją, choć wie­dział, że tego nie zro­bią. To roz­sza­lałe morze bez wąt­pie­nia znisz­czy­łoby każdą tra­twę, którą umieli zbu­do­wać; patrzyli bowiem na jeden z naj­bar­dziej zdra­dli­wych zbior­ni­ków wod­nych w Euro­pie.

Wyprawa się nie powio­dła. Poniósł klę­skę. Teraz przy­szedł czas, by prze­mó­wiła Akun.

– Nie możemy iść dalej na połu­dnie – powie­działa wprost. – I nie możemy polo­wać sami. Teraz musimy zna­leźć innych myśli­wych.

To była prawda. A jed­nak… Zaci­snął usta. Nawet w tej chwili porażki jego aktywny umysł na­dal snuł nowe plany. Przy­byli tu, idąc wzdłuż wschod­niego wybrzeża, i Hwll wie­dział na pewno, że woda zagro­dziła im drogę w tym kie­runku. Czy jed­nak nie było moż­liwe, że dalej na zachód ist­nieje inny pomost lądowy? Choć nie miał pod­staw, by tak uwa­żać, ten uparty czło­wiek nawet teraz nie chciał porzu­cić całej swo­jej nadziei. Jeśli nie znajdą innego przej­ścia na zacho­dzie, myślał, to może przy­naj­mniej napo­tkają inną grupę myśliw­ską. Ponadto był zde­cy­do­wany dotrzeć na wyżej poło­żone tereny. Jeśli nadej­dzie kolejna powódź, kto wie, ile lądu może pochło­nąć? Nie chciał, aby morze zasko­czyło ich na nizi­nie; chciał mieć moż­li­wość ucieczki w góry.

– Więc spró­bu­jemy pójść na zachód – oznaj­mił.

Przez kolejne dwa­dzie­ścia dni wędro­wali zatem wzdłuż kre­do­wych i żwi­ro­wych kli­fów, a z lewej strony zawsze towa­rzy­szył im szum morza. Dru­giego dnia odle­gła linia brze­gowa po prze­ciw­nej stro­nie coraz bar­dziej zni­żała się nad hory­zon­tem, aby o zmroku znik­nąć cał­ko­wi­cie. Nie zoba­czyli jej ni­gdy wię­cej. Spo­glą­da­jąc w głąb lądu, cza­sami widy­wali grzbiety wzgórz bie­gnące rów­no­le­gle do wybrzeża.

Pod­sta­wowe fakty doty­czące geo­gra­fii pre­hi­sto­rycz­nej Bry­ta­nii, które odkry­wał Hwll, były dość pro­ste, ale zna­cząco wpły­nęły na dzieje tego kraju. Na pół­nocy leżał lód i pię­trzyły się góry; od połu­dnia wyspę oble­wało morze, a pośród żyznych ziem mię­dzy nimi roz­cią­gała się ogromna sieć wznie­sień dzie­lą­cych kraj na wyżyny i niziny. Połu­dniowa Bry­ta­nia, do któ­rej teraz zmie­rzał Hwll, skła­dała się z trzech głów­nych ele­men­tów: wody, tere­nów alu­wial­nych i kredy – jej pofał­do­wane grzbiety były nie­zbyt gęsto zadrze­wione, a na tere­nach alu­wial­nych poni­żej roz­cią­gały się ogromne, cie­płe lasy i bagna.

Akun już kilka razy pro­siła go, żeby zatrzy­mali się na kilka dni i roz­bili obóz. Ale on był nie­ugięty.

– Jesz­cze nie – przy­po­mi­nał jej. – Musimy zna­leźć innych myśli­wych przed koń­cem lata. – I szedł dalej naprzód.

W końcu jed­nak napo­tkali ślady, które dodały im otu­chy: ślady wska­zu­jące, że nie­dawno prze­cho­dzili tam­tędy inni myśliwi. Dwu­krot­nie tra­fili na polany wycięte wśród drzew i miej­sca, w któ­rych roz­pa­lano ogni­ska. Kie­dyś natknęli się na zła­many łuk.

– Wkrótce ich znaj­dziemy – obie­cał.

Po trzech tygo­dniach ujrzeli widok, który potwier­dził wszyst­kie obawy Hwlla i wyzna­czył prze­bieg ostat­niego etapu podróży. Było to ujście potęż­nej rzeki maje­sta­tycz­nie pły­ną­cej w ich stronę z zachodu, tak sze­ro­kiej i głę­bo­kiej, że było jasne, iż teraz będą musieli skrę­cić w głąb lądu, podą­ża­jąc jej brze­giem. W tym miej­scu bie­gła pra­wie rów­no­le­gle do wybrzeża i kiedy masze­ro­wali wzdłuż jej koryta, na­dal widzieli linię kli­fów cią­gnącą się kilka kilo­me­trów dalej na połu­dnie.

Póź­niej tego samego dnia Hwll ujrzał to, czego się oba­wiał: osiem lub dzie­więć kilo­me­trów na połu­dnie ta linia kli­fów została prze­rwana. Morze ją sfor­so­wało i utwo­rzyło wąwóz, który zalało, a potem zato­piło znaczną część nisko poło­żo­nego terenu mię­dzy linią brze­gową a rzeką. Myśliwy patrzył na to z prze­ra­że­niem.

– Widzisz – wyja­śnił Akun – morze przedarło się przez klify. Wdziera się wszę­dzie. Nie tylko odcięło nam drogę, ale może nawet roz­szar­pie wszyst­kie urwi­ska i pochło­nie całą tę kra­inę. Dla­tego musimy zna­leźć wznie­sie­nie.

Miał rację. W nad­cho­dzą­cych stu­le­ciach morze będzie się nie­raz wdzie­rało w głąb lądu, zata­pia­jąc obszary przy­brzeżne i nisz­cząc kre­dowe klify. Całą tę połu­dniową linię brze­gową przy­kryją fale, a wiele kilo­me­trów lądu zosta­nie zala­nych. Wielka rzeka Solent, nad któ­rej brze­giem stał Hwll z rodziną, miała zupeł­nie znik­nąć w morzu, a jedy­nym, co pozo­stało z tego pier­wot­nego kre­dowego wybrzeża Bry­ta­nii, jest nie­wielki skra­wek lądu w kształ­cie rombu zwany wyspą Wight.

– Ale naj­pierw musimy roz­bić obóz – przy­po­mniała mu Akun. – Dzieci nie dają rady dalej iść.

– Nie­długo – odparł, choć widział, że Akun ma rację. Vata szła przed sie­bie, już nawet nie otwie­ra­jąc oczu, a chło­piec upadł tego ranka trzy razy.

Hwll pod­niósł go teraz i posa­dził sobie na ramio­nach.

– Nie­długo – obie­cał raz jesz­cze.

Wciąż spo­glą­da­jąc ku zacho­dzą­cemu słońcu, mała rodzina skrę­ciła w głąb lądu, a Hwll zaczął szu­kać odpo­wied­niego miej­sca.

* * *

Następ­nego dnia odkrył jezioro.

Jako pierw­sze jego uwagę przy­cią­gnęło nie­wiel­kie, niskie wzgó­rze poło­żone około ośmiu kilo­me­trów w głąb lądu. Wyglą­dało na dobry punkt obser­wa­cyjny i miej­sce, w któ­rym można roz­bić obóz przy­naj­mniej na jedną noc. Kiedy jed­nak dotarł do pod­nóża tego wznie­sie­nia, z zasko­cze­niem i zachwy­tem ujrzał, że kryje się tam płyt­kie jezioro o śred­nicy około ośmiu­set metrów. Małe ujście na jego wschod­nim krańcu odpro­wa­dzało wodę w kie­runku morza. Okrą­ża­jąc zbior­nik, odkrył, że od pół­nocy i zachodu zasi­lają go dwie rzeczki, a pół­nocny brzeg zaj­muje pła­skie, puste bagno.

Osło­nięta wzgó­rzem woda była bar­dzo spo­kojna; wokół uno­sił się słodki zapach paproci, błota i szu­wa­rów. Zaskrze­czały mewy, a nad powierzch­nię jeziora wzle­ciała samotna cza­pla. W tym chro­nio­nym przed wia­trem zakątku pano­wało przy­jemne cie­pło. Zbu­do­wa­nie nie­wiel­kiej tra­twy i prze­pły­nię­cie tego małego odcinka wody nie zajęło mu dużo czasu.

Ze szczytu wzgó­rza spoj­rzał w głąb lądu; zoba­czył pas niskich, zale­sio­nych grzbie­tów, cią­gną­cych się aż po hory­zont. Odwró­cił się do Akun i wska­zał przed sie­bie.

– To droga, którą musimy iść.

Zostały dwa mie­siące do końca lata, a to miej­sce było odpo­wied­nie na odpo­czy­nek i rege­ne­ra­cję sił.

– Zatrzy­mamy się tu na dzie­sięć dni – zarzą­dził. – Potem ruszymy w głąb lądu.

Z wes­tchnie­niem ulgi Akun i dzieci zeszli ze wzgó­rza nad brzeg płyt­kiego jeziora.

Jezioro oka­zało się magicz­nym miej­scem i Hwll z rado­ścią odkrył, że obfi­tuje w zwie­rzynę. Wzgó­rze ota­czało wodę niczym tro­skliwe ramię, a wokół para­do­wały zwie­rzęta, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie widzieli: łabę­dzie, para cza­pli, a nawet stado peli­ka­nów bro­dzą­cych przy brzegu. Na otwar­tym tere­nie za bagnami gleba była tor­fowa i poro­śnięta wrzo­sami. Pew­nego ranka prze­ga­lo­po­wało tam­tędy stado dzi­kich koni, które wkrótce znik­nęło wśród zale­sio­nych grzbie­tów na pół­nocy. W rze­kach Hwll łowił pstrągi i łoso­sie, a jed­nego dnia nawet prze­pły­nął na tra­twie przez rzekę Solent i dotarł do base­nów skal­nych nad morzem, skąd wró­cił z kra­bami i mał­żami, które wie­czo­rem przy­rzą­dzili na ogni­sku.

Dzieci zaczęły odzy­ski­wać siły. Któ­re­goś ranka Hwll z uśmie­chem patrzył, jak Vata gania się z młod­szym bra­tem w płyt­kiej wodzie przy brzegu.

– Mogli­by­śmy zostać tu na zimę – powie­działa Akun. – Jest mnó­stwo jedze­nia.

To była prawda; mogliby zbu­do­wać zimowe kwa­tery pod osłoną wzgó­rza. Ale Hwll pokrę­cił głową.

– Musimy iść dalej – odparł. – Musimy dotrzeć wyżej.

Wciąż nie mógł się pozbyć lęku przed strasz­liwą siłą morza.

– Wykoń­czysz nas – sark­nęła ze zło­ścią Akun. Ale zaczęła szy­ko­wać się do dal­szej drogi.

Koniec tej nie­zwy­kłej podróży był bli­żej, niż mogli sądzić. Ale nie mieli dokoń­czyć jej sami.

Przed opusz­cze­niem jeziora Hwll posta­no­wił zba­dać teren leżący bez­po­śred­nio na pół­nocy, więc pew­nego ranka ruszył w górę rzeki, w stronę pierw­szego z niskich grzbie­tów, które widział ze wzgó­rza. Brzegi były nie­zbyt gęsto zadrze­wione, a rzeka, sze­roka zale­d­wie na dzie­więć metrów, pły­nęła spo­koj­nym nur­tem. W sito­wiu buszo­wało ptac­two rzeczne, pędy dłu­gich zie­lo­nych wodo­ro­stów falo­wały na wodzie, a tuż pod powierzch­nią zasty­gła w bez­ru­chu duża brą­zowa ryba. Idąc wzdłuż rzeki, Hwll poko­nał osiem kilo­me­trów, kiedy ku swemu wiel­kiemu zasko­cze­niu znie­nacka natknął się na obo­zo­wi­sko.

Znaj­do­wało się na polance przy brzegu i było zło­żone z dwóch niskich lepia­nek z błota, chru­stu i trzciny. Pokryte dar­nią spa­dzi­ste dachy zda­wały się wyra­stać z ziemi niczym dwa pokraczne grzyby. Do brzegu przy­wią­zana była dłu­banka.

Hwll sta­nął jak wryty. Nie widział ogni­ska, ale zda­wało mu się, że czuje dym, jakby przed chwilą gdzieś się paliło. Obo­zo­wi­sko wyglą­dało na puste. Ostroż­nie ruszył w stronę jed­nej z chat. I wtedy nagle dostrzegł niskiego, przy­gar­bio­nego męż­czy­znę o wąsko osa­dzo­nych oczach, który bacz­nie śle­dził każdy jego ruch, ukryty w trzci­nach pięt­na­ście metrów dalej. W dło­niach trzy­mał łuk ze strzałą skie­ro­waną pro­sto w serce Hwlla. Żaden z męż­czyzn się nie poru­szył.

Tep, wła­ści­ciel obozu, już od pew­nego czasu obser­wo­wał zbli­ża­ją­cego się intruza. Na wszelki wypa­dek, zanim zajął stra­te­giczną pozy­cję, ukrył rodzinę w lesie, a cho­ciaż mógł zabić Hwlla, posta­no­wił naj­pierw prze­ko­nać się, co zamie­rza. Ni­gdy nie było wia­domo, czy nie­zna­jomy nie okaże się w jakiś spo­sób przy­datny.

Jak Hwll miał się prze­ko­nać, Tep był ostroż­nym i prze­bie­głym myśli­wym, ale były to jedyne dwie zalety jego cha­rak­teru.

Miał szczu­rzą twarz, wąskie oczy, długi nos, spi­cza­sty pod­bró­dek, spi­cza­ste zęby i włosy w nie­zwy­kłym kolo­rze mar­chewki. Poru­szał się chwiej­nym kro­kiem i miał jedną bar­dzo szcze­gólną cechę dzie­dziczną: tak dłu­gie palce u nóg, że mógł nawet chwy­tać nimi małe przed­mioty. Był podły, zło­śliwy bez powodu i nie­godny zaufa­nia. Jakiś czas temu on i jego rodzina miesz­kali z grupą myśli­wych dwa­dzie­ścia cztery kilo­me­try na pół­nocny wschód od jeziora, ale po zacie­kłej kłótni o podział mięsa po polo­wa­niu – gdy w oczy­wi­sty spo­sób pró­bo­wał oszu­kać innych – zostali wypę­dzeni. Tep był w tej oko­licy wyrzut­kiem i mało kto chciał się z nim zada­wać. Ale Hwll nie miał o tym poję­cia.

Gdy intruz dał mu znak, że przy­bywa w pokoju, Tep nie opu­ścił łuku, tylko ski­nął mu głową, aby mówił.

W ciągu kilku następ­nych minut obaj męż­czyźni odkryli, że cho­ciaż mówią róż­nymi dia­lek­tami, to są w sta­nie się poro­zu­mieć, poma­ga­jąc sobie gesty­ku­la­cją, a Hwll, chcąc w miarę moż­no­ści zapew­nić sobie pomoc, opo­wie­dział tej oso­bli­wej postaci o swo­jej podróży.

– Jesteś sam? – zapy­tał Tep podejrz­li­wie.

– Mam kobietę i dwoje dzieci – odparł Hwll.

Tep powoli opu­ścił łuk. – Idź przo­dem – pole­cił. – Pójdę i zoba­czę.

Pod koniec dnia Tep spraw­dził nowo przy­by­łych i zde­cy­do­wał, że roz­sąd­nie będzie zaprzy­jaź­nić się z nie­zna­jo­mym z pół­nocy. Miał syna, który pew­nego dnia będzie potrze­bo­wał kobiety; może córka Hwlla się nada.

Kiedy zro­zu­miał, że Hwll szuka wznie­sie­nia, jego wyra­cho­wane oczy roz­bły­sły.

– Znam takie miej­sce – zapew­nił przy­by­sza. – Jest tam wiele dolin peł­nych zwie­rzyny, a nad nimi wznie­sie­nie. – Gestem poka­zał, że bar­dzo wyso­kie. – Wiele dni drogi stąd.

– Gdzie? – zapy­tał Hwll.

Tep wyraź­nie się zamy­ślił.

– To daleko – powie­dział w końcu – a podróż nie jest łatwa, ale mogę cię popro­wa­dzić. – Urwał. – Naj­pierw ze mną zapo­luj – zapro­po­no­wał. – Wtedy wskażę ci drogę.

Hwll nie był pewien, czy powi­nien zaufać temu małemu czło­wie­kowi, ale takiej oferty nie mógłby odrzu­cić żaden myśliwy. I rze­czy­wi­ście, po wielu dniach samot­nych polo­wań, cie­szył się, że znów ma towa­rzy­sza.

– Muszę dotrzeć na to wznie­sie­nie przed zimą – powie­dział.

– Obie­cuję, że tak będzie – odparł Tep.

Tak roz­po­częła się oso­bliwa rela­cja mię­dzy myśli­wym z tun­dry i myśli­wym z połu­dnio­wych lasów. Tep miał czworo dzieci. Jego pierw­sza kobieta zmarła, więc wyru­szył na zachód i porwał inną – ze spo­tka­nej grupy myśli­wych. Była wtedy młoda, led­wie wyro­sła z wieku pod­lotka. Miała na imię Ulla i to ona uro­dziła mu dwoje z czwórki jego dzieci. Teraz była wychu­dłą kobietą o okrą­głej twa­rzy, a w jej dużych brą­zo­wych oczach wiecz­nie cza­iło się prze­ra­żone spoj­rze­nie. Wszyst­kie dzieci były podobne do ojca: śmi­gały po lesie na nogach o dłu­gich pal­cach i łapały małe zwie­rzęta z dziką i prze­ra­ża­jącą zręcz­no­ścią.

Tep zamie­rzał za wszelką cenę zatrzy­mać przy sobie Hwlla i jego rodzinę, dopóki nie uzgod­nią, że jeden z jego synów dosta­nie tę małą dziew­czynkę. Choć był to zamiar pod­stępny, jego pro­po­zy­cja nio­sła ze sobą pewne korzy­ści dla przy­by­szów z pół­nocy. Gdy Hwll roz­bił obo­zo­wi­sko na pola­nie, Tep zdra­dził mu loka­li­za­cję wszyst­kich naj­lep­szych łowisk. Pew­nego dnia zabrał go też kilka kilo­me­trów na zachód wzdłuż brzegu morza, gdzie poka­zał mu coś, czego jego nowy towa­rzysz ni­gdy wcze­śniej nie widział: ławicę ostryg. Nie­długo potem nauczył Hwlla i jego syna, jak nur­ko­wać i odry­wać je nożem od dna. Chło­piec nabrał takiej wprawy, że nazwali go Otter, czyli Wydra, jak te zwie­rzątka, które budują swoje domy pod wodą, i to imię do niego przy­lgnęło. Tej nocy obie rodziny uczto­wały nad brze­giem jeziora, delek­tu­jąc się pstrą­gami, mał­żami i ostry­gami, które poły­kali w cało­ści, a na powierzchni czy­stej wody poły­ski­wały odbi­cia gwiazd. Rodzina z tun­dry jesz­cze ni­gdy nie jadła tak dobrze, więc Akun ponow­nie zapy­tała:

– Może tu zosta­niemy?

Ale Hwll pra­gnął ruszać dalej i następ­nego dnia przy­po­mniał Tepowi o jego obiet­nicy wska­za­nia im drogi do wznie­sie­nia; jed­nak mały prze­bie­gły myśliwy wciąż grał na zwłokę.

– Naj­pierw upo­lujmy jele­nia – nale­gał. – A potem pokażę ci wznie­sie­nie.

Hwll nie miał ochoty dłu­żej zwle­kać, w końcu jed­nak przy­stał na ten plan.

– Ale potem ruszymy, bo muszę zna­leźć wznie­sie­nie przed zimą – upie­rał się.

– Obie­cuję – zapew­nił go Tep. – Zapo­lu­jemy pod­czas pełni księ­życa.

Był jesz­cze jeden powód, dla któ­rego Hwll zgo­dził się na kolejne opóź­nie­nie. Choć w tun­drze był zręczny, widział wyraź­nie, że w tych połu­dnio­wych lasach Tep jest lep­szym myśli­wym niż on.

W otwar­tej tun­drze, gdzie było nie­wiele zwie­rzyny, męż­czyźni polo­wali w gru­pach i całymi dniami podą­żali za swoją ofiarą, dopóki nie osła­bła, by mogli ją zabić. Nato­miast Tep polo­wał samot­nie, w lasach, gdzie zwie­rzyna była obfita i róż­no­rodna. Sarny, szyb­kie dzi­kie konie, zające, kuro­pa­twy, łabę­dzie i gęsi były łatwym łupem. Więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo wią­zało się z polo­wa­niem na dziki i niedź­wie­dzie bru­natne, a kon­ku­ren­cję dla myśli­wego sta­no­wiły tchó­rze, lisy, wilki, bor­suki, gro­no­staje i łasice. Skraje polan pora­stały jeżyny i jało­wiec. Były też grzyby i trawy. A ten przy­gar­biony męż­czy­zna o wąskiej twa­rzy znał się na tych wszyst­kich zwie­rzę­tach i rośli­nach. Wie­dział, co jest jadalne i gdzie to zna­leźć.

Miał też bar­dziej zróż­ni­co­waną broń. W tun­drze Hwll nosił tylko jedną włócz­nię oraz łuk i strzały, któ­rych groty o ostrych jak brzy­twa ząb­ko­wa­nych kra­wę­dziach wyko­nano ze sta­ran­nie ocio­sa­nego krze­mie­nia i przy­mo­co­wano sznur­kiem do trzonka. Ale broń Tepa miała wiele róż­nych gro­tów, każdy z nich prze­zna­czony na innego zwie­rza. Były gład­sze, czę­ściej o zaostrzo­nych kra­wę­dziach niż tylko spi­cza­stym wierz­chołku. Ide­al­nie paso­wały do wycię­cia w trzonku, a nie­które groty włóczni miały wgłę­bie­nie, w któ­rym można było wygod­nie osa­dzić ręko­jeść. Włócz­nia, któ­rej uży­wał do łowie­nia ryb, wypo­sa­żona była w kolce, aby ryba się nie ześli­znęła. Jed­nak tym, co Hwll podzi­wiał najbar­dziej, były deli­katne, lan­ce­to­wate strzały, któ­rych Tep uży­wał do polo­wa­nia na lisy, aby nie uszko­dzić futra.

Nie były to jedyne róż­nice. Ubra­nia Tepa, w prze­ci­wień­stwie do jego, były dobrze dopa­so­wane i zszyte sznur­kiem ze zwie­rzę­cych jelit. Latem nosił tylko kaftan i prze­pa­skę na bio­dra, a zimą wkła­dał dodat­kowo dłu­gie noga­wice. Ale umiał też prze­bie­rać się za lisa albo jele­nia, a dla dopeł­nie­nia kamu­flażu zakła­dał głowę zwie­rzę­cia, aby zakryć twarz. Ulla wypla­tała kosze z łoziny i pięk­nie rzeź­biła drew­niane miski, prze­wyż­sza­jące wszel­kie wytwór­cze sta­ra­nia Akun.

Choć Hwll o tym nie wie­dział, był jed­nym z ostat­nich przed­sta­wi­cieli swego rodzaju. Gdy cie­płe lasy prze­su­wały się ku pół­nocy, pale­oli­tyczni myśliwi z tun­dry byli stop­niowo wypie­rani przez bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych mezo­li­tycz­nych łow­ców takich jak Tep.

Do pełni księ­życa zostało kilka dni, a Hwll posta­rał się dobrze ten czas wyko­rzy­stać. Uczył się od Tepa, jak robić lep­szą broń i jak zasta­wiać sprytne pułapki w lesie, zaś Ulla poka­zy­wała Akun, jak się wyplata kosze. Mię­dzy obiema rodzi­nami naro­dziło się coś na kształt przy­jaźni i Hwll musiał przy­znać, że jak dotąd to spo­tka­nie było dla niego źró­dłem korzy­ści.

Teraz każ­dej nocy, sto­jąc nad rzeką lub nad jezio­rem, obaj męż­czyźni obser­wo­wali, jak księ­życ na nie­bie, bogini wszyst­kich myśli­wych, staje się więk­szy i wspa­nial­szy. Tę sre­brzy­stą bogi­nię czcili bar­dziej niż innych bogów – to prze­cież jej fazy wpły­wały na zacho­wa­nie zwie­rząt i czyż to nie przy jej świe­tle ludzie polo­wali dłu­gimi nocami?

Kolejne noce mijały, a gdy w końcu nastał czas pełni, myśliwi wie­dzieli, że to wigi­lia ich polo­wa­nia; nade­szła pora, by się przy­go­to­wać i odpra­wić nie­zbędne rytu­ały na cześć bogini.

Na brzegu osło­nię­tego wzgó­rzem jeziora zapło­nęło ogni­sko. Księ­życ wze­szedł wysoko na noc­nym nie­bie, a jego odbi­cie zalśniło w wodzie.

– Przy­bywa, żeby się napić – rzekł Tep, a patrząc na poły­sku­jący w jezio­rze sre­brzy­sty dysk, rze­czy­wi­ście zda­wało się, że bogini zanur­ko­wała w jego toń, aby uga­sić pra­gnie­nie.

Gdy dzieci przy­go­to­wały ogni­sko, obaj męż­czyźni odpra­wili oso­bliwy, lecz bar­dzo ważny rytuał. Tep trzy­mał nad głową poroże zabi­tego przed rokiem jele­nia i bar­dzo powoli tań­czył wokół ognia, ści­śle naśla­du­jąc deli­katny chód zwie­rzę­cia, jego przy­sta­wa­nie, szyb­kie, ner­wowe ruchy łba, gdy wie­trzy nie­bez­pie­czeń­stwo. Pod­czas gdy Tep tak dosko­nale odgry­wał rolę jele­nia, a dzieci przy­glą­dały mu się z podzi­wem, Hwll podą­żał za nim wokół ogni­ska, sta­wia­jąc kroki z nie­zmierną ostroż­no­ścią, dokład­nie tak, jak robiłby na praw­dzi­wym polo­wa­niu. Z naj­wyż­szą pre­cy­zją męż­czyźni ćwi­czyli każdy szcze­gół nad­cho­dzą­cych łowów – tra­fie­nie na ślad zwie­rzyny, podą­ża­nie jej tro­pem, a w końcu jej zastrze­le­nie i uśmier­ce­nie – zaś kobiety i dzieci uważ­nie obser­wo­wały każdy ich ruch. Rytuał ten miał na celu nie tylko ucze­nie dzieci tech­nik polo­wa­nia. Był także próbą gene­ralną oraz magicz­nym zaklę­ciem odpra­wia­nym na oczach bogini księ­życa po to, aby mieć pew­ność, że poznała ich pra­gnie­nia i że następ­nego dnia zapewni im pomyślny wynik łowów.

Tep tak zna­ko­mi­cie odgry­wał swoją rolę, że miało się wra­że­nie, jakby naprawdę stał się jele­niem, prze­jął jego duszę i pod­dał się woli myśli­wego. Obaj męż­czyźni rozu­mieli, że pod­czas tego rytu­ału przy­rze­kają bogini księ­życa ducha jele­nia, któ­rego upo­lują następ­nego dnia, a ona przyj­muje ich dar, odda­jąc im w zamian ciało zwie­rzę­cia: niczego nie pozo­sta­wiono przy­pad­kowi. Po zakoń­cze­niu tej cere­mo­nii cała grupka uci­chła z poczu­ciem, że doświad­czyli waż­nej i sta­ro­żyt­nej magii, pod­czas gdy wokół nich trza­skał ogień, a księ­życ kon­ty­nu­ował swą cichą podróż po nie­bie.

Następ­nego ranka, kilka kilo­me­trów w górę rzeki, Hwll i Tep, któ­rym towa­rzy­szył star­szy syn Tepa, szczu­pły i zręczny dzie­się­cio­la­tek, wytro­pili i zabili wspa­nia­łego byka. Zanie­śli zdo­bycz do obo­zo­wi­ska Tepa, gdzie obie kobiety sta­ran­nie ją oskó­ro­wały, odcięły mięso od kości i zebrały krew do skó­rza­nego worka. Tej nocy mogli uczto­wać, ale więk­szość mięsa zamie­rzali zacho­wać, kro­jąc je w pasy i susząc na słońcu. Na zawczasu przy­go­to­wa­nych płyt­kich tacach z wodą mor­ską, którą pozo­sta­wili do odpa­ro­wa­nia, powstała sól, którą teraz posy­pali mięso, aby je zakon­ser­wo­wać. Dzięki tej prze­zor­no­ści mięso mogło prze­trwać całe tygo­dnie.

Jed­nakże przed ucztą męż­czyźni musieli odpra­wić drugą, rów­nie istotną cere­mo­nię. Po oddzie­le­niu mięsa od kości kobiety wrę­czyły im skórę. Do jej wnę­trza wło­żyli serce jele­nia, a resztę wypeł­nili kamie­niami, po czym zszyli całość. Następ­nie prze­nie­śli jele­nia do dłu­banki, a gdy wze­szedł księ­życ, powio­sło­wali w dół rzeki, w stronę jeziora.

Kiedy dotarli do jego spo­koj­nych wód, było już ciemno, a księ­życ stał wysoko na nie­bie. W mil­cze­niu wypły­nęli na śro­dek i tam wyrzu­cili za burtę obcią­żoną skórę, która natych­miast poszła na dno.

– Teraz księ­życ może jeść i pić – powie­dział z sza­cun­kiem Hwll, po czym zawró­cili dłu­bankę i powio­sło­wali w górę rzeki, gdzie cze­kała ich wła­sna uczta.

Mięso jele­nia nale­żało do nich, lecz jego fizyczna forma i duch nale­żały do bogini księ­życa, która zapew­niła im udane polo­wa­nie.

Tej nocy obie rodziny naja­dły się do syta. Nad rzeką uno­sił się zapach soczy­stego, pie­czo­nego mięsa, a kiedy Hwll patrzył na swoje wesoło doka­zu­jące dzieci i zado­wo­loną żonę, poczuł pokusę, by nie iść ni­gdzie dalej. Ale póź­niej w nocy, kiedy wtu­lił się w cie­pło wciąż wspa­nia­łego ciała Akun, przy­rzekł sobie:

– Znajdę wznie­sie­nie. I też będzie nam się dobrze żyło.

Z samego rana Tep pod­szedł do Hwlla z poważną miną. Nad­szedł czas, aby speł­nił obiet­nicę i wska­zał im drogę w głąb lądu. Hwll zasta­na­wiał się, jakiego pod­stępu spró­buje tym razem prze­bie­gły myśliwy.

Jed­nak Tep prze­szedł od razu do rze­czy.

– Twoja córka. Chcę ją dla mojego chłopca – oświad­czył. – Jeśli ją oddasz, wskażę ci drogę do wznie­sie­nia.

Hwll się zasta­no­wił. Tep zła­mał słowo, ale mogło się tra­fić gorzej. Na pew­nym eta­pie i tak trzeba będzie oddać córkę jakie­muś męż­czyź­nie, a syn Tepa był dobrym myśli­wym.

– Zapro­wadź nas tam – odrzekł – a jeśli będzie tak, jak mówisz, to dosta­nie dziew­czynę.

Po sto­sow­nym namy­śle Tep przy­stał na ten waru­nek i następ­nego dnia obie rodziny wyru­szyły w górę rzeki. Tep pro­wa­dził ich w spo­koj­nym tem­pie.

To była dobra zie­mia. Cofa­jące się w ciągu milio­nów lat wody zosta­wiły po sobie na tej roz­le­głej, żwi­ro­wej rów­ni­nie żyzną glebę alu­wialną. W trak­cie wspól­nej wędrówki Tep prze­cho­dził samego sie­bie, łowiąc dla nich ryby: pstrągi, smaczne węgo­rze, oko­nie, szczu­paki i lipie­nie o deli­kat­nym smaku. Wyda­wał się zde­ter­mi­no­wany, by zado­wo­lić swo­ich nowych przy­ja­ciół.

Hwlla mar­twiła tylko jedna rzecz – poru­szali się w bar­dzo wol­nym tem­pie, poko­nu­jąc zale­d­wie osiem kilo­me­trów dzien­nie. Było już późne lato. Czy dotrą na miej­sce przed nadej­ściem zimy? Wiele razy pytał o to ich małego prze­wod­nika.

Ale ile­kroć sły­szał to pyta­nie, Tep tylko się uśmie­chał i krę­cił głową.

Przez pięć dni wędro­wali w górę rzeki w iście śli­ma­czym tem­pie. Pią­tego dnia zna­leźli się w sze­ro­kiej, płyt­kiej doli­nie pomię­dzy łagod­nie opa­da­ją­cymi grzbie­tami. Jed­nak te wzgó­rza nie wyda­wały się Hwl­lowi dosta­tecz­nym wznie­sie­niem, więc poczuł się zdu­miony, gdy Tep znie­nacka oznaj­mił:

– Oto miej­sce, gdzie spo­tyka się pięć rzek.

I wtedy Hwll to zoba­czył, na wprost przed sobą.

Wyglą­dało to tak, jakby z ziemi wydo­byto ogromną misę o śred­nicy wielu kilo­me­trów, two­rząc roz­le­gły sys­tem lasów i bagien oto­czony wzgó­rzami od wschodu, zachodu i pół­nocy. Nawet z miej­sca, gdzie stali, widział, jak pokaźne i strome były te grzbiety. W jed­nym miej­scu wzno­siła się ostra skarpa; w innym impo­nu­jące zbo­cze. Nieco na prawo od środka tego układu, od kra­wę­dzi wznie­sie­nia w stronę niecki, wysu­wało się poje­dyn­cze zale­sione wzgó­rze, a za nim Hwll ujrzał wej­ście do jed­nej z kilku dolin prze­ci­na­ją­cych ten wyżynny kra­jo­braz.

– Są trzy doliny – wyja­śnił Tep. – Na zacho­dzie, pół­nocy i pół­noc­nym wscho­dzie. – Wska­zy­wał wej­ścia do każ­dej z nich. – Tam­ten pagó­rek – poka­zał na zale­siony teren w pobliżu środka – strzeże wej­ścia do pół­noc­nej doliny, naj­mniej­szej z całej trójki. Z każ­dej doliny wypływa rzeka, z tym że w zachod­niej są dwie. Łączą się w pobliżu wej­ścia do doliny. – Wyko­nał zama­szy­sty ruch ręką. – Tam na dole łączą się wszyst­kie rzeki, a potem two­rzą wielką pętlę na połu­dnio­wym zacho­dzie.

Hwll widział, jak pły­nąca woda zata­cza wielki łuk w pobliżu środka niecki, po czym kie­ruje się w ich stronę.

– Piąta rzeka dołą­cza z zachodu – dokoń­czył Tep. – To wygląda tak – poło­żył lewą rękę na ziemi, wnę­trzem dłoni do góry, roz­cza­pie­rza­jąc wszyst­kie pięć pal­ców – jak ludzka dłoń. My jeste­śmy tu. – Wska­zał na swój nad­gar­stek.

Ta ana­lo­gia była ide­alna.

– A wznie­sie­nie? – zapy­tał z prze­ję­ciem Hwll.

– Masz je przed sobą. – Tep poka­zał na ogromne grzbiety. – Wystar­czy wejść na pół­nocny grzbiet, tam cały teren sta­nowi wznie­sie­nie. Tak roz­le­głe, że możesz prze­mie­rzać je całymi dniami.

I tak też się oka­zało, gdy dwie godziny póź­niej obaj męż­czyźni sta­nęli na szczy­cie pół­noc­nego grzbietu, jakieś czter­dzie­ści pięć metrów nad dnem doliny. Prze­piękna pano­rama roz­ta­czała się we wszyst­kich kie­run­kach, ale Hwlla naj­bar­dziej urzekł widok na pół­noc. Jak okiem się­gnąć roz­cią­gał się tam gigan­tyczny pła­sko­wyż wyso­kiego, lekko zale­sio­nego terenu. Tylko wiatr cicho szu­miał nad tą ogromną, pustą prze­strze­nią. Sze­roka twarz Hwlla roz­ja­śniła się w uśmie­chu. Naresz­cie: wła­śnie tego pra­gnął. Był pewien, że nawet gdyby morze przedarło się przez klify i zalało nizinę, po któ­rej podró­żo­wali, ni­gdy nie zdoła znisz­czyć tego ogrom­nego pła­sko­wyżu. Byli bez­pieczni.

Odwró­cił się, żeby spoj­rzeć na rzeki prze­ci­na­jące bagni­sty teren w dole i na dostoj­nie uno­szące się na ich wodach łabę­dzie.

– Tutaj zostanę – powie­dział.

Zna­lazł Sarum.

Tym wiel­kim pła­sko­wy­żem, do któ­rego dotarli, była Rów­nina Salis­bury, ogromne, puste wznie­sie­nie, na któ­rym spo­ty­kają się wszyst­kie natu­ralne drogi lądowe połu­dnio­wej Anglii. Z tej pofał­do­wa­nej wyżyny roz­cią­gają się dłu­gie grzbiety pro­wa­dzące na połu­dniowy zachód, wschód i pół­noc, a wśród nich, daleko na pół­nocy, bie­gnie część wiel­kiego grzbietu juraj­skiego, któ­rym Hwll roz­po­czął swą podróż z tun­dry. Na wscho­dzie cią­gnął się inny grzbiet, który myśliwy także napo­tkał już na swej dro­dze: stał bowiem na jego krańcu, w miej­scu, gdzie morze prze­cięło go jak nóż, two­rząc Cie­śninę Kale­tań­ską. Te i inne grzbiety wzgórz, cią­gnące się set­kami kilo­me­trów przez całą wyspę, scho­dziły się do wiel­kiego, cen­tral­nego węzła, jakim jest Rów­nina Salis­bury.

Hwll patrzył na to z naboż­nym podzi­wem.

– Zupeł­nie jak morze – wymam­ro­tał. – Ta zie­mia wygląda jak mor­skie fale.

Byłby zdu­miony, wie­dząc, jak bli­skie prawdy było jego stwier­dze­nie. Geo­lo­gia Rów­niny Salis­bury nie jest bowiem prze­sad­nie skom­pli­ko­wana. Około sześć­dzie­się­ciu pię­ciu milio­nów lat temu ta rów­nina i więk­sza część połu­dnio­wej Bry­ta­nii znaj­do­wały się pod wodą, a póź­niej, kiedy morze opa­dło w tak zwa­nym okre­sie kre­do­wym, grzbiety pokryła impo­nu­jąca war­stwa kredy, miej­scami o gru­bo­ści od kil­ku­dzie­się­ciu do kil­ku­set metrów, osia­da­jąc na star­szym szel­fie z wapie­nia juraj­skiego. To wła­śnie ta kreda two­rzy glebę na wznie­sie­niach. Jed­nakże ostat­nio – czyli mniej wię­cej w ciągu ostat­nich dwóch milio­nów lat – wiatr i woda dzia­ła­jące w cza­sie kolej­nych dłu­gich epok lodow­co­wych prze­pla­ta­nych okre­sami cie­pła wytwo­rzyły na kre­dzie bar­dzo cienki i bar­dzo deli­katny osad ziemny. To wła­śnie w nim wyro­sły drzewa, na które patrzył Hwll. W żyznej, płyt­kiej ziemi Rów­niny Salis­bury.

Obec­nie ta kra­ina była bez­ludna. Jed­nakże Hwll nie był pierw­szym czło­wie­kiem, który do niej tra­fił. Przez ćwierć miliona lat łowcy od czasu do czasu zamiesz­ki­wali ten pła­sko­wyż i doliny poni­żej, prze­mie­rzali je wzdłuż i wszerz, pozo­sta­wia­jąc we wciąż zmie­nia­ją­cej się gle­bie drobne ślady swo­jej byt­no­ści – groty strzał, kości zwie­rząt – a potem to miej­sce znów pusto­szało. Tamci przy­by­sze też doce­niali korzy­ści, jakie ofe­ro­wało to małe sku­pi­sko dolin.

– Miej­sce jest takie, jak mówi­łeś – zauwa­żył sucho Hwll. Wie­dział już, że prze­bie­gły mały myśliwy celowo wpro­wa­dził go w błąd, twier­dząc, że trudno tra­fić w to miej­sce. Było jasne, że sam z łatwo­ścią by je odkrył, idąc po pro­stu w górę rzeki. Nic dziw­nego, że Tep tak powoli pro­wa­dził ich na pół­noc! Ale choć został oszu­kany, Hwll pamię­tał o zło­żo­nej obiet­nicy i wie­dział, że nic nie zyska na kłótni z jedy­nym łowcą, jakiego spo­tkał, odkąd opu­ścił tun­drę.

– Kiedy nadej­dzie czas – powie­dział, mając na myśli moment, w któ­rym dziew­czynka osią­gnie doj­rza­łość – twój syn może po nią przyjść. – I z tymi słowy zawró­cił do doliny poni­żej.

Następ­nego dnia grun­tow­nie zba­dał oko­licę, zwra­ca­jąc szcze­gólną uwagę na wzgó­rze chro­niące wej­ście do pół­noc­nej doliny. Wzno­siło się stromo, ster­cząc z kra­wę­dzi wyso­kiego kre­do­wego grzbietu niczym poste­ru­nek war­tow­ni­czy. Ze szczytu roz­ta­czał się prze­piękny widok we wszyst­kich kie­run­kach, a niżej teren opa­dał łagod­nie w kie­runku rzeki.

– Myślę, że to jest to miej­sce – powie­dział do Akun, a ona ski­nęła głową. Zatem po połu­dniowo-zachod­niej stro­nie wzgó­rza, zwró­co­nej ku miej­scu, gdzie spo­ty­kało się pięć rzek, razem zbu­do­wali swoje schro­nie­nie. Umiej­sco­wili je w nie­wiel­kim zagłę­bie­niu – za nim znaj­do­wał się pagó­rek, a przed nim skra­wek ziemi, co zapew­niało im cał­ko­witą ochronę przed wia­trem, a jed­no­cze­śnie nie­zrów­nany widok. Dodat­kową osłonę sta­no­wiła plą­ta­nina kar­ło­wa­tych drzew.