Paryż - Edward Rutherfurd - ebook + książka

Paryż ebook

Edward Rutherfurd

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

NAPISANA Z ROZMACHEM POWIEŚĆ O MAGICZNYM MIEŚCIE!

Poruszająca powieść o Paryżu, w której zostały przedstawione dzieje czterech rodów. Ich losy splatają się na przestrzeni wieków poprzez zakazane związki, małżeństwa z rozsądku, pragnienie zemsty i śmiertelnie niebezpieczne tajemnice.

Historia miasta ożywa na stronach powieści poprzez intrygi, wojny, sztukę i chwałę jego mieszkańców. Edward Rutherfurd ukazuje Paryż tak, jak tylko on potrafi: opowiadając o dwóch tysiącach lat miłości, codzienności i dramatów ludzi, którzy zmienili niewielką osadę handlową na błotnistym brzegu Sekwany w uwielbiane miasto całego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1194

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Paris

Copy­ri­ght © 2013 by Edward Ruther­furd Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2023

Redak­cja: Robert Sudół Pro­jekt okładki © Ran­dom House LLC Zdję­cia na okładce: © Royal Pho­to­gra­phic Society/SSPL/Getty Ima­ges Adap­ta­cja okładki: Mag­da­lena Zawadzka Zdję­cie autora © by David Livshin Mapy Paryża © by Mike Mor­gen­feld Drzewo gene­alo­giczne © by Jef­frey L. Ward Korekta: Maciej Kor­ba­siń­ski, Igor Mazur Redak­tor pro­wa­dząca: Anna Brze­ziń­ska

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie I

ISBN: 978-83-8252-836-7

Pamięci mego kuzyna

Jeana Louisa Bri­zarda,

pedia­try w szpi­talu Beau­jon

oraz w szpi­ta­lach Bry­tyj­skim

i Ame­ry­kań­skim w Paryżu

Rozdział 1

1875

Paryż. Mia­sto miło­ści. Mia­sto marzeń. Mia­sto prze­py­chu. Mia­sto świę­tych i mędr­ców. Mia­sto zabawy.

Ściek nie­go­dzi­wo­ści.

Przez dwa tysiące lat Paryż widział już wszystko.

Pierw­szy zwró­cił uwagę na poten­cjał miej­sca, w któ­rym osie­dlili się skromni Pary­zjo­wie, Juliusz Cezar. Śród­ziem­no­mor­skie rejony połu­dnio­wej Galii były już wów­czas od wielu poko­leń rzym­skimi pro­win­cjami. Cezar zde­cy­do­wał, że włą­czy do impe­rium rów­nież nie­sforne cel­tyc­kie ple­miona pół­noc­nej Galii, i nie zajęło mu to zbyt wiele czasu.

Rzy­mia­nie od razu dostrze­gli zalety tego miej­sca dla roz­woju ośrodka miej­skiego. Poło­żone nad zdatną do żeglugi Sekwaną, stało się ośrod­kiem skupu pło­dów rol­nych z roz­le­głych, żyznych rów­nin pół­noc­nej Galii. Jej gór­nymi wodami na połu­dniu można było łatwo dotrzeć w pobliże wiel­kiego Renu, który sta­no­wił połą­cze­nie z tęt­nią­cymi życiem śród­ziem­no­mor­skimi por­tami w połu­dnio­wej Euro­pie. Żeglu­jąc na pół­noc, w dół Sekwany, można było dotrzeć do wąskiego morza, za któ­rym leżała wyspa Bry­ta­nia. Pół­nocną i połu­dniową Europę łączył wspa­niały sys­tem komu­ni­ka­cji wod­nej. Przed Rzy­mia­nami korzy­stali z niego greccy i feniccy kupcy. Loka­li­za­cja mia­sta zatem była dosko­nała. Serce kra­iny Pary­zjów sta­no­wiła sze­roka, płytka dolina, którą wiła się z wdzię­kiem Sekwana. Na samym jej środku, na wschod­nio-zachod­nim zakolu, rzeka roz­lała się i utwo­rzyła kilka wysp i pod­mo­kłych łach, zako­twi­czo­nych tu niczym w por­cie. Na pół­noc­nym brzegu roz­le­głe łąki i mokra­dła oko­lone były grzbie­tem nie­wy­so­kiego wznie­sie­nia, z któ­rego wyra­stały wzgó­rza i urwi­ska, tu i ówdzie pokryte win­ni­cami.

Ale to połu­dniowy brzeg – lewy, patrząc ku ujściu rzeki – wypię­trzył się ponad wodę w nie­wielki pła­sko­wyż przy­po­mi­na­jący kształ­tem stół. Wła­śnie tu Rzy­mia­nie zbu­do­wali swoje mia­sto. Na szczy­cie pła­sko­wyżu – wiel­kie forum i główną świą­ty­nię z amfi­te­atrem, siatką ulic wokół nich oraz główną arte­rią bie­gnącą z połu­dnia na pół­noc przez samo cen­trum, przez rzekę, ku naj­więk­szej z wysp, gdzie wyro­sły domy przed­mieść i świą­ty­nia Jowi­sza; ta sama ulica wio­dła dalej na pół­nocny brzeg. Począt­kowo nazwano mia­sto Lute­cją, ale było też znane jako mia­sto Pary­zjów.

W śre­dnio­wie­czu, po upadku cesar­stwa rzym­skiego, ger­mań­skie ple­mię Fran­ków pod­biło tery­to­ria zwane odtąd Zie­mią Fran­ków lub Fran­cją. Jej żyzne i bogate zie­mie były wciąż łupione przez Hunów i wikin­gów ze Skan­dy­na­wii. Jed­nak wyspa na rzece, ze swo­imi drew­nia­nymi umoc­nie­niami for­tecz­nymi, niczym stary dobry okręt, jakoś prze­trwała te najazdy. W śre­dnio­wie­czu uro­sła do roz­mia­rów wiel­kiego mia­sta, jej gotyc­kie kościoły, wyso­kie drew­niane domy w labi­ryn­cie uli­czek, nie­bez­piecz­nych zauł­ków i cuch­ną­cych piw­nic roz­cią­gały się na obu brze­gach Sekwany oto­czone wyso­kim murem. Wyspę zdo­biła maje­sta­tyczna kate­dra Notre Dame. Tutej­szy uni­wer­sy­tet cie­szył się renomą w całej Euro­pie. Ale i tak Paryż pod­bili Anglicy. Mia­sto mogłoby paść ich łupem, gdyby nie cudowna dzie­wica Joanna d’Arc, która zdo­łała ich prze­go­nić.

Stary Paryż: kolo­rowe mia­sto wąskich uli­czek, kar­na­wału i dżumy.

No a potem naro­dził się nowy Paryż.

Zmiany nastę­po­wały stop­niowo. Od cza­sów rene­sansu zaczęły się poja­wiać lżej­sze kla­sy­cy­styczne prze­strze­nie w stło­czo­nej masie śre­dnio­wiecz­nego mia­sta. Nowego splen­doru dodały mu kró­lew­skie pałace i ele­ganc­kie place. Przez stę­chłą, cia­sną starą zabu­dowę zaczęły się prze­dzie­rać nowe, sze­ro­kie bul­wary. Ambitni władcy two­rzyli zało­że­nia archi­tek­to­niczne na miarę sta­ro­żyt­nego Rzymu.

Paryż zmie­niał się, by dorów­nać maje­sta­towi Ludwika XIV i ele­gan­cji Ludwika XV. Epoka oświe­ce­nia i nowa repu­blika rewo­lu­cji fran­cu­skiej przy­nio­sły modę na kla­syczną pro­stotę, a epoka Napo­le­ona zosta­wiła po sobie cesar­ski splen­dor.

W ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach pro­ces zmian przy­śpie­szył dzięki nowemu pla­ni­ście. Wspa­niała siatka wiel­kich bul­wa­rów barona Haus­smanna i dłu­gich, pro­stych alei, przy któ­rych powstają ele­ganc­kie biura i kamie­nice, jest już tak gęsta, że w niektó­rych dziel­ni­cach pra­wie nie widać śla­dów śre­dnio­wiecz­nego natłoku i bała­ganu.

Stary Paryż można jed­nak wciąż zna­leźć za rogiem każ­dej ulicy, z jego wspo­mnie­niami o daw­nych wie­kach i nie­gdy­siej­szych loka­to­rach. Wspo­mnie­niami rów­nie upo­rczy­wymi jak na wpół zapo­mniana melo­dia, która wraca, gdy ją znowu zagrać – w innym stu­le­ciu, w innej tona­cji, na innym instru­men­cie – ale wciąż ta sama. Oto odwieczny czar Paryża.

Czy mia­sto żyje teraz w zgo­dzie z sobą? Cier­piało i prze­trwało, widziało, jak powstają i upa­dają impe­ria. Widziało chaos i dyk­ta­turę, monar­chię i repu­blikę. Paryż pró­bo­wał już wszyst­kiego. Czy coś mu przy­pa­dło do gustu? Dobre pyta­nie… Choć tak wie­kowy i wspa­niały, chyba sam tego nie wie.

Ostat­nio znów był świad­kiem wiel­kiego kry­zysu. Cztery lata temu pary­ża­nie zmu­szeni byli jeść szczury. Naj­pierw upo­ko­rzeni, potem gło­dzeni, zwró­cili się nawza­jem prze­ciwko sobie. Wkrótce jed­nak ciała pocho­wano, fetor śmierci ule­ciał z wia­trem, a echa strze­la­niny uci­chły.

Dziś, w roku 1875, Paryż jest na dro­dze do rekon­wa­le­scen­cji, choć wiele bole­snych ran wciąż pozo­staje zaognio­nych.

Chłop­czyk miał zale­d­wie trzy latka. Jasno­włosy i nie­bie­sko­oki. Nie­które rze­czy już wie­dział. Inne wciąż przed nim ukry­wano. Świat miał jesz­cze wiele tajem­nic.

Ksiądz Xavier przy­glą­dał mu się. Był taki podobny do matki. Ksiądz Xavier, choć stanu duchow­nego, kochał nie­wia­stę, matkę małego. Przy­zna­wał się przed sobą do tego uczu­cia, lecz jego samo­dy­scy­plina była abso­lutna, nikt inny się tego nie domy­ślał. Co do chłopca, Bóg z pew­no­ścią miał wobec niego jakieś plany.

Może będzie wyświę­cony.

Był sło­neczny dzień w mod­nym ogro­dzie Tuile­ries przed Luw­rem, w któ­rych nia­nie doglą­dały bawią­cych się dzieci i dokąd ksiądz Xavier zabrał chłopca na spa­cer. Ksiądz Xavier: rodzinny spo­wied­nik, przy­ja­ciel w potrze­bie, duchowny.

– Jak się nazy­wasz? – spy­tał żar­to­bli­wie.

– Roland, D’Arta­gnan, Dieudonné de Cygne. – Mały znał wszyst­kie swoje imiona na pamięć.

– Brawo, młody czło­wieku. – Ksiądz Xavier Parle-Doux był drob­nym, żyla­stym czter­dzie­sto­lat­kiem. Kie­dyś był żoł­nie­rzem. Pamiątką po upadku z konia pozo­stał doj­mu­jący ból w ple­cach, choć mało kto o tym wie­dział.

Jego wojenne doświad­cze­nia nazna­czyły go też w inny spo­sób. Wypeł­nił swój obo­wią­zek. Widział, jak ludzie umie­rali. Widział też gor­sze rze­czy od samej śmierci. W końcu doszedł do wnio­sku, że musi być coś lep­szego, coś bar­dziej świę­tego, nie­śmier­telny pło­mień świa­tła i miło­ści w potwor­nej ciem­no­ści świata. Odna­lazł go w Kościele Świę­tym.

Był też monar­chi­stą.

Całe życie znał rodzinę chłopca i patrzył dziś na niego z miło­ścią, ale i ze współ­czu­ciem. Roland nie miał braci ani sióstr. Jego matka, piękna kobieta, którą sam by chęt­nie poślu­bił, gdyby nie to, że odna­lazł swoje powo­ła­nie gdzie indziej, była bar­dzo deli­kat­nego zdro­wia. Odpo­wie­dzial­ność za przy­szłość rodu spo­czy­wała na małych bar­kach Rolanda: cięż­kie brze­mię dla mło­dego chłopca.

Wie­dział jed­nak, że jako osoba duchowna powi­nien mieć szer­sze spoj­rze­nie. Jak to mawiali jezu­ici? „Daj­cie nam chłopca przed siód­mym rokiem życia, a będzie nasz na zawsze”. Jakie­kol­wiek Bóg miał plany w sto­sunku do tego małego i czy miały mu dać szczę­ście, czy też nie, ksiądz Xavier pomoże w ich reali­za­cji.

– A kim był Roland?

– Roland był boha­te­rem. – Mały pod­niósł wzrok w ocze­ki­wa­niu pochwały. – Matka mi o nim czy­tała. Był moim przod­kiem – dodał z powagą.

Ksiądz się uśmiech­nął. Słynna Pieśń o Rolan­dzie była nastro­jową, roman­tyczną opo­wie­ścią sprzed tysiąca lat o tym, jak przy­ja­ciel cesa­rza Karola Wiel­kiego został odcięty przez wroga od armii prze­pra­wia­ją­cej się przez góry. Jak grał na rogu, wzy­wa­jąc bez­sku­tecz­nie pomocy. Jak Sara­ceni go zabili, a cesarz pła­kał po stra­cie przy­ja­ciela. Uzur­pa­cja tej postaci przez rodzinę de Cygne’ów była uro­czym wytwo­rem roman­tycz­nej wyobraźni.

– Inni twoi przod­ko­wie byli ryce­rzami kru­cjat. – Ksiądz Xavier poki­wał z uzna­niem głową. – Ale to nor­malne, jesteś prze­cież szla­chet­nie uro­dzony. – Prze­rwał na chwilę. – A kim był D’Arta­gnan?

– Słyn­nym musz­kie­te­rem i moim przod­kiem.

Rze­czy­wi­ście, boha­ter Trzech musz­kie­te­rów wzo­ro­wany był na histo­rycz­nej postaci. A przo­dek Rolanda w cza­sach Ludwika XIV poślu­bił szlach­ciankę o tym samym nazwi­sku, choć ksiądz Xavier wąt­pił raczej, by rodzina zwró­ciła na nie uwagę, nim powieść uczy­niła je sław­nym.

– Masz w żyłach krew D’Arta­gna­nów. Byli wier­nymi ryce­rzami swego króla.

– A Dieudonné? – spy­tał chło­piec.

Ksiądz Xavier już miał odpo­wie­dzieć, ale ugryzł się w język. Musi zacho­wać więk­szą ostroż­ność. Czy dzie­ciak mógł mieć jakie­kol­wiek poję­cie o ter­ro­rze gilo­tyny, który kładł się cie­niem na ostat­nim z jego imion?

– Imię two­jego dziadka jest bar­dzo piękne – odparł. – Ozna­cza „dar Boży”. – Zasta­no­wił się przez chwilę. – Naro­dziny twego dziadka były może nie cudem, ale zna­kiem. Ale pamię­taj o jed­nym, Rolan­dzie. Czy znasz motto swo­jej rodziny? To bar­dzo ważne. Selon la volonté de Dieu – Bądź wola Boża.

Ksiądz Xavier pod­niósł wzrok, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Na pół­nocy wzno­siło się wzgó­rze Mont­mar­tre, gdzie szes­na­ście wie­ków temu święty Dio­nizy zgi­nął męczeń­ską śmier­cią z rąk pogań­skich Rzy­mian. Na połu­dniowy zachód, za wie­żami kate­dry Notre Dame, widać było wznie­sie­nie ponad Lewym Brze­giem, na któ­rym nie­stru­dzona święta Geno­wefa modliła się o wyba­wie­nie mia­sta przed najaz­dem Hunów pod wodzą Attyli – a jej modli­twy zostały wysłu­chane.

Wiele razy Bóg chro­nił Fran­cję w godzi­nie potrzeby. Gdy muzuł­ma­nie po raz pierw­szy przy­szli z Afryki przez Hisz­pa­nię i byli o włos od zala­nia całej Europy, czyż Pan nie zesłał wspa­nia­łego gene­rała, dziadka Karola Wiel­kiego, który ich poko­nał? Gdy zaś Anglicy, wsku­tek dłu­go­trwa­łych wojen z fran­cu­skimi kró­lami w śre­dnio­wie­czu, zdo­byli Paryż, czyż miło­sierny Bóg nie zesłał Fran­cji Joanny d’Arc, by popro­wa­dziła jej armię ku zwy­cię­stwu?

Przede wszyst­kim jed­nak Pan dał Fran­cji kró­lów, dyna­stie Kape­tyn­gów, Wale­zju­szy i Bur­bo­nów, któ­rzy przez trzy­dzie­ści poko­leń rzą­dzili kra­jem, jed­no­czyli go i roz­sła­wiali tę wspa­niałą, świętą zie­mię.

I przez wszyst­kie te wieki rodzina de Cygne’ów wier­nie słu­żyła kró­lom namasz­czo­nym przez Boga.

Oto spu­ści­zna chłopca. W swoim cza­sie sam to zro­zu­mie.

Przy­szła pora, aby wra­cać do domu. Za nimi na skraju ogrodu Tuile­ries roz­cią­gała się olbrzy­mia otwarta prze­strzeń placu Zgody. Dalej wspa­niała, trzy­ki­lo­me­trowa per­spek­tywa Pól Eli­zej­skich cią­gną­cych się aż do Łuku Trium­fal­nego.

Chłop­czyk był jesz­cze za mały, by znać rolę placu Zgody w histo­rii wła­snej rodziny. Łuk Trium­falny robił wpraw­dzie impo­nu­jące wra­że­nie, ale ksiądz Xavier nie prze­pa­dał za repu­bli­kań­skimi pomni­kami.

Obej­rzał się za to ponow­nie na wzgó­rze Mont­mar­tre’u – miej­sce, gdzie nie­gdyś stała pogań­ska świą­ty­nia; gdzie święty Dio­nizy poniósł męczeń­ską śmierć; gdzie miały miej­sce straszne wyda­rze­nia w cza­sie ostat­niej rewo­lu­cji w mie­ście. Na szczę­ście wła­śnie w tym roku obok wia­tra­ków zaczęto wzno­sić świą­ty­nię kato­lic­kiej Fran­cji, jej biała czy­sta kopuła lśniła nad mia­stem jak pierś gołę­bicy. Bazy­lika Sacré-Coeur – Naj­święt­szego Serca.

Wła­śnie w tym kościele powi­nien słu­żyć mały. Bóg nie bez powodu prze­cież oszczę­dził jego rodzinę. Trzeba było odku­pić hańbę, przy­wró­cić wiarę.

– Pój­dziesz kawa­łek sam, dobrze? – zapy­tał ksiądz.

Roland kiw­nął głową. Ksiądz posta­wił go więc na ziemi i z ulgą wypro­sto­wał plecy. – Zaśpie­wamy pio­senkę? – zapy­tał. – Może Frère Jacques?

Trzy­ma­jąc się za ręce, ksiądz i chło­piec, obser­wo­wani przez nia­nie i ich pod­opiecz­nych, wyszli z ogro­dów z pio­senką na ustach.

Jules Blan­chard szedł Polami Eli­zej­skimi w stronę Luwru i wła­śnie zna­lazł się na wyso­ko­ści kościoła Świę­tej Mag­da­leny. Miał wszel­kie powody, by czuć się szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Miał dwóch uda­nych synów, ale zawsze marzył o córce – a dziś o ósmej rano żona uro­dziła mu dziew­czynkę.

Pozo­stał tylko jeden pro­blem do roz­wią­za­nia. Wyma­gał wpraw­dzie pew­nej deli­kat­no­ści – ale wła­śnie dla­tego Jules podą­żał na spo­tka­nie z pewną kobietą, która wcale nie była jego żoną.

Blan­chard był postaw­nym, peł­nym wigoru męż­czy­zną, wła­ści­cie­lem pokaź­nej rodzin­nej for­tuny. W poprzed­nim stu­le­ciu, gdy uro­cza, roko­kowa epoka Ludwika XV sze­rzyła wiel­kie idee oświe­ce­nia, a potem Wielka Rewo­lu­cja Fran­cu­ska prze­wró­ciła świat do góry nogami, jego przo­dek był księ­ga­rzem o rady­kal­nych poglą­dach. Syn księ­ga­rza, dzia­dek Jules’a, został leka­rzem. Zwró­cił na sie­bie uwagę mło­dego gene­rała, pną­cego się po szcze­blach kariery w cza­sie rewo­lu­cji, Napo­le­ona Bona­parte. Od tego czasu już nie oglą­dał się wstecz. Stał się medy­kiem mod­nym w krę­gach dwor­skich Napo­le­ona, a potem w śro­do­wi­sku przy­wró­co­nych na tron Fran­cji Bur­bo­nów. Na eme­ry­turę prze­niósł się do domu w Fon­ta­ine­bleau, który na­dal nale­żał do rodu. Jego żona pocho­dziła z rodziny kupiec­kiej i kolejne poko­le­nie Blan­chardów w oso­bie ojca Jules’a posta­wiło na przed­się­bior­czość. Ojciec wyspe­cja­li­zo­wał się w hur­to­wym obro­cie zbo­żem i w poło­wie XIX wieku udało mu się zgro­ma­dzić pokaźny mają­tek. Jules pra­co­wał z ojcem i dziś, w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat, był gotów prze­jąć firmę, gdy ojciec zde­cy­duje się przejść na eme­ry­turę.

Na placu Made­le­ine skrę­cił lekko w prawo. Lubił cho­dzić tym bul­wa­rem, bo stał przy nim nowy olbrzymi gmach Opery, zapro­jek­to­wany przez Gar­niera. Choć ukoń­czono go zale­d­wie na początku roku, już stał się jedną z wizy­tó­wek mia­sta. Opera – obok wielu nie­wi­docz­nych z zewnątrz cudów tech­niki, takich jak sztuczne pod­ziemne jezioro mające ure­gu­lo­wać wody tego pod­mo­kłego terenu – miała tyle wspa­nia­łych orna­men­tów, że jej impo­nu­jąca kopuła przy­po­mi­nała Jules’owi olbrzymi, bogato zdo­biony tort. Gmach był pełen prze­py­chu, eks­tra­wa­gancki, wier­nie odda­wał ducha epoki – przy­naj­mniej z punktu widze­nia jemu podob­nych szczę­śliw­ców.

Jego oczom uka­zało się już miej­sce dzi­siej­szego spo­tka­nia. Zaraz za Operą, na rogu, znaj­do­wała się Café Anglais. W prze­ci­wień­stwie do gma­chu Opery była z zewnątrz dość skromna, ale w środku – to już zupeł­nie inna histo­ria. Jej wystrój był godny kró­lów. Kilka lat temu car Rosji i cesarz Nie­miec zje­dli tam wspól­nie słynną, trwa­jącą osiem godzin kola­cję.

Czyż było bar­dziej odpo­wied­nie miej­sce na lunch z Joséphine?

Dziś udo­stęp­niono na obiad wielką, ozdo­bioną malo­wi­dłami ścien­nymi salę zwaną Le Grand Seize. Gdy wcho­dził pośród kła­nia­ją­cych się w pas kel­ne­rów, zło­co­nych luster i palm w doni­cach, od razu ją spo­strzegł.

Joséphine Tes­sier była ele­gantką z rodzaju tych, które kel­ne­rzy natych­miast kie­ro­wali do naj­bar­dziej widocz­nego, cen­tral­nego sto­lika – no chyba że dama życzyła sobie dys­kre­cji. Ubrana kosz­tow­nie i wytwor­nie, miała na sobie jasno­szarą jedwabną suk­nię z koron­kową krezą pod szyją i zawa­diacki mały kape­lu­sik z piór­kiem.

Powi­tał go sze­lest jedwa­biu i upojny zapach. Musnął ustami jej dłoń, usiadł i popro­sił kel­nera o szam­pana.

– Świę­tu­jemy? – zapy­tała dama. – Masz pomyślne wie­ści?

– Dziew­czynka.

– Gra­tu­la­cje. – Uśmiech­nęła się. – Tak się cie­szę ze względu na cie­bie, mój drogi Jules’u. Speł­niło się twoje marze­nie.

Miał wiel­kie szczę­ście, że został kochan­kiem Joséphine, gdy oboje byli jesz­cze mło­dzi. Choć nale­żał do ludzi majęt­nych, praw­do­po­dob­nie dziś nie byłoby go na nią stać. Obec­nie utrzy­my­wał ją pewien bogaty ban­kier. Mimo to uwa­żał ten zwią­zek za naj­cen­niej­szy, jakim może pochwa­lić się męż­czy­zna. Była jego eks­ko­chanką, zausz­niczką i przy­ja­ciółką.

Przy­nie­siono szam­pana. Wznie­śli toast za dziecko. Następ­nie zamó­wili potrawy i gawę­dzili o tym i o owym. Dopiero gdy na stole poja­wił się lekki rosół, Jules odwa­żył się poru­szyć temat, który go drę­czył.

– Jest pewien pro­blem – powie­dział. Joséphine mil­czała wycze­ku­jąco. Jego twarz posmut­niała. – Moja żona chce dać jej na imię Marie – wykrztu­sił w końcu.

– Marie… – Zasta­no­wiła się. – To cał­kiem nie­złe imię.

– Zawsze obie­cy­wa­łem ci, że jeśli będę miał córkę, dosta­nie imię po tobie.

Pod­nio­sła wzrok zasko­czona.

– To było dawno temu, chéri. Nie przej­muj się.

– Ale to dla mnie ważne. Chciał­bym dać jej na imię Joséphine.

– A co będzie, jeśli twoja żona sko­ja­rzy imię ze mną?

– Nie ma o nas poję­cia. Jestem tego pewien. Będę nale­gał – powie­dział, sącząc szam­pana w zamy­śle­niu. – Naprawdę sądzisz, że to może być nie­roz­sądne?

– Ja, rzecz jasna, jej nie powiem. Tego możesz być pewien – odparła Joséphine. – Ale inni mogą… – Pokrę­ciła głową. – Igrasz z ogniem.

– Pomy­śla­łem, że mógł­bym jej powie­dzieć, że chcę jej dać imię cesa­rzo­wej.

Pięk­nej żony Napo­le­ona, miło­ści jego życia. Roman­tycz­nej legendy – do pew­nego momentu.

– Ależ ona była noto­rycz­nie nie­wierna cesa­rzowi – przy­po­mniała Joséphine. – Może to nie­zbyt dobry przy­kład dla two­jej córki.

– Mia­łem nadzieję, że coś wymy­ślisz.

– Nie. – Pokrę­ciła głową. – To nie jest naj­lep­szy pomysł, drogi przy­ja­cielu. Daj córce na imię Marie i uszczę­śliw swą żonę. To wszystko, co mam na ten temat do powie­dze­nia.

Wje­chało następne danie, kolejna spe­cjal­ność lokalu, homar w gala­re­cie. Roz­ma­wiali jesz­cze o sta­rych przy­ja­cio­łach, o ope­rze. Dopiero przy dese­rze, sałatce owo­co­wej, Joséphine wró­ciła do tematu mał­żeń­stwa, spo­glą­da­jąc na Jules’a w zamy­śle­niu.

– Czy chcesz uniesz­czę­śli­wić swoją żonę, chéri? Co złego ci zro­biła?

– W żad­nym razie.

– Czy jesteś jej wierny?

– Tak.

– Czy daje ci satys­fak­cję?

Wzru­szył ramio­nami.

– Jest w porządku.

– Musisz nauczyć się być szczę­śliwy, Jules’u – wes­tchnęła Joséphine. – Masz wszystko, czego chcesz, w tym żonę.

Nie prze­żyła szoku, gdy Jules Blan­chard się oże­nił. Nie była nawet zasko­czona. Jego żona była jego kuzynką ze strony matki i wnio­sła do mał­żeń­stwa pokaźny posag. Jak to wów­czas ujął Jules: „Dwie czę­ści rodzin­nej for­tuny znów się połą­czyły”.

Ale wciąż miał mar­sową minę.

Joséphine Tes­sier znała wielu męż­czyzn w swoim życiu. Taki miała zawód. Jej zda­niem męż­czyźni czę­sto byli nie­za­do­wo­leni, bo nie lubili swo­jej pracy. O innych można było powie­dzieć, że uro­dzili się w nie­wła­ści­wej epoce – zda­rzali się na przy­kład śre­dnio­wieczni ryce­rze uwię­zieni w pułapce współ­cze­sno­ści. Lecz Jules Blan­chard dosko­nale paso­wał do XIX-wiecz­nej Fran­cji.

Gdy rewo­lu­cja fran­cu­ska oba­liła pano­wa­nie króla i ary­sto­kra­cji – ancien régime’u – zwol­niła miej­sce na szczy­tach dra­biny spo­łecz­nej boga­czom, zamoż­nej bur­żu­azji. Napo­leon stwo­rzył wła­sną wer­sję cesar­stwa rzym­skiego, z jego łukami trium­fal­nymi i pra­gnie­niem chwały, ale jed­no­cze­śnie nie zapo­mi­nał o umac­nia­niu klasy śred­niej. Jej siła prze­trwała jego rządy.

To prawda, że nie­któ­rzy kon­ser­wa­ty­ści chcieli wów­czas znów widzieć u wła­dzy ancien régime, ale gdy przy­wró­cona na tron dyna­stia Bur­bo­nów pod­jęła jedyną próbę zre­ali­zo­wa­nia tego celu w 1830 roku, pary­ża­nie wyrzu­cili panu­ją­cego Bur­bona i posa­dzili na tro­nie Ludwika Filipa, kuzyna króla z gałęzi orle­ań­skiej, jako swego kon­sty­tu­cyj­nego i bar­dzo bur­żu­azyj­nego monar­chę.

Z dru­giej strony byli też rady­ka­ło­wie, a nawet socja­li­ści, któ­rzy nie­na­wi­dzili nowej bur­żu­azyj­nej Fran­cji i pra­gnęli kolej­nej rewo­lu­cji. Gdy jed­nak zdo­byli ulice w 1848 roku, sądząc, że nad­szedł ich czas, w rezul­ta­cie powstało pań­stwo wcale nie socja­li­styczne, lecz kon­ser­wa­tywna repu­blika, a po niej bur­żu­azyjne impe­rium Napo­le­ona III – bra­tanka wiel­kiego cesa­rza – który fawo­ry­zo­wał ban­kie­rów, makle­rów gieł­do­wych, wła­ści­cieli nie­ru­cho­mo­ści i boga­tych kup­ców. Czyli ludzi pokroju Jules’a Blan­charda.

Wła­śnie ich można było spo­tkać w powo­zach, z pięk­nie ubra­nymi kobie­tami, w Lasku Buloń­skim, na zachod­nim skraju mia­sta lub w kulu­arach wiel­kiej, nowej Opery, gdzie Jules z żoną tak lubili się poka­zy­wać. Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści, pomy­ślała Joséphine, że Jules Blan­chard czer­pie ze swej epoki to, co naj­lep­sze.

Ba, miał prze­cież nawet ją.

– Co się stało, przy­ja­cielu? – zapy­tała łagod­nie.

Jules się zamy­ślił. Wie­dział, że ma szczę­ście. I cenił to, co mu przy­pa­dło w udziale. Kochał stary dom rodzinny w Fon­ta­ine­bleau, z jego wewnętrz­nym dzie­dziń­cem, meblami dziadka z okresu Pierw­szego Cesar­stwa i opra­wio­nymi w skórę książ­kami. Kochał ele­gancki pałac kró­lew­ski w mie­ście, star­szy i skrom­niej­szy niż olbrzymi pałac w Wer­salu. W nie­dziele cha­dzał na dłu­gie spa­cery w sąsied­nim lesie Fon­ta­ine­bleau lub jeź­dził konno do wio­ski Bar­bi­zon, gdzie Corot nama­lo­wał swoje kra­jo­brazy prze­peł­nione nie­sa­mo­wi­tym świa­tłem odbi­tym przez Sekwanę. W Paryżu lubił han­del hur­towy w śre­dnio­wiecz­nych wnę­trzach Les Hal­les, z kolo­ro­wymi stra­ga­nami, zgieł­kiem, zapa­chem serów, ziół i owo­ców z każ­dego regionu Fran­cji. Był dumny ze swo­jej świet­nej zna­jo­mo­ści sta­rych kościo­łów w mie­ście i gospód z głę­bo­kimi piw­ni­cami peł­nymi win.

Ale to nie wystar­czało.

– Jestem znu­dzony – poskar­żył się. – Chciał­bym robić coś innego.

– Ale co, mój drogi Jules’u?

– Mam pewien plan – zwie­rzył się. – Zdzi­wisz się. – Wyko­nał zama­szy­sty ruch ręką. – Nowy biz­nes dla nowego Paryża.

Gdy Jules Blan­chard mówił o nowym Paryżu, nie miał na myśli jedy­nie sze­ro­kich bul­wa­rów barona Haus­smanna. Nawet jesz­cze za cza­sów budowy wiel­kich gotyc­kich kościo­łów Paryż mie­nił się sto­licą mody, przy­naj­mniej pół­noc­nej Europy. Pary­ża­nie nie byli zachwy­ceni, gdy ćwierć wieku wcze­śniej to Lon­dyn przy­cią­gnął uwagę prasy mię­dzy­na­ro­do­wej dzięki pała­cowi zbu­do­wa­nemu ze szkła na Wielką Wystawę gro­ma­dzącą wszystko, co nowe i eks­cy­tu­jące na świe­cie. Wkrótce w ślady Lon­dynu poszedł Nowy Jork. Ale w 1855 roku Paryż był gotów na rewanż, a jego nowy cesarz Napo­leon III doko­nał otwar­cia świa­twej wystawy prze­my­słu i sztuki we wspa­nia­łej hali z żelaza, szkła i kamie­nia na Polach Eli­zej­skich. Po jede­na­stu latach Paryż ponow­nie zor­ga­ni­zo­wał wystawę, tym razem na olbrzy­mim placu parad­nym Lewego Brzegu, zwa­nym Polem Mar­so­wym. Impreza z 1867 roku była naj­więk­szą wystawą, jaką oglą­dał świat, i zapre­zen­to­wała wiele nad­zwy­czaj­nych eks­po­na­tów, w tym pierw­sze dynamo elek­tryczne Sie­mensa.

– Chcę otwo­rzyć dom towa­rowy – oświad­czył Jules. Nowy Jork miał domy towa­rowe: Macy’s świet­nie prze­cież pro­spe­ro­wał. Miał je Lon­dyn: Whi­te­leys na przed­mie­ściach i kilka spół­dzielni han­dlo­wych, ale na razie nic nad­zwy­czaj­nego. Paryż zna­lazł się w lep­szej pozy­cji zarówno jeśli cho­dzi o styl, jak i wiel­kość maga­zy­nów, bo miał Bon Marché i Prin­temps.

– To jest przy­szłość – stwier­dził Jules i zaczął opi­sy­wać swój wyma­rzony dom towa­rowy. Wielki pałac, w któ­rym każdy może kupić co dusza zapra­gnie. – Sty­lowy, dobre ceny, w samym środku mia­sta – wyli­czał z rosną­cym entu­zja­zmem, a Joséphine patrzyła na niego zafa­scy­no­wana.

– Nie wie­dzia­łam, że masz w sobie tyle pasji – zauwa­żyła.

– Och.

– Mam na myśli pasję inte­lek­tu­alną. – Uśmiech­nęła się.

– Aha.

– A co na to twój ojciec?

– On się o tym nie dowie.

– Jak to?

– Będę musiał pocze­kać – wes­tchnął. – Cóż innego mogę zro­bić?

– Nie zro­bisz tego sam?

– To by było trudne. On prze­cież kon­tro­luje pie­nią­dze. Nie mogę podzie­lić rodziny…

– Kochasz ojca, prawda?

– Oczy­wi­ście.

– Bądź dla niego dobry i dla swo­jej żony też, mój drogi. Miej cier­pli­wość.

– Chyba masz rację. – Umilkł na chwilę, ale się roz­po­go­dził. – Ale i tak chcę jej dać na imię Joséphine.

Następ­nie wstał, wyja­śnia­jąc, że musi wra­cać do żony. Poło­żyła dłoń na jego ręce.

– Nie rób tego, przy­ja­cielu. Także ze względu na mnie. Nie rób tego.

Przy­wo­łał kel­nera, zapła­cił i wyszedł, nie podej­mu­jąc tematu.

Po jego odej­ściu Joséphine zamy­śliła się. Czy naprawdę zamie­rza nazwać córkę jej imie­niem? Czy też, przy­po­mniaw­szy sobie dawną obiet­nicę, ode­grał piękną scenę, mając pew­ność, że ona zwolni go z przy­rze­cze­nia? Uśmiech­nęła się do sie­bie. Jakie to ma zna­cze­nie? Jeśli nawet tak było, to świad­czy jedy­nie o jego uprzej­mo­ści i inte­li­gen­cji.

Lubiła inte­li­gent­nych męż­czyzn. Bawiło ją, że wciąż musi zga­dy­wać, co on w końcu zrobi.

Wysoka kobieta zatrzy­mała się. Była wychu­dzona. Obok niej stał dzie­wię­cio­letni ciem­no­włosy chło­piec, krótko ostrzy­żony, o sze­roko roz­sta­wio­nych oczach. Wyglą­dał na bystrego.

Wdowa Le Sourd miała czter­dzie­ści lat, ale czy to za sprawą spło­wia­łego odzie­nia, które wisiało luźno na jej kości­stym ciele, czy też dłu­gich, zanie­dba­nych siwych wło­sów, czy może dla­tego, że patrzyła na świat kamien­nym spoj­rze­niem, wyglą­dała na dużo star­szą. Jeśli spra­wiała ponure wra­że­nie, to nie bez powodu.

Poprzed­niego wie­czoru syn znów ją o to spy­tał. Uznała, że przy­szedł czas, aby wresz­cie powie­dzieć mu prawdę.

– Wejdźmy – powie­działa.

Wspa­niały cmen­tarz Père-Lacha­ise zaj­mo­wał zbo­cze wzgó­rza, które znaj­do­wało się nie­całe pięć kilo­me­trów na wschód od ogrodu Tuile­ries, skąd godzinę temu wyszli ksiądz Xavier z małym Rolan­dem. Cmen­tarz był bar­dzo stary, ale sławny stał się ostat­nio. Cho­wano tu wiel­kich ludzi – poli­ty­ków, gene­ra­łów, arty­stów i kom­po­zy­to­rów – wiele osób odwie­dzało i podzi­wiało ich groby. Lecz wdowa Le Sourd nie przy­szła tu po to, by poka­zać synowi grób.

Weszli przez jedną z bram od strony mia­sta, u stóp wzgó­rza. Przed nimi pomię­dzy gro­bow­cami cią­gnęły się wysa­dzane drze­wami bru­ko­wane alejki, podobne do rzym­skich dróg. Było cicho. Poza straż­ni­kiem przy bra­mie jak okiem się­gnąć nikogo nie było widać. Wdowa dokład­nie wie­działa, dokąd zmie­rzają. Chło­piec – nie.

Zatrzy­mali się naj­pierw na prawo od wej­ścia, by popa­trzeć na pomnik, który roz­sła­wił cmen­tarz, wysoki gro­bo­wiec śre­dnio­wiecz­nych kochan­ków – Helo­izy i Abe­larda. Ale nie zaba­wili tam długo. Wdowa nie zatrzy­mała się przy miej­scach pochówku żad­nego ze słyn­nych napo­le­oń­skich mar­szał­ków ani przy świe­żej mogile mala­rza Corota, ani nawet przy pięk­nym gro­bie Cho­pina. Nie chciała roz­pra­szać uwagi syna. Musiała go przy­go­to­wać na prawdę.

– Jean Le Sourd był bar­dzo dziel­nym czło­wie­kiem.

– Wiem, mamo.

Jego ojciec był boha­te­rem. Każ­dego wie­czoru przed snem przy­po­mi­nał sobie szcze­gó­łowo tego wyso­kiego, ser­decz­nego czło­wieka, który opo­wia­dał mu różne histo­rie i grał z nim w piłkę. Czło­wieka, który zawsze przy­no­sił do domu chleb, nawet wów­czas, gdy cały Paryż gło­do­wał. Jeśli te wspo­mnie­nia cza­sami wyda­wały się nieco zamglone, zawsze mógł spoj­rzeć na foto­gra­fię przed­sta­wia­jącą przy­stoj­nego męż­czy­znę o ciem­nych wło­sach, z sze­roko roz­sta­wio­nymi oczami, takimi jak jego wła­sne. Od czasu do czasu śnił mu się. Razem wyru­szali na zew przy­gody. Kie­dyś śniło mu się nawet, że wal­czą ramię w ramię na ulicz­nej bary­ka­dzie.

Matka pro­wa­dziła go kilka minut pod górę w mil­cze­niu, aż przed szczy­tem wzgó­rza skrę­ciła w prawo w długą alejkę. Wtedy pod­jęła opo­wieść.

– Twój ojciec był szla­chet­nym czło­wie­kiem. – Spoj­rzała na syna. – Jak myślisz, Jacques, co zna­czy był szla­chet­nym?

– Myślę, że… – zasta­no­wił się – to zna­czy być odważ­nym jak ryce­rze, któ­rzy wal­czyli o honor.

– Nie – rzu­ciła ostro. – Ci wszy­scy ryce­rze w zbro­jach wcale nie byli szla­chetni. Byli zło­dzie­jami i tyra­nami zagar­nia­ją­cymi tyle bogactw i wła­dzy, ile tylko mogli. Mówili o sobie, że są szla­chetni, by rosnąć w pychę i uda­wać, że ich krew jest lep­sza od naszej, by robić, co im się żyw­nie podoba. Ary­sto­kraci! – Skrzy­wiła się. – Fał­szywi szlach­cice. A naj­gor­szy z nich wszyst­kich był król. Brudny spi­sek, który trwał przez wieki.

Młody Jacques wie­dział, że matka jest zwo­len­niczką rewo­lu­cji fran­cu­skiej. Po śmierci ojca uni­kała jed­nak tego tematu, jakby nale­żał do jakiejś sfery cie­nia, gdzie nie chciała się zapusz­czać.

– Dla­czego to tak długo trwało, maman?

– Bo była jesz­cze jedna prze­stęp­cza wła­dza, jesz­cze gor­sza niż kró­lew­ska. Wiesz jaka?

– Nie wiem, mamo.

– To był Kościół, Jacques. Król i jego ary­sto­kraci wspie­rali Kościół, a księża naka­zy­wali ludziom posłu­szeń­stwo. Na tym pole­gał układ ancien régime’u. Jedno wiel­kie kłam­stwo.

– A rewo­lu­cji nie udało się tego zmie­nić?

– Rok 1789 był czymś wię­cej niż rewo­lu­cją. Ozna­czał naro­dziny wol­no­ści. Wol­ność, rów­ność, bra­ter­stwo: to są naj­szczyt­niej­sze idee, jakie może mieć czło­wiek. Ancien régime zwal­czał je, więc rewo­lu­cja ścięła mu głowę. To było abso­lut­nie nie­odzowne. Ale to jesz­cze nie koniec. Rewo­lu­cja wyzwo­liła nas z wię­zie­nia wznie­sio­nego przez Kościół. Zała­mała się wła­dza księży. Ludzie mogli otwar­cie prze­czyć ist­nie­niu Boga, uwol­nić się od prze­są­dów, iść za rozu­mem. To był kamień milowy dla ludz­ko­ści.

– A co się stało z księżmi, maman? Czy ich też stra­cono?

– Nie­któ­rych. – Wzru­szyła ramio­nami. – Nie­do­sta­tecz­nie wielu.

– Ale księża wciąż tu są.

– Nie­stety.

– Czy wszy­scy rewo­lu­cjo­ni­ści byli ate­istami?

– Nie. Ale ci naj­więksi tak.

– Nie wie­rzysz w Boga, mamo? – zapy­tał Jacques. Matka pokrę­ciła głową. – A ojciec wie­rzył? – cią­gnął.

– Też nie.

Chło­piec przez chwilę się zasta­na­wiał.

– To ja też nie wie­rzę.

Alejka wiła się na wschód, coraz bli­żej muru cmen­ta­rza.

– A co się stało z rewo­lu­cją, maman? Dla­czego nie prze­trwała?

Matka wzru­szyła ramio­nami.

– Było zamie­sza­nie. Do wła­dzy doszedł Napo­leon. On był pół rewo­lu­cjo­ni­stą, pół cesa­rzem rzym­skim. Pod­bił pra­wie całą Europę, zanim został poko­nany.

– On też był ate­istą?

– Kto to wie. Kościół w każ­dym razie ni­gdy już nie odzy­skał utra­co­nej wła­dzy, ale Napo­leon zro­zu­miał, podob­nie jak więk­szość wład­ców, że księża mogą być poży­teczni.

– A po nim wszystko wró­ciło do daw­nego stanu?

– Nie­zu­peł­nie. Wszy­scy monar­cho­wie Europy byli prze­ra­żeni, że przyj­dzie kolejna rewo­lu­cja. Przez trzy­dzie­ści lat uda­wało im się tłu­mić rewo­lu­cyjne zapędy. Kon­ser­wa­ty­ści we Fran­cji – dawni monar­chi­ści, bogata bur­żu­azja, każdy, kto bał się zmian – wspie­rali kon­ser­wa­tywne rządy. Lud nie miał dostępu do wła­dzy, biedni jesz­cze bar­dziej ubo­żeli. Lecz duch wol­no­ści nie zgi­nął. W 1848 roku w Euro­pie zaczęły wybu­chać rewo­lu­cje, rów­nież u nas. Stary tłu­sty Ludwik Filip, król bur­żu­azji, był tak prze­ra­żony, że wsiadł do powozu i wyje­chał do Anglii. Sta­li­śmy się znowu repu­bliką i wybra­li­śmy bra­tanka Napo­le­ona, by sta­nął na jej czele.

– Ale on koro­no­wał się na cesa­rza.

– Chciał być jak jego wuj. Po dwóch latach rzą­dów nadał sobie tytuł cesa­rza i nazwał się Napo­le­onem III, gdyż wielki cesarz miał jesz­cze syna, który zmarł. – Pokrę­ciła głową. – O tak, on potra­fił się podo­bać. Baron Haus­smann odbu­do­wał Paryż. Mia­sto dostało nową, wspa­niałą Operę. Wiel­kie wystawy, na które zjeż­dżał się cały świat. Ale bie­da­kom nie żyło się lepiej. A potem, po dzie­się­ciu latach rzą­dów, popeł­nił głupi błąd. Roz­po­czął wojnę z Niem­cami. A że żaden był z niego gene­rał, to ją prze­grał.

– Pamię­tam, jak Niemcy przy­szli do Paryża.

– Roz­nie­śli naszą armię i okrą­żyli mia­sto. Oblę­że­nie trwało mie­sią­cami. Nie było co jeść. Nie mówi­łam ci, ale pod koniec robi­łam ci potrawki ze szczu­rów. Mia­łeś tylko pięć lat, ale na szczę­ście byłeś silny. W końcu gdy zaczęli nas ostrze­li­wać z cięż­kiej arty­le­rii, nie było wyj­ścia. Paryż się pod­dał. – Wzru­szyła ramio­nami. – Niemcy wró­cili do Nie­miec, ale zmu­sili nas do odda­nia Alza­cji i Lota­ryn­gii, pięk­nych regio­nów po naszej stro­nie Renu z win­ni­cami i górami. Fran­cja została upo­ko­rzona.

– To wtedy zgi­nął mój ojciec. Zawsze mi mówi­łaś, że zgi­nął, wal­cząc, ale nie do końca rozu­mia­łem… nauczy­ciel w szkole mówił…

– Nie­ważne, co mówił – wtrą­ciła ostro matka. – Opo­wiem ci, co naprawdę się zda­rzyło.

Zamil­kła na chwilę. Na jej twa­rzy poja­wił się cień czu­łego uśmie­chu.

– Wiesz – zaczęła – gdy chcia­łam wyjść za mąż, moja rodzina nie wpa­dła w zachwyt. Byli­śmy biedni, ale mój ojciec był nauczy­cie­lem i chciał, żebym poślu­biła czło­wieka wykształ­co­nego. Jean Le Sourd był synem robot­nika i szkol­nej edu­ka­cji liznął nie­wiele. Pra­co­wał w dru­karni, przy­go­to­wu­jąc skład. Miał jed­nak w sobie wielką cie­ka­wość świata.

– I co się stało?

– Mój ojciec posta­no­wił wykształ­cić mego przy­szłego męża. A twój ojciec nie miał nic prze­ciwko temu. Mało tego, był pil­nym uczniem i wkrótce czy­tał już wszystko. Wydaje mi się, że przeczy­tał naj­wię­cej ze wszyst­kich zna­nych mi ludzi. I wła­śnie dzięki tym stu­diom doszedł do prze­ko­nań, za które oddał życie.

– Wie­rzył w rewo­lu­cję.

– Twój ojciec zro­zu­miał, że nawet rewo­lu­cja fran­cu­ska to za mało. Nim się uro­dzi­łeś, wie­dział, że jedyną drogą naprzód jest abso­lutna wła­dza ludu i koniec wła­sno­ści pry­wat­nej. I wielu odważ­nych ludzi myślało tak samo.

Za drze­wami po pra­wej stro­nie widać teraz było mur cmen­ta­rza. Dotarli pra­wie do celu.

– Cztery lata temu – cią­gnęła – wyda­wało się, że nade­szła odpo­wied­nia chwila. Napo­leon III został poko­nany. Rządy spra­wo­wało Zgro­ma­dze­nie Naro­dowe, które obra­do­wało w pałacu kró­lew­skim w Wer­salu. Depu­to­wani byli tak kon­ser­wa­tywni, że spo­dzie­wa­li­śmy się decy­zji o kolej­nej monar­chii. Zgro­ma­dze­nie bało się Paryża, bo mie­li­śmy wła­sne siły porząd­kowe i dużo armat na Mont­mar­trze. Wysłało więc woj­ska, które miały prze­jąć naszą arty­le­rię. Woj­sko jed­nak przy­łą­czyło się do nas. I nagle stało się: Paryż zde­cy­do­wał rzą­dzić się sam. To była Komuna.

– Moi nauczy­ciele twier­dzą, że to się nie bar­dzo udało.

– Kła­mią. To był cudowny czas, wcze­sna wio­sna. Wszystko spraw­nie dzia­łało. Komuna prze­jęła nie­ru­cho­mo­ści kościelne. Zaczęto przy­zna­wać kobie­tom równe prawa. Nad wszyst­kim powie­wała czer­wona flaga ludu. Męż­czyźni tacy jak twój ojciec orga­ni­zo­wali życie całych dziel­nic, jakby były robot­ni­czymi pań­stwami. Zgro­ma­dze­nie w Wer­salu było prze­ra­żone.

– I wtedy Zgro­ma­dze­nie zaata­ko­wało Paryż?

– Do tego czasu mieli więk­szą siłę. Woj­sko. Niemcy zwró­cili im jeń­ców wojen­nych, by wzmoc­nić ich w kon­fron­ta­cji z ludem. To było ohydne. Bro­ni­li­śmy bram Paryża. Na uli­cach wzno­si­li­śmy bary­kady. Miej­ska bie­dota boha­ter­sko wal­czyła. Ale w końcu oka­zali się dla nas za mocni. Ostatni tydzień maja – krwawy tydzień – był naj­gor­szy…

Wdowa Le Sourd zamil­kła na parę chwil. Dotarli do połu­dniowo-wschod­niego naroż­nika cmen­ta­rza, gdzie alejka wspi­nała się stromo po lewej stro­nie zbo­cza środ­ko­wego wzgó­rza. Po pra­wej stro­nie bru­ko­wa­nej ścieżki, nieco niżej na stoku, widać było frag­ment kamien­nego muru cmen­tar­nego pozba­wio­nego jakich­kol­wiek napi­sów, a przed nim pusty kawa­łek ziemi w kształ­cie trój­kąta. Było to nie­po­zorne miej­sce, któ­remu nikt dotąd nie nadał żad­nej god­no­ści ani imie­nia.

– W końcu – cią­gnęła wdowa – ostat­nim szań­cem, który się nie pod­dał, była biedna dziel­nica Bel­le­ville nie­da­leko stąd. Nie­któ­rzy z naszych ludzi tam wal­czyli. – Wska­zała ręką groby na szczy­cie wzgó­rza. – Wresz­cie wszystko się skoń­czyło. Ostat­nia setka komu­nar­dów została osa­czona. Jed­nym z nich był twój ojciec.

– Czy to zna­czy, że wzięli go do wię­zie­nia?

– Nie. Dowódcą oddziału był pewien ofi­cer. Pole­cił żoł­nie­rzom zapro­wa­dzić więź­niów tam. – Wska­zała ręką kawa­łek nagiego muru. – Następ­nie roz­ka­zał im sta­nąć w sze­regu i roz­strze­lać więź­niów. Po pro­stu. Wła­śnie tu i wła­śnie w taki spo­sób zgi­nął twój ojciec. Teraz już wiesz.

W tym momen­cie wysoka, chuda wdowa Le Sourd zaczęła pła­kać. Syn jej się przy­glą­dał. Szybko jed­nak się otrzą­snęła i zapa­trzyła kamien­nym wzro­kiem w mur, przy któ­rym dobie­gło końca jej mał­żeń­stwo.

– Chodźmy – powie­działa cicho. Zaczęli scho­dzić w dół.

Byli już pra­wie przy bra­mie wej­ścio­wej, gdy Jacques prze­rwał mil­cze­nie.

– Co się stało z ofi­ce­rem, który kazał ich roz­strze­lać? – zapy­tał.

– Nic.

– Wiesz na pewno? Wiesz, kim był?

– Dowie­dzia­łam się. To ary­sto­krata, można było się tego spo­dzie­wać. Wciąż jesz­cze jest ich pełno w woj­sku. Nazywa się wiceh­ra­bia de Cygne. – Wzdry­gnęła się. – Ma syna, młod­szego od cie­bie, o imie­niu Roland.

Jacques Le Sourd mil­czał przez chwilę.

– Przyj­dzie dzień, że zabiję jego syna.

Powie­dział to cicho i kate­go­rycz­nie.

Matka nie odpo­wie­działa. Prze­szli kil­ka­na­ście kro­ków. Czy powie mu, by powstrzy­mał się od zemsty? Ani myśli to zro­bić. Jej miłość była gorąca, a miłość nie bie­rze zakład­ni­ków. Pra­wo­myślni zabi­jają swo­ich wro­gów. Takie jest ich prze­zna­cze­nie.

– Miej cier­pli­wość, Jacques – rze­kła. – Pocze­kaj, aż nadej­dzie wła­ściwy moment.

– Pocze­kam – odparł chło­piec. – Ale Roland de Cygne zgi­nie.

Rozdział 2

1883

Dzień zaczął się nie­do­brze. Znik­nął jego młod­szy bra­ci­szek Luc.

Tho­mas Gascon kochał swoją rodzinę. Jego star­sza sio­stra Adèle wyszła za mąż i wypro­wa­dziła się z domu. Młod­sza z kolei spę­dzała cały czas z przy­ja­ciółką, Yvette; ich roz­mowy nudziły go. Za to Luc to cał­kiem inna histo­ria. Piesz­czoch całej rodziny. Śmieszny mały chłop­czyk, któ­rego wszy­scy uwiel­biali. Gdy się uro­dził, Tho­mas miał pra­wie dzie­sięć lat. Stał się jego prze­wod­ni­kiem, filo­zo­fem i przy­ja­cie­lem.

Luca nie było już poprzed­niego wie­czoru. Ojciec jed­nak zapew­nił ich, że poszedł do ciotki, która mieszka kilo­metr dalej, więc nikt się nie mar­twił. Dopiero gdy Tho­mas wycho­dził do pracy, usły­szał płacz matki.

– To zna­czy, że nie jesteś pewien, czy poszedł do two­jej sio­stry?

– Na pewno tam jest – dobiegł z sypialni ojca głos. – Wczo­raj się tam wybie­rał. To niby gdzie miałby być?

Gascon na ogół niczym się nie przej­mo­wał. Zara­biał na życie, nosząc wodę, ale nie można było na nim zbyt­nio pole­gać. „Pra­cuje dokład­nie tyle, ile musi – mawiała jego żona – i ani sekundy dłu­żej”. Pew­nie by się z nią zgo­dził, bo uwa­żał, że to jedyna sen­sowna rzecz, jaką można robić. „Życie jest po to, żeby żyć – powta­rzał. – Skoro nie można usiąść i napić się wina…”. Tu wyko­ny­wał gest mający uka­zać bez­sens wszel­kich innych zajęć. Nie pił dużo. Pozy­cja sie­dząca była jed­nak dla niego ważna.

Wyło­nił się teraz nie­ogo­lony i bosy, wcią­ga­jąc na grzbiet ubra­nie, gotów do kłótni. Lecz żona poło­żyła temu kres.

– Nicole – pole­ciła – bie­gnij natych­miast do ciotki i sprawdź, czy jest tam Luc. – Następ­nie odwró­ciła się do męża. – Popy­taj sąsia­dów, czy widzieli twego syna. Wstydź się! – dodała z wście­kło­ścią.

– A co ja mam robić? – zapy­tał Tho­mas.

– Iść do pracy, oczy­wi­ście.

– Ale… – Nie chciał wycho­dzić, nie zna­jąc losu brata.

– Chcesz się spóź­nić i stra­cić pracę? – rzu­ciła ostro matka i dodała łagod­niej: – Dobry z cie­bie chło­pak, Tho­mas, ojciec pew­nie ma rację, że Luc poszedł do ciotki. – Widząc jed­nak, że syn na­dal się waha, dorzu­ciła: – Nie martw się. Jeśli go nie znaj­dziemy, przy­ślę do cie­bie Nicole.

Tho­mas pobiegł więc w dół Mont­mar­tre’u. Choć mar­twił się o brata, nie chciał stra­cić pracy. Nim jego ojciec został dostar­czy­cie­lem wody, imał się róż­nych prac fizycz­nych, z mniej­szym lub więk­szym powo­dze­niem. Matka jed­nak chciała, by Tho­mas miał fach w ręku. Został więc ślu­sa­rzem. Nieco poni­żej śred­niego wzro­stu, miał mocne ciało, dużo siły i odzna­czał się spo­strze­gaw­czo­ścią. Uczył się szybko i choć nie miał jesz­cze dwu­dzie­stu lat, starsi robot­nicy zawsze chęt­nie brali go do bry­gady i przy­uczali.

Był piękny wio­senny pora­nek. Tho­mas miał na sobie roz­piętą pod szyją koszulę i krótką kurtkę. Luźne spodnie przy­trzy­my­wał sze­roki skó­rzany pas. Jego robo­ciar­skie buty szu­rały lekko po powierzchni pyli­stej drogi. Miał do przej­ścia tylko nie­całe cztery kilo­me­try.

Topo­gra­fia Paryża była bar­dzo pro­sta. Mia­sto roz­ro­sło się wokół naj­star­szego owal­nego osie­dla na brze­gach Sekwany, oka­la­ją­cego cen­tralną wyspę, a jego posze­rza­jące się z cza­sem gra­nice zna­czyły kolejne kon­cen­tryczne mury. Pod koniec XVIII wieku, tuż przed rewo­lu­cją fran­cu­ską, Paryż oka­lały mury gra­nicy cel­nej, odle­głe od rzeki o jakieś trzy kilo­me­try. W wio­dą­cych do mia­sta wielu bra­mach znie­na­wi­dzeni poborcy podat­kowi pobie­rali na rogat­kach cło. Wielki owal Paryża oka­lał wia­nu­szek przed­mieść i wio­sek, w tym na wscho­dzie Père-Lacha­ise, a na pół­nocy wzgó­rze Mont­mar­tre’u. Po rewo­lu­cji znie­na­wi­dzony mur gra­nicy cel­nej został roze­brany, a tuż przed nie­dawną wojną z Niem­cami powstała potężna linia for­ty­fi­ka­cji zewnętrz­nych, które objęły rów­nież naj­dal­sze przed­mie­ścia. Wiele z nich jed­nak, zwłasz­cza Mont­mar­tre, wciąż wyglą­dało jak pra­dawne wio­ski, któ­rymi w grun­cie rze­czy były.

U stóp Mont­mar­tre’u Tho­mas prze­szedł na drugą stronę sta­rego i cha­otycz­nego placu Cli­chy, by skie­ro­wać się na połu­dniowy zachód dłu­gim bul­wa­rem bie­gną­cym wzdłuż daw­nego muru gra­nicy cel­nej. Po lewej stro­nie miał ulice mia­sta, a po pra­wej roz­le­głe przed­mie­ście Bati­gnol­les. Od czasu do czasu mijał go tram­waj konny, ale jak więk­szość robot­ni­ków raczej nie jeź­dził tram­wajami i omni­bu­sami, bo nie stać go było na bilet, a poza tym idąc żwa­wym kro­kiem, nie zosta­wał za nimi w tyle.

Po pół godzi­nie po jego lewej stro­nie poja­wiło się ele­ganc­kie kute ogro­dze­nie zie­lo­nego parku Mon­ceau. Daw­niej posia­dłość ksią­żęca, teraz ele­gancki teren miej­ski sta­no­wił bramę do eks­klu­zyw­nej dziel­nicy. Po jego połu­dnio­wej stro­nie sku­piły się impo­nu­jące pry­watne rezy­den­cje naj­bo­gat­szej bur­żu­azji. Ale jego naj­bar­dziej cza­ru­jący zaką­tek znaj­do­wał się tutaj, w poło­wie dłu­go­ści ogro­dze­nia od strony pół­noc­nej.

Wyglą­dał jak mała rzym­ska świą­tynka. Tak naprawdę była to stara rogatka. Aby się dosto­so­wać do ary­sto­kra­tycz­nego oto­cze­nia, otrzy­mała formę kla­sy­cy­stycz­nej rotundy z kolum­nami. Tho­mas lubił tę budowlę. Jej widok ozna­czał też, że jest już u celu.

Prze­szedł na drugą stronę bul­waru i wkrótce skrę­cił w lewo w rue de Cha­zel­les.

Kil­ka­dzie­siąt lat temu była to skromna oko­lica warsz­ta­tów i warzyw­ni­ków. Potem poja­wiły się nie­wiel­kie dwu­pię­trowe wille z man­sar­dami na pod­da­szu. A od czasu gdy baron Haus­smann zaczął prze­bi­jać przez dziel­nicę swoje wiel­kie arte­rie, wyro­sło rów­nież kilka sze­ścio­pię­tro­wych kamie­nic. Budowa, na któ­rej pra­co­wał Tho­mas Gascon, znaj­do­wała się przy rue de Cha­zel­les 25, po pół­noc­nej stro­nie ulicy. Nad sąsied­nimi wil­lami góro­wał gigan­tyczny kształt przy­po­mi­na­jący pie­niek, okryty arku­szami metalu i rusz­to­wa­niami. Był tak duży, że widać go było już z parku Mon­ceau.

Była to Sta­tua Wol­no­ści.

Warsz­taty firmy Gaget, Gau­thier et Cie znaj­do­wały się na tyłach budowli na dużej par­celi, się­ga­ją­cej aż do następ­nej prze­cznicy. Mie­ściło się tam kilka wiel­kich szop, odlew­nia i ruchomy dźwig. Na środku placu stało olbrzy­mie popier­sie.

Tho­mas skie­ro­wał się naj­pierw do szopy po lewej stro­nie. Była to pra­cow­nia, gdzie przy dłu­gich sto­łach rze­mieśl­nicy wyko­ny­wali ozdobne fryzy głowy i pochodni. Uwiel­biał przy­glą­dać się, jak pra­cują, ale przy­szedł przede wszyst­kim dla­tego, że rano można było tu zastać łysego, kor­pu­lent­nego maj­stra, któ­remu chciał powie­dzieć uprzejme: Bon­jour, mon­sieur, by przy­po­mnieć wszech­wład­nemu zwierzch­ni­kowi o swoim ist­nie­niu.

Tego ranka jed­nak maj­ster był zajęty. W pra­cowni zja­wił się bowiem mon­sieur Bar­tholdi. Przy­stojny pro­jek­tant sta­tui, o deli­kat­nych rysach twa­rzy, z fula­rem zawią­za­nym pod szyją na kokardę, wyglą­dał w każ­dym calu jak modny arty­sta, któ­rym był. Od lat już pra­co­wał nad tym pro­jek­tem. Począt­kowo chciał posta­wić podobną sta­tuę u wrót Orientu – przy wej­ściu do Kanału Sueskiego. I choć tam­ten pro­jekt upadł, poja­wiła się nowa wspa­niała spo­sob­ność. Naród fran­cu­ski zbie­rał datki na poda­ru­nek dla Ame­ryki – sta­tuę, która sta­nie u wrót Zachodu, obok portu w Nowym Jorku. Dzięki temu mon­sieur Bar­tholdi zyska świa­tową sławę.

Nie śmiąc im prze­szka­dzać, Tho­mas szybko opu­ścił pra­cow­nię i wszedł do sąsied­niej szopy.

Bar­tholdi zapro­jek­to­wał wspa­niałą sta­tuę, ale pro­blemy kon­struk­cyjne sta­no­wiły nie­małe wyzwa­nie. Począt­kowo, idąc za radą wiel­kiego fran­cu­skiego archi­tekta Viol­let-le-Duca, pla­no­wano wznieść ją wokół gigan­tycz­nej kamien­nej kolumny. Autor pomy­słu zmarł jed­nak, nie pozo­sta­wia­jąc szcze­gó­ło­wych instruk­cji, i nikt nie miał poję­cia, co dalej robić. W końcu zna­lazł się inży­nier od budowy mostów, który zapro­po­no­wał, że zrobi kon­struk­cję pod­trzy­mu­jącą sta­tuę od środka. Został więc zatrud­niony na budo­wie.

Zaczął tak, jakby budo­wał kolejny most. Sta­tua miała być pusta w środku. Zamiast kamien­nej kolumny jej kon­struk­cyj­nym ser­cem uczy­niono pylon z żela­znymi bel­kami. War­stwę zewnętrzną miał two­rzyć żela­zny szkie­let pokryty cienką mie­dzianą bla­chą przy­mo­co­waną nitami. Spi­ralne schody wewnętrzne udo­stęp­nia­łyby przy­szłym zwie­dza­ją­cym plat­formę wido­kową umiesz­czoną w dia­de­mie sta­tui.

Inży­nier zapla­no­wał jed­no­cze­sną pracę nad kil­koma czę­ściami pomnika. Wol­ność miała trzy­mać we wznie­sio­nej ku niebu pra­wej ręce wielką pochod­nię, a w lewej tablicę z wyrytą datą pod­pi­sa­nia Dekla­ra­cji nie­pod­le­gło­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wła­śnie nad tą dło­nią pra­co­wał Tho­mas i jego zespół.

Tego dnia zja­wiło się oprócz niego jesz­cze dwóch kole­gów, poważ­nych bro­da­tych czter­dzie­sto­lat­ków. Obaj przy­wi­tali się z nim uprzej­mie, a jeden zapy­tał o zdro­wie jego rodziny.

Tho­ma­sowi wyda­wało się, że nie powi­nien opo­wia­dać o zagi­nię­ciu młod­szego brata. Był prze­ko­nany, że lepiej o tym nie mówić, aby nie zape­szyć. Jak się o czymś gło­śno powie, to się może naprawdę wyda­rzyć.

– Mają się dobrze – odparł więc. Teraz skupi się na pracy.

Ręka była ogromna. Na otwar­tej dłoni zmie­ści­łoby się kil­ku­na­stu męż­czyzn. Wewnątrz znaj­do­wała się solidna kon­struk­cja z gru­bych żela­znych belek. Jej powierzch­nię pokry­wało kil­ka­dzie­siąt arku­szy cien­kiego metalu nało­żo­nych pre­cy­zyj­nie pasek obok paska. Sze­ro­ko­ści zale­d­wie dwóch cali, uło­żone były gęsto wzdłuż kon­tu­rów modelu Bar­thol­diego i przy­po­mi­nały sploty wikliny.

Umiesz­cza­nie ich we wła­ści­wym miej­scu wyma­gało dokład­no­ści i cier­pli­wo­ści. Przez ponad godzinę trzej męż­czyźni pra­co­wali w sku­pie­niu, rzadko się odzy­wa­jąc. Dopiero poranna wizyta maj­stra wytrą­ciła ich z rytmu. Przy­szedł w towa­rzy­stwie mon­sieur Bar­thol­diego. Towa­rzy­szył im także trzeci męż­czy­zna.

Na ogół pracę w warsz­ta­tach nad­zo­ro­wał młod­szy wspól­nik kon­struk­tora. Dziś jed­nak zło­żył tu wizytę sam kon­struk­tor.

Bar­tholdi wyglą­dał w każ­dym calu na arty­stę, inży­nier rów­nież sta­no­wił ucie­le­śnie­nie wyobra­żeń o przed­sta­wi­cie­lach swo­jego zawodu. Pod­czas gdy twarz Bar­tholdiego była pocią­gła i odzna­czała się poetyc­kim wyra­zem, głowa inży­niera zda­wała się pocho­dzić z kowal­skiego ima­dła samego Wul­kana. Na pierw­szy rzut oka całą jego nie­wielką postać cha­rak­te­ry­zo­wał ład – jego krótko przy­strzy­żone włosy i brodę, ubra­nie, a nawet ruchy. Ema­no­wał jed­no­cze­śnie pozy­tywną ener­gią. W świe­tli­stym spoj­rze­niu odro­binę wyłu­pia­stych oczu widać było, że on także potrafi marzyć.

Przez kilka minut obaj z Bar­thol­dim oglą­dali olbrzy­mią dłoń, puka­jąc w cien­kie paski żelaza, doko­nu­jąc tu i ówdzie pomia­rów, by w końcu poki­wać z uzna­niem gło­wami, zwra­ca­jąc się w stronę maj­stra.

– Zna­ko­mi­cie, pano­wie.

Już mieli opu­ścić warsz­tat, gdy inży­nier spoj­rzał na Tho­masa i zagaił:

– Jesteś tu nowy, prawda?

– Tak, pro­szę pana.

– A jak ci na imię?

– Tho­mas Gascon, pro­szę pana.

– Gascon? Twoi przod­ko­wie zapewne pocho­dzą z Gasko­nii?

– Nie wiem, pro­szę pana. Pew­nie tak.

– Gasko­nia – powtó­rzył inży­nier i się uśmiech­nął. – Dawna rzym­ska pro­win­cja Akwi­ta­nii. Cie­pły, połu­dniowy region wina. A także koniaku: jest prze­cież arma­niak.

– Nie zapo­mi­najmy o Trzech musz­kie­te­rach – włą­czył się Bar­tholdi. – D’Arta­gnan był prze­cież Gaskoń­czy­kiem.

– Voilà. A cóż możemy powie­dzieć o pań­skich kra­ja­nach, panie Gascon? – kon­ty­nu­ował żar­to­bli­wie inży­nier. – Czyż nie słyną z rycer­sko­ści i honoru?

– Podobno lubią się prze­chwa­lać – wtrą­cił maj­ster, by nie zostać w tyle.

– Czy pan lubi się prze­chwa­lać, panie Gascon? – spy­tał inży­nier.

– Nie mam czym – odparł Tho­mas.

– Ach, to może ci pomogę. Jak sądzisz, chłop­cze, dla­czego wła­śnie w ten spo­sób budu­jemy tę sta­tuę?

– Myślę, że po to, by ją ponow­nie roz­ło­żyć na kawałki i prze­trans­por­to­wać do Nowego Jorku.

Wie­dział, że gdy tu, na rue de Cha­zel­les, sta­tua będzie ukoń­czona, a jej mie­dziana skóra tym­cza­sowo przy­twier­dzona, zosta­nie roze­brana i ponow­nie zło­żona w Nowym Jorku.

– To prawda – potwier­dził inży­nier. – Ale jest jesz­cze jeden powód. Sta­tua będzie stała na otwar­tych wodach u wej­ścia do portu w Nowym Jorku, wysta­wiona na wia­try niczym żagiel. Gdyby była cał­kiem sztywna, zna­la­złaby się pod wiel­kim napo­rem. Także zmiany tem­pe­ra­tur będą powo­do­wały roz­sze­rza­nie się i kur­cze­nie metalu. Wów­czas jej mie­dziana skóra mogłaby zacząć pękać. Więc po pierw­sze, zbu­do­wa­łem jej wnę­trze tak, jak­bym budo­wał most, aby mogło się nie­znacz­nie poru­szać i reago­wać na nad­mierne prze­cią­że­nia. A po dru­gie, każdy arkusz mie­dzia­nej bla­chy będzie przy­ni­to­wany osobno do meta­lo­wych pasków sta­no­wią­cych ich pod­łoże. Nie będą połą­czone ze sobą nawza­jem. Każdy arkusz będzie mógł się poru­szać wzglę­dem sąsied­niego. Dzięki temu skóra ni­gdy nie popęka. Sta­tua Wol­no­ści będzie się stale poru­szać, choć nikt nie doj­rzy tego gołym okiem. Oto kunszt inży­nierii. Rozu­miesz teraz?

Tho­mas kiw­nął głową.

– To dobrze – cią­gnął inży­nier. – A teraz powiem ci, czym będziesz mógł się chwa­lić. Dzięki tej kon­struk­cji i two­jej pre­cy­zyj­nej pracy pod­czas mon­tażu nasza sta­tua prze­trwa całe wieki. Obej­rzą ją nie­prze­brane miliony ludzi. Będzie to z pew­no­ścią naj­słyn­niej­sza budowla, do któ­rej obaj kie­dy­kol­wiek przy­ło­żymy rękę. Nie uwa­żasz, że jest się czym cheł­pić?

– Ow­szem, panie Eif­fel – zgo­dził się Tho­mas.

Eif­fel uśmiech­nął się do niego. Bar­tholdi także. Nawet maj­ster się do niego uśmiech­nął. Tho­mas poczuł się bar­dzo szczę­śliwy.

Wła­śnie w tym momen­cie zauwa­żył w drzwiach sio­strę.

Pró­bo­wała ścią­gnąć na sie­bie jego spoj­rze­nie, bo bała się wejść. Jak wiele dziew­czy­nek w jej wieku, nogi miała chude jak patyki, a jej blada twa­rzyczka i wiel­kie oczy nada­wały jej wątły wygląd. Skoro matka przy­słała ją aż tutaj, mogło to ozna­czać tylko jedno: że Luc się nie odna­lazł. Albo coś jesz­cze gor­szego.

Czy musiała poja­wić się wła­śnie teraz? Gdyby choć pocze­kała, aż maj­ster i zna­ko­mici goście wyjdą. Widział, jak patrzy na niego bła­gal­nie, pod­czas gdy on pró­bo­wał uda­wać, że jej nie dostrzega.

Przed maj­strem trudno jed­nak było cokol­wiek ukryć. Widząc chwi­lowe roz­ko­ja­rze­nie Tho­masa, natych­miast odwró­cił się i przyj­rzał Nicole.

– A któż to?

– Moja sio­stra, pro­szę pana. – Nie było sensu nic ukry­wać.

– Dla­czego prze­szka­dza ci w pracy?

– Mój młod­szy brat znik­nął dziś rano. Pew­nie poszedł… sam nie wiem gdzie.

Maj­ster nie był zachwy­cony. Nie spusz­cza­jąc oka z Nicole, przy­wo­łał ją gestem ręki.

– A więc? – zapy­tał. – O co cho­dzi?

– Matka przy­syła mnie po Tho­masa. Nasz brat Luc zagi­nął. Powia­do­miono poli­cję.

– Tho­mas na nic wam się więc nie przyda. – Mach­nął dło­nią w stronę drzwi.

Dziew­czynka z wra­że­nia otwo­rzyła usta. Tho­mas ruszył ku niej, ale zaraz się zre­flek­to­wał.

Nie mógł prze­cież stra­cić pracy. Maj­ster może i był nieco szorstki, ale rozumny. Może gdyby opo­wie­dzieć mu całą histo­rię na stro­nie… Ale jak to zro­bić w obec­no­ści panów Bar­thol­diego i Eif­fela? Musiał powścią­gnąć emo­cje.

Gdyby choć ona sobie już poszła. Jak naj­szyb­ciej. Ale nie. Wciąż tam stała. Miała coraz bar­dziej nabur­mu­szoną minę. Będzie pła­kać? Odwró­ciła się ku niemu.

– Co mam powie­dzieć mamie? – zapy­tała.

Już miał jej naka­zać: „Idź już do domu, Nicole”, gdy usły­szał głos pana Eif­fela.

– Uwa­żam, że w tym wypadku, zupeł­nie wyjąt­kowo, nasz młody przy­ja­ciel powi­nien pójść i pomóc szu­kać swego brata. Jutro rano spo­dzie­wamy się tu pana, panie Gascon, by mógł pan dokoń­czyć pracę nad tym wspa­nia­łym dzie­łem. – Odwró­cił się do maj­stra. – Zga­dza się pan ze mną?

Ten wzru­szył ramio­nami i ski­nął głową.

– Możesz iść – powie­dział do Tho­masa, który nie zdą­żył mu podzię­ko­wać, bo pobiegł za sio­strą, która już zni­kła za drzwiami.

Mont­mar­tre, widziany z oddali, od cza­sów rzym­skich nie­wiele się zmie­nił. Rosnące tam przez wieki win­nice, pie­lę­gno­wane w śre­dnio­wie­czu przez sio­stry zakonne, popa­dły w zanie­dba­nie lub zostały wykar­czo­wane pod zabu­dowę. Zaszła wszak jedna pomyślna zmiana. Pod szczy­tem wzgó­rza wyro­sło kilka drew­nia­nych wia­tra­ków. Ich wiel­kie skrzy­dła obra­cały się ciężko na wie­trze, doda­jąc wido­kowi uroku.

Dopiero gdy pode­szło się bli­żej, widać było, że na Mont­mar­trze zapa­no­wał bała­gan. Wzgó­rze, zbyt strome, by pod­dać się porząd­ku­ją­cym kon­cep­cjom barona Haus­smanna, wciąż pozo­sta­wało czę­ściowo wiej­ską enklawą. W nie­któ­rych oko­li­cach widać było jakby porzu­coną w pół kroku aspi­ra­cję do ele­gan­cji – krzywe uliczki i strome zaułki koń­czyły się nagle, by prze­obra­zić się w zwy­kłe ścieżki pro­wa­dzące do drew­nia­nych dom­ków i chat roz­rzu­co­nych byle jak na stoku.

Pośród tego cha­osu naj­gor­szą opi­nią cie­szyła się oko­lica po dru­giej stro­nie wznie­sie­nia, na jego pół­nocno-zachod­nim zbo­czu. Nazy­wano ją Maquis, czyli zaro­śla, krzaki, zaka­zana dziel­nica. Dom, w któ­rym miesz­kali Gasco­no­wie, nale­żał do przy­zwo­it­szych: pro­sta rama wykoń­czona drew­nia­nymi deskami, z bal­ko­ni­kiem na pierw­szym pię­trze, który upo­dab­niał go do ubo­giej wer­sji alpej­skiej willi. Zewnętrzne schody pro­wa­dziły na pię­tro zaj­mo­wane przez rodzinę.

– Gdzie go szu­ka­li­ście? – spy­tał Tho­mas, gdy tylko wszedł.

– Par­tout – wszę­dzie – odparła matka. – Była nawet poli­cja. – Wzru­szyła ramio­nami, dając wyraz swo­jemu powąt­pie­wa­niu w jej sku­tecz­ność.

W kącie sie­dział pan Gascon. Na pod­ło­dze obok niego leżało nosi­dło, któ­rego uży­wał do trans­por­to­wa­nia wody ze studni. Gapił się na niego w mil­cze­niu cięż­kim od poczu­cia winy.

– Powi­nie­neś już iść do pracy – napo­mniała go cicho żona.

– Obejdą się bez wody – odparł buń­czucz­nie. – Dopóki nie znaj­dzie się mój syn.

Tho­mas domy­ślał się, że ojciec stra­cił nadzieję na zna­le­zie­nie Luca żywego.

– Ciotka dała mu wczo­raj po połu­dniu balo­nik i wysłała go do domu – opo­wia­dała Tho­ma­sowi matka. – Ale tu nie dotarł. Żaden ze szkol­nych kole­gów go nie widział. Jeden mówił, że tak, ale zmie­nił zda­nie. Jeśli kto­kol­wiek coś wie, nie chcą nic powie­dzieć.

– Pójdę go poszu­kać – powie­dział Tho­mas. – A jakiego koloru był balo­nik?

– Nie­bie­ski.

Tho­mas zatrzy­mał się za pro­giem. Czy uda mu się zna­leźć brata? Powta­rzał sobie, że go znaj­dzie. Wyda­wało mu się, że nie ma sensu prze­szu­ki­wać ponow­nie Maquis. Wzgó­rze opa­dało ku pół­noc­nym przed­mie­ściom Paryża – Saint-Denis. Jeśli Tho­mas się nie mylił, jego bra­ci­szek ni­gdy się tam nie zapusz­czał. Nie­wielka dar­mowa szkoła, do któ­rej posy­łała go matka, podob­nie jak więk­szość zna­nych małemu miejsc, znaj­do­wała się powy­żej domu. Tho­mas zaczął się wspi­nać.

Moulin de la Galette stał na skraju urwi­ska tuż nad Maquis. Był to jeden z dwóch wia­tra­ków nale­żą­cych do przed­się­bior­czej rodziny, która otwo­rzyła tam guin­gu­ette z barem i nie­wiel­kim par­kie­tem do tańca. Ludzie z mia­sta przy­cho­dzili tu na wycieczki, by cie­szyć się uro­kami wsi i tanich napit­ków. Luc bez prze­rwy się tam plą­tał. Śpie­wał klien­tom pio­senki, a oni dawali mu napiwki.

Bar­man zamia­tał wła­śnie pod­łogę.

– Poli­cja już tu była – powie­dział. – Luc się wczo­raj nie poja­wił.

– Mógł mieć przy sobie nie­bie­ski balo­nik.

– Balo­nika też nie widzia­łem.

Tho­mas prze­szedł następ­nych kilka ulic, zatrzy­mu­jąc się tu i ówdzie, by spy­tać, czy poprzed­niego dnia ktoś nie widział chłopca z balo­ni­kiem. Odpo­wia­dano prze­cząco. Nie­po­koił się coraz bar­dziej, ale nie usta­wał w wysił­kach. Pół godziny póź­niej zna­lazł się na dużym wypłasz­cze­niu z roz­le­głym wido­kiem na mia­sto. Tam, za wyso­kim drew­nia­nym ogro­dze­niem, trwała budowa bazy­liki Sacré-Coeur.

W cza­sie nie­miec­kiego oblę­że­nia mia­sta Tho­mas miał zale­d­wie sie­dem lat. Pamię­tał wielką armatę i walki na wzgó­rzu nad domem, i strasz­liwe egze­ku­cje komu­nar­dów, gdy z Wer­salu dotarły woj­ska rzą­dowe. Ojciec sta­rał się do niczego nie mie­szać – być może był po pro­stu zbyt leniwy – ale podob­nie jak więk­szość ludzi pra­cu­ją­cych nie prze­pa­dał za tym olbrzy­mim pomni­kiem triumfu kato­lic­kiego porządku spo­łecz­nego, który nowe kon­ser­wa­tywne wła­dze posta­no­wiły wznieść ponad mia­stem. Tho­mas zaś był zafa­scy­no­wany budową: nie tyle sym­bo­liką budynku, ile tym, jak powstaje.

Wzgó­rze Mont­mar­tre posta­wiło przed kon­struk­to­rami poważne wyzwa­nia tech­niczne zwią­zane z jego nie­ty­pową budową geo­lo­giczną. Skła­dało się głów­nie z mięk­kiej skały zwa­nej gip­sem. Odzna­czała się ona dwiema wła­ści­wo­ściami. Po pierw­sze, roz­pusz­czała się w wodzie, sta­no­wiąc lichy mate­riał na fun­da­ment jakiej­kol­wiek dużej budowli, a po dru­gie, po pod­grza­niu wydzie­lała parę wodną, zamie­nia­jąc się w sprosz­ko­wany gips, uży­wany do tyn­ko­wa­nia. Stąd też ludzie od wie­ków dłu­bali w skale Mont­mar­tre’u, wydo­by­wa­jąc ten suro­wiec. Wła­śnie dla­tego biały tynk znany był w świe­cie jako tynk pary­ski.

Budow­ni­czo­wie Sacré-Coeur prze­ko­nali się więc, że wzgó­rze jest nie tylko mięk­kie, ale i podziu­ra­wione jak pla­ster miodu. Gdyby wielka bazy­lika sta­nęła bez­po­śred­nio na takim pod­łożu, całe wzgó­rze zapa­dłoby się, grze­biąc świą­ty­nię.

Pro­blem roz­wią­zano w typowo fran­cu­ski spo­sób, posłu­gu­jąc się ele­gancką logiką w imię nie­po­skro­mio­nej ambi­cji. Wyko­pano osiem­dzie­siąt trzy gigan­tyczne szyby, każdy o głę­bo­ko­ści ponad trzy­dzie­stu metrów, i wypeł­niono je beto­nem. Na tych potęż­nych kolum­nach sta­nęła pudeł­ko­wata krypta o wyso­ko­ści pra­wie takiej samej jak świą­ty­nia powy­żej. Ten etap budowy zajął pra­wie dzie­sięć lat, a pod koniec tego okresu nawet naj­więksi wro­go­wie pro­jektu mówili z roz­ba­wie­niem, że to nie Mont­mar­tre wspiera bazy­likę, lecz bazy­lika Mont­mar­tre.

Tho­mas cho­dził co tydzień na budowę, by się jej przyj­rzeć. Cza­sami jakiś miło uspo­so­biony robot­nik wpusz­czał go do środka, by z bli­ska popa­trzył sobie na olbrzy­mie wykopy i gigan­tyczne ściany. Nawet teraz, gdy roz­po­częto już prace nad samą świą­ty­nią, budowa pełna była błot­nych kra­te­rów i oko­pów. Gdy tak przy­glą­dał się wyso­kiemu ogro­dze­niu, przy­szła mu do głowy straszna myśl. Może ciało jego bra­ciszka zostało wcią­gnięte do labi­ryntu ziem­nych kory­ta­rzy? Miną tygo­dnie, zanim zosta­nie zauwa­żone, o ile już nie przy­kryła go war­stwa ziemi. Można było tam wejść, ale o wiele trud­niej było zna­leźć drogę do wyj­ścia. Czy tam wła­śnie był Luc, w tajem­ni­czych i groź­nych pie­cza­rach Mont­mar­tre’u?

Nie, powie­dział sobie w duchu, co to to nie. Nie powi­nien nawet tak myśleć. Luc żyje. Czeka, aż ktoś go znaj­dzie. Trzeba po pro­stu pomy­śleć. Gdzież on może być?

Tho­mas prze­szedł jesz­cze kawa­łek w dół do rogu ulicy. U jego stóp leżał Paryż. Gdzie­nie­gdzie widać było pozła­cane kopuły i wysta­jące ponad dachami wieże kościo­łów. Na głów­nej wyspie Sekwany góro­wały nad całym oto­cze­niem wieże kate­dry Notre Dame. Nad nimi wisiał nie­zmą­cony błę­kit. Nic mu nie mówił.

Tho­mas zaczął się modlić. Bóg i jego anio­ło­wie także mil­czeli.

Po chwili ruszył więc ulicą wio­dącą wokół wzgó­rza na zachód. Domy były tu nieco zamoż­niej­sze, z nie­wiel­kimi ogród­kami. Szedł w dół, a po jego pra­wej stro­nie poja­wiła się stroma skarpa, nad nią zaś mur ogrodu. Zbo­cze poro­śnięte było krza­kami.

– Pst, Tho­mas – dobie­gło z góry. Zatrzy­mał się. Serce zabiło mu mocno.

Spoj­rzał ku zaro­ślom. Nikogo nie widział, ale wie­dział, że to Luc.

– Jesteś sam? Nie ma nikogo na ulicy?

– Jestem sam.

– Scho­dzę.

Po chwili Luc sta­nął u jego boku. Mieli te same piwne oczy. Tho­mas Gascon był jed­nak mocno zbu­do­wany i silny, a jego brat Luc, w wieku dzie­wię­ciu lat, wyglą­dał jak mały drobny chło­piec. Rysy opa­lo­nej twa­rzy mło­dego robot­nika były pro­sto wycio­sane, a jego krótko przy­strzy­żone brą­zowe włosy zaczy­nały już deli­kat­nie rzed­nąć. Brat cerę miał jaśniej­szą, włosy ciemne i dłu­gie, a nos orli. Przy­po­mi­nał mło­dego Wło­cha – odzie­dzi­czył urodę po babce ze strony ojca, która przy­była do Paryża z Tulonu.

Był umo­ru­sany, włosy miał splą­tane, ale poza tym wyglą­dał nie­źle.

– Jestem głodny – powie­dział. Musiał się tu ukry­wać całą noc. – Mia­łem zamiar pocze­kać do popo­łu­dnia i zejść, by wyjść ci naprze­ciw, jak będziesz wra­cał z pracy – wyja­śnił.

– Czemu nie wró­ci­łeś do domu? Matka i ojciec zamar­twiają się o cie­bie.

Luc pokrę­cił głową.

– Powie­dzieli, że będą na mnie cze­kać. Że mnie zabiją.

– Kto?

– Bra­cia Dalou.

– Hm.

To nie były prze­lewki. W Maquis dzia­łało kilka band chło­pa­ków, ale bra­cia Dalou nale­żeli do naj­groź­niej­szych. Skoro powie­dzieli Lucowi, że go zabiją, mógł się spo­dzie­wać, że mocno go potur­bują. Potra­fili też cze­kać na niego całą noc.

– Co im takiego zro­bi­łeś?

– Cio­cia Lilly dała mi balon. Spo­tka­łem ich na ulicy i Anto­ine Dalou chciał mi go zabrać. Ale ja nie chcia­łem oddać. Wtedy Jean Dalou prze­wró­cił mnie i zabrał balon.

– I co dalej?

– Pła­ka­łem.

– I?

– Gdy już odcho­dzili, rzu­ci­łem w balo­nik szkłem z potłu­czo­nej butelki i pękł.

– Dla­czego to zro­bi­łeś?

– Żeby oni też go nie mieli.

Tho­mas pokrę­cił głową.

– To nie było zbyt mądre.

– Zaczęli mnie gonić, a Anto­ine Dalou rzu­cał we mnie kamie­niami. Raz tra­fił mnie w plecy. Udało mi się uciec. Ale oni nie zre­zy­gno­wali. Jean Dalou krzyk­nął za mną, że mnie zabiją i ni­gdy nie wrócę do domu żywy. Więc wola­łem się scho­wać. Ale cie­bie nie zaata­kują. Będą się cie­bie bali.

– Odpro­wa­dzę cię do domu – powie­dział Tho­mas. – Ale co dalej?

– Nie wiem. Może mógł­bym poje­chać do Ame­ryki?

– Nie. – Tho­mas wziął brata za rękę. – Chodźmy.

Gdy Luc był już bez­pieczny w domu, Tho­mas znowu wyszedł.

Nie musiał długo szu­kać braci Dalou. Włó­czyli się w oko­licy swej chaty po dru­giej stro­nie Maquis. Zastał tam pra­wie całą bandę: Anto­ine’a, rówie­śnika Luca, z wąską twa­rzą łasicy, Jeana Dalou, nieco przy­stoj­niej­szego i kilka lat star­szego, który był sze­fem bandy, jed­nego z Noirów, ich kuzyna, chłopca o smut­nym wyra­zie twa­rzy i złych zamia­rach, oraz dwóch czy trzech innych. Tho­mas od razu prze­szedł do rze­czy.

– Mój brat źle zro­bił, że znisz­czył wam balon – zwró­cił się do Jeana Dalou. – Ale nie trzeba było mu go zabie­rać.

Zapa­dła cisza.

– W każ­dym razie sprawę uznaję za zakoń­czoną – cią­gnął Tho­mas. – Zostaw­cie mojego brata w spo­koju, chyba że chce­cie mieć ze mną do czy­nie­nia.

Jean nie odpo­wie­dział. Ode­zwał się za to Anto­ine:

– Scho­wa­łem ten kawa­łek butelki, któ­rym rzu­cił. Obe­rwie nim w gębę.

Tho­mas bez namy­słu ruszył w jego kie­runku. W tej chwili Jean krzyk­nął:

– Ber­trand!

Drzwi chaty otwo­rzyły się z impe­tem i w progu sta­nął młody męż­czy­zna. Tho­mas zaklął pod nosem. Zapo­mniał o star­szym bra­cie Jeana.

Ber­trand Dalou był mniej wię­cej rówie­śni­kiem Tho­masa. Pra­co­wał doryw­czo na budo­wach. Miał wielką szopę ciem­nych wło­sów, prze­tłusz­czo­nych i przy­ku­rzo­nych jed­no­cze­śnie, bo rzadko się mył. Spoj­rzał z wście­kło­ścią na Tho­masa.

– Jego brat rzu­cił stłu­czoną butelką w Anto­ine’a, a ten teraz przy­lazł, żeby go jesz­cze pobić! – wrza­snął Jean.

– Nie kłam! Mój brat przez całą noc się cho­wał, bo gro­zi­li­ście mu śmier­cią. Szuka go poli­cja. Przy­sze­dłem was ostrzec, żeby­ście zosta­wili go w spo­koju. Woli­cie, żeby poli­cja o tym z wami poga­dała?

Ber­trand Dalou splu­nął. Prawda nie miała zna­cze­nia – obaj o tym wie­dzieli. Cho­dziło o honor. W Maquis ist­niał tylko jeden spo­sób roz­strzy­gnię­cia tego sporu. Ber­trand zaczął krą­żyć dokoła, zmu­sza­jąc Tho­masa do naśla­do­wa­nia jego ruchów. Tho­mas ni­gdy z nim nie wal­czył, wie­dział jed­nak, że skoro musi sta­wić czoło jed­nemu z braci Dalou, wszyst­kie chwyty są dozwo­lone. Pozo­sta­wało pyta­nie, czego spo­dziewa się prze­ciw­nik.

Pierw­szy atak oka­zał się mało sub­telny. Ber­trand rzu­cił się do przodu, uda­jąc, że zamie­rza ude­rzyć Tho­masa w twarz, chcąc, aby ten odchy­lił głowę, a wtedy kop­nąłby go z całej siły w kro­cze. Zamiast blo­ko­wać mar­ko­wany atak, Tho­mas odsko­czył, chwy­cił rywala za stopę i szarp­nął nią mocno, prze­wra­ca­jąc go na zie­mię. Dalou był jed­nak szybki – zerwał się na nogi tak bły­ska­wicz­nie, że Tho­mas zdo­łał kop­nąć go tylko raz.

Po chwili zwarli się w uści­sku. Ber­trand pró­bo­wał prze­wró­cić Tho­masa, lecz ten zdo­łał utrzy­mać rów­no­wagę i zadał mocny cios w splot sło­neczny. Dalou zachwiał się, a wtedy Tho­mas chwy­cił go za szyję i zaczął dusić. Ści­skał z całej siły, zapo­mi­na­jąc o ostroż­no­ści, wsku­tek czego otrzy­mał tak potężne ude­rze­nie pię­ścią w oko, że był zmu­szony poluź­nić ucisk.

Znów zaczęli krą­żyć wokół sie­bie. Tho­mas czuł pul­su­jący ból w oczo­dole. Zda­wał sobie sprawę, że opu­chli­zna za chwilę ogra­ni­czy mu pole widze­nia. Nale­żało jak naj­szyb­ciej roz­strzy­gnąć walkę.

Kolejny atak prze­ciw­nika był spryt­niej­szy. Dalou schy­lił kudłatą głowę i ruszył do przodu, jakby zamie­rzał ude­rzyć Tho­masa tara­nem w brzuch i go prze­wró­cić. W ostat­niej chwili Tho­mas zauwa­żył dłoń z dwoma wysta­wio­nymi pal­cami przy­go­to­wa­nymi do zada­nia ciosu w oczy. Bły­ska­wicz­nie zasło­nił twarz ręką i palce Ber­tranda natra­fiły na twarde kłyk­cie.

Obser­wo­wał cofa­ją­cego się Ber­tranda, zasta­na­wia­jąc się, co będzie dalej. Nie musiał długo cze­kać. Dłoń prze­ciw­nika wsu­nęła się do kie­szeni. Tho­mas już wie­dział, co to ozna­cza. Zapo­wia­dała się krwawa roz­prawa, miał led­wie sekundę i musiał być pre­cy­zyjny. Brzy­twa. Ber­trand zaczął ją otwie­rać.

Tho­mas kop­nął z całej siły. Ude­rze­nie było celne i szyb­kie. Uzbro­jona ręka pod­sko­czyła, a brzy­twa pofru­nęła w powie­trze. Dalou krzyk­nął z bólu, spo­glą­da­jąc za zni­ka­ją­cym ostrzem. Popeł­nił więc błąd.

Nale­żało koń­czyć, wymie­rzyć jesz­cze jed­nego kop­niaka, tak samo bły­ska­wicz­nego i cel­nego. Ciężki robo­ciar­ski but wylą­do­wał na kro­czu z taką siłą, że naj­star­szy z braci Dalou aż uniósł się do góry. Jakby zawisł na moment w powie­trzu, po czym runął na zie­mię bez­wład­nie niczym szma­ciana lalka.

Tho­mas zaczął krą­żyć dokoła, gotów zadać kolejny cios, ale nie było takiej potrzeby. Ber­trand Dalou nie zamie­rzał wstać.

Poje­dy­nek dobiegł końca. Ład, który pano­wał w Marquis, został przy­wró­cony. Banda Dalou nie będzie już prze­śla­do­wała Luca.

Rodzina Gasco­nów była tego wie­czoru szczę­śliwa. Gdy Tho­mas wró­cił po walce do domu, matka opa­trzyła mu pod­bite oko, które ciem­niało coraz bar­dziej. Ojciec od razu zro­zu­miał.

– Zała­twione? – zapy­tał.

Tho­mas kiw­nął głową i wię­cej o tym nie roz­ma­wiali. Matka powie­działa, że wie­czo­rem będzie duża kola­cja, i poszła z Nicole na targ. Luc zafun­do­wał sobie kil­ku­go­dzinną drzemkę.

Po połu­dniu dom wypeł­nił inten­sywny zapach ragoût, usie­dli więc do kola­cji na długo przed zacho­dem słońca. Matka podała prze­pyszną zupę cebu­lową, potrawę bie­da­ków, ze świeżą bagietką pro­sto od pie­ka­rza. Ragoût pani Gascon zwy­kle zro­bione było z golonki, warzyw i przy­praw. Potrawa ta, choć tania, wszyst­kim sma­ko­wała. Dziś jed­nak w gęstym sosie pły­wały kawałki woło­winy. Od dawna już tak nie jedli. Posi­łek koń­czyły sery: camem­bert, kozi i gruyère, popi­jane tanim czer­wo­nym winem.

Luc doszedł już do sie­bie po swo­jej przy­go­dzie i zaczął mał­po­wać Anto­ine’a Dalou, aż wszy­scy pokła­dali się ze śmie­chu. Tho­mas opo­wie­dział im o swoim spo­tka­niu z panem Eif­fe­lem i o tym, czego dowie­dział się od niego o Sta­tui Wol­no­ści. I wów­czas Luc nie­spo­dzie­wa­nie znów się włą­czył.

– Chciał­bym miesz­kać w Ame­ryce – powie­dział.

Posy­pały się pro­te­sty.

– A nas byś tu zosta­wił? – zapy­tała matka.

– Chciał­bym, żeby­ście ze mną poje­chali – odparł. Nikt jed­nak nie chciał jechać.

– Ame­ryka to z pew­no­ścią wspa­niały kraj – zgo­dził się wspa­nia­ło­myśl­nie pan Gascon. – Wszystko tam mają. Wiel­kie mia­sta, no oczy­wi­ście nie takie jak Paryż. Ale też wiel­kie jeziora, góry i pre­rie jak okiem się­gnąć. Gdyby twój wła­sny kraj nie był taki wspa­niały, gdy­byś, dajmy na to, był Angli­kiem, Niem­cem albo Wło­chem, no chyba że był­byś bogaty… to wów­czas pew­nie lepiej by ci było w Ame­ryce. Ale tu we Fran­cji mamy prze­cież wszystko. Góry, Alpy i Pire­neje, wiel­kie rzeki jak Sekwana czy Ren. Mamy wspa­niałe pola uprawne i lasy. Mamy mia­sta, rzym­skie ruiny na połu­dniu. Róż­no­rodny kli­mat. Naj­wspa­nial­sze wina na świe­cie. Trzy­sta rodza­jów sera. Czego jesz­cze chcieć?

– Nie mamy pustyni – rzu­ciła Nicole.

– Mais oui, moja maleńka. Wła­śnie że mamy. – Pan Gascon wypiął pierś do przodu, jakby to jemu zawdzię­czali to wszystko. – Gdy byłem w twoim wieku, Fran­cja pod­biła Algie­rię. Mamy pustyni ile dusza zapra­gnie.

– To prawda – zaśmiał się Tho­mas.

– Ale w Ame­ryce ludzie ze sobą nie wal­czą – upie­rał się Luc.

– Jak to nie wal­czą? – zapro­te­sto­wał ojciec. – W Ame­ryce wciąż wal­czą. Naj­pierw z Angli­kami. Potem z India­nami. Następ­nie ze sobą nawza­jem. Są jesz­cze gorsi od nas.

– Zostań i ciesz się tym, co masz – wtrą­ciła matka z uśmie­chem.

– Pod warun­kiem, że Tho­mas będzie mnie chro­nił.

– No wła­śnie. – Pan Gascon popa­trzył z dumą na star­szego syna. – Wypijmy za to.

Speł­nili toast.

Następ­nego ranka Tho­mas wstał z łóżka i pod­szedł do brata.

– Wiesz – powie­dział – potra­fisz roz­śmie­szać ludzi. Powi­nie­neś to wyko­rzy­stać. Wtedy nawet bra­cia Dalou będą cię lubić.

Gdy dotarł do pracy, maj­ster już na niego cze­kał.

– Zna­la­złeś brata?

– Oui, mon­sieur.

Maj­ster przy­glą­dał się przez chwilę jego oku.

– Dobrze widzisz? Możesz pra­co­wać?

– Oui, mon­sieur.

Poki­wał głową. Miesz­kań­com Maquis nie zada­wało się nie­po­trzeb­nych pytań.

Tho­mas pra­co­wał spo­koj­nie cały dzień. Pan Eif­fel się nie poja­wił.

W sobotni pora­nek ciotka Éloïse stała przed kate­drą Notre Dame, przy­glą­da­jąc się trojgu rodzeń­stwa Blan­char­dów, i myślała, że jej bratu Jules’owi i jego żonie cał­kiem nie­źle się powio­dło. Ich naj­star­szy syn – szes­na­sto­letni Gérard – odzna­czał się solid­no­ścią i deter­mi­na­cją, miał sze­roką twarz o pew­nym sie­bie wyra­zie, a jego przy­szłość ryso­wała się jasno jako part­nera w ojcow­skiej spółce. Prawdę mówiąc, wolała jego młod­szego brata Marca. Zapo­wia­dało się, że będzie wysoki i przy­stojny jak ojciec, choć nieco deli­kat­niej­szej budowy. Jako chło­piec udu­cho­wiony i roz­bu­dzony inte­lek­tu­al­nie był jej bliż­szy.

– Nie martw się o niego – powie­działa nie­dawno bratu, gdy zasta­na­wiał się nad jego przy­szło­ścią. – Trzy­na­sto­letni chłopcy czę­sto bywają roz­ko­ja­rzeni. To prawda, że w szkole nie zawsze zbiera laury i czę­sto popada w stan roz­ma­rze­nia. Ale kto wie, może pew­nego dnia zosta­nie arty­stą albo pisa­rzem i roz­sławi nasze nazwi­sko?

Była jesz­cze mała Marie. Trudno oce­nić cha­rak­ter czło­wieka w wieku ośmiu lat. Ale widać było, że ma dobre serce i jest słod­kim stwo­rze­niem. Nie można było nie kochać tych nie­bie­skich oczu, masy zło­tych loków i uro­czych krą­gło­ści, które pew­nego dnia być może zmie­nią się we wspa­niałą figurę.

W jed­nym z rodzeń­stwa ciotka Éloïse dostrze­gła jed­nak pewną wadę cha­rak­teru. Nie­zbyt poważną, ale dającą powód do nie­po­koju. Na razie nikomu o tym nie powie­działa. Nawet jeśli się nie myli, będzie jesz­cze dość czasu, by się nią zająć. Poza tym, powta­rzała sobie, nikt nie jest prze­cież dosko­nały.

Tym­cza­sem uwa­żała za swój obo­wią­zek prze­ka­zy­wać bra­tan­kom jak naj­wię­cej darów ducho­wych. Dla­tego wła­śnie tego ranka wzięła ich na wycieczkę na Île de la Cité i do cudow­nej Sainte-Cha­pelle.

Marc lubił ele­gan­cję swo­jej smu­kłej ciotki, a także to, że tak wiele wie­działa. Stali w wyso­kiej kaplicy zdo­bio­nej malo­wi­dłami, ską­pa­nej w mięk­kim świe­tle sączą­cym się z ogrom­nych okien. Patrzyli na wyso­kie nie­bie­sko-złote gotyc­kie skle­pie­nia. Poru­szyło go piękno tego miej­sca.

– Wygląda jak zdo­biona klej­no­tami szka­tuła, prawda? – powie­działa cicho ciotka Éloïse. – A to dla­tego, że gdy król Ludwik IX, któ­rego nazy­wamy Ludwi­kiem Świę­tym, wyru­szył sześć­set lat temu na kru­cjatę, cesarz Bizan­cjum, który aku­rat potrze­bo­wał pie­nię­dzy, sprze­dał mu naj­waż­niej­sze chrze­ści­jań­skie reli­kwie, mię­dzy innymi kawa­łek Krzyża i nawet Koronę Cier­niową. Następ­nie król zbu­do­wał tę kaplicę jako reli­kwiarz do prze­cho­wy­wa­nia tych skar­bów. Takie kate­dry jak Notre Dame, jak wiesz, budo­wano cza­sami przez kil­ka­set lat, lecz Sainte-Cha­pelle została ukoń­czona w ciągu pię­ciu. W cało­ści utrzy­mana jest w jed­nym stylu, dla­tego robi tak per­fek­cyjne wra­że­nie.

– A jakie jesz­cze reli­kwie tu są? – zapy­tał Marc.

– Gwóźdź z Krzyża Świę­tego, cudowna szata Dzie­ciątka Jezus, ostrze, któ­rym prze­bito Jego bok, kilka kro­pel Jego krwi, odro­bina mleka Naj­święt­szej Panienki. A także berło Moj­że­sza.

– Myślisz, że to praw­dziwe?

– Tego nie wiem. Ale powstała naj­pięk­niej­sza kaplica na świe­cie.

Zamil­kła na chwilę.

– Nie­stety w cza­sie rewo­lu­cji to piękne miej­sce zostało cał­ko­wi­cie znisz­czone. Rewo­lu­cjo­ni­ści, któ­rzy nie byli ani tro­chę reli­gijni, odarli ją ze wszyst­kiego… Sainte-Cha­pelle została cał­ko­wi­cie zde­wa­sto­wana. Rewo­lu­cja przy­nio­sła wiele rze­czy god­nych pochwały, ale znisz­cze­nia do nich nie nale­żały.

Zwró­ciła się do Marca, uno­sząc palec.

– Dla­tego wła­śnie, Marcu, tak ważne jest, by w cza­sie wojny i zawie­ru­chy ludzie kul­tury i huma­ni­ści strze­gli naszego dzie­dzic­twa.

Czemu zawsze zwra­cała się z tymi uwa­gami do niego, a nie do jego brata? Widział, jak Gérard z nudów wznosi oczy ku niebu. Ale tak naprawdę nie był znu­dzony. Był po pro­stu zazdro­sny, że ciotka naj­wy­raź­niej ma wyż­sze mnie­ma­nie o Marcu niż o nim.

Ciotka Éloïse dała się porwać tema­towi.

– Na szczę­ście rze­czy piękne nie tak łatwo znisz­czyć. Archi­tekt Viol­let-le-Duc przy­wró­cił Sainte-Cha­pelle dawną świet­ność i możemy ją dziś oglą­dać. To praw­dziwy cud. – Spoj­rzała z apro­batą na Marca. – Widzisz więc, drogi chłop­cze, nawet jeśli jest bar­dzo źle, nie powin­ni­śmy się ni­gdy pod­da­wać. Jeśli nie zabrak­nie ludzi kul­tury strze­gą­cych naszego dzie­dzic­twa, można doko­nać cudów.

Stali teraz przed olbrzy­mimi wie­żami Notre Dame. Obok nich wzno­sił się pomnik cesa­rza Karola Wiel­kiego na koniu. Ciotka Éloïse, w prze­ko­na­niu, że poświę­ciła Gérardowi zbyt mało czasu w Sainte-Cha­pelle, zaczęła mu opo­wia­dać o tym, jak tuż przed jego uro­dze­niem wybu­rzono w tym miej­scu śre­dnio­wieczną zabu­dowę.

– Przed­tem, Gérardzie, Notre Dame była cia­sno oto­czona domami i ciem­nymi ulicz­kami, zupeł­nie jak w Dzwon­niku z Notre Dame.

– W takim razie cie­szę się, że je wybu­rzono – odparł chło­piec sucho.

Ciotka Éloïse zamy­śliła się. Czy w jego gło­sie było wyzwa­nie? Czy sądzi może, że jest zako­chana w malow­ni­czych pozo­sta­ło­ściach śre­dnio­wie­cza? Może daje jej do zro­zu­mie­nia, że chęt­nie roz­pra­wiłby się z jej wraż­li­wo­ścią este­tyczną, podob­nie jak baron Haus­smann i jego ekipy do roz­bió­rek?

– Cał­ko­wi­cie się z tobą zga­dzam, Gérardzie – rzu­ciła z cza­ru­ją­cym uśmie­chem. – Przede wszyst­kim przed kate­drą było za mało miej­sca, zaj­mo­wały je w dodatku byle jakie stra­gany. Poza tym do roz­biórki poszły roz­sy­pu­jące się domy, w któ­rych ludzie żyli niczym stado szczu­rów. Teraz zaś – zato­czyła dło­nią łuk wokół skweru – możemy się cie­szyć tą wspa­niałą prze­strze­nią.

Jest nadzieja, że to go uci­szy. Czas zająć się małą Marie. Ale gdy ciotka Éloïse odwró­ciła się do dziew­czynki, zauwa­żyła, że mała wygląda na nie­szczę­śliwą.

– Czy coś się stało, chérie? – zapy­tała.

– Nie, cio­ciu Éloïse.

Ta straszna rzecz wyda­rzyła się zaraz po śnia­da­niu. Marie uwa­żała, że sama zawi­niła, bo nie­roz­trop­nie zosta­wiła na sto­liku w swoim pokoju otwarty dzien­nik. Zwy­kle trzy­mała go w szu­fla­dzie pod klu­czem. Ale czy mimo to Gérard musiał tam wcho­dzić i czy­tać?

To jesz­cze nie byłoby takie straszne, gdyby aku­rat nie powie­rzyła pamięt­ni­kowi swo­jego naj­więk­szego sekretu, któ­rego nie zdra­dzi­łaby nikomu za żadne skarby. Jest zako­chana. W kole­dze Marca ze szkoły.

– Widzę, sio­strzyczko – powie­dział brat szy­der­czo – że masz swoje tajem­nice.

– To nie twój inte­res! – krzyk­nęła, czer­wie­niąc się ze wstydu.

– Każdy ma jakieś sekrety – oznaj­mił lek­ce­wa­żąco, zwra­ca­jąc jej dzien­nik. – Twoje nie należą do spe­cjal­nie inte­re­su­ją­cych. Może jak będziesz star­sza, znaj­dzie się tu coś cie­kaw­szego.

– Nie wolno ci o tym nikomu mówić – zaszlo­chała.

– A komu miał­bym powie­dzieć? – spy­tał chłodno. – Kogo to inte­re­suje?

– Nie­na­wi­dzę cię! Wynoś się!

Dopiero przed godziną prze­stała pła­kać z gniewu i udręki, aku­rat gdy ciotka Éloïse po nich przy­szła.

Ciotka Éloïse zasta­na­wiała się, czym mogłaby zain­te­re­so­wać Marie. Przy­szła jej do głowy histo­ria, nie do końca może odpo­wied­nia dla ośmio­let­niej dziew­czynki z dobrego domu, ale gdyby ją nieco okroić…

– Z tym miej­scem, Marie, zwią­zana jest wspa­niała opo­wieść o miło­ści. Znasz histo­rię Abe­larda i Helo­izy? – Marie pokrę­ciła głową. – A więc dobrze. – Ciotka Éloïse spoj­rzała ostrze­gaw­czo na obu chłop­ców. – Opo­wiem ci ją, a wy, Gérardzie i Marcu, nie będzie­cie mi prze­ry­wać ani niczego doda­wać, rozu­miemy się? Dawno temu, moja droga – zaczęła – jesz­cze w śre­dnio­wie­czu, zanim zbu­do­wano kate­drę Notre Dame, był w tym miej­scu wielki, stary kościół, nie tak piękny jak ten. Ale było tu jesz­cze coś bar­dzo waż­nego. Czy któ­reś z was wie, co to było?

– Uni­wer­sy­tet – powie­dział Marc.