59,99 zł
NAPISANA Z ROZMACHEM POWIEŚĆ O MAGICZNYM MIEŚCIE!
Poruszająca powieść o Paryżu, w której zostały przedstawione dzieje czterech rodów. Ich losy splatają się na przestrzeni wieków poprzez zakazane związki, małżeństwa z rozsądku, pragnienie zemsty i śmiertelnie niebezpieczne tajemnice.
Historia miasta ożywa na stronach powieści poprzez intrygi, wojny, sztukę i chwałę jego mieszkańców. Edward Rutherfurd ukazuje Paryż tak, jak tylko on potrafi: opowiadając o dwóch tysiącach lat miłości, codzienności i dramatów ludzi, którzy zmienili niewielką osadę handlową na błotnistym brzegu Sekwany w uwielbiane miasto całego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1194
Tytuł oryginału: Paris
Copyright © 2013 by Edward Rutherfurd Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2023
Redakcja: Robert Sudół Projekt okładki © Random House LLC Zdjęcia na okładce: © Royal Photographic Society/SSPL/Getty Images Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka Zdjęcie autora © by David Livshin Mapy Paryża © by Mike Morgenfeld Drzewo genealogiczne © by Jeffrey L. Ward Korekta: Maciej Korbasiński, Igor Mazur Redaktor prowadząca: Anna Brzezińska
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN: 978-83-8252-836-7
Pamięci mego kuzyna
Jeana Louisa Brizarda,
pediatry w szpitalu Beaujon
oraz w szpitalach Brytyjskim
i Amerykańskim w Paryżu
Paryż. Miasto miłości. Miasto marzeń. Miasto przepychu. Miasto świętych i mędrców. Miasto zabawy.
Ściek niegodziwości.
Przez dwa tysiące lat Paryż widział już wszystko.
Pierwszy zwrócił uwagę na potencjał miejsca, w którym osiedlili się skromni Paryzjowie, Juliusz Cezar. Śródziemnomorskie rejony południowej Galii były już wówczas od wielu pokoleń rzymskimi prowincjami. Cezar zdecydował, że włączy do imperium również niesforne celtyckie plemiona północnej Galii, i nie zajęło mu to zbyt wiele czasu.
Rzymianie od razu dostrzegli zalety tego miejsca dla rozwoju ośrodka miejskiego. Położone nad zdatną do żeglugi Sekwaną, stało się ośrodkiem skupu płodów rolnych z rozległych, żyznych równin północnej Galii. Jej górnymi wodami na południu można było łatwo dotrzeć w pobliże wielkiego Renu, który stanowił połączenie z tętniącymi życiem śródziemnomorskimi portami w południowej Europie. Żeglując na północ, w dół Sekwany, można było dotrzeć do wąskiego morza, za którym leżała wyspa Brytania. Północną i południową Europę łączył wspaniały system komunikacji wodnej. Przed Rzymianami korzystali z niego greccy i feniccy kupcy. Lokalizacja miasta zatem była doskonała. Serce krainy Paryzjów stanowiła szeroka, płytka dolina, którą wiła się z wdziękiem Sekwana. Na samym jej środku, na wschodnio-zachodnim zakolu, rzeka rozlała się i utworzyła kilka wysp i podmokłych łach, zakotwiczonych tu niczym w porcie. Na północnym brzegu rozległe łąki i mokradła okolone były grzbietem niewysokiego wzniesienia, z którego wyrastały wzgórza i urwiska, tu i ówdzie pokryte winnicami.
Ale to południowy brzeg – lewy, patrząc ku ujściu rzeki – wypiętrzył się ponad wodę w niewielki płaskowyż przypominający kształtem stół. Właśnie tu Rzymianie zbudowali swoje miasto. Na szczycie płaskowyżu – wielkie forum i główną świątynię z amfiteatrem, siatką ulic wokół nich oraz główną arterią biegnącą z południa na północ przez samo centrum, przez rzekę, ku największej z wysp, gdzie wyrosły domy przedmieść i świątynia Jowisza; ta sama ulica wiodła dalej na północny brzeg. Początkowo nazwano miasto Lutecją, ale było też znane jako miasto Paryzjów.
W średniowieczu, po upadku cesarstwa rzymskiego, germańskie plemię Franków podbiło terytoria zwane odtąd Ziemią Franków lub Francją. Jej żyzne i bogate ziemie były wciąż łupione przez Hunów i wikingów ze Skandynawii. Jednak wyspa na rzece, ze swoimi drewnianymi umocnieniami fortecznymi, niczym stary dobry okręt, jakoś przetrwała te najazdy. W średniowieczu urosła do rozmiarów wielkiego miasta, jej gotyckie kościoły, wysokie drewniane domy w labiryncie uliczek, niebezpiecznych zaułków i cuchnących piwnic rozciągały się na obu brzegach Sekwany otoczone wysokim murem. Wyspę zdobiła majestatyczna katedra Notre Dame. Tutejszy uniwersytet cieszył się renomą w całej Europie. Ale i tak Paryż podbili Anglicy. Miasto mogłoby paść ich łupem, gdyby nie cudowna dziewica Joanna d’Arc, która zdołała ich przegonić.
Stary Paryż: kolorowe miasto wąskich uliczek, karnawału i dżumy.
No a potem narodził się nowy Paryż.
Zmiany następowały stopniowo. Od czasów renesansu zaczęły się pojawiać lżejsze klasycystyczne przestrzenie w stłoczonej masie średniowiecznego miasta. Nowego splendoru dodały mu królewskie pałace i eleganckie place. Przez stęchłą, ciasną starą zabudowę zaczęły się przedzierać nowe, szerokie bulwary. Ambitni władcy tworzyli założenia architektoniczne na miarę starożytnego Rzymu.
Paryż zmieniał się, by dorównać majestatowi Ludwika XIV i elegancji Ludwika XV. Epoka oświecenia i nowa republika rewolucji francuskiej przyniosły modę na klasyczną prostotę, a epoka Napoleona zostawiła po sobie cesarski splendor.
W ostatnich dziesięcioleciach proces zmian przyśpieszył dzięki nowemu planiście. Wspaniała siatka wielkich bulwarów barona Haussmanna i długich, prostych alei, przy których powstają eleganckie biura i kamienice, jest już tak gęsta, że w niektórych dzielnicach prawie nie widać śladów średniowiecznego natłoku i bałaganu.
Stary Paryż można jednak wciąż znaleźć za rogiem każdej ulicy, z jego wspomnieniami o dawnych wiekach i niegdysiejszych lokatorach. Wspomnieniami równie uporczywymi jak na wpół zapomniana melodia, która wraca, gdy ją znowu zagrać – w innym stuleciu, w innej tonacji, na innym instrumencie – ale wciąż ta sama. Oto odwieczny czar Paryża.
Czy miasto żyje teraz w zgodzie z sobą? Cierpiało i przetrwało, widziało, jak powstają i upadają imperia. Widziało chaos i dyktaturę, monarchię i republikę. Paryż próbował już wszystkiego. Czy coś mu przypadło do gustu? Dobre pytanie… Choć tak wiekowy i wspaniały, chyba sam tego nie wie.
Ostatnio znów był świadkiem wielkiego kryzysu. Cztery lata temu paryżanie zmuszeni byli jeść szczury. Najpierw upokorzeni, potem głodzeni, zwrócili się nawzajem przeciwko sobie. Wkrótce jednak ciała pochowano, fetor śmierci uleciał z wiatrem, a echa strzelaniny ucichły.
Dziś, w roku 1875, Paryż jest na drodze do rekonwalescencji, choć wiele bolesnych ran wciąż pozostaje zaognionych.
Chłopczyk miał zaledwie trzy latka. Jasnowłosy i niebieskooki. Niektóre rzeczy już wiedział. Inne wciąż przed nim ukrywano. Świat miał jeszcze wiele tajemnic.
Ksiądz Xavier przyglądał mu się. Był taki podobny do matki. Ksiądz Xavier, choć stanu duchownego, kochał niewiastę, matkę małego. Przyznawał się przed sobą do tego uczucia, lecz jego samodyscyplina była absolutna, nikt inny się tego nie domyślał. Co do chłopca, Bóg z pewnością miał wobec niego jakieś plany.
Może będzie wyświęcony.
Był słoneczny dzień w modnym ogrodzie Tuileries przed Luwrem, w których nianie doglądały bawiących się dzieci i dokąd ksiądz Xavier zabrał chłopca na spacer. Ksiądz Xavier: rodzinny spowiednik, przyjaciel w potrzebie, duchowny.
– Jak się nazywasz? – spytał żartobliwie.
– Roland, D’Artagnan, Dieudonné de Cygne. – Mały znał wszystkie swoje imiona na pamięć.
– Brawo, młody człowieku. – Ksiądz Xavier Parle-Doux był drobnym, żylastym czterdziestolatkiem. Kiedyś był żołnierzem. Pamiątką po upadku z konia pozostał dojmujący ból w plecach, choć mało kto o tym wiedział.
Jego wojenne doświadczenia naznaczyły go też w inny sposób. Wypełnił swój obowiązek. Widział, jak ludzie umierali. Widział też gorsze rzeczy od samej śmierci. W końcu doszedł do wniosku, że musi być coś lepszego, coś bardziej świętego, nieśmiertelny płomień światła i miłości w potwornej ciemności świata. Odnalazł go w Kościele Świętym.
Był też monarchistą.
Całe życie znał rodzinę chłopca i patrzył dziś na niego z miłością, ale i ze współczuciem. Roland nie miał braci ani sióstr. Jego matka, piękna kobieta, którą sam by chętnie poślubił, gdyby nie to, że odnalazł swoje powołanie gdzie indziej, była bardzo delikatnego zdrowia. Odpowiedzialność za przyszłość rodu spoczywała na małych barkach Rolanda: ciężkie brzemię dla młodego chłopca.
Wiedział jednak, że jako osoba duchowna powinien mieć szersze spojrzenie. Jak to mawiali jezuici? „Dajcie nam chłopca przed siódmym rokiem życia, a będzie nasz na zawsze”. Jakiekolwiek Bóg miał plany w stosunku do tego małego i czy miały mu dać szczęście, czy też nie, ksiądz Xavier pomoże w ich realizacji.
– A kim był Roland?
– Roland był bohaterem. – Mały podniósł wzrok w oczekiwaniu pochwały. – Matka mi o nim czytała. Był moim przodkiem – dodał z powagą.
Ksiądz się uśmiechnął. Słynna Pieśń o Rolandzie była nastrojową, romantyczną opowieścią sprzed tysiąca lat o tym, jak przyjaciel cesarza Karola Wielkiego został odcięty przez wroga od armii przeprawiającej się przez góry. Jak grał na rogu, wzywając bezskutecznie pomocy. Jak Saraceni go zabili, a cesarz płakał po stracie przyjaciela. Uzurpacja tej postaci przez rodzinę de Cygne’ów była uroczym wytworem romantycznej wyobraźni.
– Inni twoi przodkowie byli rycerzami krucjat. – Ksiądz Xavier pokiwał z uznaniem głową. – Ale to normalne, jesteś przecież szlachetnie urodzony. – Przerwał na chwilę. – A kim był D’Artagnan?
– Słynnym muszkieterem i moim przodkiem.
Rzeczywiście, bohater Trzech muszkieterów wzorowany był na historycznej postaci. A przodek Rolanda w czasach Ludwika XIV poślubił szlachciankę o tym samym nazwisku, choć ksiądz Xavier wątpił raczej, by rodzina zwróciła na nie uwagę, nim powieść uczyniła je sławnym.
– Masz w żyłach krew D’Artagnanów. Byli wiernymi rycerzami swego króla.
– A Dieudonné? – spytał chłopiec.
Ksiądz Xavier już miał odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Musi zachować większą ostrożność. Czy dzieciak mógł mieć jakiekolwiek pojęcie o terrorze gilotyny, który kładł się cieniem na ostatnim z jego imion?
– Imię twojego dziadka jest bardzo piękne – odparł. – Oznacza „dar Boży”. – Zastanowił się przez chwilę. – Narodziny twego dziadka były może nie cudem, ale znakiem. Ale pamiętaj o jednym, Rolandzie. Czy znasz motto swojej rodziny? To bardzo ważne. Selon la volonté de Dieu – Bądź wola Boża.
Ksiądz Xavier podniósł wzrok, rozglądając się po okolicy. Na północy wznosiło się wzgórze Montmartre, gdzie szesnaście wieków temu święty Dionizy zginął męczeńską śmiercią z rąk pogańskich Rzymian. Na południowy zachód, za wieżami katedry Notre Dame, widać było wzniesienie ponad Lewym Brzegiem, na którym niestrudzona święta Genowefa modliła się o wybawienie miasta przed najazdem Hunów pod wodzą Attyli – a jej modlitwy zostały wysłuchane.
Wiele razy Bóg chronił Francję w godzinie potrzeby. Gdy muzułmanie po raz pierwszy przyszli z Afryki przez Hiszpanię i byli o włos od zalania całej Europy, czyż Pan nie zesłał wspaniałego generała, dziadka Karola Wielkiego, który ich pokonał? Gdy zaś Anglicy, wskutek długotrwałych wojen z francuskimi królami w średniowieczu, zdobyli Paryż, czyż miłosierny Bóg nie zesłał Francji Joanny d’Arc, by poprowadziła jej armię ku zwycięstwu?
Przede wszystkim jednak Pan dał Francji królów, dynastie Kapetyngów, Walezjuszy i Burbonów, którzy przez trzydzieści pokoleń rządzili krajem, jednoczyli go i rozsławiali tę wspaniałą, świętą ziemię.
I przez wszystkie te wieki rodzina de Cygne’ów wiernie służyła królom namaszczonym przez Boga.
Oto spuścizna chłopca. W swoim czasie sam to zrozumie.
Przyszła pora, aby wracać do domu. Za nimi na skraju ogrodu Tuileries rozciągała się olbrzymia otwarta przestrzeń placu Zgody. Dalej wspaniała, trzykilometrowa perspektywa Pól Elizejskich ciągnących się aż do Łuku Triumfalnego.
Chłopczyk był jeszcze za mały, by znać rolę placu Zgody w historii własnej rodziny. Łuk Triumfalny robił wprawdzie imponujące wrażenie, ale ksiądz Xavier nie przepadał za republikańskimi pomnikami.
Obejrzał się za to ponownie na wzgórze Montmartre’u – miejsce, gdzie niegdyś stała pogańska świątynia; gdzie święty Dionizy poniósł męczeńską śmierć; gdzie miały miejsce straszne wydarzenia w czasie ostatniej rewolucji w mieście. Na szczęście właśnie w tym roku obok wiatraków zaczęto wznosić świątynię katolickiej Francji, jej biała czysta kopuła lśniła nad miastem jak pierś gołębicy. Bazylika Sacré-Coeur – Najświętszego Serca.
Właśnie w tym kościele powinien służyć mały. Bóg nie bez powodu przecież oszczędził jego rodzinę. Trzeba było odkupić hańbę, przywrócić wiarę.
– Pójdziesz kawałek sam, dobrze? – zapytał ksiądz.
Roland kiwnął głową. Ksiądz postawił go więc na ziemi i z ulgą wyprostował plecy. – Zaśpiewamy piosenkę? – zapytał. – Może Frère Jacques?
Trzymając się za ręce, ksiądz i chłopiec, obserwowani przez nianie i ich podopiecznych, wyszli z ogrodów z piosenką na ustach.
Jules Blanchard szedł Polami Elizejskimi w stronę Luwru i właśnie znalazł się na wysokości kościoła Świętej Magdaleny. Miał wszelkie powody, by czuć się szczęśliwym człowiekiem. Miał dwóch udanych synów, ale zawsze marzył o córce – a dziś o ósmej rano żona urodziła mu dziewczynkę.
Pozostał tylko jeden problem do rozwiązania. Wymagał wprawdzie pewnej delikatności – ale właśnie dlatego Jules podążał na spotkanie z pewną kobietą, która wcale nie była jego żoną.
Blanchard był postawnym, pełnym wigoru mężczyzną, właścicielem pokaźnej rodzinnej fortuny. W poprzednim stuleciu, gdy urocza, rokokowa epoka Ludwika XV szerzyła wielkie idee oświecenia, a potem Wielka Rewolucja Francuska przewróciła świat do góry nogami, jego przodek był księgarzem o radykalnych poglądach. Syn księgarza, dziadek Jules’a, został lekarzem. Zwrócił na siebie uwagę młodego generała, pnącego się po szczeblach kariery w czasie rewolucji, Napoleona Bonaparte. Od tego czasu już nie oglądał się wstecz. Stał się medykiem modnym w kręgach dworskich Napoleona, a potem w środowisku przywróconych na tron Francji Burbonów. Na emeryturę przeniósł się do domu w Fontainebleau, który nadal należał do rodu. Jego żona pochodziła z rodziny kupieckiej i kolejne pokolenie Blanchardów w osobie ojca Jules’a postawiło na przedsiębiorczość. Ojciec wyspecjalizował się w hurtowym obrocie zbożem i w połowie XIX wieku udało mu się zgromadzić pokaźny majątek. Jules pracował z ojcem i dziś, w wieku trzydziestu pięciu lat, był gotów przejąć firmę, gdy ojciec zdecyduje się przejść na emeryturę.
Na placu Madeleine skręcił lekko w prawo. Lubił chodzić tym bulwarem, bo stał przy nim nowy olbrzymi gmach Opery, zaprojektowany przez Garniera. Choć ukończono go zaledwie na początku roku, już stał się jedną z wizytówek miasta. Opera – obok wielu niewidocznych z zewnątrz cudów techniki, takich jak sztuczne podziemne jezioro mające uregulować wody tego podmokłego terenu – miała tyle wspaniałych ornamentów, że jej imponująca kopuła przypominała Jules’owi olbrzymi, bogato zdobiony tort. Gmach był pełen przepychu, ekstrawagancki, wiernie oddawał ducha epoki – przynajmniej z punktu widzenia jemu podobnych szczęśliwców.
Jego oczom ukazało się już miejsce dzisiejszego spotkania. Zaraz za Operą, na rogu, znajdowała się Café Anglais. W przeciwieństwie do gmachu Opery była z zewnątrz dość skromna, ale w środku – to już zupełnie inna historia. Jej wystrój był godny królów. Kilka lat temu car Rosji i cesarz Niemiec zjedli tam wspólnie słynną, trwającą osiem godzin kolację.
Czyż było bardziej odpowiednie miejsce na lunch z Joséphine?
Dziś udostępniono na obiad wielką, ozdobioną malowidłami ściennymi salę zwaną Le Grand Seize. Gdy wchodził pośród kłaniających się w pas kelnerów, złoconych luster i palm w donicach, od razu ją spostrzegł.
Joséphine Tessier była elegantką z rodzaju tych, które kelnerzy natychmiast kierowali do najbardziej widocznego, centralnego stolika – no chyba że dama życzyła sobie dyskrecji. Ubrana kosztownie i wytwornie, miała na sobie jasnoszarą jedwabną suknię z koronkową krezą pod szyją i zawadiacki mały kapelusik z piórkiem.
Powitał go szelest jedwabiu i upojny zapach. Musnął ustami jej dłoń, usiadł i poprosił kelnera o szampana.
– Świętujemy? – zapytała dama. – Masz pomyślne wieści?
– Dziewczynka.
– Gratulacje. – Uśmiechnęła się. – Tak się cieszę ze względu na ciebie, mój drogi Jules’u. Spełniło się twoje marzenie.
Miał wielkie szczęście, że został kochankiem Joséphine, gdy oboje byli jeszcze młodzi. Choć należał do ludzi majętnych, prawdopodobnie dziś nie byłoby go na nią stać. Obecnie utrzymywał ją pewien bogaty bankier. Mimo to uważał ten związek za najcenniejszy, jakim może pochwalić się mężczyzna. Była jego ekskochanką, zauszniczką i przyjaciółką.
Przyniesiono szampana. Wznieśli toast za dziecko. Następnie zamówili potrawy i gawędzili o tym i o owym. Dopiero gdy na stole pojawił się lekki rosół, Jules odważył się poruszyć temat, który go dręczył.
– Jest pewien problem – powiedział. Joséphine milczała wyczekująco. Jego twarz posmutniała. – Moja żona chce dać jej na imię Marie – wykrztusił w końcu.
– Marie… – Zastanowiła się. – To całkiem niezłe imię.
– Zawsze obiecywałem ci, że jeśli będę miał córkę, dostanie imię po tobie.
Podniosła wzrok zaskoczona.
– To było dawno temu, chéri. Nie przejmuj się.
– Ale to dla mnie ważne. Chciałbym dać jej na imię Joséphine.
– A co będzie, jeśli twoja żona skojarzy imię ze mną?
– Nie ma o nas pojęcia. Jestem tego pewien. Będę nalegał – powiedział, sącząc szampana w zamyśleniu. – Naprawdę sądzisz, że to może być nierozsądne?
– Ja, rzecz jasna, jej nie powiem. Tego możesz być pewien – odparła Joséphine. – Ale inni mogą… – Pokręciła głową. – Igrasz z ogniem.
– Pomyślałem, że mógłbym jej powiedzieć, że chcę jej dać imię cesarzowej.
Pięknej żony Napoleona, miłości jego życia. Romantycznej legendy – do pewnego momentu.
– Ależ ona była notorycznie niewierna cesarzowi – przypomniała Joséphine. – Może to niezbyt dobry przykład dla twojej córki.
– Miałem nadzieję, że coś wymyślisz.
– Nie. – Pokręciła głową. – To nie jest najlepszy pomysł, drogi przyjacielu. Daj córce na imię Marie i uszczęśliw swą żonę. To wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia.
Wjechało następne danie, kolejna specjalność lokalu, homar w galarecie. Rozmawiali jeszcze o starych przyjaciołach, o operze. Dopiero przy deserze, sałatce owocowej, Joséphine wróciła do tematu małżeństwa, spoglądając na Jules’a w zamyśleniu.
– Czy chcesz unieszczęśliwić swoją żonę, chéri? Co złego ci zrobiła?
– W żadnym razie.
– Czy jesteś jej wierny?
– Tak.
– Czy daje ci satysfakcję?
Wzruszył ramionami.
– Jest w porządku.
– Musisz nauczyć się być szczęśliwy, Jules’u – westchnęła Joséphine. – Masz wszystko, czego chcesz, w tym żonę.
Nie przeżyła szoku, gdy Jules Blanchard się ożenił. Nie była nawet zaskoczona. Jego żona była jego kuzynką ze strony matki i wniosła do małżeństwa pokaźny posag. Jak to wówczas ujął Jules: „Dwie części rodzinnej fortuny znów się połączyły”.
Ale wciąż miał marsową minę.
Joséphine Tessier znała wielu mężczyzn w swoim życiu. Taki miała zawód. Jej zdaniem mężczyźni często byli niezadowoleni, bo nie lubili swojej pracy. O innych można było powiedzieć, że urodzili się w niewłaściwej epoce – zdarzali się na przykład średniowieczni rycerze uwięzieni w pułapce współczesności. Lecz Jules Blanchard doskonale pasował do XIX-wiecznej Francji.
Gdy rewolucja francuska obaliła panowanie króla i arystokracji – ancien régime’u – zwolniła miejsce na szczytach drabiny społecznej bogaczom, zamożnej burżuazji. Napoleon stworzył własną wersję cesarstwa rzymskiego, z jego łukami triumfalnymi i pragnieniem chwały, ale jednocześnie nie zapominał o umacnianiu klasy średniej. Jej siła przetrwała jego rządy.
To prawda, że niektórzy konserwatyści chcieli wówczas znów widzieć u władzy ancien régime, ale gdy przywrócona na tron dynastia Burbonów podjęła jedyną próbę zrealizowania tego celu w 1830 roku, paryżanie wyrzucili panującego Burbona i posadzili na tronie Ludwika Filipa, kuzyna króla z gałęzi orleańskiej, jako swego konstytucyjnego i bardzo burżuazyjnego monarchę.
Z drugiej strony byli też radykałowie, a nawet socjaliści, którzy nienawidzili nowej burżuazyjnej Francji i pragnęli kolejnej rewolucji. Gdy jednak zdobyli ulice w 1848 roku, sądząc, że nadszedł ich czas, w rezultacie powstało państwo wcale nie socjalistyczne, lecz konserwatywna republika, a po niej burżuazyjne imperium Napoleona III – bratanka wielkiego cesarza – który faworyzował bankierów, maklerów giełdowych, właścicieli nieruchomości i bogatych kupców. Czyli ludzi pokroju Jules’a Blancharda.
Właśnie ich można było spotkać w powozach, z pięknie ubranymi kobietami, w Lasku Bulońskim, na zachodnim skraju miasta lub w kuluarach wielkiej, nowej Opery, gdzie Jules z żoną tak lubili się pokazywać. Nie ma co do tego wątpliwości, pomyślała Joséphine, że Jules Blanchard czerpie ze swej epoki to, co najlepsze.
Ba, miał przecież nawet ją.
– Co się stało, przyjacielu? – zapytała łagodnie.
Jules się zamyślił. Wiedział, że ma szczęście. I cenił to, co mu przypadło w udziale. Kochał stary dom rodzinny w Fontainebleau, z jego wewnętrznym dziedzińcem, meblami dziadka z okresu Pierwszego Cesarstwa i oprawionymi w skórę książkami. Kochał elegancki pałac królewski w mieście, starszy i skromniejszy niż olbrzymi pałac w Wersalu. W niedziele chadzał na długie spacery w sąsiednim lesie Fontainebleau lub jeździł konno do wioski Barbizon, gdzie Corot namalował swoje krajobrazy przepełnione niesamowitym światłem odbitym przez Sekwanę. W Paryżu lubił handel hurtowy w średniowiecznych wnętrzach Les Halles, z kolorowymi straganami, zgiełkiem, zapachem serów, ziół i owoców z każdego regionu Francji. Był dumny ze swojej świetnej znajomości starych kościołów w mieście i gospód z głębokimi piwnicami pełnymi win.
Ale to nie wystarczało.
– Jestem znudzony – poskarżył się. – Chciałbym robić coś innego.
– Ale co, mój drogi Jules’u?
– Mam pewien plan – zwierzył się. – Zdziwisz się. – Wykonał zamaszysty ruch ręką. – Nowy biznes dla nowego Paryża.
Gdy Jules Blanchard mówił o nowym Paryżu, nie miał na myśli jedynie szerokich bulwarów barona Haussmanna. Nawet jeszcze za czasów budowy wielkich gotyckich kościołów Paryż mienił się stolicą mody, przynajmniej północnej Europy. Paryżanie nie byli zachwyceni, gdy ćwierć wieku wcześniej to Londyn przyciągnął uwagę prasy międzynarodowej dzięki pałacowi zbudowanemu ze szkła na Wielką Wystawę gromadzącą wszystko, co nowe i ekscytujące na świecie. Wkrótce w ślady Londynu poszedł Nowy Jork. Ale w 1855 roku Paryż był gotów na rewanż, a jego nowy cesarz Napoleon III dokonał otwarcia światwej wystawy przemysłu i sztuki we wspaniałej hali z żelaza, szkła i kamienia na Polach Elizejskich. Po jedenastu latach Paryż ponownie zorganizował wystawę, tym razem na olbrzymim placu paradnym Lewego Brzegu, zwanym Polem Marsowym. Impreza z 1867 roku była największą wystawą, jaką oglądał świat, i zaprezentowała wiele nadzwyczajnych eksponatów, w tym pierwsze dynamo elektryczne Siemensa.
– Chcę otworzyć dom towarowy – oświadczył Jules. Nowy Jork miał domy towarowe: Macy’s świetnie przecież prosperował. Miał je Londyn: Whiteleys na przedmieściach i kilka spółdzielni handlowych, ale na razie nic nadzwyczajnego. Paryż znalazł się w lepszej pozycji zarówno jeśli chodzi o styl, jak i wielkość magazynów, bo miał Bon Marché i Printemps.
– To jest przyszłość – stwierdził Jules i zaczął opisywać swój wymarzony dom towarowy. Wielki pałac, w którym każdy może kupić co dusza zapragnie. – Stylowy, dobre ceny, w samym środku miasta – wyliczał z rosnącym entuzjazmem, a Joséphine patrzyła na niego zafascynowana.
– Nie wiedziałam, że masz w sobie tyle pasji – zauważyła.
– Och.
– Mam na myśli pasję intelektualną. – Uśmiechnęła się.
– Aha.
– A co na to twój ojciec?
– On się o tym nie dowie.
– Jak to?
– Będę musiał poczekać – westchnął. – Cóż innego mogę zrobić?
– Nie zrobisz tego sam?
– To by było trudne. On przecież kontroluje pieniądze. Nie mogę podzielić rodziny…
– Kochasz ojca, prawda?
– Oczywiście.
– Bądź dla niego dobry i dla swojej żony też, mój drogi. Miej cierpliwość.
– Chyba masz rację. – Umilkł na chwilę, ale się rozpogodził. – Ale i tak chcę jej dać na imię Joséphine.
Następnie wstał, wyjaśniając, że musi wracać do żony. Położyła dłoń na jego ręce.
– Nie rób tego, przyjacielu. Także ze względu na mnie. Nie rób tego.
Przywołał kelnera, zapłacił i wyszedł, nie podejmując tematu.
Po jego odejściu Joséphine zamyśliła się. Czy naprawdę zamierza nazwać córkę jej imieniem? Czy też, przypomniawszy sobie dawną obietnicę, odegrał piękną scenę, mając pewność, że ona zwolni go z przyrzeczenia? Uśmiechnęła się do siebie. Jakie to ma znaczenie? Jeśli nawet tak było, to świadczy jedynie o jego uprzejmości i inteligencji.
Lubiła inteligentnych mężczyzn. Bawiło ją, że wciąż musi zgadywać, co on w końcu zrobi.
Wysoka kobieta zatrzymała się. Była wychudzona. Obok niej stał dziewięcioletni ciemnowłosy chłopiec, krótko ostrzyżony, o szeroko rozstawionych oczach. Wyglądał na bystrego.
Wdowa Le Sourd miała czterdzieści lat, ale czy to za sprawą spłowiałego odzienia, które wisiało luźno na jej kościstym ciele, czy też długich, zaniedbanych siwych włosów, czy może dlatego, że patrzyła na świat kamiennym spojrzeniem, wyglądała na dużo starszą. Jeśli sprawiała ponure wrażenie, to nie bez powodu.
Poprzedniego wieczoru syn znów ją o to spytał. Uznała, że przyszedł czas, aby wreszcie powiedzieć mu prawdę.
– Wejdźmy – powiedziała.
Wspaniały cmentarz Père-Lachaise zajmował zbocze wzgórza, które znajdowało się niecałe pięć kilometrów na wschód od ogrodu Tuileries, skąd godzinę temu wyszli ksiądz Xavier z małym Rolandem. Cmentarz był bardzo stary, ale sławny stał się ostatnio. Chowano tu wielkich ludzi – polityków, generałów, artystów i kompozytorów – wiele osób odwiedzało i podziwiało ich groby. Lecz wdowa Le Sourd nie przyszła tu po to, by pokazać synowi grób.
Weszli przez jedną z bram od strony miasta, u stóp wzgórza. Przed nimi pomiędzy grobowcami ciągnęły się wysadzane drzewami brukowane alejki, podobne do rzymskich dróg. Było cicho. Poza strażnikiem przy bramie jak okiem sięgnąć nikogo nie było widać. Wdowa dokładnie wiedziała, dokąd zmierzają. Chłopiec – nie.
Zatrzymali się najpierw na prawo od wejścia, by popatrzeć na pomnik, który rozsławił cmentarz, wysoki grobowiec średniowiecznych kochanków – Heloizy i Abelarda. Ale nie zabawili tam długo. Wdowa nie zatrzymała się przy miejscach pochówku żadnego ze słynnych napoleońskich marszałków ani przy świeżej mogile malarza Corota, ani nawet przy pięknym grobie Chopina. Nie chciała rozpraszać uwagi syna. Musiała go przygotować na prawdę.
– Jean Le Sourd był bardzo dzielnym człowiekiem.
– Wiem, mamo.
Jego ojciec był bohaterem. Każdego wieczoru przed snem przypominał sobie szczegółowo tego wysokiego, serdecznego człowieka, który opowiadał mu różne historie i grał z nim w piłkę. Człowieka, który zawsze przynosił do domu chleb, nawet wówczas, gdy cały Paryż głodował. Jeśli te wspomnienia czasami wydawały się nieco zamglone, zawsze mógł spojrzeć na fotografię przedstawiającą przystojnego mężczyznę o ciemnych włosach, z szeroko rozstawionymi oczami, takimi jak jego własne. Od czasu do czasu śnił mu się. Razem wyruszali na zew przygody. Kiedyś śniło mu się nawet, że walczą ramię w ramię na ulicznej barykadzie.
Matka prowadziła go kilka minut pod górę w milczeniu, aż przed szczytem wzgórza skręciła w prawo w długą alejkę. Wtedy podjęła opowieść.
– Twój ojciec był szlachetnym człowiekiem. – Spojrzała na syna. – Jak myślisz, Jacques, co znaczy był szlachetnym?
– Myślę, że… – zastanowił się – to znaczy być odważnym jak rycerze, którzy walczyli o honor.
– Nie – rzuciła ostro. – Ci wszyscy rycerze w zbrojach wcale nie byli szlachetni. Byli złodziejami i tyranami zagarniającymi tyle bogactw i władzy, ile tylko mogli. Mówili o sobie, że są szlachetni, by rosnąć w pychę i udawać, że ich krew jest lepsza od naszej, by robić, co im się żywnie podoba. Arystokraci! – Skrzywiła się. – Fałszywi szlachcice. A najgorszy z nich wszystkich był król. Brudny spisek, który trwał przez wieki.
Młody Jacques wiedział, że matka jest zwolenniczką rewolucji francuskiej. Po śmierci ojca unikała jednak tego tematu, jakby należał do jakiejś sfery cienia, gdzie nie chciała się zapuszczać.
– Dlaczego to tak długo trwało, maman?
– Bo była jeszcze jedna przestępcza władza, jeszcze gorsza niż królewska. Wiesz jaka?
– Nie wiem, mamo.
– To był Kościół, Jacques. Król i jego arystokraci wspierali Kościół, a księża nakazywali ludziom posłuszeństwo. Na tym polegał układ ancien régime’u. Jedno wielkie kłamstwo.
– A rewolucji nie udało się tego zmienić?
– Rok 1789 był czymś więcej niż rewolucją. Oznaczał narodziny wolności. Wolność, równość, braterstwo: to są najszczytniejsze idee, jakie może mieć człowiek. Ancien régime zwalczał je, więc rewolucja ścięła mu głowę. To było absolutnie nieodzowne. Ale to jeszcze nie koniec. Rewolucja wyzwoliła nas z więzienia wzniesionego przez Kościół. Załamała się władza księży. Ludzie mogli otwarcie przeczyć istnieniu Boga, uwolnić się od przesądów, iść za rozumem. To był kamień milowy dla ludzkości.
– A co się stało z księżmi, maman? Czy ich też stracono?
– Niektórych. – Wzruszyła ramionami. – Niedostatecznie wielu.
– Ale księża wciąż tu są.
– Niestety.
– Czy wszyscy rewolucjoniści byli ateistami?
– Nie. Ale ci najwięksi tak.
– Nie wierzysz w Boga, mamo? – zapytał Jacques. Matka pokręciła głową. – A ojciec wierzył? – ciągnął.
– Też nie.
Chłopiec przez chwilę się zastanawiał.
– To ja też nie wierzę.
Alejka wiła się na wschód, coraz bliżej muru cmentarza.
– A co się stało z rewolucją, maman? Dlaczego nie przetrwała?
Matka wzruszyła ramionami.
– Było zamieszanie. Do władzy doszedł Napoleon. On był pół rewolucjonistą, pół cesarzem rzymskim. Podbił prawie całą Europę, zanim został pokonany.
– On też był ateistą?
– Kto to wie. Kościół w każdym razie nigdy już nie odzyskał utraconej władzy, ale Napoleon zrozumiał, podobnie jak większość władców, że księża mogą być pożyteczni.
– A po nim wszystko wróciło do dawnego stanu?
– Niezupełnie. Wszyscy monarchowie Europy byli przerażeni, że przyjdzie kolejna rewolucja. Przez trzydzieści lat udawało im się tłumić rewolucyjne zapędy. Konserwatyści we Francji – dawni monarchiści, bogata burżuazja, każdy, kto bał się zmian – wspierali konserwatywne rządy. Lud nie miał dostępu do władzy, biedni jeszcze bardziej ubożeli. Lecz duch wolności nie zginął. W 1848 roku w Europie zaczęły wybuchać rewolucje, również u nas. Stary tłusty Ludwik Filip, król burżuazji, był tak przerażony, że wsiadł do powozu i wyjechał do Anglii. Staliśmy się znowu republiką i wybraliśmy bratanka Napoleona, by stanął na jej czele.
– Ale on koronował się na cesarza.
– Chciał być jak jego wuj. Po dwóch latach rządów nadał sobie tytuł cesarza i nazwał się Napoleonem III, gdyż wielki cesarz miał jeszcze syna, który zmarł. – Pokręciła głową. – O tak, on potrafił się podobać. Baron Haussmann odbudował Paryż. Miasto dostało nową, wspaniałą Operę. Wielkie wystawy, na które zjeżdżał się cały świat. Ale biedakom nie żyło się lepiej. A potem, po dziesięciu latach rządów, popełnił głupi błąd. Rozpoczął wojnę z Niemcami. A że żaden był z niego generał, to ją przegrał.
– Pamiętam, jak Niemcy przyszli do Paryża.
– Roznieśli naszą armię i okrążyli miasto. Oblężenie trwało miesiącami. Nie było co jeść. Nie mówiłam ci, ale pod koniec robiłam ci potrawki ze szczurów. Miałeś tylko pięć lat, ale na szczęście byłeś silny. W końcu gdy zaczęli nas ostrzeliwać z ciężkiej artylerii, nie było wyjścia. Paryż się poddał. – Wzruszyła ramionami. – Niemcy wrócili do Niemiec, ale zmusili nas do oddania Alzacji i Lotaryngii, pięknych regionów po naszej stronie Renu z winnicami i górami. Francja została upokorzona.
– To wtedy zginął mój ojciec. Zawsze mi mówiłaś, że zginął, walcząc, ale nie do końca rozumiałem… nauczyciel w szkole mówił…
– Nieważne, co mówił – wtrąciła ostro matka. – Opowiem ci, co naprawdę się zdarzyło.
Zamilkła na chwilę. Na jej twarzy pojawił się cień czułego uśmiechu.
– Wiesz – zaczęła – gdy chciałam wyjść za mąż, moja rodzina nie wpadła w zachwyt. Byliśmy biedni, ale mój ojciec był nauczycielem i chciał, żebym poślubiła człowieka wykształconego. Jean Le Sourd był synem robotnika i szkolnej edukacji liznął niewiele. Pracował w drukarni, przygotowując skład. Miał jednak w sobie wielką ciekawość świata.
– I co się stało?
– Mój ojciec postanowił wykształcić mego przyszłego męża. A twój ojciec nie miał nic przeciwko temu. Mało tego, był pilnym uczniem i wkrótce czytał już wszystko. Wydaje mi się, że przeczytał najwięcej ze wszystkich znanych mi ludzi. I właśnie dzięki tym studiom doszedł do przekonań, za które oddał życie.
– Wierzył w rewolucję.
– Twój ojciec zrozumiał, że nawet rewolucja francuska to za mało. Nim się urodziłeś, wiedział, że jedyną drogą naprzód jest absolutna władza ludu i koniec własności prywatnej. I wielu odważnych ludzi myślało tak samo.
Za drzewami po prawej stronie widać teraz było mur cmentarza. Dotarli prawie do celu.
– Cztery lata temu – ciągnęła – wydawało się, że nadeszła odpowiednia chwila. Napoleon III został pokonany. Rządy sprawowało Zgromadzenie Narodowe, które obradowało w pałacu królewskim w Wersalu. Deputowani byli tak konserwatywni, że spodziewaliśmy się decyzji o kolejnej monarchii. Zgromadzenie bało się Paryża, bo mieliśmy własne siły porządkowe i dużo armat na Montmartrze. Wysłało więc wojska, które miały przejąć naszą artylerię. Wojsko jednak przyłączyło się do nas. I nagle stało się: Paryż zdecydował rządzić się sam. To była Komuna.
– Moi nauczyciele twierdzą, że to się nie bardzo udało.
– Kłamią. To był cudowny czas, wczesna wiosna. Wszystko sprawnie działało. Komuna przejęła nieruchomości kościelne. Zaczęto przyznawać kobietom równe prawa. Nad wszystkim powiewała czerwona flaga ludu. Mężczyźni tacy jak twój ojciec organizowali życie całych dzielnic, jakby były robotniczymi państwami. Zgromadzenie w Wersalu było przerażone.
– I wtedy Zgromadzenie zaatakowało Paryż?
– Do tego czasu mieli większą siłę. Wojsko. Niemcy zwrócili im jeńców wojennych, by wzmocnić ich w konfrontacji z ludem. To było ohydne. Broniliśmy bram Paryża. Na ulicach wznosiliśmy barykady. Miejska biedota bohatersko walczyła. Ale w końcu okazali się dla nas za mocni. Ostatni tydzień maja – krwawy tydzień – był najgorszy…
Wdowa Le Sourd zamilkła na parę chwil. Dotarli do południowo-wschodniego narożnika cmentarza, gdzie alejka wspinała się stromo po lewej stronie zbocza środkowego wzgórza. Po prawej stronie brukowanej ścieżki, nieco niżej na stoku, widać było fragment kamiennego muru cmentarnego pozbawionego jakichkolwiek napisów, a przed nim pusty kawałek ziemi w kształcie trójkąta. Było to niepozorne miejsce, któremu nikt dotąd nie nadał żadnej godności ani imienia.
– W końcu – ciągnęła wdowa – ostatnim szańcem, który się nie poddał, była biedna dzielnica Belleville niedaleko stąd. Niektórzy z naszych ludzi tam walczyli. – Wskazała ręką groby na szczycie wzgórza. – Wreszcie wszystko się skończyło. Ostatnia setka komunardów została osaczona. Jednym z nich był twój ojciec.
– Czy to znaczy, że wzięli go do więzienia?
– Nie. Dowódcą oddziału był pewien oficer. Polecił żołnierzom zaprowadzić więźniów tam. – Wskazała ręką kawałek nagiego muru. – Następnie rozkazał im stanąć w szeregu i rozstrzelać więźniów. Po prostu. Właśnie tu i właśnie w taki sposób zginął twój ojciec. Teraz już wiesz.
W tym momencie wysoka, chuda wdowa Le Sourd zaczęła płakać. Syn jej się przyglądał. Szybko jednak się otrząsnęła i zapatrzyła kamiennym wzrokiem w mur, przy którym dobiegło końca jej małżeństwo.
– Chodźmy – powiedziała cicho. Zaczęli schodzić w dół.
Byli już prawie przy bramie wejściowej, gdy Jacques przerwał milczenie.
– Co się stało z oficerem, który kazał ich rozstrzelać? – zapytał.
– Nic.
– Wiesz na pewno? Wiesz, kim był?
– Dowiedziałam się. To arystokrata, można było się tego spodziewać. Wciąż jeszcze jest ich pełno w wojsku. Nazywa się wicehrabia de Cygne. – Wzdrygnęła się. – Ma syna, młodszego od ciebie, o imieniu Roland.
Jacques Le Sourd milczał przez chwilę.
– Przyjdzie dzień, że zabiję jego syna.
Powiedział to cicho i kategorycznie.
Matka nie odpowiedziała. Przeszli kilkanaście kroków. Czy powie mu, by powstrzymał się od zemsty? Ani myśli to zrobić. Jej miłość była gorąca, a miłość nie bierze zakładników. Prawomyślni zabijają swoich wrogów. Takie jest ich przeznaczenie.
– Miej cierpliwość, Jacques – rzekła. – Poczekaj, aż nadejdzie właściwy moment.
– Poczekam – odparł chłopiec. – Ale Roland de Cygne zginie.
Dzień zaczął się niedobrze. Zniknął jego młodszy braciszek Luc.
Thomas Gascon kochał swoją rodzinę. Jego starsza siostra Adèle wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu. Młodsza z kolei spędzała cały czas z przyjaciółką, Yvette; ich rozmowy nudziły go. Za to Luc to całkiem inna historia. Pieszczoch całej rodziny. Śmieszny mały chłopczyk, którego wszyscy uwielbiali. Gdy się urodził, Thomas miał prawie dziesięć lat. Stał się jego przewodnikiem, filozofem i przyjacielem.
Luca nie było już poprzedniego wieczoru. Ojciec jednak zapewnił ich, że poszedł do ciotki, która mieszka kilometr dalej, więc nikt się nie martwił. Dopiero gdy Thomas wychodził do pracy, usłyszał płacz matki.
– To znaczy, że nie jesteś pewien, czy poszedł do twojej siostry?
– Na pewno tam jest – dobiegł z sypialni ojca głos. – Wczoraj się tam wybierał. To niby gdzie miałby być?
Gascon na ogół niczym się nie przejmował. Zarabiał na życie, nosząc wodę, ale nie można było na nim zbytnio polegać. „Pracuje dokładnie tyle, ile musi – mawiała jego żona – i ani sekundy dłużej”. Pewnie by się z nią zgodził, bo uważał, że to jedyna sensowna rzecz, jaką można robić. „Życie jest po to, żeby żyć – powtarzał. – Skoro nie można usiąść i napić się wina…”. Tu wykonywał gest mający ukazać bezsens wszelkich innych zajęć. Nie pił dużo. Pozycja siedząca była jednak dla niego ważna.
Wyłonił się teraz nieogolony i bosy, wciągając na grzbiet ubranie, gotów do kłótni. Lecz żona położyła temu kres.
– Nicole – poleciła – biegnij natychmiast do ciotki i sprawdź, czy jest tam Luc. – Następnie odwróciła się do męża. – Popytaj sąsiadów, czy widzieli twego syna. Wstydź się! – dodała z wściekłością.
– A co ja mam robić? – zapytał Thomas.
– Iść do pracy, oczywiście.
– Ale… – Nie chciał wychodzić, nie znając losu brata.
– Chcesz się spóźnić i stracić pracę? – rzuciła ostro matka i dodała łagodniej: – Dobry z ciebie chłopak, Thomas, ojciec pewnie ma rację, że Luc poszedł do ciotki. – Widząc jednak, że syn nadal się waha, dorzuciła: – Nie martw się. Jeśli go nie znajdziemy, przyślę do ciebie Nicole.
Thomas pobiegł więc w dół Montmartre’u. Choć martwił się o brata, nie chciał stracić pracy. Nim jego ojciec został dostarczycielem wody, imał się różnych prac fizycznych, z mniejszym lub większym powodzeniem. Matka jednak chciała, by Thomas miał fach w ręku. Został więc ślusarzem. Nieco poniżej średniego wzrostu, miał mocne ciało, dużo siły i odznaczał się spostrzegawczością. Uczył się szybko i choć nie miał jeszcze dwudziestu lat, starsi robotnicy zawsze chętnie brali go do brygady i przyuczali.
Był piękny wiosenny poranek. Thomas miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulę i krótką kurtkę. Luźne spodnie przytrzymywał szeroki skórzany pas. Jego robociarskie buty szurały lekko po powierzchni pylistej drogi. Miał do przejścia tylko niecałe cztery kilometry.
Topografia Paryża była bardzo prosta. Miasto rozrosło się wokół najstarszego owalnego osiedla na brzegach Sekwany, okalającego centralną wyspę, a jego poszerzające się z czasem granice znaczyły kolejne koncentryczne mury. Pod koniec XVIII wieku, tuż przed rewolucją francuską, Paryż okalały mury granicy celnej, odległe od rzeki o jakieś trzy kilometry. W wiodących do miasta wielu bramach znienawidzeni poborcy podatkowi pobierali na rogatkach cło. Wielki owal Paryża okalał wianuszek przedmieść i wiosek, w tym na wschodzie Père-Lachaise, a na północy wzgórze Montmartre’u. Po rewolucji znienawidzony mur granicy celnej został rozebrany, a tuż przed niedawną wojną z Niemcami powstała potężna linia fortyfikacji zewnętrznych, które objęły również najdalsze przedmieścia. Wiele z nich jednak, zwłaszcza Montmartre, wciąż wyglądało jak pradawne wioski, którymi w gruncie rzeczy były.
U stóp Montmartre’u Thomas przeszedł na drugą stronę starego i chaotycznego placu Clichy, by skierować się na południowy zachód długim bulwarem biegnącym wzdłuż dawnego muru granicy celnej. Po lewej stronie miał ulice miasta, a po prawej rozległe przedmieście Batignolles. Od czasu do czasu mijał go tramwaj konny, ale jak większość robotników raczej nie jeździł tramwajami i omnibusami, bo nie stać go było na bilet, a poza tym idąc żwawym krokiem, nie zostawał za nimi w tyle.
Po pół godzinie po jego lewej stronie pojawiło się eleganckie kute ogrodzenie zielonego parku Monceau. Dawniej posiadłość książęca, teraz elegancki teren miejski stanowił bramę do ekskluzywnej dzielnicy. Po jego południowej stronie skupiły się imponujące prywatne rezydencje najbogatszej burżuazji. Ale jego najbardziej czarujący zakątek znajdował się tutaj, w połowie długości ogrodzenia od strony północnej.
Wyglądał jak mała rzymska świątynka. Tak naprawdę była to stara rogatka. Aby się dostosować do arystokratycznego otoczenia, otrzymała formę klasycystycznej rotundy z kolumnami. Thomas lubił tę budowlę. Jej widok oznaczał też, że jest już u celu.
Przeszedł na drugą stronę bulwaru i wkrótce skręcił w lewo w rue de Chazelles.
Kilkadziesiąt lat temu była to skromna okolica warsztatów i warzywników. Potem pojawiły się niewielkie dwupiętrowe wille z mansardami na poddaszu. A od czasu gdy baron Haussmann zaczął przebijać przez dzielnicę swoje wielkie arterie, wyrosło również kilka sześciopiętrowych kamienic. Budowa, na której pracował Thomas Gascon, znajdowała się przy rue de Chazelles 25, po północnej stronie ulicy. Nad sąsiednimi willami górował gigantyczny kształt przypominający pieniek, okryty arkuszami metalu i rusztowaniami. Był tak duży, że widać go było już z parku Monceau.
Była to Statua Wolności.
Warsztaty firmy Gaget, Gauthier et Cie znajdowały się na tyłach budowli na dużej parceli, sięgającej aż do następnej przecznicy. Mieściło się tam kilka wielkich szop, odlewnia i ruchomy dźwig. Na środku placu stało olbrzymie popiersie.
Thomas skierował się najpierw do szopy po lewej stronie. Była to pracownia, gdzie przy długich stołach rzemieślnicy wykonywali ozdobne fryzy głowy i pochodni. Uwielbiał przyglądać się, jak pracują, ale przyszedł przede wszystkim dlatego, że rano można było tu zastać łysego, korpulentnego majstra, któremu chciał powiedzieć uprzejme: Bonjour, monsieur, by przypomnieć wszechwładnemu zwierzchnikowi o swoim istnieniu.
Tego ranka jednak majster był zajęty. W pracowni zjawił się bowiem monsieur Bartholdi. Przystojny projektant statui, o delikatnych rysach twarzy, z fularem zawiązanym pod szyją na kokardę, wyglądał w każdym calu jak modny artysta, którym był. Od lat już pracował nad tym projektem. Początkowo chciał postawić podobną statuę u wrót Orientu – przy wejściu do Kanału Sueskiego. I choć tamten projekt upadł, pojawiła się nowa wspaniała sposobność. Naród francuski zbierał datki na podarunek dla Ameryki – statuę, która stanie u wrót Zachodu, obok portu w Nowym Jorku. Dzięki temu monsieur Bartholdi zyska światową sławę.
Nie śmiąc im przeszkadzać, Thomas szybko opuścił pracownię i wszedł do sąsiedniej szopy.
Bartholdi zaprojektował wspaniałą statuę, ale problemy konstrukcyjne stanowiły niemałe wyzwanie. Początkowo, idąc za radą wielkiego francuskiego architekta Viollet-le-Duca, planowano wznieść ją wokół gigantycznej kamiennej kolumny. Autor pomysłu zmarł jednak, nie pozostawiając szczegółowych instrukcji, i nikt nie miał pojęcia, co dalej robić. W końcu znalazł się inżynier od budowy mostów, który zaproponował, że zrobi konstrukcję podtrzymującą statuę od środka. Został więc zatrudniony na budowie.
Zaczął tak, jakby budował kolejny most. Statua miała być pusta w środku. Zamiast kamiennej kolumny jej konstrukcyjnym sercem uczyniono pylon z żelaznymi belkami. Warstwę zewnętrzną miał tworzyć żelazny szkielet pokryty cienką miedzianą blachą przymocowaną nitami. Spiralne schody wewnętrzne udostępniałyby przyszłym zwiedzającym platformę widokową umieszczoną w diademie statui.
Inżynier zaplanował jednoczesną pracę nad kilkoma częściami pomnika. Wolność miała trzymać we wzniesionej ku niebu prawej ręce wielką pochodnię, a w lewej tablicę z wyrytą datą podpisania Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych. Właśnie nad tą dłonią pracował Thomas i jego zespół.
Tego dnia zjawiło się oprócz niego jeszcze dwóch kolegów, poważnych brodatych czterdziestolatków. Obaj przywitali się z nim uprzejmie, a jeden zapytał o zdrowie jego rodziny.
Thomasowi wydawało się, że nie powinien opowiadać o zaginięciu młodszego brata. Był przekonany, że lepiej o tym nie mówić, aby nie zapeszyć. Jak się o czymś głośno powie, to się może naprawdę wydarzyć.
– Mają się dobrze – odparł więc. Teraz skupi się na pracy.
Ręka była ogromna. Na otwartej dłoni zmieściłoby się kilkunastu mężczyzn. Wewnątrz znajdowała się solidna konstrukcja z grubych żelaznych belek. Jej powierzchnię pokrywało kilkadziesiąt arkuszy cienkiego metalu nałożonych precyzyjnie pasek obok paska. Szerokości zaledwie dwóch cali, ułożone były gęsto wzdłuż konturów modelu Bartholdiego i przypominały sploty wikliny.
Umieszczanie ich we właściwym miejscu wymagało dokładności i cierpliwości. Przez ponad godzinę trzej mężczyźni pracowali w skupieniu, rzadko się odzywając. Dopiero poranna wizyta majstra wytrąciła ich z rytmu. Przyszedł w towarzystwie monsieur Bartholdiego. Towarzyszył im także trzeci mężczyzna.
Na ogół pracę w warsztatach nadzorował młodszy wspólnik konstruktora. Dziś jednak złożył tu wizytę sam konstruktor.
Bartholdi wyglądał w każdym calu na artystę, inżynier również stanowił ucieleśnienie wyobrażeń o przedstawicielach swojego zawodu. Podczas gdy twarz Bartholdiego była pociągła i odznaczała się poetyckim wyrazem, głowa inżyniera zdawała się pochodzić z kowalskiego imadła samego Wulkana. Na pierwszy rzut oka całą jego niewielką postać charakteryzował ład – jego krótko przystrzyżone włosy i brodę, ubranie, a nawet ruchy. Emanował jednocześnie pozytywną energią. W świetlistym spojrzeniu odrobinę wyłupiastych oczu widać było, że on także potrafi marzyć.
Przez kilka minut obaj z Bartholdim oglądali olbrzymią dłoń, pukając w cienkie paski żelaza, dokonując tu i ówdzie pomiarów, by w końcu pokiwać z uznaniem głowami, zwracając się w stronę majstra.
– Znakomicie, panowie.
Już mieli opuścić warsztat, gdy inżynier spojrzał na Thomasa i zagaił:
– Jesteś tu nowy, prawda?
– Tak, proszę pana.
– A jak ci na imię?
– Thomas Gascon, proszę pana.
– Gascon? Twoi przodkowie zapewne pochodzą z Gaskonii?
– Nie wiem, proszę pana. Pewnie tak.
– Gaskonia – powtórzył inżynier i się uśmiechnął. – Dawna rzymska prowincja Akwitanii. Ciepły, południowy region wina. A także koniaku: jest przecież armaniak.
– Nie zapominajmy o Trzech muszkieterach – włączył się Bartholdi. – D’Artagnan był przecież Gaskończykiem.
– Voilà. A cóż możemy powiedzieć o pańskich krajanach, panie Gascon? – kontynuował żartobliwie inżynier. – Czyż nie słyną z rycerskości i honoru?
– Podobno lubią się przechwalać – wtrącił majster, by nie zostać w tyle.
– Czy pan lubi się przechwalać, panie Gascon? – spytał inżynier.
– Nie mam czym – odparł Thomas.
– Ach, to może ci pomogę. Jak sądzisz, chłopcze, dlaczego właśnie w ten sposób budujemy tę statuę?
– Myślę, że po to, by ją ponownie rozłożyć na kawałki i przetransportować do Nowego Jorku.
Wiedział, że gdy tu, na rue de Chazelles, statua będzie ukończona, a jej miedziana skóra tymczasowo przytwierdzona, zostanie rozebrana i ponownie złożona w Nowym Jorku.
– To prawda – potwierdził inżynier. – Ale jest jeszcze jeden powód. Statua będzie stała na otwartych wodach u wejścia do portu w Nowym Jorku, wystawiona na wiatry niczym żagiel. Gdyby była całkiem sztywna, znalazłaby się pod wielkim naporem. Także zmiany temperatur będą powodowały rozszerzanie się i kurczenie metalu. Wówczas jej miedziana skóra mogłaby zacząć pękać. Więc po pierwsze, zbudowałem jej wnętrze tak, jakbym budował most, aby mogło się nieznacznie poruszać i reagować na nadmierne przeciążenia. A po drugie, każdy arkusz miedzianej blachy będzie przynitowany osobno do metalowych pasków stanowiących ich podłoże. Nie będą połączone ze sobą nawzajem. Każdy arkusz będzie mógł się poruszać względem sąsiedniego. Dzięki temu skóra nigdy nie popęka. Statua Wolności będzie się stale poruszać, choć nikt nie dojrzy tego gołym okiem. Oto kunszt inżynierii. Rozumiesz teraz?
Thomas kiwnął głową.
– To dobrze – ciągnął inżynier. – A teraz powiem ci, czym będziesz mógł się chwalić. Dzięki tej konstrukcji i twojej precyzyjnej pracy podczas montażu nasza statua przetrwa całe wieki. Obejrzą ją nieprzebrane miliony ludzi. Będzie to z pewnością najsłynniejsza budowla, do której obaj kiedykolwiek przyłożymy rękę. Nie uważasz, że jest się czym chełpić?
– Owszem, panie Eiffel – zgodził się Thomas.
Eiffel uśmiechnął się do niego. Bartholdi także. Nawet majster się do niego uśmiechnął. Thomas poczuł się bardzo szczęśliwy.
Właśnie w tym momencie zauważył w drzwiach siostrę.
Próbowała ściągnąć na siebie jego spojrzenie, bo bała się wejść. Jak wiele dziewczynek w jej wieku, nogi miała chude jak patyki, a jej blada twarzyczka i wielkie oczy nadawały jej wątły wygląd. Skoro matka przysłała ją aż tutaj, mogło to oznaczać tylko jedno: że Luc się nie odnalazł. Albo coś jeszcze gorszego.
Czy musiała pojawić się właśnie teraz? Gdyby choć poczekała, aż majster i znakomici goście wyjdą. Widział, jak patrzy na niego błagalnie, podczas gdy on próbował udawać, że jej nie dostrzega.
Przed majstrem trudno jednak było cokolwiek ukryć. Widząc chwilowe rozkojarzenie Thomasa, natychmiast odwrócił się i przyjrzał Nicole.
– A któż to?
– Moja siostra, proszę pana. – Nie było sensu nic ukrywać.
– Dlaczego przeszkadza ci w pracy?
– Mój młodszy brat zniknął dziś rano. Pewnie poszedł… sam nie wiem gdzie.
Majster nie był zachwycony. Nie spuszczając oka z Nicole, przywołał ją gestem ręki.
– A więc? – zapytał. – O co chodzi?
– Matka przysyła mnie po Thomasa. Nasz brat Luc zaginął. Powiadomiono policję.
– Thomas na nic wam się więc nie przyda. – Machnął dłonią w stronę drzwi.
Dziewczynka z wrażenia otworzyła usta. Thomas ruszył ku niej, ale zaraz się zreflektował.
Nie mógł przecież stracić pracy. Majster może i był nieco szorstki, ale rozumny. Może gdyby opowiedzieć mu całą historię na stronie… Ale jak to zrobić w obecności panów Bartholdiego i Eiffela? Musiał powściągnąć emocje.
Gdyby choć ona sobie już poszła. Jak najszybciej. Ale nie. Wciąż tam stała. Miała coraz bardziej naburmuszoną minę. Będzie płakać? Odwróciła się ku niemu.
– Co mam powiedzieć mamie? – zapytała.
Już miał jej nakazać: „Idź już do domu, Nicole”, gdy usłyszał głos pana Eiffela.
– Uważam, że w tym wypadku, zupełnie wyjątkowo, nasz młody przyjaciel powinien pójść i pomóc szukać swego brata. Jutro rano spodziewamy się tu pana, panie Gascon, by mógł pan dokończyć pracę nad tym wspaniałym dziełem. – Odwrócił się do majstra. – Zgadza się pan ze mną?
Ten wzruszył ramionami i skinął głową.
– Możesz iść – powiedział do Thomasa, który nie zdążył mu podziękować, bo pobiegł za siostrą, która już znikła za drzwiami.
Montmartre, widziany z oddali, od czasów rzymskich niewiele się zmienił. Rosnące tam przez wieki winnice, pielęgnowane w średniowieczu przez siostry zakonne, popadły w zaniedbanie lub zostały wykarczowane pod zabudowę. Zaszła wszak jedna pomyślna zmiana. Pod szczytem wzgórza wyrosło kilka drewnianych wiatraków. Ich wielkie skrzydła obracały się ciężko na wietrze, dodając widokowi uroku.
Dopiero gdy podeszło się bliżej, widać było, że na Montmartrze zapanował bałagan. Wzgórze, zbyt strome, by poddać się porządkującym koncepcjom barona Haussmanna, wciąż pozostawało częściowo wiejską enklawą. W niektórych okolicach widać było jakby porzuconą w pół kroku aspirację do elegancji – krzywe uliczki i strome zaułki kończyły się nagle, by przeobrazić się w zwykłe ścieżki prowadzące do drewnianych domków i chat rozrzuconych byle jak na stoku.
Pośród tego chaosu najgorszą opinią cieszyła się okolica po drugiej stronie wzniesienia, na jego północno-zachodnim zboczu. Nazywano ją Maquis, czyli zarośla, krzaki, zakazana dzielnica. Dom, w którym mieszkali Gasconowie, należał do przyzwoitszych: prosta rama wykończona drewnianymi deskami, z balkonikiem na pierwszym piętrze, który upodabniał go do ubogiej wersji alpejskiej willi. Zewnętrzne schody prowadziły na piętro zajmowane przez rodzinę.
– Gdzie go szukaliście? – spytał Thomas, gdy tylko wszedł.
– Partout – wszędzie – odparła matka. – Była nawet policja. – Wzruszyła ramionami, dając wyraz swojemu powątpiewaniu w jej skuteczność.
W kącie siedział pan Gascon. Na podłodze obok niego leżało nosidło, którego używał do transportowania wody ze studni. Gapił się na niego w milczeniu ciężkim od poczucia winy.
– Powinieneś już iść do pracy – napomniała go cicho żona.
– Obejdą się bez wody – odparł buńczucznie. – Dopóki nie znajdzie się mój syn.
Thomas domyślał się, że ojciec stracił nadzieję na znalezienie Luca żywego.
– Ciotka dała mu wczoraj po południu balonik i wysłała go do domu – opowiadała Thomasowi matka. – Ale tu nie dotarł. Żaden ze szkolnych kolegów go nie widział. Jeden mówił, że tak, ale zmienił zdanie. Jeśli ktokolwiek coś wie, nie chcą nic powiedzieć.
– Pójdę go poszukać – powiedział Thomas. – A jakiego koloru był balonik?
– Niebieski.
Thomas zatrzymał się za progiem. Czy uda mu się znaleźć brata? Powtarzał sobie, że go znajdzie. Wydawało mu się, że nie ma sensu przeszukiwać ponownie Maquis. Wzgórze opadało ku północnym przedmieściom Paryża – Saint-Denis. Jeśli Thomas się nie mylił, jego braciszek nigdy się tam nie zapuszczał. Niewielka darmowa szkoła, do której posyłała go matka, podobnie jak większość znanych małemu miejsc, znajdowała się powyżej domu. Thomas zaczął się wspinać.
Moulin de la Galette stał na skraju urwiska tuż nad Maquis. Był to jeden z dwóch wiatraków należących do przedsiębiorczej rodziny, która otworzyła tam guinguette z barem i niewielkim parkietem do tańca. Ludzie z miasta przychodzili tu na wycieczki, by cieszyć się urokami wsi i tanich napitków. Luc bez przerwy się tam plątał. Śpiewał klientom piosenki, a oni dawali mu napiwki.
Barman zamiatał właśnie podłogę.
– Policja już tu była – powiedział. – Luc się wczoraj nie pojawił.
– Mógł mieć przy sobie niebieski balonik.
– Balonika też nie widziałem.
Thomas przeszedł następnych kilka ulic, zatrzymując się tu i ówdzie, by spytać, czy poprzedniego dnia ktoś nie widział chłopca z balonikiem. Odpowiadano przecząco. Niepokoił się coraz bardziej, ale nie ustawał w wysiłkach. Pół godziny później znalazł się na dużym wypłaszczeniu z rozległym widokiem na miasto. Tam, za wysokim drewnianym ogrodzeniem, trwała budowa bazyliki Sacré-Coeur.
W czasie niemieckiego oblężenia miasta Thomas miał zaledwie siedem lat. Pamiętał wielką armatę i walki na wzgórzu nad domem, i straszliwe egzekucje komunardów, gdy z Wersalu dotarły wojska rządowe. Ojciec starał się do niczego nie mieszać – być może był po prostu zbyt leniwy – ale podobnie jak większość ludzi pracujących nie przepadał za tym olbrzymim pomnikiem triumfu katolickiego porządku społecznego, który nowe konserwatywne władze postanowiły wznieść ponad miastem. Thomas zaś był zafascynowany budową: nie tyle symboliką budynku, ile tym, jak powstaje.
Wzgórze Montmartre postawiło przed konstruktorami poważne wyzwania techniczne związane z jego nietypową budową geologiczną. Składało się głównie z miękkiej skały zwanej gipsem. Odznaczała się ona dwiema właściwościami. Po pierwsze, rozpuszczała się w wodzie, stanowiąc lichy materiał na fundament jakiejkolwiek dużej budowli, a po drugie, po podgrzaniu wydzielała parę wodną, zamieniając się w sproszkowany gips, używany do tynkowania. Stąd też ludzie od wieków dłubali w skale Montmartre’u, wydobywając ten surowiec. Właśnie dlatego biały tynk znany był w świecie jako tynk paryski.
Budowniczowie Sacré-Coeur przekonali się więc, że wzgórze jest nie tylko miękkie, ale i podziurawione jak plaster miodu. Gdyby wielka bazylika stanęła bezpośrednio na takim podłożu, całe wzgórze zapadłoby się, grzebiąc świątynię.
Problem rozwiązano w typowo francuski sposób, posługując się elegancką logiką w imię nieposkromionej ambicji. Wykopano osiemdziesiąt trzy gigantyczne szyby, każdy o głębokości ponad trzydziestu metrów, i wypełniono je betonem. Na tych potężnych kolumnach stanęła pudełkowata krypta o wysokości prawie takiej samej jak świątynia powyżej. Ten etap budowy zajął prawie dziesięć lat, a pod koniec tego okresu nawet najwięksi wrogowie projektu mówili z rozbawieniem, że to nie Montmartre wspiera bazylikę, lecz bazylika Montmartre.
Thomas chodził co tydzień na budowę, by się jej przyjrzeć. Czasami jakiś miło usposobiony robotnik wpuszczał go do środka, by z bliska popatrzył sobie na olbrzymie wykopy i gigantyczne ściany. Nawet teraz, gdy rozpoczęto już prace nad samą świątynią, budowa pełna była błotnych kraterów i okopów. Gdy tak przyglądał się wysokiemu ogrodzeniu, przyszła mu do głowy straszna myśl. Może ciało jego braciszka zostało wciągnięte do labiryntu ziemnych korytarzy? Miną tygodnie, zanim zostanie zauważone, o ile już nie przykryła go warstwa ziemi. Można było tam wejść, ale o wiele trudniej było znaleźć drogę do wyjścia. Czy tam właśnie był Luc, w tajemniczych i groźnych pieczarach Montmartre’u?
Nie, powiedział sobie w duchu, co to to nie. Nie powinien nawet tak myśleć. Luc żyje. Czeka, aż ktoś go znajdzie. Trzeba po prostu pomyśleć. Gdzież on może być?
Thomas przeszedł jeszcze kawałek w dół do rogu ulicy. U jego stóp leżał Paryż. Gdzieniegdzie widać było pozłacane kopuły i wystające ponad dachami wieże kościołów. Na głównej wyspie Sekwany górowały nad całym otoczeniem wieże katedry Notre Dame. Nad nimi wisiał niezmącony błękit. Nic mu nie mówił.
Thomas zaczął się modlić. Bóg i jego aniołowie także milczeli.
Po chwili ruszył więc ulicą wiodącą wokół wzgórza na zachód. Domy były tu nieco zamożniejsze, z niewielkimi ogródkami. Szedł w dół, a po jego prawej stronie pojawiła się stroma skarpa, nad nią zaś mur ogrodu. Zbocze porośnięte było krzakami.
– Pst, Thomas – dobiegło z góry. Zatrzymał się. Serce zabiło mu mocno.
Spojrzał ku zaroślom. Nikogo nie widział, ale wiedział, że to Luc.
– Jesteś sam? Nie ma nikogo na ulicy?
– Jestem sam.
– Schodzę.
Po chwili Luc stanął u jego boku. Mieli te same piwne oczy. Thomas Gascon był jednak mocno zbudowany i silny, a jego brat Luc, w wieku dziewięciu lat, wyglądał jak mały drobny chłopiec. Rysy opalonej twarzy młodego robotnika były prosto wyciosane, a jego krótko przystrzyżone brązowe włosy zaczynały już delikatnie rzednąć. Brat cerę miał jaśniejszą, włosy ciemne i długie, a nos orli. Przypominał młodego Włocha – odziedziczył urodę po babce ze strony ojca, która przybyła do Paryża z Tulonu.
Był umorusany, włosy miał splątane, ale poza tym wyglądał nieźle.
– Jestem głodny – powiedział. Musiał się tu ukrywać całą noc. – Miałem zamiar poczekać do popołudnia i zejść, by wyjść ci naprzeciw, jak będziesz wracał z pracy – wyjaśnił.
– Czemu nie wróciłeś do domu? Matka i ojciec zamartwiają się o ciebie.
Luc pokręcił głową.
– Powiedzieli, że będą na mnie czekać. Że mnie zabiją.
– Kto?
– Bracia Dalou.
– Hm.
To nie były przelewki. W Maquis działało kilka band chłopaków, ale bracia Dalou należeli do najgroźniejszych. Skoro powiedzieli Lucowi, że go zabiją, mógł się spodziewać, że mocno go poturbują. Potrafili też czekać na niego całą noc.
– Co im takiego zrobiłeś?
– Ciocia Lilly dała mi balon. Spotkałem ich na ulicy i Antoine Dalou chciał mi go zabrać. Ale ja nie chciałem oddać. Wtedy Jean Dalou przewrócił mnie i zabrał balon.
– I co dalej?
– Płakałem.
– I?
– Gdy już odchodzili, rzuciłem w balonik szkłem z potłuczonej butelki i pękł.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Żeby oni też go nie mieli.
Thomas pokręcił głową.
– To nie było zbyt mądre.
– Zaczęli mnie gonić, a Antoine Dalou rzucał we mnie kamieniami. Raz trafił mnie w plecy. Udało mi się uciec. Ale oni nie zrezygnowali. Jean Dalou krzyknął za mną, że mnie zabiją i nigdy nie wrócę do domu żywy. Więc wolałem się schować. Ale ciebie nie zaatakują. Będą się ciebie bali.
– Odprowadzę cię do domu – powiedział Thomas. – Ale co dalej?
– Nie wiem. Może mógłbym pojechać do Ameryki?
– Nie. – Thomas wziął brata za rękę. – Chodźmy.
Gdy Luc był już bezpieczny w domu, Thomas znowu wyszedł.
Nie musiał długo szukać braci Dalou. Włóczyli się w okolicy swej chaty po drugiej stronie Maquis. Zastał tam prawie całą bandę: Antoine’a, rówieśnika Luca, z wąską twarzą łasicy, Jeana Dalou, nieco przystojniejszego i kilka lat starszego, który był szefem bandy, jednego z Noirów, ich kuzyna, chłopca o smutnym wyrazie twarzy i złych zamiarach, oraz dwóch czy trzech innych. Thomas od razu przeszedł do rzeczy.
– Mój brat źle zrobił, że zniszczył wam balon – zwrócił się do Jeana Dalou. – Ale nie trzeba było mu go zabierać.
Zapadła cisza.
– W każdym razie sprawę uznaję za zakończoną – ciągnął Thomas. – Zostawcie mojego brata w spokoju, chyba że chcecie mieć ze mną do czynienia.
Jean nie odpowiedział. Odezwał się za to Antoine:
– Schowałem ten kawałek butelki, którym rzucił. Oberwie nim w gębę.
Thomas bez namysłu ruszył w jego kierunku. W tej chwili Jean krzyknął:
– Bertrand!
Drzwi chaty otworzyły się z impetem i w progu stanął młody mężczyzna. Thomas zaklął pod nosem. Zapomniał o starszym bracie Jeana.
Bertrand Dalou był mniej więcej rówieśnikiem Thomasa. Pracował dorywczo na budowach. Miał wielką szopę ciemnych włosów, przetłuszczonych i przykurzonych jednocześnie, bo rzadko się mył. Spojrzał z wściekłością na Thomasa.
– Jego brat rzucił stłuczoną butelką w Antoine’a, a ten teraz przylazł, żeby go jeszcze pobić! – wrzasnął Jean.
– Nie kłam! Mój brat przez całą noc się chował, bo groziliście mu śmiercią. Szuka go policja. Przyszedłem was ostrzec, żebyście zostawili go w spokoju. Wolicie, żeby policja o tym z wami pogadała?
Bertrand Dalou splunął. Prawda nie miała znaczenia – obaj o tym wiedzieli. Chodziło o honor. W Maquis istniał tylko jeden sposób rozstrzygnięcia tego sporu. Bertrand zaczął krążyć dokoła, zmuszając Thomasa do naśladowania jego ruchów. Thomas nigdy z nim nie walczył, wiedział jednak, że skoro musi stawić czoło jednemu z braci Dalou, wszystkie chwyty są dozwolone. Pozostawało pytanie, czego spodziewa się przeciwnik.
Pierwszy atak okazał się mało subtelny. Bertrand rzucił się do przodu, udając, że zamierza uderzyć Thomasa w twarz, chcąc, aby ten odchylił głowę, a wtedy kopnąłby go z całej siły w krocze. Zamiast blokować markowany atak, Thomas odskoczył, chwycił rywala za stopę i szarpnął nią mocno, przewracając go na ziemię. Dalou był jednak szybki – zerwał się na nogi tak błyskawicznie, że Thomas zdołał kopnąć go tylko raz.
Po chwili zwarli się w uścisku. Bertrand próbował przewrócić Thomasa, lecz ten zdołał utrzymać równowagę i zadał mocny cios w splot słoneczny. Dalou zachwiał się, a wtedy Thomas chwycił go za szyję i zaczął dusić. Ściskał z całej siły, zapominając o ostrożności, wskutek czego otrzymał tak potężne uderzenie pięścią w oko, że był zmuszony poluźnić ucisk.
Znów zaczęli krążyć wokół siebie. Thomas czuł pulsujący ból w oczodole. Zdawał sobie sprawę, że opuchlizna za chwilę ograniczy mu pole widzenia. Należało jak najszybciej rozstrzygnąć walkę.
Kolejny atak przeciwnika był sprytniejszy. Dalou schylił kudłatą głowę i ruszył do przodu, jakby zamierzał uderzyć Thomasa taranem w brzuch i go przewrócić. W ostatniej chwili Thomas zauważył dłoń z dwoma wystawionymi palcami przygotowanymi do zadania ciosu w oczy. Błyskawicznie zasłonił twarz ręką i palce Bertranda natrafiły na twarde kłykcie.
Obserwował cofającego się Bertranda, zastanawiając się, co będzie dalej. Nie musiał długo czekać. Dłoń przeciwnika wsunęła się do kieszeni. Thomas już wiedział, co to oznacza. Zapowiadała się krwawa rozprawa, miał ledwie sekundę i musiał być precyzyjny. Brzytwa. Bertrand zaczął ją otwierać.
Thomas kopnął z całej siły. Uderzenie było celne i szybkie. Uzbrojona ręka podskoczyła, a brzytwa pofrunęła w powietrze. Dalou krzyknął z bólu, spoglądając za znikającym ostrzem. Popełnił więc błąd.
Należało kończyć, wymierzyć jeszcze jednego kopniaka, tak samo błyskawicznego i celnego. Ciężki robociarski but wylądował na kroczu z taką siłą, że najstarszy z braci Dalou aż uniósł się do góry. Jakby zawisł na moment w powietrzu, po czym runął na ziemię bezwładnie niczym szmaciana lalka.
Thomas zaczął krążyć dokoła, gotów zadać kolejny cios, ale nie było takiej potrzeby. Bertrand Dalou nie zamierzał wstać.
Pojedynek dobiegł końca. Ład, który panował w Marquis, został przywrócony. Banda Dalou nie będzie już prześladowała Luca.
Rodzina Gasconów była tego wieczoru szczęśliwa. Gdy Thomas wrócił po walce do domu, matka opatrzyła mu podbite oko, które ciemniało coraz bardziej. Ojciec od razu zrozumiał.
– Załatwione? – zapytał.
Thomas kiwnął głową i więcej o tym nie rozmawiali. Matka powiedziała, że wieczorem będzie duża kolacja, i poszła z Nicole na targ. Luc zafundował sobie kilkugodzinną drzemkę.
Po południu dom wypełnił intensywny zapach ragoût, usiedli więc do kolacji na długo przed zachodem słońca. Matka podała przepyszną zupę cebulową, potrawę biedaków, ze świeżą bagietką prosto od piekarza. Ragoût pani Gascon zwykle zrobione było z golonki, warzyw i przypraw. Potrawa ta, choć tania, wszystkim smakowała. Dziś jednak w gęstym sosie pływały kawałki wołowiny. Od dawna już tak nie jedli. Posiłek kończyły sery: camembert, kozi i gruyère, popijane tanim czerwonym winem.
Luc doszedł już do siebie po swojej przygodzie i zaczął małpować Antoine’a Dalou, aż wszyscy pokładali się ze śmiechu. Thomas opowiedział im o swoim spotkaniu z panem Eiffelem i o tym, czego dowiedział się od niego o Statui Wolności. I wówczas Luc niespodziewanie znów się włączył.
– Chciałbym mieszkać w Ameryce – powiedział.
Posypały się protesty.
– A nas byś tu zostawił? – zapytała matka.
– Chciałbym, żebyście ze mną pojechali – odparł. Nikt jednak nie chciał jechać.
– Ameryka to z pewnością wspaniały kraj – zgodził się wspaniałomyślnie pan Gascon. – Wszystko tam mają. Wielkie miasta, no oczywiście nie takie jak Paryż. Ale też wielkie jeziora, góry i prerie jak okiem sięgnąć. Gdyby twój własny kraj nie był taki wspaniały, gdybyś, dajmy na to, był Anglikiem, Niemcem albo Włochem, no chyba że byłbyś bogaty… to wówczas pewnie lepiej by ci było w Ameryce. Ale tu we Francji mamy przecież wszystko. Góry, Alpy i Pireneje, wielkie rzeki jak Sekwana czy Ren. Mamy wspaniałe pola uprawne i lasy. Mamy miasta, rzymskie ruiny na południu. Różnorodny klimat. Najwspanialsze wina na świecie. Trzysta rodzajów sera. Czego jeszcze chcieć?
– Nie mamy pustyni – rzuciła Nicole.
– Mais oui, moja maleńka. Właśnie że mamy. – Pan Gascon wypiął pierś do przodu, jakby to jemu zawdzięczali to wszystko. – Gdy byłem w twoim wieku, Francja podbiła Algierię. Mamy pustyni ile dusza zapragnie.
– To prawda – zaśmiał się Thomas.
– Ale w Ameryce ludzie ze sobą nie walczą – upierał się Luc.
– Jak to nie walczą? – zaprotestował ojciec. – W Ameryce wciąż walczą. Najpierw z Anglikami. Potem z Indianami. Następnie ze sobą nawzajem. Są jeszcze gorsi od nas.
– Zostań i ciesz się tym, co masz – wtrąciła matka z uśmiechem.
– Pod warunkiem, że Thomas będzie mnie chronił.
– No właśnie. – Pan Gascon popatrzył z dumą na starszego syna. – Wypijmy za to.
Spełnili toast.
Następnego ranka Thomas wstał z łóżka i podszedł do brata.
– Wiesz – powiedział – potrafisz rozśmieszać ludzi. Powinieneś to wykorzystać. Wtedy nawet bracia Dalou będą cię lubić.
Gdy dotarł do pracy, majster już na niego czekał.
– Znalazłeś brata?
– Oui, monsieur.
Majster przyglądał się przez chwilę jego oku.
– Dobrze widzisz? Możesz pracować?
– Oui, monsieur.
Pokiwał głową. Mieszkańcom Maquis nie zadawało się niepotrzebnych pytań.
Thomas pracował spokojnie cały dzień. Pan Eiffel się nie pojawił.
W sobotni poranek ciotka Éloïse stała przed katedrą Notre Dame, przyglądając się trojgu rodzeństwa Blanchardów, i myślała, że jej bratu Jules’owi i jego żonie całkiem nieźle się powiodło. Ich najstarszy syn – szesnastoletni Gérard – odznaczał się solidnością i determinacją, miał szeroką twarz o pewnym siebie wyrazie, a jego przyszłość rysowała się jasno jako partnera w ojcowskiej spółce. Prawdę mówiąc, wolała jego młodszego brata Marca. Zapowiadało się, że będzie wysoki i przystojny jak ojciec, choć nieco delikatniejszej budowy. Jako chłopiec uduchowiony i rozbudzony intelektualnie był jej bliższy.
– Nie martw się o niego – powiedziała niedawno bratu, gdy zastanawiał się nad jego przyszłością. – Trzynastoletni chłopcy często bywają rozkojarzeni. To prawda, że w szkole nie zawsze zbiera laury i często popada w stan rozmarzenia. Ale kto wie, może pewnego dnia zostanie artystą albo pisarzem i rozsławi nasze nazwisko?
Była jeszcze mała Marie. Trudno ocenić charakter człowieka w wieku ośmiu lat. Ale widać było, że ma dobre serce i jest słodkim stworzeniem. Nie można było nie kochać tych niebieskich oczu, masy złotych loków i uroczych krągłości, które pewnego dnia być może zmienią się we wspaniałą figurę.
W jednym z rodzeństwa ciotka Éloïse dostrzegła jednak pewną wadę charakteru. Niezbyt poważną, ale dającą powód do niepokoju. Na razie nikomu o tym nie powiedziała. Nawet jeśli się nie myli, będzie jeszcze dość czasu, by się nią zająć. Poza tym, powtarzała sobie, nikt nie jest przecież doskonały.
Tymczasem uważała za swój obowiązek przekazywać bratankom jak najwięcej darów duchowych. Dlatego właśnie tego ranka wzięła ich na wycieczkę na Île de la Cité i do cudownej Sainte-Chapelle.
Marc lubił elegancję swojej smukłej ciotki, a także to, że tak wiele wiedziała. Stali w wysokiej kaplicy zdobionej malowidłami, skąpanej w miękkim świetle sączącym się z ogromnych okien. Patrzyli na wysokie niebiesko-złote gotyckie sklepienia. Poruszyło go piękno tego miejsca.
– Wygląda jak zdobiona klejnotami szkatuła, prawda? – powiedziała cicho ciotka Éloïse. – A to dlatego, że gdy król Ludwik IX, którego nazywamy Ludwikiem Świętym, wyruszył sześćset lat temu na krucjatę, cesarz Bizancjum, który akurat potrzebował pieniędzy, sprzedał mu najważniejsze chrześcijańskie relikwie, między innymi kawałek Krzyża i nawet Koronę Cierniową. Następnie król zbudował tę kaplicę jako relikwiarz do przechowywania tych skarbów. Takie katedry jak Notre Dame, jak wiesz, budowano czasami przez kilkaset lat, lecz Sainte-Chapelle została ukończona w ciągu pięciu. W całości utrzymana jest w jednym stylu, dlatego robi tak perfekcyjne wrażenie.
– A jakie jeszcze relikwie tu są? – zapytał Marc.
– Gwóźdź z Krzyża Świętego, cudowna szata Dzieciątka Jezus, ostrze, którym przebito Jego bok, kilka kropel Jego krwi, odrobina mleka Najświętszej Panienki. A także berło Mojżesza.
– Myślisz, że to prawdziwe?
– Tego nie wiem. Ale powstała najpiękniejsza kaplica na świecie.
Zamilkła na chwilę.
– Niestety w czasie rewolucji to piękne miejsce zostało całkowicie zniszczone. Rewolucjoniści, którzy nie byli ani trochę religijni, odarli ją ze wszystkiego… Sainte-Chapelle została całkowicie zdewastowana. Rewolucja przyniosła wiele rzeczy godnych pochwały, ale zniszczenia do nich nie należały.
Zwróciła się do Marca, unosząc palec.
– Dlatego właśnie, Marcu, tak ważne jest, by w czasie wojny i zawieruchy ludzie kultury i humaniści strzegli naszego dziedzictwa.
Czemu zawsze zwracała się z tymi uwagami do niego, a nie do jego brata? Widział, jak Gérard z nudów wznosi oczy ku niebu. Ale tak naprawdę nie był znudzony. Był po prostu zazdrosny, że ciotka najwyraźniej ma wyższe mniemanie o Marcu niż o nim.
Ciotka Éloïse dała się porwać tematowi.
– Na szczęście rzeczy piękne nie tak łatwo zniszczyć. Architekt Viollet-le-Duc przywrócił Sainte-Chapelle dawną świetność i możemy ją dziś oglądać. To prawdziwy cud. – Spojrzała z aprobatą na Marca. – Widzisz więc, drogi chłopcze, nawet jeśli jest bardzo źle, nie powinniśmy się nigdy poddawać. Jeśli nie zabraknie ludzi kultury strzegących naszego dziedzictwa, można dokonać cudów.
Stali teraz przed olbrzymimi wieżami Notre Dame. Obok nich wznosił się pomnik cesarza Karola Wielkiego na koniu. Ciotka Éloïse, w przekonaniu, że poświęciła Gérardowi zbyt mało czasu w Sainte-Chapelle, zaczęła mu opowiadać o tym, jak tuż przed jego urodzeniem wyburzono w tym miejscu średniowieczną zabudowę.
– Przedtem, Gérardzie, Notre Dame była ciasno otoczona domami i ciemnymi uliczkami, zupełnie jak w Dzwonniku z Notre Dame.
– W takim razie cieszę się, że je wyburzono – odparł chłopiec sucho.
Ciotka Éloïse zamyśliła się. Czy w jego głosie było wyzwanie? Czy sądzi może, że jest zakochana w malowniczych pozostałościach średniowiecza? Może daje jej do zrozumienia, że chętnie rozprawiłby się z jej wrażliwością estetyczną, podobnie jak baron Haussmann i jego ekipy do rozbiórek?
– Całkowicie się z tobą zgadzam, Gérardzie – rzuciła z czarującym uśmiechem. – Przede wszystkim przed katedrą było za mało miejsca, zajmowały je w dodatku byle jakie stragany. Poza tym do rozbiórki poszły rozsypujące się domy, w których ludzie żyli niczym stado szczurów. Teraz zaś – zatoczyła dłonią łuk wokół skweru – możemy się cieszyć tą wspaniałą przestrzenią.
Jest nadzieja, że to go uciszy. Czas zająć się małą Marie. Ale gdy ciotka Éloïse odwróciła się do dziewczynki, zauważyła, że mała wygląda na nieszczęśliwą.
– Czy coś się stało, chérie? – zapytała.
– Nie, ciociu Éloïse.
Ta straszna rzecz wydarzyła się zaraz po śniadaniu. Marie uważała, że sama zawiniła, bo nieroztropnie zostawiła na stoliku w swoim pokoju otwarty dziennik. Zwykle trzymała go w szufladzie pod kluczem. Ale czy mimo to Gérard musiał tam wchodzić i czytać?
To jeszcze nie byłoby takie straszne, gdyby akurat nie powierzyła pamiętnikowi swojego największego sekretu, którego nie zdradziłaby nikomu za żadne skarby. Jest zakochana. W koledze Marca ze szkoły.
– Widzę, siostrzyczko – powiedział brat szyderczo – że masz swoje tajemnice.
– To nie twój interes! – krzyknęła, czerwieniąc się ze wstydu.
– Każdy ma jakieś sekrety – oznajmił lekceważąco, zwracając jej dziennik. – Twoje nie należą do specjalnie interesujących. Może jak będziesz starsza, znajdzie się tu coś ciekawszego.
– Nie wolno ci o tym nikomu mówić – zaszlochała.
– A komu miałbym powiedzieć? – spytał chłodno. – Kogo to interesuje?
– Nienawidzę cię! Wynoś się!
Dopiero przed godziną przestała płakać z gniewu i udręki, akurat gdy ciotka Éloïse po nich przyszła.
Ciotka Éloïse zastanawiała się, czym mogłaby zainteresować Marie. Przyszła jej do głowy historia, nie do końca może odpowiednia dla ośmioletniej dziewczynki z dobrego domu, ale gdyby ją nieco okroić…
– Z tym miejscem, Marie, związana jest wspaniała opowieść o miłości. Znasz historię Abelarda i Heloizy? – Marie pokręciła głową. – A więc dobrze. – Ciotka Éloïse spojrzała ostrzegawczo na obu chłopców. – Opowiem ci ją, a wy, Gérardzie i Marcu, nie będziecie mi przerywać ani niczego dodawać, rozumiemy się? Dawno temu, moja droga – zaczęła – jeszcze w średniowieczu, zanim zbudowano katedrę Notre Dame, był w tym miejscu wielki, stary kościół, nie tak piękny jak ten. Ale było tu jeszcze coś bardzo ważnego. Czy któreś z was wie, co to było?
– Uniwersytet – powiedział Marc.