Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W trzecim tomie dialogów Neale przechodzi od kwestii natury jednostkowej (tom 1) i globalnej (tom 2) do „prawd uniwersalnych”, które stosują się do wszystkich poziomów bytu od mikro- po makrokosmos, rozważając między innymi takie pytania jak: Co dzieje się po śmierci? Czym faktycznie jest czas? Czy jesteśmy sami w kosmosie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Jak zawsze, najpierw pragnę uhonorować mego najlepszego przyjaciela, Boga. Mam nadzieję, że nastanie taki czas, kiedy każdy będzie mógł uważać się za przyjaciela Boga.
Dalej chciałbym wyrazić swoją wdzięczność mej wspaniałej towarzyszce życia, Nancy, której książkę tę poświęcam. Gdy o niej myślę, bledną wszelkie słowa uznania wobec jej zasług i jestem jak oniemiały, nie mogąc w pełni oddać tego, jak zadziwiającą jest istotą. Wiem jedno. Bez niej nie powstałaby żadna z tych ksiąg.
Pragnę też podziękować Robertowi Friedmanowi, mojemu wydawcy, który miał odwagę po raz pierwszy przedstawić ten materiał szerokiej rzeszy czytelników w 1995 roku i konsekwentnie publikował kolejne księgi „Rozmów z Bogiem”. Swą decyzją o przyjęciu rękopisu, odrzuconego wcześniej przez czterech wydawców, wpłynął na życie milionów ludzi.
Nie mogę też przy okazji oddania do druku ostatniego odcinka tej trylogii pominąć wkładu, jaki wniósł weń Jonathan Friedman. Jasności jego wizji, żarliwości w dążeniu do celu, głębi duchowego zrozumienia, niewyczerpanym pokładom entuzjazmu i wyjątkowemu darowi twórczemu należy w dużej mierze przypisać ostateczną postać, jaką otrzymały „Rozmowy z Bogiem”. To właśnie on dostrzegł wagę i doniosłość ich przesłania, przewidując, że trafią do milionów ludzi i zajmą miejsce w kanonie literatury duchowej. On przesądził o wydawniczym kształcie „Rozmów z Bogiem” i wybrał dla nich odpowiednią porę; jego osobiste zaangażowanie wielce zaważyło na skuteczności ich początkowej dystrybucji. Wszyscy miłośnicy „Rozmów z Bogiem” mają wobec niego dług wdzięczności po wsze czasy, jak ja.
Chcę również podziękować Matthew Friedmanowi, niestrudzenie wspierającemu nas w tym dziele od samego początku. Nie sposób oddać jego zasług podczas opracowywania tego materiału.
Wreszcie pragnę podkreślić wpływ autorów i nauczycieli, których dorobek odmienił intelektualne i duchowe oblicze Ameryki i świata i którzy nie przestają podnosić mnie na duchu swym oddaniem sprawie głoszenia wzniosłej prawdy bez względu na cenę. Joan Borysenko, Deepakowi Chopra, Larry’emu Dosseyowi, Wayne’owi Dyerowi, Elisabeth Kübler-Ross, Barbarze Marx Hubbard, Stephenowi Levine’owi, Raymondowi Moody’emu, Jamesowi Redfieldowi, Berniemu Siegelowi, Brianowi Weissowi, Mariannie Wiliamson i Gary’emu Zukavowi – przekazuję w imieniu wszystkich czytelników oraz swoim własnym serdeczne podziękowania i wyrazy uznania.
Ci współcześni przewodnicy torują drogę dla wszystkich – i jeśli podjąłem się zadania publicznego głoszenia odwiecznej prawdy, to uczyniłem tak natchniony w dużej mierze ich przykładem. Ich dokonania dają świadectwo płonącego w naszych duszach ognia. Oni pokazali to, o czym ja zaledwie rozprawiałem.
To niezwykła książka. Mówię to jako ktoś, kto miał niewielki udział w jej powstaniu. Moje zadanie, naprawdę, polegało tylko na tym, że „stawiałem się w miejscu pracy”, zadawałem pytania i skrzętnie notowałem.
Tak to wyglądało od 1992 roku, kiedy zaczęła się moja z Bogiem rozmowa. Przeżywałem wtedy załamanie i w swojej udręce pytałem: Czego trzeba, aby wieść udane życie? I czym zasłużyłem sobie na życie będące pasmem nieustannych zmagań?
Pytania te zawarłem w gniewnym liście, który skierowałem do Boga. Ku mojemu zdziwieniu i niemałemu poruszeniu, Bóg odpowiedział. Odpowiedź przyszła do mnie w postaci słów, jakie wyszeptał w mojej głowie Bezgłośny Głos. Szczęśliwie się stało, że je zapisałem.
Postępuję tak od z górą sześciu lat. Kiedy dowiedziałem się, że ten osobisty dialog ma się stać książką, pod koniec roku 1994 przekazałem wydawcy pierwszą porcję materiału, który siedem miesięcy później znalazł się na półkach księgarskich. W chwili, kiedy piszę te słowa, książka ta figuruje na liście bestsellerów „New York Timesa” od 91 tygodni. Księga druga „Rozmów z Bogiem” również cieszy się powodzeniem i od wielu miesięcy utrzymuje się na liście najbardziej poczytnych książek. I oto mamy trzecią i ostatnią księgę tych nadzwyczajnych rozmów.
Pisanie jej trwało cztery lata. Nie przyszło to łatwo. Następowały ogromne przerwy między przypływami natchnienia, niejeden raz rozciągały się w półroczny odstęp, ziejący niczym przepaść. Dyktowanie pierwszej części zabrało rok. Druga powstała w zbliżonym czasie. Ale w trakcie spisywania odcinka ostatniego czułem się jak na scenie, pod czujnym okiem widowni. Gdziekolwiek się udawałem, począwszy od 1996 roku, niezmiennie słyszałem: „Kiedy ukaże się trzecia księga?”, „Co z trzecią księgą?”, „Kiedy możemy się spodziewać trzeciej księgi?”.
Możecie sobie wyobrazić, jaki to miało wpływ na mnie i na powstawanie książki. Równie dobrze mógłbym się migdalić na wzgórku miotacza na stadionie Jankesów w środku meczu.
Nawet tam mógłbym liczyć na zachowanie większej prywatności. Za każdym razem, gdy brałem do ręki długopis, czułem utkwione we mnie spojrzenie pięciu milionów ludzi, zgłodniałych, wyczekujących.
Nie chwalę się bynajmniej, że doprowadziłem rzecz do końca, chodzi jedynie o wyjaśnienie, dlaczego trwało to tak długo. W ciągu ostatnich kilku lat chwile spędzone przeze mnie w zaciszu i odosobnieniu były nader rzadkie.
Do pisania części trzeciej zabrałem się wiosną 1994 i w tym okresie ukończyłem partie początkowe. Dalej następuje wielomiesięczna przerwa, potem przeskok o cały rok, a zwieńczenie przypada na wiosnę i lato 1998.
Jednego możecie być pewni: ta książka nie powstała „na siłę”. Natchnienie albo przychodziło wyraźnie rozpoznawalne, albo odkładałem długopis – w jednym przypadku aż na 14 miesięcy. Postanowiłem, że już raczej nic z tego nie będzie, niż gdybym miał napisać tę książkę tylko dlatego, że ją zapowiedziałem. Choć mój wydawca trochę się przez to denerwował, mnie samego utwierdziło to w wartości przekazywanego przeze mnie materiału. Bez obaw przedstawiam go teraz tobie, czytelniku. Stanowi on podsumowanie wcześniejszych ksiąg trylogii i zarazem wyciąga z nich ostateczne, oszałamiające konsekwencje.
Jeśli zapoznałeś się z przedmowami do poprzednich części, wiesz, że w obu przypadkach nieco się lękałem. Bałem się odzewu, jaki wywołają. Teraz jest inaczej. Nie mam żadnych obaw co do części trzeciej. Wiem, że jej prawda, przenikliwy wgląd, ciepło i miłość dotrą do wielu spośród jej czytelników.
Wierzę, że to tekst święty, duchowy. Widzę, że dotyczy to w równym stopniu całej trylogii. Książki te będą czytane i dyskutowane przez dziesięciolecia, przez kolejne pokolenia. Może nawet przez stulecia. Ponieważ, razem wzięte, księgi te poruszają ogrom zagadnień, od naprawiania związków do istoty ostatecznej rzeczywistości i kosmologii. Wypowiadają się na temat życia, śmierci, miłości erotycznej, małżeństwa, wychowania dzieci, zdrowia, oświaty, gospodarki, polityki, duchowości i religii, godnego zarobkowania i dzieła życia, fizyki, czasu, obyczajów i zachowań, procesu tworzenia, stosunku do Boga, ekologii, zbrodni i kary, życia w wysoko rozwiniętych społecznościach kosmosu, dobra i zła, mitów kulturowych i etyki, duszy, prawdziwej miłości i chlubnego wyrażania tej cząstki w nas, która zna swe naturalne dziedzictwo Boskości.
Obyście wszyscy skorzystali z ich dobrodziejstwa.
Bądźcie pozdrowieni.
Neale Donald Walsch Ashland, Oregon, wrzesień 1998
Jest niedziela wielkanocna 1994 roku i czekam z długopisem w ręku, jak mi nakazano. Mam się spotkać z Bogiem. Obiecał, że przybędzie – jak to uczyniła Ona w poprzednie dwie niedziele świąt Wielkiej Nocy – aby rozpocząć kolejny etap naszych rozmów. Trzeci i ostatni – na razie.
Proces ten – niezwykły przepływ informacji – trwa od roku 1992. W Wielkanoc 1995 ma dobiec końca. Trzy lata i trzy księgi. Pierwsza dotyczyła głównie problematyki osobistej – miłosnych związków, odnalezienia życiowego powołania, potężnych energii pieniędzy, seksu, miłości i Boga; oraz tego, jak to wszystko ze sobą powiązać w codziennym życiu. Druga rozwinęła te zagadnienia, przechodząc do szerszych rozważań geopolitycznych – istoty rządu, zbudowania świata bez wojen, podstaw zjednoczonej społeczności ponadnarodowej. Trzecia i ostatnia część trylogii, jak się dowiedziałem, skupiać się będzie na kwestiach najdonioślejszych, przed jakimi staje człowiek. Koncepcjach innych światów, innych wymiarów, oraz tym, jak cała ta zawiła kompozycja splata się w jedno.
Kolejne szczeble przedstawiają się więc następująco:
PRAWDY INDYWIDUALNE.
PRAWDY GLOBALNE.
PRAWDY UNIWERSALNE.
Tak jak w przypadku dwóch poprzednich ksiąg, nie mam pojęcia, dokąd ta obecna zmierza. Mechanizm jest prosty. Przystawiam długopis do kartki, zadaję pytanie – i śledzę myśli przychodzące mi do głowy. Jeśli mam w głowie pustkę, jeśli nie docierają do mnie żadne słowa, odkładam wszystko do następnego dnia. Proces powstawania pierwszej części trwał około roku, nieco dłużej w przypadku drugiej. (Praca nad niniejszą wciąż jest w toku).
Sądzę, że będzie to najważniejsza książka całego cyklu.
Po raz pierwszy, odkąd przystąpiłem do tego dzieła, ogarnia mnie dokuczliwa samoświadomość. Od napisania pierwszych czterech czy pięciu akapitów minęły całe dwa miesiące. Dwa miesiące upłynęły od Wielkiej Nocy i nic – nic oprócz samoświadomości.
Tygodniami przeglądałem i poprawiałem tekst pierwszej części złożonej do druku – i nie dalej jak kilka dni temu otrzymałem ostateczną poprawioną wersję księgi pierwszej po to tylko, aby odesłać ją znów do poprawy z 43 pojedynczymi błędami. Jednocześnie zamknąłem księgę drugą, nadal w rękopisie, z dwumiesięcznym „poślizgiem”. (Miała zostać ukończona na Wielkanoc 1994). Rozpocząłem pracę nad obecną książką, mimo że jej poprzedniczka jeszcze nie została zapięta na ostatni guzik. Teraz, gdy księga druga jest gotowa, nic nie stoi na przeszkodzie, aby znów zabrać się do trzeciej.
Mimo to po raz pierwszy od 1992 roku wzbraniam się przed tym, czuję niemal coś na kształt niechęci. Mam wrażenie, jakbym znalazł się w pułapce – nigdy nie lubiłem robić czegoś dlatego, że muszę. Co więcej, po zapoznaniu się z reakcjami osób, którym wysłałem niepoprawione kopie rękopisu pierwszej części, wiem już, że cała trylogia spotka się z szerokim oddźwiękiem, będzie badana i analizowana od strony teologicznej, gorąco dyskutowana przez wiele lat.
Utrudnia to zadanie, jakie mam do wykonania; pióro ciąży mi w ręku. Mam świadomość, że rzecz trzeba doprowadzić do końca, lecz z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że stanę się przedmiotem zaciekłych ataków, drwin, a może nawet nienawiści za to, że ośmielam się przedstawić ten materiał i głosić, że otrzymałem go prosto od Boga.
Najbardziej boję się chyba tego, że okażę się niegodnym, nieodpowiednim „rzecznikiem” Boga, zważywszy na pasmo błędów i wykroczeń, jakim naznaczone jest moje życie.
Osoby znające mnie z przeszłości – zwłaszcza moje byłe żony oraz dzieci – miałyby prawo wystąpić i podważyć zawarte tu treści z racji mego tak kiepskiego występu w roli ojca i męża. Nie sprostałem wymaganiom tej oraz innych dziedzin życia, w których liczą się przyjaźń i uczciwość, przedsiębiorczość i odpowiedzialność.
Jednym słowem, mam dotkliwą świadomość, że nie nadaję się na posłańca Boga i orędownika prawdy. Powinienem być ostatnim do podjęcia się tej roli, a nawet do roszczenia sobie jej w myślach. Wyświadczam „niedźwiedzią przysługę” prawdzie, ośmielając się ją głosić, podczas gdy całe moje życie świadczy o mej słabości.
Z tego powodu, Boże, zwracam się do Ciebie, abyś zwolnił mnie z obowiązku zapisywania Twoich słów i poszukał godniejszego następcy na moje miejsce.
Chciałbym doprowadzić do końca to, cośmy wspólnie zaczęli – ale nie czuj się do niczego zmuszony. Nie masz żadnych „zobowiązań” wobec Mnie czy kogokolwiek, dostrzegam jednak poczucie winy, jakie wywołało w tobie przekonanie, że masz.
Wielu ludzi zawiodłem, nawet własne dzieci.
Wszystko, co zdarzyło się w twoim życiu, doskonale służyło twojemu rozwojowi – oraz wszystkich dusz, jakie z tobą się zetknęły – nadając mu dokładnie taki kierunek, jaki był tobie potrzebny i jaki wybrałeś.
To świetna wymówka dla kogoś, kto chce się wymigać od odpowiedzialności za swoje postępki, uniknąć przykrych konsekwencji.
Widzę, że byłem samolubny – niesłychanie samolubny – oddając się temu, na co miałem ochotę, bez względu na to, jak odbijało się to na innych.
Nie ma nic złego w robieniu tego, co się lubi.
Ale tyle osób ucierpiało, doznało rozczarowań.
Wszystko sprowadza się do tego, co sprawia ci przyjemność. Tobie zapewne chodzi o to, że obecnie największą przyjemność znajdujesz w postępowaniu tak, aby innym nie działa się krzywda.
Oględnie powiedziane.
Celowo. Naucz się traktować siebie łagodniej. I skończ z tym ciągłym osądzaniem siebie.
To trudne – zwłaszcza kiedy inni są tacy skorzy do wydawania wyroków. Czuję, że przyniosę wstyd Tobie, naprawdę; że jeśli będę obstawał przy dokończeniu i publikacji tej trylogii, okażę się kiepskim wysłannikiem Twojej prawdy, zniesławię ją.
Prawdy nie można zniesławić. Prawda to prawda. Nie można jej dowieść ani obalić. Ona po prostu jest.
Piękno Mego przesłania nie dozna uszczerbku od tego, co ludzie myślą o tobie.
W gruncie rzeczy nadajesz się znakomicie na Mego przedstawiciela, ponieważ wiodłeś życie dalekie od ideału.
Ludzie mogą się z tobą utożsamić – nawet kiedy cię potępiają.
A gdy zobaczą, że stawiasz sprawę uczciwie, kto wie, może przebaczą ci „grzechy” przeszłości.
Lecz powiadam ci: Tak długo, jak będziesz przejmował się tym, co sądzą o tobie inni, mają cię w ręku.
Dopiero kiedy przestaniesz wypatrywać uznania z zewnątrz, będziesz panem samego siebie.
Martwiłem się bardziej o przekaz niż o siebie. Bałem się, że go sprofanuję swoją osobą.
Jeśli leży ci na sercu to przesłanie, to ponieś je w świat. Nie martw się tym, czy zostanie zbrukane. Ono samo się obroni.
Pamiętaj, czego cię nauczyłem: Daleko ważniejsze jest to, jak dobrze przesłanie jest przekazane, niż jak dobrze zostanie przyjęte.
Wiedz także to: Uczysz tego, co sam musisz opanować.
Nie trzeba najpierw osiągnąć doskonałości, aby głosić doskonałość.
Nie trzeba najpierw dostąpić duchowego mistrzostwa, aby głosić duchowe mistrzostwo.
Nie trzeba najpierw wznieść się na najwyższy szczebel ewolucji, aby głosić najwyższy poziom ewolucji.
Staraj się tylko być szczery, autentyczny. Jeśli pragniesz naprawić rzekome „krzywdy”, podejmij stosowne działania. Zrób, co w twojej mocy. I nie wracaj do tego więcej.
Łatwo powiedzieć. Czasem nachodzi mnie takie poczucie winy.
Wina i strach to jedyni wrogowie człowieka.
Poczucie winy jest ważne. Mówi nam, że źle postąpiliśmy.
Nie ma czegoś takiego jak „zło”. Są tylko rzeczy, które tobie nie służą; nie przystają do tego, Kim Jesteś i Kim Decydujesz się Być.
Wina sprawia, że grzęźniesz w tym, czym nie jesteś.
Dzięki niej wiemy przynajmniej, że zbłądziliśmy.
Masz na myśli świadomość – to co innego.
Powiadam ci: Wina to zaraza tej ziemi, zatruwa roślinność.
Nie urośniesz od niej, tylko zwiędniesz i skurczysz się.
Trzeba dążyć do świadomości. Świadomość to nie poczucie winy, a miłość to nie strach.
Powtarzam raz jeszcze: Wina i strach to twoi jedyni wrogowie. Miłość zaś i świadomość są twymi prawdziwymi przyjaciółmi. Nie należy mylić jednych z drugimi, gdyż pierwsi niosą śmierć, a drudzy są życiodajni.
Zatem nie powinienem czuć się „winnym” z żadnego powodu?
Nigdy, przenigdy. Jaki z tego pożytek? Przez to stajesz się jedynie niezdolny do pokochania siebie, a to uniemożliwia pokochanie innych.
I niczego nie powinienem się bać?
Strach i ostrożność to dwie różne rzeczy. Zachowaj czujność, lecz wyzbądź się lęku. Gdyż strach paraliżuje, a świadomość mobilizuje.
Bądź przytomny, nie porażony.
Ale mnie uczono bojaźni Bożej.
Wiem. I to zamroziło nasze stosunki.
Dopiero kiedy przełamałeś swą bojaźń wobec Mnie, mogłeś ustanowić sensowny związek ze Mną.
Gdybym miał przekazać ci dar, jakąś szczególną łaskę, dzięki której mógłbyś do Mnie trafić, byłby to dar nieustraszoności.
Błogosławieni nieznający trwogi, albowiem dane im będzie poznać Boga.
Oznacza to również, że musisz zdobyć się na odwagę i odrzucić wszystko, co, jak ci się zdaje, wiesz o Bogu.
Musisz mieć śmiałość przekreślić wszystko, co inni naopowiadali ci o Bogu.
Wreszcie musisz być dzielny na tyle, aby zapuścić się w swoje własne doświadczenie Boga.
I nie wolno ci się z tego powodu obwiniać. Kiedy twe osobiste doświadczenie kłóci się z tym, co, jak ci się zdawało, wiesz o Bogu, i z tym, co naopowiadali ci inni, nie wolno ci obwiniać siebie.
Wina i strach to jedyni wrogowie człowieka.
Są jednak tacy, co nazwaliby Twoje rady podszeptem samego diabła; tylko diabeł mógłby coś takiego podsunąć człowiekowi.
Nie ma diabła.
Tak właśnie powiedziałby bies.
Bies wyraziłby się tak samo jak Bóg, czy nie tak?
Tyle że sprytniej.
Diabeł jest sprytniejszy od Boga?
Powiedzmy, że przebieglejszy.
Zatem diabeł „knuje”, przemawiając słowami Boga?
Lekko je wypacza – na tyle, aby zwieść na manowce.
Chyba musimy sobie coś wyjaśnić na temat „diabła”.
Przerabialiśmy to w księdze pierwszej.
Najwyraźniej niezbyt skutecznie. Poza tym wśród czytelników mogą być osoby, które nie przeczytały księgi pierwszej. Czy drugiej, jeśli już o tym mowa. Warto byłoby w tym miejscu przytoczyć kilka prawd tam zawartych. Będzie to dobra odskocznia do wyższych, uniwersalnych praw, jakie przedstawimy w dalszej części. I powrócimy do tematu „diabła”. Chcę, abyś dowiedział się, w jaki sposób i po co powstał taki „twór”.
W porządku. Zgoda. Niech będzie po Twojemu. Może jednak coś z tego dialogu wyjdzie. Ale czytelnicy muszą wiedzieć, że od napisania przeze mnie pierwszych słów tutaj minęło już pół roku. Jest teraz 25 listopada 1994, dzień po święcie Dziękczynienia. Dwadzieścia pięć tygodni dzieli ten akapit od Twej wypowiedzi. Wiele w tym czasie się wydarzyło, ale ta książka nie posunęła się do przodu ani o centymetr.Dlaczego to trwa tak długo?
Czy nie widzisz, jak potrafisz sam sobie zaszkodzić? Zablokować się? Czy nie widzisz, jak sam siebie powstrzymujesz, gdy jesteś o krok od czegoś obiecującego? Postępujesz tak całe życie.
Zaraz, chwileczkę. To nie ja z tym zwlekałem. Sam z siebie nic nie zdziałam – nie napiszę ani słowa, dopóki nie poczuję podniety, dopóki mnie coś nie… bronię się przed użyciem tego słowa, ale chyba nie mam wyjścia…natchnie, aby zasiąść przed tym żółtym notatnikiem. A natchnienie to przecieżTwojadziałka, nie moja!
Aha. Więc uważasz, że to Ja się ociągałem.
Coś w tym stylu.
Mój drogi przyjacielu, to takie typowe dla ciebie – i innych ludzi. Przez pół roku nie kiwniecie palcem, nie zrobicie nic dla własnego najwyższego dobra, wręcz odsuwacie je od siebie, a potem winicie wszystko lub wszystkich, z wyjątkiem siebie, za to, że stoicie w miejscu. Czy nie dostrzegasz w tym jakiejś prawidłowości?
No, cóż…
Zapewniam ciebie: Nigdy nie zdarza się, aby Mnie przy tobie nie było; nie ma takiej chwili, abym nie był „gotowy”.
Czyż nie mówiłem ci tego?
Tak, owszem, ale…
Nigdy cię nie opuszczę, aż po kres czasu.
Lecz nie będę ci narzucał Mojej woli – nigdy.
Wybieram dla ciebie najwyższe dobro, ale przede wszystkim wybieram twoją wolę. To stanowi niezawodną miarę miłości.
Kiedy pragnę dla ciebie tego, co ty pragniesz, wtedy naprawdę miłuję ciebie. Kiedy zaś pragnę dla ciebie tego, co Ja pragnę, wówczas miłuję siebie za twoim pośrednictwem.
Taką samą miarą można określić, czy inni kochają ciebie i czy ty prawdziwie kochasz innych. Albowiem miłość nie chce niczego dla siebie, stara się jedynie ziszczać wybory dokonywane przez partnera.
To chyba kłóci się z tym, co stwierdziłeś w księdze pierwszej – że miłość nie przejmuje się ukochaną osobą – czym jest, co robi, co posiada – tylko własną Jaźnią, tym, co Jaźń tworzy i objawia, czego poszukuje.
Nasuwa się w związku z tym pytanie, jak należy rozumieć zachowanie rodzica, który krzyczy na dziecko: „Zejdź z jezdni!”? Albo jeszcze lepiej, który z narażeniem własnego życia ratuje swoje dziecko spod kół samochodu? Czy taki rodzic nie kocha swego dziecka? Przecież narzucił mu swoją wolę. Pamiętajmy, dziecko znalazło się na ulicyzwłasnego wyboru.
Jak wytłumaczysz tę sprzeczność?
Nie ma w tym sprzeczności. Mimo to nie potrafisz dostrzec tej harmonii. I nie zrozumiesz boskiej nauki miłości, dopóki nie pojmiesz, że Mój najwyższy wybór dla siebie pokrywa się z twoim najwyższym wyborem dla siebie. A to dlatego, że ty i Ja to jedno.
Widzisz, Boska Nauka stanowi zarazem Boską Dychotomię, a to dlatego, że dychotomią jest samo życie. To doświadczenie, w obrębie którego mogą współistnieć dwie pozornie sprzeczne prawdy.
W tym przypadku te pozornie sprzeczne prawdy to to, że ty i Ja jesteśmy odrębni i jednocześnie ty i Ja to jedno. Podtrzymuję to, co oświadczyłem w księdze pierwszej: Główną przyczyną nieudanych związków jest skupienie uwagi na partnerze, martwienie się tym, czego pragnie, jaki jest, co robi. Troszcz się wyłącznie o swoją Jaźń. Czym twoja Jaźń jest, co ma? Czego potrzebuje, do czego dąży, co wybiera? Co stanowi najwyższy wybór dla Jaźni?
Przypomnę, co jeszcze powiedziałem:
Najwyższy wybór dla Jaźni staje się najwyższym wyborem dla drugiego, gdy Jaźń uświadamia sobie, że nikogo innego nie ma.
Błąd polega więc na nieznajomości tego, co dla ciebie najlepsze. To wynika z niewiedzy dotyczącej Twojej Prawdziwej Istoty, a tym bardziej tego, kim starasz się być.
Nie rozumiem.
Posłużę się ilustracją. Jeśli masz zamiar wygrać wyścig Indianapolis 500, jazda z prędkością 250 kilometrów na godzinę może być dla ciebie najlepszym rozwiązaniem.
Lecz jeśli chcesz bezpiecznie dotrzeć do sklepu spożywczego, może nim nie być.
Twierdzisz, że wszystko zależy od kontekstu.
Tak. Wszystko w życiu zależy od kontekstu. O tym, co dla ciebie „najlepsze”, przesądza to, kim jesteś i kim pragniesz być. Nie możesz dokonać rozumnego wyboru tego, co dla ciebie najlepsze, dopóki rozumnie nie postanowisz, kim i czym jesteś. Ja, jako Bóg, wiem, czym pragnę być. Dlatego wiem, co dla Mnie „najlepsze”.
Co mianowicie? Proszę, powiedz mi, co jest „najlepsze” dla Boga? To na pewno ciekawe…
Najlepsze dla Mnie jest dawanie tobie, co sam uznasz za najlepsze dla siebie. Ponieważ Ja dążę do wyrażenia siebie. Za twoim pośrednictwem.
Nadążasz?
Owszem, wierz lub nie, ale nadążam.
Dobrze. Teraz powiem ci coś, co niełatwo będzie ci przełknąć.
Zawsze daję ci to, co dla ciebie najlepsze… choć przyznaję, że ty czasami możesz tego nie wiedzieć.
Zagadka wyjaśnia się teraz, kiedy zacząłeś pojmować, o co mi chodzi.
Ja jestem Bogiem.
Jestem Boginią.
Najwyższą Istotą. Wszystkim, Co Jest. Początkiem i Kresem. Alfą i Omegą.
Jestem Treścią i Osnową. Pytaniem i Odpowiedzią. Dołem i Górą. Prawym i Lewym. Teraz, Przedtem i Potem.
Jam jest Światłość i Jam jest Mrok, z którego wyłania się Światłość i dzięki któremu może zaistnieć. Jestem Nieskończoną Dobrocią i „Złem”, bez którego „Dobroć” nie byłaby dobra. Jestem tym wszystkim – Całością – i nie mogę doświadczyć cząstki siebie, nie doświadczając siebie w pełni.
I tego właśnie nie rozumiecie. Chcecie widzieć we mnie jedno, a nie drugie. Wysokie, a nie niskie. Dobre, a nie złe. Lecz zaprzeczając połowie Mnie, odmawiacie istnienia połowie samych siebie. I w ten sposób nie możecie być tym, Kim Jesteście W Istocie.
Ja obejmuję Wspaniałą Całość – i dążę do tego, aby poznać siebie na drodze doświadczenia. Czynię to za pośrednictwem ciebie – i wszystkiego, co istnieje. I doświadczam Mojej wspaniałości przez wybory, jakich dokonuję. Albowiem każdy wybór to samotworzenie. Każdy wybór to samookreślenie. Każdy oddaje Mnie – przedstawia to, Kim Postanawiam Być w Tej Chwili.
Lecz nie mogę postanowić być wspaniałym, jeśli nie ma z czego wybierać. Jakaś część Mnie musi być daleka od doskonałości, abym mógł opowiedzieć się za tą, która jest doskonałością we Mnie.
I podobnie jest z tobą.
Ja jestem Bogiem, w trakcie stwarzania siebie.
I ty również.
Za tym tęskni twoja dusza. Tego łaknie twój duch.
Gdybym miał odmówić ci tego, co wybierasz, tym samym odebrałbym sobie to, co wybieram dla siebie. Gdyż Moim największym pragnieniem jest doświadczyć siebie takim, Jakim Jestem. I jak szczegółowo wyłożyłem to w księdze pierwszej, mogę tego dokonać tylko w obrębie tego, Czym Nie Jestem.
I dlatego pieczołowicie wytworzyłem to, Czym Nie Jestem, abym mógł doświadczyć, Czym Jestem.
Lecz jestem zarazem wszystkim, co tworzę – toteż w jakiś sposób Jestem Tym, Czym Nie Jestem.
Jak można być czymś, czym się nie jest?
Tobie to wychodzi bez przerwy. Przyjrzyj się swoim zachowaniom.
Postaraj się to zrozumieć. Nie ma rzeczy, którą bym nie był. Dlatego Jestem, Czym Jestem, i Jestem, Czym Nie Jestem.
NA TYM POLEGA BOSKA DYCHOTOMIA.
To Boska Tajemnica, którą do tej pory zgłębić mogły jedynie najbardziej wysublimowane umysły. Ja przedstawiłem ci ją w sposób bardziej przystępny.
Takie było przesłanie księgi pierwszej i tę podstawową prawdę musisz sobie przyswoić – dogłębnie – jeśli masz pojąć wyższe prawdy, jakie zostaną objawione w obecnej księdze.
Zatrzymajmy się na jednej z tych wyższych prawd, gdyż zawiera ona w sobie odpowiedź na drugą część twego pytania.
Miałem nadzieję, że do tego wrócimy. Jak rodzic może miłować dziecko, jeśli kieruje się tym, co dla niego najlepsze, nawet gdy w grę wchodzi udaremnienie woli samego dziecka? Czy też rodzic okazuje najprawdziwszą miłość, pozwalając dziecku bawić się na ulicy?
To znakomite pytanie. I zadaje je w tej lub innej postaci każdy rodzic od początków rodzicielstwa. Odpowiedź zaś jest taka sama dla ciebie jako rodzica i dla Mnie jako Boga.
Leczjak brzmi odpowiedź?
Cierpliwości, Mój synu, cierpliwości. „Co nagle, to po diable”. Nie znasz tego powiedzenia?
Owszem, mój ojciec mi to powtarzał. Nienawidziłem tego.
Rozumiem to. Ale miej dla siebie więcej cierpliwości, zwłaszcza jeśli twoje wybory nie przynoszą ci tego, co chcesz. Dotyczy to, na przykład, odpowiedzi na drugą część twego pytania.
Domagasz się odpowiedzi, ale jej nie wybierasz. Wiesz, że jej nie wybierasz, bo jej nie doświadczasz. W rzeczywistości odpowiedź nosisz w sobie, i nosiłeś przez cały czas. Po prostu jej nie wybierasz. Postanawiasz wierzyć, że nie znasz odpowiedzi – więc jej nie znasz.
Tak, przerabialiśmy to w pierwszej części. Mam już wszystko, co postanawiam mieć – w tym pełne zrozumienie Boga – ale niedoświadczętego, dopóki nie będęwiedział, że mam.
Dokładnie. Świetnie to ująłeś.
Ale jak mogęwiedzieć, że mam, jeśli tego niedoświadczę? Jak mogę wiedzieć coś, czego nie doświadczyłem? Czyż pewien mądry człowiek nie powiedział: „Wszelka wiedza płynie z doświadczenia”?
Mylił się.
Wiedza nie płynie z doświadczenia – lecz je poprzedza. Połowa świata pojmuje to na opak.
Zatem chcesz powiedzieć, że znam odpowiedź na to pytanie, tylko o tym niewiem?
Właśnie.
Lecz jeśli niewiemo tym, to znaczy, że jej nieznam.
To paradoksalne, lecz prawdziwe.
Nie rozumiem… ale pojmuję.
Otóż to.
Jak zatem dostać się do obszaru „wiedzy o tym, że znam” coś, jeśli nie „wiem, że to coś znam”?
Aby „poznać to, co znasz, postępuj, jakbyś wiedział”.
Wspominałeś o tym w księdze pierwszej.
Zgadza się. Warto by było zrekapitulować pokrótce nauki zawarte w poprzednich księgach. Tak „się składa”, że stawiasz właściwe pytania, co pozwala mi na wstępie tej części streścić omawiany wcześniej materiał.
W księdze pierwszej mowa była o wzorcu Być-Robić-Mieć i o tym, jak większość ludzi rozumie to na odwrót.
Uważają bowiem, że jeśli będą „mieli” coś (więcej czasu, pieniędzy, miłości – czegokolwiek), to wreszcie będą mogli coś „zrobić” (napisać książkę, oddać się swej pasji, wyjechać na wakacje, kupić dom, związać się z kimś), co z kolei pozwoli im „być” (na przykład szczęśliwym, zakochanym, zadowolonym).
W rzeczywistości jednak pojmują to na opak. We wszechświecie, jakim jest naprawdę (w przeciwieństwie do wszechświata twoich wyobrażeń), z „mieć” nie wynika „być”, lecz na odwrót.
Najpierw „jesteś” – „szczęśliwy”, „mądry”, „miłosierny” czy inny – następnie zaczynasz „robić” rzeczy, kierując się tym poczuciem – i wkrótce przekonujesz się, że twoje postępowanie przynosi ci to, co zawsze chciałeś „mieć”.
Aby wprawić w ruch ten proces tworzenia (bo tym właśnie jest), zastanów się, co chcesz „mieć”, zadaj sobie pytanie, jaki byś „był”, gdybyś to „miał”: i od razu przejdź do „bycia” takim.
W ten sposób odwracasz zwyczajową kolejność, a właściwie ją prostujesz – i zamiast iść pod prąd, współdziałasz z twórczą potęgą wszechświata.
Oto w skrócie ta zasada:
W życiu nie musisz robić niczego.
Chodzi tylko o to, jakim być.
Kwestią tą zajmę się na koniec naszego dialogu. Zamkniemy nią tę książkę.
Na razie wyobraź sobie po prostu kogoś, kto wie, że gdyby miał choć odrobinę więcej czasu, odrobinę więcej pieniędzy czy odrobinę więcej miłości w życiu, wtedy byłby naprawdę szczęśliwy.
Nie rozumie on związku między swym obecnym stanem, „niezbyt szczęśliwym”, i brakiem czasu, pieniędzy czy miłości, jakiej pragnie.
Zgadza się. Z drugiej strony zaś osoba, która „jest” szczęśliwa, ma czas na wszystko, co jest naprawdę ważne, tyle pieniędzy, ile potrzeba, oraz miłości na całe życie.
Znajduje wszystko, co potrzebne jej do „szczęścia”… przede wszystkim „będąc szczęśliwą”.
Właśnie. Postanowienie z góry, czym pragniesz być, urzeczywistnia to w twoim doświadczeniu.
„Być albo nie być? Oto jest pytanie”.
Dokładnie. Szczęśliwość to stan umysłu. Jak wszystkie stany umysłu, powiela się w postaci fizycznej. Oto sentencja do przyczepienia na lodówce: „Wszystkie stany umysłu powielają się”.
Ale jak można „od razu być szczęśliwym” lub jakimkolwiek – bogatszym czy bardziej kochanym – jeśli nie ma się tego, czego się potrzebuje, aby tym „być”?
Postępuj, jak byś był, i przyciągniesz to do siebie. Jak postępujesz, takim się stajesz.
Innymi słowy: „Graj, aż gra stanie się prawdą”.
Coś w tym rodzaju.Tylko że nie można „grać”. Twoje czyny muszą być szczere.
We wszystkim, co robisz, miej szczere intencje, bo wszelkie dobro zostanie zaprzepaszczone.
Nie dlatego, że Ja cię nie „wynagrodzę”. Jak wiesz, Bóg nie „nagradza” ani nie „karze”. Ale Powszechne Prawo wymaga zjednoczenia się ciała, umysłu i ducha w jedności myśli, słowa i czynu, aby mógł dopełnić się proces tworzenia.
Umysłu nie da się zwieść. Jeśli nie jesteś szczery, twój umysł to wie i koniec. Nie pomoże ci w twórczym procesie.
Można, oczywiście, pominąć umysł – ale tak będzie o wiele trudniej. Można zażądać od ciała, aby robiło coś, w co umysł nie wierzy, i jeśli ciało będzie dostatecznie wytrwałe, umysł wyzbędzie się uprzedniej myśli i zacznie tworzyć Nową Myśl. Kiedy masz już na jakiś temat Nową Myśl, jesteś bliski urzeczywistnienia tego jako trwałego składnika twej istoty i przestaje to być tylko gra.
Lecz to ciężkie zadanie i nawet wtedy czyny muszą być szczere. Wszechświatem nie da się manipulować, inaczej niż ludźmi.
Trzeba zachować delikatną równowagę. Ciało robi coś, w co umysł nie wierzy, mimo to umysł musi dodać niezbędnej szczerości, bez której czyny ciała się nie powiodą.
Jak umysł może zdobyć się na szczerość, skoro „nie wierzy” w to, co robi ciało?
Usuwając egoistyczny czynnik osobistej korzyści.
To znaczy?
Umysł może nie zgodzić się z tym, że czyny ciała przyniosą ci to, o co zabiegasz, niemniej raczej nie będzie wzbraniał się przed uznaniem, że przez ciebie Bóg obdarzy dobrem innych ludzi.
Dlatego to, co wybierasz dla siebie, daj drugiemu.
Mógłbyś to powtórzyć?
Naturalnie.
To, co wybierasz dla siebie, daj drugiemu.
Jeśli postanawiasz być szczęśliwy, spraw, aby drugi był szczęśliwy.
Jeśli wybierasz zamożność dla siebie, spraw, aby drugi był zamożny.
Jeśli pragniesz więcej miłości w swoim życiu, spraw, aby drugi zaznał więcej miłości.
Postępuj szczerze – nie dla własnej korzyści, lecz dlatego, że naprawdę życzysz tego drugiemu, a wszystko, co dasz, wróci ci się.
Dlaczego? Jak to się dzieje?
Sam akt oddania czegoś sprawia, że doświadczasz posiadania tego w pierwszej kolejności. Ponieważ nie możesz obdarzyć drugiego tym, czego sam nie masz, umysł dochodzi do nowego wniosku, tworzy Nową Myśl – mianowicie, że musisz to mieć, gdyż inaczej nie mógłbyś tego oddać. Staje się to zalążkiem nowego doświadczenia. Zaczynasz takim „być”. A kiedy zaczynasz „być” takim, uruchamiasz najpotężniejszą machinę twórczą we wszechświecie – swoją Jaźń.
Czym jesteś, to tworzysz.
Okrąg się zamyka, a ty możesz coraz więcej urzeczywistniać tego w swoim życiu. Objawi się to w twoim doświadczeniu.
Oto wielki sekret życia. Aby go wyjawić, powstały dwie wcześniejsze księgi.
Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego taka ważna jest szczerość w dawaniu innym tego, co wybieram dla siebie?
Jeśli to wybieg, chęć manipulacji, aby pozyskać coś dla siebie, twój umysł o tym wie. Właśnie przekazałeś mu sygnał, że tego nie masz. A ponieważ wszechświat to nic innego jak wielka kopiarka, powielająca twe myśli w postaci fizycznej, takie będzie twoje doświadczenie. To znaczy, że będziesz wciąż doświadczał „braku tego” – cokolwiek uczynisz!
Co więcej, stanie się to również doświadczeniem osoby, której próbujesz to dać. Zobaczy ona, że chcesz tylko coś uzyskać, że tak naprawdę nie masz nic do ofiarowania, a sam akt okaże się płytkim i czczym gestem, obliczonym na własną korzyść.
Zatem to, co starałeś się przyciągnąć, od siebie odsuniesz. Lecz kiedy obdarowujesz z czystym sercem – ponieważ widzisz, że tego potrzebuje, pragnie – wówczas odkryjesz to w sobie. To cudowne odkrycie.
To prawda. To naprawdędziała! Pamiętam, jak kiedyś przechodziłem ciężki okres w życiu, łapałem się za głowę i rozmyślałem o tym, że nie mam pieniędzy, kończy mi się jedzenie i nie wiem, skąd wezmę na czynsz. Tego wieczoru spotkałem na dworcu autobusowym parę młodych ludzi. Poszedłem odebrać paczkę i patrzę, siedzą wtuleni w siebie na ławce, okryci płaszczem.
Wzruszyłem się, gdy ich zobaczyłem. Przypomniałem sobie swoje młode lata, jak byłem wciąż w ruchu, przenosiłem się z miejsca na miejsce. Zapytałem, czy mieliby ochotę pójść do mnie, ogrzać się, napić gorącej czekolady, może trochę się przespać.
Otworzyli oczy szeroko, niczym dzieci na widok świętego Mikołaja.
Cóż, poszliśmy do domu i przygotowałem posiłek. Dawno tak dobrze nie jedliśmy, i ja, i oni. Lodówka wyładowana była jedzeniem. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką po zapasy, jakie tam zgromadziłem. Zrobiłem danie „z wszystkiego” ibyło wyśmienite! Pamiętam, jak dziwiłem się, skąd wzięło się tyle jedzenia.
Następnego ranka zrobiłem im śniadanie i odstawiłem ich na dworzec. Znalazłem nawet dwadzieścia dolarów w kieszeni, które wręczyłem im, mówiąc: „Przyda się wam”. Uściskałem ich oboje i ruszyli w swoją drogę. Miałem świetne samopoczucie cały dzień. Co tam, całytydzień. Doświadczenie to, które głęboko zapadło mi w pamięć, odmieniło gruntownie moje spojrzenie na życie.
Wszystko zmieniło się na lepsze. A gdy tamtego dnia spojrzałem w lustro, dostrzegłem ważną rzecz:Wciąż tu jestem.
To piękna historia. I masz rację. To działa dokładnie w taki sposób. Więc jeśli chcesz czegoś, oddaj to. Wtedy nie będziesz dłużej tego „chciał”. Natychmiast doświadczysz, że to „masz”. A dalej to tylko kwestia stopnia. Przekonasz się, że z psychologicznego punktu widzenia o wiele łatwiej jest „dodawać do”, niż tworzyć z powietrza.
Czuję, że właśnie usłyszałem coś szalenie istotnego. Czy mógłbyś to jakoś odnieść do mojego pytania? Czy jest jakiś związek?
Chodzi mi o to, że ty już znasz tę odpowiedź. Obecnie jednak działasz, kierując się myślą, że jej nie znasz; że gdybyś ją znał, zyskałbyś mądrość. Więc przychodzisz po mądrość do Mnie. Lecz Ja powiadam, bądź mądrością, a ją posiądziesz.
A jaka najkrótsza jest do tego droga? Spraw, aby drugi był mądry.
Pragniesz odpowiedzi na swoje pytanie. Udziel jej drugiemu.
Więc teraz Ja zadam to pytanie tobie. Będę udawał, że „nie znam” odpowiedzi, a ty Mi jej udzielisz.
Jak rodzic, który ratuje dziecko spod kół samochodu, może naprawdę je kochać, jeśli miłość oznacza, że chcemy dla kogoś tego, co sami pragną dla siebie?
Nie wiem.
Ale gdybyś byt przekonany, że znasz odpowiedź, jak by ona brzmiała?
Cóż, powiedziałbym, że rodzic ten naprawdę chciał tego samego co dziecko – to znaczy aby przeżyło. Powiedziałbym, że dziecko nie miało zamiaru umierać, lecz po prostu nie zdawało sobie sprawy z tego, czym grozi bieganie po ulicy. Tak więc wybiegając po dziecko, rodzic wcale nie pozbawił je możliwości stanowienia swojej woli – tylko dostroił się do jego prawdziwego wyboru, jego najgłębszego pragnienia.
Doskonała odpowiedź.
Lecz jeśli to prawda, wówczas Ty, Boże, nie powinieneś robić nic innego przez cały czas, jakbronić nas przed wyrządzeniem sobie samym krzywdy, gdyż nie może być naszym najgłębszym pragnieniem robienie sobie krzywdy. Mimo to bez przerwy sobie szkodzimy, a Ty siedzisz z założonymi rękami.
Zawsze jestem wyczulony na wasze najgłębsze pragnienie i nigdy wam go nie odmawiam.
Nawet jeśli jego wynikiem, waszym ukrytym życzeniem jest doświadczenie „umierania”.
Nigdy, przenigdy nie sprzeciwiam się waszemu najgłębszemu pragnieniu.
Chcesz powiedzieć, że gdy wyrządzamy sobie samym krzywdę, stanowi to nasze ukryte życzenie? Naszenajgłębsze pragnienie?
Nie możecie siebie tak naprawdę „skrzywdzić”. To niemożliwe. „Krzywda” to reakcja subiektywna, a nie zjawisko obiektywne. Możecie wybrać doświadczenie „krzywdy”, ale to wyłącznie wasza decyzja.
Biorąc to pod uwagę, odpowiedź brzmi: „Tak”; kiedy sobie samym „zaszkodziliście”, to z własnego wyboru. Mowa tu o płaszczyźnie ezoterycznej, duchowej, ale twoje pytanie dotyczy innego obszaru.
W takim znaczeniu, o jakie ci chodzi, to znaczy świadomego wyboru, odpowiadam, że nie – kiedy robicie coś, co obraca się przeciwko wam, to nie dlatego, że tak „chcieliście”.
Dziecko przejechane przez samochód, ponieważ zapędziło się na ulicę, nie „chciało” (pragnęło, postanowiło) zostać potrącone.
Mężczyzna ciągle żeniący się z tą samą kobietą – całkowicie dla niego nieodpowiednią – w różnym „opakowaniu”, nie „chce” (pragnie, postanawia) tworzyć nieudanego małżeństwa.
Nie można powiedzieć o osobie, która uderzyła się w palec młotkiem, że „chciała” tego doświadczyć. Nie zabiegała o to, nie dążyła do tego świadomie.
Lecz wszelkie zjawiska obiektywne przywoływane są podświadomie; nieświadomie stwarzasz wszystkie zdarzenia. Osoby, miejsca, rzeczy sam do siebie przyciągnąłeś – zapewniła ci je twoja Jaźń jako doskonałe warunki i sposobności do doświadczenia tego, czego doświadczanie kolejno na drodze ewolucji jest twoim życzeniem.
W twoim życiu nie może zaistnieć nic – dosłownie nic nie może się stać – co nie stanowi dla ciebie idealnej okazji do uleczenia, stworzenia czy doświadczenia czegoś, co pragniesz uleczyć, stworzyć lub doświadczyć, aby być, Kim Jesteś W Istocie.
A kim właściwie jestem?
Kimkolwiek postanowisz być. Dowolnym aspektem Boskości, jaki zapragniesz urzeczywistnić – oto Kim Jesteś.
To w każdej chwili może ulec zmianie. I często zmienia się z minuty na minutę. Lecz jeśli chcesz trochę wyhamować, przestać sprowadzać na siebie tak różnorodne doświadczenia, jest na to sposób. Po prostu nie zmieniaj ciągle zdania na swój temat – Kim Jesteś i Kim Pragniesz Być.
Łatwiej powiedzieć, niż wykonać!
Widzę tylko, że podejmujecie decyzje na wielu różnych poziomach. Dziecko, które postanawia bawić się na ulicy, nie wybiera śmierci. Mogą w grę wchodzić inne rzeczy, ale nie umieranie. Matka o tym wie.
Problem nie polega na tym, że dziecko postanowiło zginąć, ale na tym, że dokonało wyborów, które mogą przynieść więcej niż jeden wynik, w tym śmierć pod kołami samochodu. Lecz ono nie zdaje sobie z tego sprawy, ten fakt jemu umyka. To właśnie brak dostatecznych danych uniemożliwia dziecku podjęcie lepszej decyzji, bardziej przemyślanej.
Zatem twoja analiza sytuacji jest bezbłędna.
Ja, jako Bóg, nigdy nie pokrzyżuję twoich zamiarów – ale zawsze będą mi one znane.
Dlatego możesz przyjąć, że skoro coś ci się przytrafia, to doskonale się składa, ponieważ w Boskim świecie nie ma miejsca na „fuszerkę”.
Całe twoje życie – osoby, miejsca, zdarzenia – zostało idealnie urządzone przez ciebie, doskonałego twórcę doskonałości. Oraz Mnie… w tobie i za twoim pośrednictwem.
Możemy współpracować ze sobą w tym wspólnym dziele świadomie lub nieświadomie. Możesz przejść przez życie obudzony lub w uśpieniu.
Wybieraj.
Chwileczkę, wróćmy do tego, co powiedziałeś o podejmowaniu decyzji na wielu różnych poziomach. Powiedziałeś, że jeśli chcę trochę wyhamować, powinienem przestać ciągle zmieniać zdanie na temat tego, kim jestem i kim pragnę być. Kiedy zauważyłem, że to trudne, stwierdziłeś, że my wszyscy dokonujemy wyborów na wielu różnych płaszczyznach. Czy mógłbyś rozwinąć tę myśl? Co to oznacza? Jakie to niesie ze sobą następstwa?
Gdyby wszystkie twoje pragnienia były pragnieniami duszy, sprawa byłaby prosta. Gdybyś słuchał głosu swego ducha, wszelkie decyzje byłyby łatwe, a wyniki pomyślne. A to dlatego, że…
…wybory duszy są. Wyborami najszlachetniejszymi.
Nie trzeba ich zgadywać po fakcie. Nie trzeba ich rozbierać na czynniki pierwsze, wartościować. Trzeba po prostu obracać je w czyn, zastosować się do nich.
Lecz wy nie składacie się wyłącznie z duszy. Jesteście istotami troistymi – ciałem, umysłem i duchem. W tym tkwi cały wasz urok, w tym wasza chwała. Często jednak dzieje się tak, że podejmujecie decyzje na tych trzech płaszczyznach jednocześnie – i są one całkowicie rozbieżne.
Nierzadko ciało chce jednego, umysł drugiego, a dusza jeszcze czegoś innego. Dotyczy to zwłaszcza dzieci, które nie są jeszcze na tyle dojrzałe, aby odróżnić to, co jest „uciechą” dla ciała, od tego, co wydaje się rozsądne umysłowi – a tym bardziej od tego, co współgra z duszą. Dlatego dziecko pakuje się na ulicę.
Ja, Bóg, znam wszystkie wasze wybory – nawet te nieświadome. Nie przeciwstawiam im się, lecz im sprzyjam. Na tym polega Moje zadanie – dopilnować, aby wasze wybory się spełniały. (W rzeczywistości sprawia to wasza Jaźń. Ja tylko wprowadziłem mechanizm, dzięki któremu jest to możliwe. Ten mechanizm to proces tworzenia, który omówiony został w szczegółach w księdze pierwszej).
Kiedy wybory się ze sobą kłócą – kiedy ciało, umysł i dusza nie działają zgodnie – proces twórczy zachodzi na wszystkich poziomach i daje różne wyniki. Jeśli jednak twoja istota jest zestrojona, a wybory ujednolicone, mogą zdarzyć się zadziwiające rzeczy.
Istnieją też różne szczeble w obrębie poszczególnych poziomów, co szczególnie odnosi się do umysłu.
Umysł może dokonywać wyborów, opierając się na logice, intuicji albo uczuciach, nierzadko kierując się wszystkimi trzema naraz, co grozi pogłębieniem wewnętrznego rozdźwięku.
W obrębie emocji wyróżnić można pięć dalszych stopni. Stanowią one pięć naturalnych uczuć: smutku, złości, zawiści, strachu oraz miłości.
A tych pięć uczuć można sprowadzić do dwóch: miłości i strachu.
Pięć naturalnych uczuć zawiera w sobie strach i miłość, lecz miłość i strach stanowią podstawę wszelkich uczuć. Pozostałe trzy wyrastają z tych dwóch podstawowych.
Za wszelkimi myślami na samym dnie kryje się zawsze miłość lub strach. To właśnie jest wielka biegunowość. Pierwotna dwoistość. Wszystko da się w końcowym rozrachunku odnieść do jednego lub do drugiego. Wszelkie myśli, idee, pojęcia, decyzje, wybory i czyny mają oparcie w strachu lub w miłości.
Lecz ostatecznie jest tylko jedno.
Miłość.
Tak naprawdę miłość jest wszystkim, co istnieje. Nawet strach wyrasta z miłości i, odpowiednio użyty, może być wyrazem miłości.
Strach może wyrażaćmiłość?
W swej najwyższej postaci, owszem. Wszystko staje się wyrazem miłości, o ile wyrażone jest w najwyższej postaci.
Rodzic, który ratuje dziecko spod kół samochodu, kieruje się strachem czy miłością?
Chyba jednym i drugim. Boi się o życie dziecka i kocha je – tak bardzo, że gotów jest narazić swoje życie.
Dokładnie. Widzimy więc, że strach w swej najwyższej postaci staje się miłością… jest miłością… wyrażoną przez strach.
Podobnie gdy przyjrzymy się pozostałym naturalnym emocjom, zobaczymy, że smutek, złość i zawiść stanowią przejawy lęku, a ten stanowi formę miłości.
Jedno prowadzi do drugiego. Rozumiesz?
Problem występuje wtedy, gdy któraś z tych naturalnych emocji zostaje wypaczona. Nabierają wówczas groteskowych rysów, trudno w nich rozpoznać miłość, a tym bardziej Boga, który jest Miłością Absolutną.
Słyszałem już o pięciu naturalnych uczuciach – dowiedziałem się o nich od Elisabeth Kübler-Ross.
Właśnie. To Ja jej to podsunąłem.
Czyli, jak rozumiem, kiedy dokonuję wyboru, wiele zależy od tego, co mną powoduje, a to może być ukryte gdzieś głęboko we mnie.
I tak właśnie jest.
Opowiedz mi, proszę – chciałbym to sobie odświeżyć, gdyż niewiele zostało mi w pamięci z nauki Elisabeth – o pięciu naturalnych uczuciach.
Smutek jest naturalny. To ta cząstka w tobie, która pozwala ci rozstać się z czymś, z czym nie chcesz się rozstawać; wyrazić, wyrzucić z siebie żal, jaki rodzi się w tobie pod wpływem doznanej straty. Może to być utrata ukochanej osoby albo zwykłe zgubienie okularów.
Kiedy wolno ci wyrażać smutek, pozbywasz się go. Dzieci, którym pozwalano być smutnym, mają do tego zdrowy stosunek w dorosłym życiu i w związku z tym szybko go przezwyciężają.
Dzieci, którym mówi się: „No, już nie płacz”, jako dorośli nie umieją płakać. Przecież uczono ich, że tak nie wypada. Więc tłumią w sobie smutek.
Nieustannie tłumiony smutek przeradza się w przewlekłą depresję, uczucie bardzo nienaturalne.
Pod wpływem przewlekłej depresji zabijano. Wybuchały wojny, ginęły narody.
Złość jest naturalna. To narzędzie, dzięki któremu potrafisz odmówić. Nie musi być obraźliwa ani służyć krzywdzeniu innych.
Kiedy dzieciom wolno wyrażać złość, wnoszą w swe dorosłe życie zdrową wobec niej postawę, przez co szybko ją przezwyciężają.
Dzieci, którym daje się odczuć, że nieładnie jest się złościć – że nie powinno się uzewnętrzniać ani nawet odczuwać złości – nie będą umiały jako dorośli radzić sobie z tym uczuciem.
Złość bez przerwy tłumiona przeradza się we wściekłość, uczucie bardzo nienaturalne.
Pod wpływem wściekłości zabijano. Wybuchały wojny, ginęły narody.
Zawiść jest naturalna. To ona sprawia, że pięciolatek chce dorównać starszej siostrze i dosięgnąć tej klamki – albo pojechać na tym rowerze. Zawiść skłania cię do podjęcia jeszcze jednej próby, wytężenia całych swoich sił, aż ci się powiedzie. Zdrowo jest czuć zawiść, to naturalna rzecz. Kiedy dzieciom wolno wyrażać zawiść, nabierają do niej właściwego podejścia i dlatego w dorosłym życiu szybko ją przezwyciężają.
Dzieci, którym daje się odczuć, że nieładnie jest być zawistnym – że nie powinno jej się okazywać ani nawet odczuwać – nie będą umiały uporać się z zawiścią jako dorośli.
Tłumiona zawiść przeradza się w zazdrość, uczucie bardzo nienaturalne.
Z zazdrości zabijano. Wybuchały wojny, ginęły narody.
Strach jest naturalny. Wszystkie dzieci przychodzą na świat, bojąc się tylko dwóch rzeczy: spadania i hałasu. Pozostałe lęki są reakcjami nabytymi, wyuczonymi pod wpływem otoczenia, przekazanymi przez rodziców. Celem naturalnego strachu jest zaszczepienie ostrożności. Ostrożność pozwala utrzymać się przy życiu. Wyrasta z miłości. Miłości Jaźni.
Dzieci, którym wpaja się, że nie wypada się bać – że nie powinno się lęku uzewnętrzniać ani nawet odczuwać – będą miały trudności z opanowaniem swego strachu w dorosłym życiu.
Nieustannie tłumiony lęk przeradza się w panikę, uczucie bardzo nienaturalne.
W panice zabijano. Wybuchały wojny, ginęły narody.
Miłość jest naturalna. Kiedy dziecku pozwala się ją swobodnie wyrażać i przyjmować bez wstydu, zahamowań, ograniczeń, niczego więcej nie potrzeba. Albowiem radość obdarowywania i chłonięcia miłości całkowicie wystarcza. Lecz miłość obwarowana warunkami, wypaczana nakazami i zakazami, kontrolowana, manipulowana, chowana, staje się wynaturzona.
Dzieci, którym daje się do zrozumienia, że ich naturalna miłość jest niewłaściwa – że nie powinno się jej okazywać ani nawet doświadczać – czeka ciężkie zadanie w przyszłości.
Miłość duszona w sobie przeradza się w zaborczość, uczucie bardzo nienaturalne.
Wskutek zaborczości zabijano. Wybuchały wojny, ginęły narody.
I w ten oto sposób naturalne uczucia, tłumione, wynaturzają się i wywołują reakcje zaburzone. A naturalne uczucia dusi w sobie większość ludzi. Lecz one są waszymi sprzymierzeńcami. To wasze dary. Boskie narzędzia, za pomocą których wykuwacie swoje doświadczenie.
Otrzymujecie je przy narodzinach. Mają za zadanie pomóc wam przejść przez życie.
Dlaczego większość ludzi tłumi w sobie te uczucia?
Tak ich nauczono. Tak im kazano.
Kto im to wpoił?
Rodzice. Wychowawcy.
Aledlaczego? Po co mieliby to robić?
Bo tak ich nauczyli rodzice, a tych z kolei ich rodzice.
Tak, zgoda. Leczdlaczego? Co jest grane?
Sęk w tym, że wychowaniem dzieci zajmują się u was nieodpowiednie osoby.
Jak to „nieodpowiednie”? Kogo masz na myśli?
Ojca i matkę dzieci.
Ojciec i matka nie nadają się do wychowywania swoich dzieci?
Nie, kiedy oboje są młodzi. W większości przypadków. To cud, że tak wielu osiąga zupełnie niezłe wyniki.
Nikt nie jest mniej powołany do rodzicielskiego zadania od młodych rodziców. I tak przy okazji, nikt nie zdaje sobie z tego sprawy bardziej niż oni sami.
Większość przystępuje do wychowywania dzieci z nikłym zasobem życiowych doświadczeń. Ledwo sami zdążyli się usamodzielnić. Wciąż szukają odpowiedzi, wypatrują wskazówek.
Jeszcze siebie nie odnaleźli tak naprawdę, a próbują pokierować rozwojem istot jeszcze bardziej bezradnych od nich.
Nie określili siebie, a muszą określać innych. Sami jeszcze nie uporali się z narzuconym im przez rodziców wypaczonym obrazem samych siebie.
Nie poznali siebie naprawdę, a próbują powiedzieć tobie, kim jesteś. Spoczywa na nich ciężar prawidłowego ukształtowania swoich dzieci, a nie potrafią uporządkować własnego życia. Odbija się to na ich życiu i życiu dzieci.
Przy odrobinie szczęścia krzywda wyrządzona dzieciom okaże się niezbyt groźna. Potomstwo sobie z nią poradzi – ale zdąży zapewne przekazać część szkodliwego dziedzictwa własnym potomkom.
Ludzie na ogół zyskują mądrość, cierpliwość, zrozumienie oraz miłość niezbędne do tego, aby być świetnymi rodzicami dopiero wtedy, gdy sami przestają być zdolni do rozrodu.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak jest. Wiem, że twoje spostrzeżenia przeważnie są trafne, ale dlaczego tak się dzieje?
Ponieważ osiągnięcie zdolności rozrodczych znacznie wyprzedza wykształcenie zdolności rodzicielskich. Wychowywaniem potomstwa powinniście zająć się wtedy, gdy przestajecie być zdolni do jego płodzenia.
To wciąż dla mnie trochę niejasne.
Ludzie zdolni są do płodzenia dzieci, kiedy sami są jeszcze dziećmi, czyli, co może cię zaskoczyć, przez czterdzieści czy nawet pięćdziesiąt lat.
Ludzie pozostają „dziećmi” przezczterdzieści do pięćdziesięciu lat?
Gdy spojrzeć na to pod pewnym kątem, tak. Wiem, że trudno ci się z tym pogodzić, ale spójrz dookoła siebie. Może wyczyny twojej rasy przekonają cię, że mam rację.
Wszystko bierze się stąd, że w waszym społeczeństwie przyjmuje się ukończenie dwudziestu jeden lat za oznakę „dorosłości”. Dodajmy do tego fakt, że rodzice wielu z was nie mieli dużo więcej niż dwadzieścia jeden lat, gdy zaczęli was wychowywać, a problem ukaże się w całej swej rozciągłości.
Gdyby osobom zdolnym do rozrodu było przeznaczone rodzicielstwo, płodzenie potomstwa byłoby niemożliwe przed skończeniem pięćdziesięciu lat! Płodzeniem dzieci mieli zajmować się młodzi, o tęgich i dobrze rozwiniętych ciałach. Od ich wychowywania zaś mieli być starsi, o tęgich i dobrze rozwiniętych umysłach.
Ale wy uparliście się, że wyłączna odpowiedzialność za dzieci spoczywa na ich rodzicach. Skutkiem tego jest nie tylko niesłychane utrudnienie zadania wychowania dzieci, ale również wypaczenie energii otaczających samo seksualne zbliżenie.
Aa… mógłbyś to wyjaśnić?
Chętnie.
Do tego samego wniosku doszło też wielu ludzi. Zasadniczo chodzi o to, że przeważająca większość Ziemian tak naprawdę nie jest zdolna do wychowywania dzieci, kiedy zdolna jest do ich poczęcia. Jednak dokonawszy tego spostrzeżenia, ludzie wymyślili całkowicie chybione rozwiązanie.
Zamiast pozwolić młodym rozkoszować się seksem, nawet jeśli prowadzi to do powstania potomstwa, wy przestrzegacie ich przed oddawaniem się mu, dopóki nie będą gotowi wziąć na siebie odpowiedzialności za wychowanie dzieci. Potępiacie podejmowanie przez nich współżycia „przedwcześnie” i obłożyliście tabu dziedzinę, która z założenia jest radosną celebracją życia.
Oczywiście, młodzi nie zważają na takie tabu – i słusznie: przestrzeganie go jest całkowicie wbrew naturze.
Ludzie pragną się łączyć i obcować intymnie, jak tylko usłyszą wewnętrzny głos mówiący, że są już do tego gotowi. Taka jest ludzka natura.
Lecz to, jak ją widzą, w większej mierze jest dziełem rodziców; to oni podpowiadają im, co czują w środku. Dzieci w was upatrują wyroczni, która oznajmi im, co sądzić o życiu.
Więc kiedy odzywa się w nich pociąg do odmiennej płci, do przyglądania się, do niewinnej zabawy we dwoje, do poznawania wzajemnych „różnic”, będą wypatrywali waszego osądu. Czy ta część ich ludzkiej natury jest „dobra”? „Zła”? Czy znajduje aprobatę? Czy należy to zdusić w zarodku? Chować w sobie? Zniechęcać?
Z obserwacji wynika, że to, co rodzice na ogół przekazują swoim dzieciom o tym obszarze ludzkiej natury, ma swoje źródło w tym, co im samym wpojono, w tym, co głosi ich religia, w tym, co sądzi na ten temat społeczeństwo – słowem, we wszystkim, tylko nie w naturalnym porządku rzeczy.
W przypadku waszego gatunku seksualność budzi się miedzy 9. a 14. rokiem życia. Od 15. roku życia u większości ludzi zaczyna się już przejawiać. I wtedy rusza wyścig z czasem – dzieci dążą do wyładowania rozpierającej ich radosnej energii seksualnej, a rodzice za wszelką cenę próbują je powstrzymać.
W tej rozgrywce rodzice szukają sojuszników na lewo i na prawo, albowiem, jak już powiedzieliśmy, wymagają od swego potomstwa zaniechania czegoś, co jak najbardziej leży w ludzkiej naturze.
W tym celu dorośli wymyślili wszelkiego rodzaju rodzinne, kulturowe, społeczne i ekonomiczne nakazy, ograniczenia i obwarowania, aby uzasadnić swe nienaturalne żądania w stosunku do potomstwa. Dzieci zaś wzrastają w przekonaniu, że ich seksualność jest wbrew naturze. Czy coś „zgodnego z naturą” byłoby tak piętnowane, utrącane, kontrolowane, powściągane i wypierane?
Chyba trochę przesadzasz. Nie sądzisz, że to za mocno powiedziane?
Czyżby? A jaki, twoim zdaniem, ma to wpływ na cztero- czy pięciolatka, kiedy rodzice nie posługują się nawet poprawnymi nazwami pewnych części ciała? Jaki komunikat przekazujesz dziecku o własnym stopniu swobody w tej dziedzinie i jaki w twej opinii powinien być jego stopień swobody w odniesieniu do tych anatomicznych obszarów?
Hmm…
No właśnie… „hmm”.
Cóż, „tych nazw się po prostu nie wymienia”, jak mawiała moja babcia. Po prostu „ptaszek” czy „pupa”brzmilepiej.
Tylko dlatego, że narosło wokół tych właściwych nazw tyle negatywnych skojarzeń, nie jesteście w stanie użyć ich w normalnej rozmowie.
Małe dzieci nie znają, rzecz jasna, nastawienia rodziców, pozostaje tylko w nich wrażenie, często niezatarte, że pewne części ciała są „brzydkie” i że wszystko, co się z nimi wiąże, jest co najmniej wstydliwe, krępujące – jeśli nie „złe”.
W miarę dorastania, jako nastolatki, dzieci przekonują się, że to nieprawda, ale wtedy już uświadamia im się dobitnie związek miedzy seksem a ciążą; tłumaczy, że będą musiały wziąć na siebie trud wychowania potomstwa, które spłodzą, i mają kolejny powód, aby sądzić, że wyrażanie swojej seksualności jest złe. I w ten sposób koło się zamyka.
Skutkiem tego jest panujący w waszym społeczeństwie zamęt – nieunikniona konsekwencja zakłócania naturalnego porządku.
Waszym dziełem jest okrycie erotyki wstydem, stłumienie jej – co wywołuje seksualne zahamowania, zaburzenia oraz przemoc.
Jako społeczeństwo zawsze będziecie odczuwać zahamowania na tle tego, czego się wstydzicie; zawsze będziecie przejawiać zaburzenia w zachowaniach, które zostały stłumione; i zawsze będziecie gwałtownie występować przeciwko piętnowaniu czegoś, co jak w sercu czujecie, nigdy nie powinno być naznaczone hańbą.
Więc Freud w zasadzie się nie mylił, twierdząc, że występująca tak powszechnie wśród ludzi napastliwość może mieć związek z seksualnością – głęboko zakorzeniona wściekłość z powodu konieczności zagłuszania podstawowych i naturalnych skłonności, instynktów, pasji.
Niejeden psychiatra ośmielił się to zauważyć. Człowiek się burzy wewnętrznie, ponieważ wie, że nie powinien się wstydzić czegoś, co daje mu taką przyjemność, a mimo to czuje winę, wstyd.
Przede wszystkim złości się na siebie za to, że czuje się tak dobrze, robiąc coś, co przecież jest „złe”.
Dalej, kiedy połapie się, że został wyprowadzony w pole – że seks z założenia jest chwalebnym, czcigodnym i cudownym składnikiem ludzkiego doświadczenia – oburza się na innych: na represyjnych rodziców, na bigoteryjną religię, na wyzywającą „płeć odmienną”, na nadzorujące społeczeństwo.
Na koniec obraca swą złość przeciwko sobie za to, że pozwolił w ten sposób się zahamować.
Wiele tej tajonej złości legło u podstaw zniekształconych i niefortunnych zasad moralnych przyjętych w waszym społeczeństwie – gdzie upamiętnia się i czci ohydne akty zbrojnej przemocy, ale skrzętnie ukrywa się – czy, co gorsza, poniża – piękne przejawy miłości.
Wszystko to – wszystko – bierze się z przekonania, że ci, co płodzą dzieci, biorą zarazem na siebie trud ich wychowania.
Ale skoro rodzice nie są odpowiedzialni za wychowanie dzieci, to kto jest?
Cała społeczność. Szczególnie osoby starsze.
Starsi?
W wysoko rozwiniętych społeczeństwach właśnie starszyzna niańczy i kształci potomstwo, przekazuje mądrość, nauki i tradycje swojej rasy. Później powrócimy jeszcze do tego tematu.
Tam, gdzie nie potępia się płodzenia dzieci w młodym wieku – ponieważ zajmuje się nimi starszyzna plemienna i rodzicielstwo nie stanowi takiego ciężaru – nie słyszy się o hamowaniu ekspresji seksualnej, podobnie jak o gwałcie, zboczeniach i zaburzeniach na tle seksualnym.
Czy istnieją takie społeczeństwa na naszej planecie?
Owszem, ale zanikają. Od dawna je prześladujecie, zwalczacie, przerabiacie na swoją modłę, ponieważ uznaliście je za barbarzyńskie. W waszym, jak to określacie, postępowym społeczeństwie, dzieci (żony, mężowie) stanowią własność rodziców, jak mienie osobiste, i ci, co płodzą potomstwo, muszą je wychować, gdyż muszą zająć się tym, co „należy” do nich.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki