Rozmowy z Bogiem. Księga 3 - Neale Donald Walsch - ebook

Rozmowy z Bogiem. Księga 3 ebook

Neale Donald Walsch

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W trzecim tomie dialogów Neale przechodzi od kwestii natury jednostkowej (tom 1) i globalnej (tom 2) do „prawd uniwersalnych”, które stosują się do wszystkich poziomów bytu od mikro- po makrokosmos, rozważając między innymi takie pytania jak: Co dzieje się po śmierci? Czym faktycznie jest czas? Czy jesteśmy sami w kosmosie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 374

Oceny
4,9 (54 oceny)
47
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Jak zawsze, naj­pierw pra­gnę uho­no­ro­wać mego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Boga. Mam nadzieję, że nasta­nie taki czas, kiedy każdy będzie mógł uwa­żać się za przy­ja­ciela Boga.

Dalej chciał­bym wyra­zić swoją wdzięcz­ność mej wspa­nia­łej towa­rzyszce życia, Nancy, któ­rej książkę tę poświę­cam. Gdy o niej myślę, bledną wszel­kie słowa uzna­nia wobec jej zasług i jestem jak onie­miały, nie mogąc w pełni oddać tego, jak zadzi­wia­jącą jest istotą. Wiem jedno. Bez niej nie powsta­łaby żadna z tych ksiąg.

Pra­gnę też podzię­ko­wać Rober­towi Fried­ma­nowi, mojemu wydawcy, który miał odwagę po raz pierw­szy przed­sta­wić ten mate­riał sze­ro­kiej rze­szy czy­tel­ni­ków w 1995 roku i kon­se­kwent­nie publi­ko­wał kolejne księgi „Roz­mów z Bogiem”. Swą decy­zją o przy­ję­ciu ręko­pisu, odrzu­co­nego wcze­śniej przez czte­rech wydaw­ców, wpły­nął na życie milio­nów ludzi.

Nie mogę też przy oka­zji odda­nia do druku ostat­niego odcinka tej try­lo­gii pomi­nąć wkładu, jaki wniósł weń Jona­than Fried­man. Jasno­ści jego wizji, żar­li­wo­ści w dąże­niu do celu, głębi ducho­wego zro­zu­mie­nia, nie­wy­czer­pa­nym pokła­dom entu­zja­zmu i wyjąt­ko­wemu darowi twór­czemu należy w dużej mie­rze przy­pi­sać osta­teczną postać, jaką otrzy­mały „Roz­mowy z Bogiem”. To wła­śnie on dostrzegł wagę i donio­słość ich prze­sła­nia, prze­wi­du­jąc, że tra­fią do milio­nów ludzi i zajmą miej­sce w kano­nie lite­ra­tury ducho­wej. On prze­są­dził o wydaw­ni­czym kształ­cie „Roz­mów z Bogiem” i wybrał dla nich odpo­wied­nią porę; jego oso­bi­ste zaan­ga­żo­wa­nie wielce zawa­żyło na sku­tecz­no­ści ich począt­ko­wej dys­try­bu­cji. Wszy­scy miło­śnicy „Roz­mów z Bogiem” mają wobec niego dług wdzięcz­no­ści po wsze czasy, jak ja.

Chcę rów­nież podzię­ko­wać Mat­thew Fried­ma­nowi, nie­stru­dze­nie wspie­ra­ją­cemu nas w tym dziele od samego początku. Nie spo­sób oddać jego zasług pod­czas opra­co­wy­wa­nia tego mate­riału.

Wresz­cie pra­gnę pod­kre­ślić wpływ auto­rów i nauczy­cieli, któ­rych doro­bek odmie­nił inte­lek­tu­alne i duchowe obli­cze Ame­ryki i świata i któ­rzy nie prze­stają pod­no­sić mnie na duchu swym odda­niem spra­wie gło­sze­nia wznio­słej prawdy bez względu na cenę. Joan Bory­senko, Deepa­kowi Cho­pra, Larry’emu Dossey­owi, Wayne’owi Dyerowi, Eli­sa­beth Kübler-Ross, Bar­ba­rze Marx Hub­bard, Ste­phe­nowi Levine’owi, Ray­mon­dowi Moody’emu, Jame­sowi Red­fiel­dowi, Ber­niemu Sie­ge­lowi, Bria­nowi Weis­sowi, Marian­nie Wiliam­son i Gary’emu Zuka­vowi – prze­ka­zuję w imie­niu wszyst­kich czy­tel­ni­ków oraz swoim wła­snym ser­deczne podzię­ko­wa­nia i wyrazy uzna­nia.

Ci współ­cze­śni prze­wod­nicy torują drogę dla wszyst­kich – i jeśli pod­ją­łem się zada­nia publicz­nego gło­sze­nia odwiecz­nej prawdy, to uczy­ni­łem tak natchniony w dużej mie­rze ich przy­kła­dem. Ich doko­na­nia dają świa­dec­two pło­ną­cego w naszych duszach ognia. Oni poka­zali to, o czym ja zale­d­wie roz­pra­wia­łem.

Wprowadzenie

To nie­zwy­kła książka. Mówię to jako ktoś, kto miał nie­wielki udział w jej powsta­niu. Moje zada­nie, naprawdę, pole­gało tylko na tym, że „sta­wia­łem się w miej­scu pracy”, zada­wa­łem pyta­nia i skrzęt­nie noto­wa­łem.

Tak to wyglą­dało od 1992 roku, kiedy zaczęła się moja z Bogiem roz­mowa. Prze­ży­wa­łem wtedy zała­ma­nie i w swo­jej udręce pyta­łem: Czego trzeba, aby wieść udane życie? I czym zasłu­ży­łem sobie na życie będące pasmem nie­ustan­nych zma­gań?

Pyta­nia te zawar­łem w gniew­nym liście, który skie­ro­wa­łem do Boga. Ku mojemu zdzi­wie­niu i nie­ma­łemu poru­sze­niu, Bóg odpo­wie­dział. Odpo­wiedź przy­szła do mnie w postaci słów, jakie wyszep­tał w mojej gło­wie Bez­gło­śny Głos. Szczę­śli­wie się stało, że je zapi­sa­łem.

Postę­puję tak od z górą sze­ściu lat. Kiedy dowie­dzia­łem się, że ten oso­bi­sty dia­log ma się stać książką, pod koniec roku 1994 prze­ka­za­łem wydawcy pierw­szą por­cję mate­riału, który sie­dem mie­sięcy póź­niej zna­lazł się na pół­kach księ­gar­skich. W chwili, kiedy piszę te słowa, książka ta figu­ruje na liście best­sel­le­rów „New York Timesa” od 91 tygo­dni. Księga druga „Roz­mów z Bogiem” rów­nież cie­szy się powo­dze­niem i od wielu mie­sięcy utrzy­muje się na liście naj­bar­dziej poczyt­nych ksią­żek. I oto mamy trze­cią i ostat­nią księgę tych nad­zwy­czaj­nych roz­mów.

Pisa­nie jej trwało cztery lata. Nie przy­szło to łatwo. Nastę­po­wały ogromne prze­rwy mię­dzy przy­pły­wami natchnie­nia, nie­je­den raz roz­cią­gały się w pół­roczny odstęp, zie­jący niczym prze­paść. Dyk­to­wa­nie pierw­szej czę­ści zabrało rok. Druga powstała w zbli­żo­nym cza­sie. Ale w trak­cie spi­sy­wa­nia odcinka ostat­niego czu­łem się jak na sce­nie, pod czuj­nym okiem widowni. Gdzie­kol­wiek się uda­wa­łem, począw­szy od 1996 roku, nie­zmien­nie sły­sza­łem: „Kiedy ukaże się trze­cia księga?”, „Co z trze­cią księgą?”, „Kiedy możemy się spo­dzie­wać trze­ciej księgi?”.

Może­cie sobie wyobra­zić, jaki to miało wpływ na mnie i na powsta­wa­nie książki. Rów­nie dobrze mógł­bym się mig­da­lić na wzgórku mio­ta­cza na sta­dio­nie Jan­ke­sów w środku meczu.

Nawet tam mógł­bym liczyć na zacho­wa­nie więk­szej pry­wat­no­ści. Za każ­dym razem, gdy bra­łem do ręki dłu­go­pis, czu­łem utkwione we mnie spoj­rze­nie pię­ciu milio­nów ludzi, zgłod­nia­łych, wycze­ku­ją­cych.

Nie chwalę się by­naj­mniej, że dopro­wa­dzi­łem rzecz do końca, cho­dzi jedy­nie o wyja­śnie­nie, dla­czego trwało to tak długo. W ciągu ostat­nich kilku lat chwile spę­dzone przeze mnie w zaci­szu i odosob­nie­niu były nader rzad­kie.

Do pisa­nia czę­ści trze­ciej zabra­łem się wio­sną 1994 i w tym okre­sie ukoń­czy­łem par­tie począt­kowe. Dalej nastę­puje wie­lo­mie­sięczna prze­rwa, potem prze­skok o cały rok, a zwień­cze­nie przy­pada na wio­snę i lato 1998.

Jed­nego może­cie być pewni: ta książka nie powstała „na siłę”. Natchnie­nie albo przy­cho­dziło wyraź­nie roz­po­zna­walne, albo odkła­da­łem dłu­go­pis – w jed­nym przy­padku aż na 14 mie­sięcy. Posta­no­wi­łem, że już raczej nic z tego nie będzie, niż gdy­bym miał napi­sać tę książkę tylko dla­tego, że ją zapo­wie­dzia­łem. Choć mój wydawca tro­chę się przez to dener­wo­wał, mnie samego utwier­dziło to w war­to­ści prze­ka­zy­wa­nego przeze mnie mate­riału. Bez obaw przed­sta­wiam go teraz tobie, czy­tel­niku. Sta­nowi on pod­su­mo­wa­nie wcze­śniej­szych ksiąg try­lo­gii i zara­zem wyciąga z nich osta­teczne, osza­ła­mia­jące kon­se­kwen­cje.

Jeśli zapo­zna­łeś się z przed­mo­wami do poprzed­nich czę­ści, wiesz, że w obu przy­pad­kach nieco się lęka­łem. Bałem się odzewu, jaki wywo­łają. Teraz jest ina­czej. Nie mam żad­nych obaw co do czę­ści trze­ciej. Wiem, że jej prawda, prze­ni­kliwy wgląd, cie­pło i miłość dotrą do wielu spo­śród jej czy­tel­ni­ków.

Wie­rzę, że to tekst święty, duchowy. Widzę, że doty­czy to w rów­nym stop­niu całej try­lo­gii. Książki te będą czy­tane i dys­ku­to­wane przez dzie­się­cio­le­cia, przez kolejne poko­le­nia. Może nawet przez stu­le­cia. Ponie­waż, razem wzięte, księgi te poru­szają ogrom zagad­nień, od napra­wia­nia związ­ków do istoty osta­tecz­nej rze­czy­wi­sto­ści i kosmo­lo­gii. Wypo­wia­dają się na temat życia, śmierci, miło­ści ero­tycz­nej, mał­żeń­stwa, wycho­wa­nia dzieci, zdro­wia, oświaty, gospo­darki, poli­tyki, ducho­wo­ści i reli­gii, god­nego zarob­ko­wa­nia i dzieła życia, fizyki, czasu, oby­cza­jów i zacho­wań, pro­cesu two­rze­nia, sto­sunku do Boga, eko­lo­gii, zbrodni i kary, życia w wysoko roz­wi­nię­tych spo­łecz­no­ściach kosmosu, dobra i zła, mitów kul­tu­ro­wych i etyki, duszy, praw­dzi­wej miło­ści i chlub­nego wyra­ża­nia tej cząstki w nas, która zna swe natu­ralne dzie­dzic­two Bosko­ści.

Oby­ście wszy­scy sko­rzy­stali z ich dobro­dziej­stwa.

Bądź­cie pozdro­wieni.

Neale Donald Walsch Ash­land, Ore­gon, wrze­sień 1998

1

Jest nie­dziela wiel­ka­nocna 1994 roku i cze­kam z dłu­go­pi­sem w ręku, jak mi naka­zano. Mam się spo­tkać z Bogiem. Obie­cał, że przy­bę­dzie – jak to uczy­niła Ona w poprzed­nie dwie nie­dziele świąt Wiel­kiej Nocy – aby roz­po­cząć kolejny etap naszych roz­mów. Trzeci i ostatni – na razie.

Pro­ces ten – nie­zwy­kły prze­pływ infor­ma­cji – trwa od roku 1992. W Wiel­ka­noc 1995 ma dobiec końca. Trzy lata i trzy księgi. Pierw­sza doty­czyła głów­nie pro­ble­ma­tyki oso­bi­stej – miło­snych związ­ków, odna­le­zie­nia życio­wego powo­ła­nia, potęż­nych ener­gii pie­nię­dzy, seksu, miło­ści i Boga; oraz tego, jak to wszystko ze sobą powią­zać w codzien­nym życiu. Druga roz­wi­nęła te zagad­nie­nia, prze­cho­dząc do szer­szych roz­wa­żań geo­po­li­tycz­nych – istoty rządu, zbu­do­wa­nia świata bez wojen, pod­staw zjed­no­czo­nej spo­łecz­no­ści ponadna­ro­do­wej. Trze­cia i ostat­nia część try­lo­gii, jak się dowie­dzia­łem, sku­piać się będzie na kwe­stiach naj­do­nio­ślej­szych, przed jakimi staje czło­wiek. Kon­cep­cjach innych świa­tów, innych wymia­rów, oraz tym, jak cała ta zawiła kom­po­zy­cja splata się w jedno.

Kolejne szcze­ble przed­sta­wiają się więc nastę­pu­jąco:

PRAWDY INDY­WI­DU­ALNE.

PRAWDY GLO­BALNE.

PRAWDY UNI­WER­SALNE.

Tak jak w przy­padku dwóch poprzed­nich ksiąg, nie mam poję­cia, dokąd ta obecna zmie­rza. Mecha­nizm jest pro­sty. Przy­sta­wiam dłu­go­pis do kartki, zadaję pyta­nie – i śle­dzę myśli przy­cho­dzące mi do głowy. Jeśli mam w gło­wie pustkę, jeśli nie docie­rają do mnie żadne słowa, odkła­dam wszystko do następ­nego dnia. Pro­ces powsta­wa­nia pierw­szej czę­ści trwał około roku, nieco dłu­żej w przy­padku dru­giej. (Praca nad niniej­szą wciąż jest w toku).

Sądzę, że będzie to naj­waż­niej­sza książka całego cyklu.

Po raz pierw­szy, odkąd przy­stą­pi­łem do tego dzieła, ogar­nia mnie dokucz­liwa samo­świa­do­mość. Od napi­sa­nia pierw­szych czte­rech czy pię­ciu aka­pi­tów minęły całe dwa mie­siące. Dwa mie­siące upły­nęły od Wiel­kiej Nocy i nic – nic oprócz samo­świa­do­mo­ści.

Tygo­dniami prze­glą­da­łem i popra­wia­łem tekst pierw­szej czę­ści zło­żo­nej do druku – i nie dalej jak kilka dni temu otrzy­ma­łem osta­teczną popra­wioną wer­sję księgi pierw­szej po to tylko, aby ode­słać ją znów do poprawy z 43 poje­dyn­czymi błę­dami. Jed­no­cze­śnie zamkną­łem księgę drugą, na­dal w ręko­pi­sie, z dwu­mie­sięcz­nym „pośli­zgiem”. (Miała zostać ukoń­czona na Wiel­ka­noc 1994). Roz­po­czą­łem pracę nad obecną książką, mimo że jej poprzed­niczka jesz­cze nie została zapięta na ostatni guzik. Teraz, gdy księga druga jest gotowa, nic nie stoi na prze­szko­dzie, aby znów zabrać się do trze­ciej.

Mimo to po raz pierw­szy od 1992 roku wzbra­niam się przed tym, czuję nie­mal coś na kształt nie­chęci. Mam wra­że­nie, jak­bym zna­lazł się w pułapce – ni­gdy nie lubi­łem robić cze­goś dla­tego, że muszę. Co wię­cej, po zapo­zna­niu się z reak­cjami osób, któ­rym wysła­łem nie­po­pra­wione kopie ręko­pisu pierw­szej czę­ści, wiem już, że cała try­lo­gia spo­tka się z sze­ro­kim oddźwię­kiem, będzie badana i ana­li­zo­wana od strony teo­lo­gicz­nej, gorąco dys­ku­to­wana przez wiele lat.

Utrud­nia to zada­nie, jakie mam do wyko­na­nia; pióro ciąży mi w ręku. Mam świa­do­mość, że rzecz trzeba dopro­wa­dzić do końca, lecz z dru­giej strony zdaję sobie sprawę, że stanę się przed­mio­tem zacie­kłych ata­ków, drwin, a może nawet nie­na­wi­ści za to, że ośmie­lam się przed­sta­wić ten mate­riał i gło­sić, że otrzy­ma­łem go pro­sto od Boga.

Naj­bar­dziej boję się chyba tego, że okażę się nie­god­nym, nie­od­po­wied­nim „rzecz­ni­kiem” Boga, zwa­żyw­szy na pasmo błę­dów i wykro­czeń, jakim nazna­czone jest moje życie.

Osoby zna­jące mnie z prze­szło­ści – zwłasz­cza moje byłe żony oraz dzieci – mia­łyby prawo wystą­pić i pod­wa­żyć zawarte tu tre­ści z racji mego tak kiep­skiego występu w roli ojca i męża. Nie spro­sta­łem wyma­ga­niom tej oraz innych dzie­dzin życia, w któ­rych liczą się przy­jaźń i uczci­wość, przed­się­bior­czość i odpo­wie­dzial­ność.

Jed­nym sło­wem, mam dotkliwą świa­do­mość, że nie nadaję się na posłańca Boga i orę­dow­nika prawdy. Powi­nie­nem być ostat­nim do pod­ję­cia się tej roli, a nawet do rosz­cze­nia sobie jej w myślach. Wyświad­czam „niedź­wie­dzią przy­sługę” praw­dzie, ośmie­la­jąc się ją gło­sić, pod­czas gdy całe moje życie świad­czy o mej sła­bo­ści.

Z tego powodu, Boże, zwra­cam się do Cie­bie, abyś zwol­nił mnie z obo­wiązku zapi­sy­wa­nia Two­ich słów i poszu­kał god­niej­szego następcy na moje miej­sce.

Chciał­bym dopro­wa­dzić do końca to, cośmy wspól­nie zaczęli – ale nie czuj się do niczego zmu­szony. Nie masz żad­nych „zobo­wią­zań” wobec Mnie czy kogo­kol­wiek, dostrze­gam jed­nak poczu­cie winy, jakie wywo­łało w tobie prze­ko­na­nie, że masz.

Wielu ludzi zawio­dłem, nawet wła­sne dzieci.

Wszystko, co zda­rzyło się w twoim życiu, dosko­nale słu­żyło two­jemu roz­wo­jowi – oraz wszyst­kich dusz, jakie z tobą się zetknęły – nada­jąc mu dokład­nie taki kie­ru­nek, jaki był tobie potrzebny i jaki wybra­łeś.

To świetna wymówka dla kogoś, kto chce się wymi­gać od odpo­wie­dzial­no­ści za swoje postępki, unik­nąć przy­krych kon­se­kwen­cji.

Widzę, że byłem samo­lubny – nie­sły­cha­nie samo­lubny – odda­jąc się temu, na co mia­łem ochotę, bez względu na to, jak odbi­jało się to na innych.

Nie ma nic złego w robie­niu tego, co się lubi.

Ale tyle osób ucier­piało, doznało roz­cza­ro­wań.

Wszystko spro­wa­dza się do tego, co spra­wia ci przy­jem­ność. Tobie zapewne cho­dzi o to, że obec­nie naj­więk­szą przy­jem­ność znaj­du­jesz w postę­po­wa­niu tak, aby innym nie działa się krzywda.

Oględ­nie powie­dziane.

Celowo. Naucz się trak­to­wać sie­bie łagod­niej. I skończ z tym cią­głym osą­dza­niem sie­bie.

To trudne – zwłasz­cza kiedy inni są tacy sko­rzy do wyda­wa­nia wyro­ków. Czuję, że przy­niosę wstyd Tobie, naprawdę; że jeśli będę obsta­wał przy dokoń­cze­niu i publi­ka­cji tej try­lo­gii, okażę się kiep­skim wysłan­ni­kiem Two­jej prawdy, znie­sła­wię ją.

Prawdy nie można znie­sła­wić. Prawda to prawda. Nie można jej dowieść ani oba­lić. Ona po pro­stu jest.

Piękno Mego prze­sła­nia nie dozna uszczerbku od tego, co ludzie myślą o tobie.

W grun­cie rze­czy nada­jesz się zna­ko­mi­cie na Mego przed­sta­wi­ciela, ponie­waż wio­dłeś życie dale­kie od ide­ału.

Ludzie mogą się z tobą utoż­sa­mić – nawet kiedy cię potę­piają.

A gdy zoba­czą, że sta­wiasz sprawę uczci­wie, kto wie, może prze­ba­czą ci „grze­chy” prze­szło­ści.

Lecz powia­dam ci: Tak długo, jak będziesz przej­mo­wał się tym, co sądzą o tobie inni, mają cię w ręku.

Dopiero kiedy prze­sta­niesz wypa­try­wać uzna­nia z zewnątrz, będziesz panem samego sie­bie.

Mar­twi­łem się bar­dziej o prze­kaz niż o sie­bie. Bałem się, że go spro­fa­nuję swoją osobą.

Jeśli leży ci na sercu to prze­sła­nie, to ponieś je w świat. Nie martw się tym, czy zosta­nie zbru­kane. Ono samo się obroni.

Pamię­taj, czego cię nauczy­łem: Daleko waż­niej­sze jest to, jak dobrze prze­sła­nie jest prze­ka­zane, niż jak dobrze zosta­nie przy­jęte.

Wiedz także to: Uczysz tego, co sam musisz opa­no­wać.

Nie trzeba naj­pierw osią­gnąć dosko­na­ło­ści, aby gło­sić dosko­na­łość.

Nie trzeba naj­pierw dostą­pić ducho­wego mistrzo­stwa, aby gło­sić duchowe mistrzo­stwo.

Nie trzeba naj­pierw wznieść się na naj­wyż­szy szcze­bel ewo­lu­cji, aby gło­sić naj­wyż­szy poziom ewo­lu­cji.

Sta­raj się tylko być szczery, auten­tyczny. Jeśli pra­gniesz napra­wić rze­kome „krzywdy”, podej­mij sto­sowne dzia­ła­nia. Zrób, co w two­jej mocy. I nie wra­caj do tego wię­cej.

Łatwo powie­dzieć. Cza­sem nacho­dzi mnie takie poczu­cie winy.

Wina i strach to jedyni wro­go­wie czło­wieka.

Poczu­cie winy jest ważne. Mówi nam, że źle postą­pi­li­śmy.

Nie ma cze­goś takiego jak „zło”. Są tylko rze­czy, które tobie nie służą; nie przy­stają do tego, Kim Jesteś i Kim Decy­du­jesz się Być.

Wina spra­wia, że grzęź­niesz w tym, czym nie jesteś.

Dzięki niej wiemy przy­naj­mniej, że zbłą­dzi­li­śmy.

Masz na myśli świa­do­mość – to co innego.

Powia­dam ci: Wina to zaraza tej ziemi, zatruwa roślin­ność.

Nie uro­śniesz od niej, tylko zwięd­niesz i skur­czysz się.

Trzeba dążyć do świa­do­mo­ści. Świa­do­mość to nie poczu­cie winy, a miłość to nie strach.

Powta­rzam raz jesz­cze: Wina i strach to twoi jedyni wro­go­wie. Miłość zaś i świa­do­mość są twymi praw­dzi­wymi przy­ja­ciółmi. Nie należy mylić jed­nych z dru­gimi, gdyż pierwsi niosą śmierć, a dru­dzy są życio­dajni.

Zatem nie powi­nie­nem czuć się „win­nym” z żad­nego powodu?

Ni­gdy, prze­nigdy. Jaki z tego poży­tek? Przez to sta­jesz się jedy­nie nie­zdolny do poko­cha­nia sie­bie, a to unie­moż­li­wia poko­cha­nie innych.

I niczego nie powi­nie­nem się bać?

Strach i ostroż­ność to dwie różne rze­czy. Zacho­waj czuj­ność, lecz wyzbądź się lęku. Gdyż strach para­li­żuje, a świa­do­mość mobi­li­zuje.

Bądź przy­tomny, nie pora­żony.

Ale mnie uczono bojaźni Bożej.

Wiem. I to zamro­ziło nasze sto­sunki.

Dopiero kiedy prze­ła­ma­łeś swą bojaźń wobec Mnie, mogłeś usta­no­wić sen­sowny zwią­zek ze Mną.

Gdy­bym miał prze­ka­zać ci dar, jakąś szcze­gólną łaskę, dzięki któ­rej mógł­byś do Mnie tra­fić, byłby to dar nie­ustra­szo­no­ści.

Bło­go­sła­wieni nie­zna­jący trwogi, albo­wiem dane im będzie poznać Boga.

Ozna­cza to rów­nież, że musisz zdo­być się na odwagę i odrzu­cić wszystko, co, jak ci się zdaje, wiesz o Bogu.

Musisz mieć śmia­łość prze­kre­ślić wszystko, co inni naopo­wia­dali ci o Bogu.

Wresz­cie musisz być dzielny na tyle, aby zapu­ścić się w swoje wła­sne doświad­cze­nie Boga.

I nie wolno ci się z tego powodu obwi­niać. Kiedy twe oso­bi­ste doświad­cze­nie kłóci się z tym, co, jak ci się zda­wało, wiesz o Bogu, i z tym, co naopo­wia­dali ci inni, nie wolno ci obwi­niać sie­bie.

Wina i strach to jedyni wro­go­wie czło­wieka.

Są jed­nak tacy, co nazwa­liby Twoje rady pod­szep­tem samego dia­bła; tylko dia­beł mógłby coś takiego pod­su­nąć czło­wie­kowi.

Nie ma dia­bła.

Tak wła­śnie powie­działby bies.

Bies wyra­ziłby się tak samo jak Bóg, czy nie tak?

Tyle że spryt­niej.

Dia­beł jest spryt­niej­szy od Boga?

Powiedzmy, że prze­bie­glej­szy.

Zatem dia­beł „knuje”, prze­ma­wia­jąc sło­wami Boga?

Lekko je wypa­cza – na tyle, aby zwieść na manowce.

Chyba musimy sobie coś wyja­śnić na temat „dia­bła”.

Prze­ra­bia­li­śmy to w księ­dze pierw­szej.

Naj­wy­raź­niej nie­zbyt sku­tecz­nie. Poza tym wśród czy­tel­ni­ków mogą być osoby, które nie prze­czy­tały księgi pierw­szej. Czy dru­giej, jeśli już o tym mowa. Warto byłoby w tym miej­scu przy­to­czyć kilka prawd tam zawar­tych. Będzie to dobra odskocz­nia do wyż­szych, uni­wer­sal­nych praw, jakie przed­sta­wimy w dal­szej czę­ści. I powró­cimy do tematu „dia­bła”. Chcę, abyś dowie­dział się, w jaki spo­sób i po co powstał taki „twór”.

W porządku. Zgoda. Niech będzie po Two­jemu. Może jed­nak coś z tego dia­logu wyj­dzie. Ale czy­tel­nicy muszą wie­dzieć, że od napi­sa­nia przeze mnie pierw­szych słów tutaj minęło już pół roku. Jest teraz 25 listo­pada 1994, dzień po świę­cie Dzięk­czy­nie­nia. Dwa­dzie­ścia pięć tygo­dni dzieli ten aka­pit od Twej wypo­wie­dzi. Wiele w tym cza­sie się wyda­rzyło, ale ta książka nie posu­nęła się do przodu ani o cen­ty­metr.Dla­czego to trwa tak długo?

Czy nie widzisz, jak potra­fisz sam sobie zaszko­dzić? Zablo­ko­wać się? Czy nie widzisz, jak sam sie­bie powstrzy­mu­jesz, gdy jesteś o krok od cze­goś obie­cu­ją­cego? Postę­pu­jesz tak całe życie.

Zaraz, chwi­leczkę. To nie ja z tym zwle­ka­łem. Sam z sie­bie nic nie zdzia­łam – nie napi­szę ani słowa, dopóki nie poczuję pod­niety, dopóki mnie coś nie… bro­nię się przed uży­ciem tego słowa, ale chyba nie mam wyj­ścia…natchnie, aby zasiąść przed tym żół­tym notat­ni­kiem. A natchnie­nie to prze­cieżTwojadziałka, nie moja!

Aha. Więc uwa­żasz, że to Ja się ocią­ga­łem.

Coś w tym stylu.

Mój drogi przy­ja­cielu, to takie typowe dla cie­bie – i innych ludzi. Przez pół roku nie kiw­nie­cie pal­cem, nie zro­bi­cie nic dla wła­snego naj­wyż­szego dobra, wręcz odsu­wa­cie je od sie­bie, a potem wini­cie wszystko lub wszyst­kich, z wyjąt­kiem sie­bie, za to, że sto­icie w miej­scu. Czy nie dostrze­gasz w tym jakiejś pra­wi­dło­wo­ści?

No, cóż…

Zapew­niam cie­bie: Ni­gdy nie zda­rza się, aby Mnie przy tobie nie było; nie ma takiej chwili, abym nie był „gotowy”.

Czyż nie mówi­łem ci tego?

Tak, ow­szem, ale…

Ni­gdy cię nie opusz­czę, aż po kres czasu.

Lecz nie będę ci narzu­cał Mojej woli – ni­gdy.

Wybie­ram dla cie­bie naj­wyż­sze dobro, ale przede wszyst­kim wybie­ram twoją wolę. To sta­nowi nie­za­wodną miarę miło­ści.

Kiedy pra­gnę dla cie­bie tego, co ty pra­gniesz, wtedy naprawdę miłuję cie­bie. Kiedy zaś pra­gnę dla cie­bie tego, co Ja pra­gnę, wów­czas miłuję sie­bie za twoim pośred­nic­twem.

Taką samą miarą można okre­ślić, czy inni kochają cie­bie i czy ty praw­dzi­wie kochasz innych. Albo­wiem miłość nie chce niczego dla sie­bie, stara się jedy­nie zisz­czać wybory doko­ny­wane przez part­nera.

To chyba kłóci się z tym, co stwier­dzi­łeś w księ­dze pierw­szej – że miłość nie przej­muje się uko­chaną osobą – czym jest, co robi, co posiada – tylko wła­sną Jaź­nią, tym, co Jaźń two­rzy i obja­wia, czego poszu­kuje.

Nasuwa się w związku z tym pyta­nie, jak należy rozu­mieć zacho­wa­nie rodzica, który krzy­czy na dziecko: „Zejdź z jezdni!”? Albo jesz­cze lepiej, który z nara­że­niem wła­snego życia ratuje swoje dziecko spod kół samo­chodu? Czy taki rodzic nie kocha swego dziecka? Prze­cież narzu­cił mu swoją wolę. Pamię­tajmy, dziecko zna­la­zło się na ulicyzwła­snego wyboru.

Jak wytłu­ma­czysz tę sprzecz­ność?

Nie ma w tym sprzecz­no­ści. Mimo to nie potra­fisz dostrzec tej har­mo­nii. I nie zro­zu­miesz boskiej nauki miło­ści, dopóki nie poj­miesz, że Mój naj­wyż­szy wybór dla sie­bie pokrywa się z twoim naj­wyż­szym wybo­rem dla sie­bie. A to dla­tego, że ty i Ja to jedno.

Widzisz, Boska Nauka sta­nowi zara­zem Boską Dycho­to­mię, a to dla­tego, że dycho­to­mią jest samo życie. To doświad­cze­nie, w obrę­bie któ­rego mogą współ­ist­nieć dwie pozor­nie sprzeczne prawdy.

W tym przy­padku te pozor­nie sprzeczne prawdy to to, że ty i Ja jeste­śmy odrębni i jed­no­cze­śnie ty i Ja to jedno. Pod­trzy­muję to, co oświad­czy­łem w księ­dze pierw­szej: Główną przy­czyną nie­uda­nych związ­ków jest sku­pie­nie uwagi na part­ne­rze, mar­twie­nie się tym, czego pra­gnie, jaki jest, co robi. Troszcz się wyłącz­nie o swoją Jaźń. Czym twoja Jaźń jest, co ma? Czego potrze­buje, do czego dąży, co wybiera? Co sta­nowi naj­wyż­szy wybór dla Jaźni?

Przy­po­mnę, co jesz­cze powie­dzia­łem:

Naj­wyż­szy wybór dla Jaźni staje się naj­wyż­szym wybo­rem dla dru­giego, gdy Jaźń uświa­da­mia sobie, że nikogo innego nie ma.

Błąd polega więc na nie­zna­jo­mo­ści tego, co dla cie­bie naj­lep­sze. To wynika z nie­wie­dzy doty­czą­cej Two­jej Praw­dzi­wej Istoty, a tym bar­dziej tego, kim sta­rasz się być.

Nie rozu­miem.

Posłużę się ilu­stra­cją. Jeśli masz zamiar wygrać wyścig India­na­po­lis 500, jazda z pręd­ko­ścią 250 kilo­me­trów na godzinę może być dla cie­bie naj­lep­szym roz­wią­za­niem.

Lecz jeśli chcesz bez­piecz­nie dotrzeć do sklepu spo­żyw­czego, może nim nie być.

Twier­dzisz, że wszystko zależy od kon­tek­stu.

Tak. Wszystko w życiu zależy od kon­tek­stu. O tym, co dla cie­bie „naj­lep­sze”, prze­są­dza to, kim jesteś i kim pra­gniesz być. Nie możesz doko­nać rozum­nego wyboru tego, co dla cie­bie naj­lep­sze, dopóki rozum­nie nie posta­no­wisz, kim i czym jesteś. Ja, jako Bóg, wiem, czym pra­gnę być. Dla­tego wiem, co dla Mnie „naj­lep­sze”.

Co mia­no­wi­cie? Pro­szę, powiedz mi, co jest „naj­lep­sze” dla Boga? To na pewno cie­kawe…

Naj­lep­sze dla Mnie jest dawa­nie tobie, co sam uznasz za naj­lep­sze dla sie­bie. Ponie­waż Ja dążę do wyra­że­nia sie­bie. Za twoim pośred­nic­twem.

Nadą­żasz?

Ow­szem, wierz lub nie, ale nadą­żam.

Dobrze. Teraz powiem ci coś, co nie­ła­two będzie ci prze­łknąć.

Zawsze daję ci to, co dla cie­bie naj­lep­sze… choć przy­znaję, że ty cza­sami możesz tego nie wie­dzieć.

Zagadka wyja­śnia się teraz, kiedy zaczą­łeś poj­mo­wać, o co mi cho­dzi.

Ja jestem Bogiem.

Jestem Bogi­nią.

Naj­wyż­szą Istotą. Wszyst­kim, Co Jest. Począt­kiem i Kre­sem. Alfą i Omegą.

Jestem Tre­ścią i Osnową. Pyta­niem i Odpo­wie­dzią. Dołem i Górą. Pra­wym i Lewym. Teraz, Przed­tem i Potem.

Jam jest Świa­tłość i Jam jest Mrok, z któ­rego wyła­nia się Świa­tłość i dzięki któ­remu może zaist­nieć. Jestem Nie­skoń­czoną Dobro­cią i „Złem”, bez któ­rego „Dobroć” nie byłaby dobra. Jestem tym wszyst­kim – Cało­ścią – i nie mogę doświad­czyć cząstki sie­bie, nie doświad­cza­jąc sie­bie w pełni.

I tego wła­śnie nie rozu­mie­cie. Chce­cie widzieć we mnie jedno, a nie dru­gie. Wyso­kie, a nie niskie. Dobre, a nie złe. Lecz zaprze­cza­jąc poło­wie Mnie, odma­wia­cie ist­nie­nia poło­wie samych sie­bie. I w ten spo­sób nie może­cie być tym, Kim Jeste­ście W Isto­cie.

Ja obej­muję Wspa­niałą Całość – i dążę do tego, aby poznać sie­bie na dro­dze doświad­cze­nia. Czy­nię to za pośred­nic­twem cie­bie – i wszyst­kiego, co ist­nieje. I doświad­czam Mojej wspa­nia­ło­ści przez wybory, jakich doko­nuję. Albo­wiem każdy wybór to samo­two­rze­nie. Każdy wybór to samo­okre­śle­nie. Każdy oddaje Mnie – przed­sta­wia to, Kim Posta­na­wiam Być w Tej Chwili.

Lecz nie mogę posta­no­wić być wspa­nia­łym, jeśli nie ma z czego wybie­rać. Jakaś część Mnie musi być daleka od dosko­na­ło­ści, abym mógł opo­wie­dzieć się za tą, która jest dosko­na­ło­ścią we Mnie.

I podob­nie jest z tobą.

Ja jestem Bogiem, w trak­cie stwa­rza­nia sie­bie.

I ty rów­nież.

Za tym tęskni twoja dusza. Tego łak­nie twój duch.

Gdy­bym miał odmó­wić ci tego, co wybie­rasz, tym samym ode­brał­bym sobie to, co wybie­ram dla sie­bie. Gdyż Moim naj­więk­szym pra­gnie­niem jest doświad­czyć sie­bie takim, Jakim Jestem. I jak szcze­gó­łowo wyło­ży­łem to w księ­dze pierw­szej, mogę tego doko­nać tylko w obrę­bie tego, Czym Nie Jestem.

I dla­tego pie­czo­ło­wi­cie wytwo­rzy­łem to, Czym Nie Jestem, abym mógł doświad­czyć, Czym Jestem.

Lecz jestem zara­zem wszyst­kim, co two­rzę – toteż w jakiś spo­sób Jestem Tym, Czym Nie Jestem.

Jak można być czymś, czym się nie jest?

Tobie to wycho­dzi bez prze­rwy. Przyj­rzyj się swoim zacho­wa­niom.

Posta­raj się to zro­zu­mieć. Nie ma rze­czy, którą bym nie był. Dla­tego Jestem, Czym Jestem, i Jestem, Czym Nie Jestem.

NA TYM POLEGA BOSKA DYCHO­TO­MIA.

To Boska Tajem­nica, którą do tej pory zgłę­bić mogły jedy­nie naj­bar­dziej wysu­bli­mo­wane umy­sły. Ja przed­sta­wi­łem ci ją w spo­sób bar­dziej przy­stępny.

Takie było prze­sła­nie księgi pierw­szej i tę pod­sta­wową prawdę musisz sobie przy­swoić – dogłęb­nie – jeśli masz pojąć wyż­sze prawdy, jakie zostaną obja­wione w obec­nej księ­dze.

Zatrzy­majmy się na jed­nej z tych wyż­szych prawd, gdyż zawiera ona w sobie odpo­wiedź na drugą część twego pyta­nia.

Mia­łem nadzieję, że do tego wró­cimy. Jak rodzic może miło­wać dziecko, jeśli kie­ruje się tym, co dla niego naj­lep­sze, nawet gdy w grę wcho­dzi uda­rem­nie­nie woli samego dziecka? Czy też rodzic oka­zuje naj­praw­dziw­szą miłość, pozwa­la­jąc dziecku bawić się na ulicy?

To zna­ko­mite pyta­nie. I zadaje je w tej lub innej postaci każdy rodzic od począt­ków rodzi­ciel­stwa. Odpo­wiedź zaś jest taka sama dla cie­bie jako rodzica i dla Mnie jako Boga.

Leczjak brzmi odpo­wiedź?

Cier­pli­wo­ści, Mój synu, cier­pli­wo­ści. „Co nagle, to po dia­ble”. Nie znasz tego powie­dze­nia?

Ow­szem, mój ojciec mi to powta­rzał. Nie­na­wi­dzi­łem tego.

Rozu­miem to. Ale miej dla sie­bie wię­cej cier­pli­wo­ści, zwłasz­cza jeśli twoje wybory nie przy­no­szą ci tego, co chcesz. Doty­czy to, na przy­kład, odpo­wie­dzi na drugą część twego pyta­nia.

Doma­gasz się odpo­wie­dzi, ale jej nie wybie­rasz. Wiesz, że jej nie wybie­rasz, bo jej nie doświad­czasz. W rze­czy­wi­sto­ści odpo­wiedź nosisz w sobie, i nosi­łeś przez cały czas. Po pro­stu jej nie wybie­rasz. Posta­na­wiasz wie­rzyć, że nie znasz odpo­wie­dzi – więc jej nie znasz.

Tak, prze­ra­bia­li­śmy to w pierw­szej czę­ści. Mam już wszystko, co posta­na­wiam mieć – w tym pełne zro­zu­mie­nie Boga – ale niedoświadczętego, dopóki nie będęwie­dział, że mam.

Dokład­nie. Świet­nie to ują­łeś.

Ale jak mogęwie­dzieć, że mam, jeśli tego niedoświadczę? Jak mogę wie­dzieć coś, czego nie doświad­czy­łem? Czyż pewien mądry czło­wiek nie powie­dział: „Wszelka wie­dza pły­nie z doświad­cze­nia”?

Mylił się.

Wie­dza nie pły­nie z doświad­cze­nia – lecz je poprze­dza. Połowa świata poj­muje to na opak.

Zatem chcesz powie­dzieć, że znam odpo­wiedź na to pyta­nie, tylko o tym niewiem?

Wła­śnie.

Lecz jeśli niewiemo tym, to zna­czy, że jej nieznam.

To para­dok­salne, lecz praw­dziwe.

Nie rozu­miem… ale poj­muję.

Otóż to.

Jak zatem dostać się do obszaru „wie­dzy o tym, że znam” coś, jeśli nie „wiem, że to coś znam”?

Aby „poznać to, co znasz, postę­puj, jak­byś wie­dział”.

Wspo­mi­na­łeś o tym w księ­dze pierw­szej.

Zga­dza się. Warto by było zre­ka­pi­tu­lo­wać pokrótce nauki zawarte w poprzed­nich księ­gach. Tak „się składa”, że sta­wiasz wła­ściwe pyta­nia, co pozwala mi na wstę­pie tej czę­ści stre­ścić oma­wiany wcze­śniej mate­riał.

W księ­dze pierw­szej mowa była o wzorcu Być-Robić-Mieć i o tym, jak więk­szość ludzi rozu­mie to na odwrót.

Uwa­żają bowiem, że jeśli będą „mieli” coś (wię­cej czasu, pie­nię­dzy, miło­ści – cze­go­kol­wiek), to wresz­cie będą mogli coś „zro­bić” (napi­sać książkę, oddać się swej pasji, wyje­chać na waka­cje, kupić dom, zwią­zać się z kimś), co z kolei pozwoli im „być” (na przy­kład szczę­śli­wym, zako­cha­nym, zado­wo­lo­nym).

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak poj­mują to na opak. We wszech­świe­cie, jakim jest naprawdę (w prze­ci­wień­stwie do wszech­świata two­ich wyobra­żeń), z „mieć” nie wynika „być”, lecz na odwrót.

Naj­pierw „jesteś” – „szczę­śliwy”, „mądry”, „miło­sierny” czy inny – następ­nie zaczy­nasz „robić” rze­czy, kie­ru­jąc się tym poczu­ciem – i wkrótce prze­ko­nu­jesz się, że twoje postę­po­wa­nie przy­nosi ci to, co zawsze chcia­łeś „mieć”.

Aby wpra­wić w ruch ten pro­ces two­rze­nia (bo tym wła­śnie jest), zasta­nów się, co chcesz „mieć”, zadaj sobie pyta­nie, jaki byś „był”, gdy­byś to „miał”: i od razu przejdź do „bycia” takim.

W ten spo­sób odwra­casz zwy­cza­jową kolej­ność, a wła­ści­wie ją pro­stu­jesz – i zamiast iść pod prąd, współ­dzia­łasz z twór­czą potęgą wszech­świata.

Oto w skró­cie ta zasada:

W życiu nie musisz robić niczego.

Cho­dzi tylko o to, jakim być.

Kwe­stią tą zajmę się na koniec naszego dia­logu. Zamkniemy nią tę książkę.

Na razie wyobraź sobie po pro­stu kogoś, kto wie, że gdyby miał choć odro­binę wię­cej czasu, odro­binę wię­cej pie­nię­dzy czy odro­binę wię­cej miło­ści w życiu, wtedy byłby naprawdę szczę­śliwy.

Nie rozu­mie on związku mię­dzy swym obec­nym sta­nem, „nie­zbyt szczę­śli­wym”, i bra­kiem czasu, pie­nię­dzy czy miło­ści, jakiej pra­gnie.

Zga­dza się. Z dru­giej strony zaś osoba, która „jest” szczę­śliwa, ma czas na wszystko, co jest naprawdę ważne, tyle pie­nię­dzy, ile potrzeba, oraz miło­ści na całe życie.

Znaj­duje wszystko, co potrzebne jej do „szczę­ścia”… przede wszyst­kim „będąc szczę­śliwą”.

Wła­śnie. Posta­no­wie­nie z góry, czym pra­gniesz być, urze­czy­wist­nia to w twoim doświad­cze­niu.

„Być albo nie być? Oto jest pyta­nie”.

Dokład­nie. Szczę­śli­wość to stan umy­słu. Jak wszyst­kie stany umy­słu, powiela się w postaci fizycz­nej. Oto sen­ten­cja do przy­cze­pie­nia na lodówce: „Wszyst­kie stany umy­słu powie­lają się”.

Ale jak można „od razu być szczę­śli­wym” lub jakim­kol­wiek – bogat­szym czy bar­dziej kocha­nym – jeśli nie ma się tego, czego się potrze­buje, aby tym „być”?

Postę­puj, jak byś był, i przy­cią­gniesz to do sie­bie. Jak postę­pu­jesz, takim się sta­jesz.

Innymi słowy: „Graj, aż gra sta­nie się prawdą”.

Coś w tym rodzaju.Tylko że nie można „grać”. Twoje czyny muszą być szczere.

We wszyst­kim, co robisz, miej szczere inten­cje, bo wszel­kie dobro zosta­nie zaprze­pasz­czone.

Nie dla­tego, że Ja cię nie „wyna­gro­dzę”. Jak wiesz, Bóg nie „nagra­dza” ani nie „karze”. Ale Powszechne Prawo wymaga zjed­no­cze­nia się ciała, umy­słu i ducha w jed­no­ści myśli, słowa i czynu, aby mógł dopeł­nić się pro­ces two­rze­nia.

Umy­słu nie da się zwieść. Jeśli nie jesteś szczery, twój umysł to wie i koniec. Nie pomoże ci w twór­czym pro­ce­sie.

Można, oczy­wi­ście, pomi­nąć umysł – ale tak będzie o wiele trud­niej. Można zażą­dać od ciała, aby robiło coś, w co umysł nie wie­rzy, i jeśli ciało będzie dosta­tecz­nie wytrwałe, umysł wyzbę­dzie się uprzed­niej myśli i zacznie two­rzyć Nową Myśl. Kiedy masz już na jakiś temat Nową Myśl, jesteś bli­ski urze­czy­wist­nie­nia tego jako trwa­łego skład­nika twej istoty i prze­staje to być tylko gra.

Lecz to cięż­kie zada­nie i nawet wtedy czyny muszą być szczere. Wszech­świa­tem nie da się mani­pu­lo­wać, ina­czej niż ludźmi.

Trzeba zacho­wać deli­katną rów­no­wagę. Ciało robi coś, w co umysł nie wie­rzy, mimo to umysł musi dodać nie­zbęd­nej szcze­ro­ści, bez któ­rej czyny ciała się nie powiodą.

Jak umysł może zdo­być się na szcze­rość, skoro „nie wie­rzy” w to, co robi ciało?

Usu­wa­jąc ego­istyczny czyn­nik oso­bi­stej korzy­ści.

To zna­czy?

Umysł może nie zgo­dzić się z tym, że czyny ciała przy­niosą ci to, o co zabie­gasz, nie­mniej raczej nie będzie wzbra­niał się przed uzna­niem, że przez cie­bie Bóg obda­rzy dobrem innych ludzi.

Dla­tego to, co wybie­rasz dla sie­bie, daj dru­giemu.

Mógł­byś to powtó­rzyć?

Natu­ral­nie.

To, co wybie­rasz dla sie­bie, daj dru­giemu.

Jeśli posta­na­wiasz być szczę­śliwy, spraw, aby drugi był szczę­śliwy.

Jeśli wybie­rasz zamoż­ność dla sie­bie, spraw, aby drugi był zamożny.

Jeśli pra­gniesz wię­cej miło­ści w swoim życiu, spraw, aby drugi zaznał wię­cej miło­ści.

Postę­puj szcze­rze – nie dla wła­snej korzy­ści, lecz dla­tego, że naprawdę życzysz tego dru­giemu, a wszystko, co dasz, wróci ci się.

Dla­czego? Jak to się dzieje?

Sam akt odda­nia cze­goś spra­wia, że doświad­czasz posia­da­nia tego w pierw­szej kolej­no­ści. Ponie­waż nie możesz obda­rzyć dru­giego tym, czego sam nie masz, umysł docho­dzi do nowego wnio­sku, two­rzy Nową Myśl – mia­no­wi­cie, że musisz to mieć, gdyż ina­czej nie mógł­byś tego oddać. Staje się to zaląż­kiem nowego doświad­cze­nia. Zaczy­nasz takim „być”. A kiedy zaczy­nasz „być” takim, uru­cha­miasz naj­po­tęż­niej­szą machinę twór­czą we wszech­świe­cie – swoją Jaźń.

Czym jesteś, to two­rzysz.

Okrąg się zamyka, a ty możesz coraz wię­cej urze­czy­wist­niać tego w swoim życiu. Objawi się to w twoim doświad­cze­niu.

Oto wielki sekret życia. Aby go wyja­wić, powstały dwie wcze­śniej­sze księgi.

Wyja­śnij mi, pro­szę, dla­czego taka ważna jest szcze­rość w dawa­niu innym tego, co wybie­ram dla sie­bie?

Jeśli to wybieg, chęć mani­pu­la­cji, aby pozy­skać coś dla sie­bie, twój umysł o tym wie. Wła­śnie prze­ka­za­łeś mu sygnał, że tego nie masz. A ponie­waż wszech­świat to nic innego jak wielka kopiarka, powie­la­jąca twe myśli w postaci fizycz­nej, takie będzie twoje doświad­cze­nie. To zna­czy, że będziesz wciąż doświad­czał „braku tego” – cokol­wiek uczy­nisz!

Co wię­cej, sta­nie się to rów­nież doświad­cze­niem osoby, któ­rej pró­bu­jesz to dać. Zoba­czy ona, że chcesz tylko coś uzy­skać, że tak naprawdę nie masz nic do ofia­ro­wa­nia, a sam akt okaże się płyt­kim i czczym gestem, obli­czo­nym na wła­sną korzyść.

Zatem to, co sta­ra­łeś się przy­cią­gnąć, od sie­bie odsu­niesz. Lecz kiedy obda­ro­wu­jesz z czy­stym ser­cem – ponie­waż widzisz, że tego potrze­buje, pra­gnie – wów­czas odkry­jesz to w sobie. To cudowne odkry­cie.

To prawda. To naprawdędziała! Pamię­tam, jak kie­dyś prze­cho­dzi­łem ciężki okres w życiu, łapa­łem się za głowę i roz­my­śla­łem o tym, że nie mam pie­nię­dzy, koń­czy mi się jedze­nie i nie wiem, skąd wezmę na czynsz. Tego wie­czoru spo­tka­łem na dworcu auto­bu­so­wym parę mło­dych ludzi. Posze­dłem ode­brać paczkę i patrzę, sie­dzą wtu­leni w sie­bie na ławce, okryci płasz­czem.

Wzru­szy­łem się, gdy ich zoba­czy­łem. Przy­po­mnia­łem sobie swoje młode lata, jak byłem wciąż w ruchu, prze­no­si­łem się z miej­sca na miej­sce. Zapy­ta­łem, czy mie­liby ochotę pójść do mnie, ogrzać się, napić gorą­cej cze­ko­lady, może tro­chę się prze­spać.

Otwo­rzyli oczy sze­roko, niczym dzieci na widok świę­tego Miko­łaja.

Cóż, poszli­śmy do domu i przy­go­to­wa­łem posi­łek. Dawno tak dobrze nie jedli­śmy, i ja, i oni. Lodówka wyła­do­wana była jedze­niem. Wystar­czyło tylko się­gnąć ręką po zapasy, jakie tam zgro­ma­dzi­łem. Zro­bi­łem danie „z wszyst­kiego” ibyło wyśmie­nite! Pamię­tam, jak dzi­wi­łem się, skąd wzięło się tyle jedze­nia.

Następ­nego ranka zro­bi­łem im śnia­da­nie i odsta­wi­łem ich na dwo­rzec. Zna­la­złem nawet dwa­dzie­ścia dola­rów w kie­szeni, które wrę­czy­łem im, mówiąc: „Przyda się wam”. Uści­ska­łem ich oboje i ruszyli w swoją drogę. Mia­łem świetne samo­po­czu­cie cały dzień. Co tam, całytydzień. Doświad­cze­nie to, które głę­boko zapa­dło mi w pamięć, odmie­niło grun­tow­nie moje spoj­rze­nie na życie.

Wszystko zmie­niło się na lep­sze. A gdy tam­tego dnia spoj­rza­łem w lustro, dostrze­głem ważną rzecz:Wciąż tu jestem.

To piękna histo­ria. I masz rację. To działa dokład­nie w taki spo­sób. Więc jeśli chcesz cze­goś, oddaj to. Wtedy nie będziesz dłu­żej tego „chciał”. Natych­miast doświad­czysz, że to „masz”. A dalej to tylko kwe­stia stop­nia. Prze­ko­nasz się, że z psy­cho­lo­gicz­nego punktu widze­nia o wiele łatwiej jest „doda­wać do”, niż two­rzyć z powie­trza.

Czuję, że wła­śnie usły­sza­łem coś sza­le­nie istot­nego. Czy mógł­byś to jakoś odnieść do mojego pyta­nia? Czy jest jakiś zwią­zek?

Cho­dzi mi o to, że ty już znasz tę odpo­wiedź. Obec­nie jed­nak dzia­łasz, kie­ru­jąc się myślą, że jej nie znasz; że gdy­byś ją znał, zyskał­byś mądrość. Więc przy­cho­dzisz po mądrość do Mnie. Lecz Ja powia­dam, bądź mądro­ścią, a ją posią­dziesz.

A jaka naj­krót­sza jest do tego droga? Spraw, aby drugi był mądry.

Pra­gniesz odpo­wie­dzi na swoje pyta­nie. Udziel jej dru­giemu.

Więc teraz Ja zadam to pyta­nie tobie. Będę uda­wał, że „nie znam” odpo­wie­dzi, a ty Mi jej udzie­lisz.

Jak rodzic, który ratuje dziecko spod kół samo­chodu, może naprawdę je kochać, jeśli miłość ozna­cza, że chcemy dla kogoś tego, co sami pra­gną dla sie­bie?

Nie wiem.

Ale gdy­byś byt prze­ko­nany, że znasz odpo­wiedź, jak by ona brzmiała?

Cóż, powie­dział­bym, że rodzic ten naprawdę chciał tego samego co dziecko – to zna­czy aby prze­żyło. Powie­dział­bym, że dziecko nie miało zamiaru umie­rać, lecz po pro­stu nie zda­wało sobie sprawy z tego, czym grozi bie­ga­nie po ulicy. Tak więc wybie­ga­jąc po dziecko, rodzic wcale nie pozba­wił je moż­li­wo­ści sta­no­wie­nia swo­jej woli – tylko dostroił się do jego praw­dzi­wego wyboru, jego naj­głęb­szego pra­gnie­nia.

Dosko­nała odpo­wiedź.

Lecz jeśli to prawda, wów­czas Ty, Boże, nie powi­nie­neś robić nic innego przez cały czas, jakbro­nić nas przed wyrzą­dze­niem sobie samym krzywdy, gdyż nie może być naszym naj­głęb­szym pra­gnie­niem robie­nie sobie krzywdy. Mimo to bez prze­rwy sobie szko­dzimy, a Ty sie­dzisz z zało­żo­nymi rękami.

Zawsze jestem wyczu­lony na wasze naj­głęb­sze pra­gnie­nie i ni­gdy wam go nie odma­wiam.

Nawet jeśli jego wyni­kiem, waszym ukry­tym życze­niem jest doświad­cze­nie „umie­ra­nia”.

Ni­gdy, prze­nigdy nie sprze­ci­wiam się waszemu naj­głęb­szemu pra­gnie­niu.

Chcesz powie­dzieć, że gdy wyrzą­dzamy sobie samym krzywdę, sta­nowi to nasze ukryte życze­nie? Naszenaj­głęb­sze pra­gnienie?

Nie może­cie sie­bie tak naprawdę „skrzyw­dzić”. To nie­moż­liwe. „Krzywda” to reak­cja subiek­tywna, a nie zja­wi­sko obiek­tywne. Może­cie wybrać doświad­cze­nie „krzywdy”, ale to wyłącz­nie wasza decy­zja.

Bio­rąc to pod uwagę, odpo­wiedź brzmi: „Tak”; kiedy sobie samym „zaszko­dzi­li­ście”, to z wła­snego wyboru. Mowa tu o płasz­czyź­nie ezo­te­rycz­nej, ducho­wej, ale twoje pyta­nie doty­czy innego obszaru.

W takim zna­cze­niu, o jakie ci cho­dzi, to zna­czy świa­do­mego wyboru, odpo­wia­dam, że nie – kiedy robi­cie coś, co obraca się prze­ciwko wam, to nie dla­tego, że tak „chcie­li­ście”.

Dziecko prze­je­chane przez samo­chód, ponie­waż zapę­dziło się na ulicę, nie „chciało” (pra­gnęło, posta­no­wiło) zostać potrą­cone.

Męż­czy­zna cią­gle żeniący się z tą samą kobietą – cał­ko­wi­cie dla niego nie­od­po­wied­nią – w róż­nym „opa­ko­wa­niu”, nie „chce” (pra­gnie, posta­na­wia) two­rzyć nie­uda­nego mał­żeń­stwa.

Nie można powie­dzieć o oso­bie, która ude­rzyła się w palec młot­kiem, że „chciała” tego doświad­czyć. Nie zabie­gała o to, nie dążyła do tego świa­do­mie.

Lecz wszel­kie zja­wi­ska obiek­tywne przy­wo­ły­wane są pod­świa­do­mie; nie­świa­do­mie stwa­rzasz wszyst­kie zda­rze­nia. Osoby, miej­sca, rze­czy sam do sie­bie przy­cią­gną­łeś – zapew­niła ci je twoja Jaźń jako dosko­nałe warunki i spo­sob­no­ści do doświad­cze­nia tego, czego doświad­cza­nie kolejno na dro­dze ewo­lu­cji jest twoim życze­niem.

W twoim życiu nie może zaist­nieć nic – dosłow­nie nic nie może się stać – co nie sta­nowi dla cie­bie ide­al­nej oka­zji do ule­cze­nia, stwo­rze­nia czy doświad­cze­nia cze­goś, co pra­gniesz ule­czyć, stwo­rzyć lub doświad­czyć, aby być, Kim Jesteś W Isto­cie.

A kim wła­ści­wie jestem?

Kim­kol­wiek posta­no­wisz być. Dowol­nym aspek­tem Bosko­ści, jaki zapra­gniesz urze­czy­wist­nić – oto Kim Jesteś.

To w każ­dej chwili może ulec zmia­nie. I czę­sto zmie­nia się z minuty na minutę. Lecz jeśli chcesz tro­chę wyha­mo­wać, prze­stać spro­wa­dzać na sie­bie tak róż­no­rodne doświad­cze­nia, jest na to spo­sób. Po pro­stu nie zmie­niaj cią­gle zda­nia na swój temat – Kim Jesteś i Kim Pra­gniesz Być.

Łatwiej powie­dzieć, niż wyko­nać!

Widzę tylko, że podej­mu­je­cie decy­zje na wielu róż­nych pozio­mach. Dziecko, które posta­na­wia bawić się na ulicy, nie wybiera śmierci. Mogą w grę wcho­dzić inne rze­czy, ale nie umie­ra­nie. Matka o tym wie.

Pro­blem nie polega na tym, że dziecko posta­no­wiło zgi­nąć, ale na tym, że doko­nało wybo­rów, które mogą przy­nieść wię­cej niż jeden wynik, w tym śmierć pod kołami samo­chodu. Lecz ono nie zdaje sobie z tego sprawy, ten fakt jemu umyka. To wła­śnie brak dosta­tecz­nych danych unie­moż­li­wia dziecku pod­ję­cie lep­szej decy­zji, bar­dziej prze­my­śla­nej.

Zatem twoja ana­liza sytu­acji jest bez­błędna.

Ja, jako Bóg, ni­gdy nie pokrzy­żuję two­ich zamia­rów – ale zawsze będą mi one znane.

Dla­tego możesz przy­jąć, że skoro coś ci się przy­tra­fia, to dosko­nale się składa, ponie­waż w Boskim świe­cie nie ma miej­sca na „fuszerkę”.

Całe twoje życie – osoby, miej­sca, zda­rze­nia – zostało ide­al­nie urzą­dzone przez cie­bie, dosko­na­łego twórcę dosko­na­ło­ści. Oraz Mnie… w tobie i za twoim pośred­nic­twem.

Możemy współ­pra­co­wać ze sobą w tym wspól­nym dziele świa­do­mie lub nieświa­do­mie. Możesz przejść przez życie obu­dzony lub w uśpie­niu.

Wybie­raj.

Chwi­leczkę, wróćmy do tego, co powie­dzia­łeś o podej­mo­wa­niu decy­zji na wielu róż­nych pozio­mach. Powie­dzia­łeś, że jeśli chcę tro­chę wyha­mo­wać, powi­nie­nem prze­stać cią­gle zmie­niać zda­nie na temat tego, kim jestem i kim pra­gnę być. Kiedy zauwa­ży­łem, że to trudne, stwier­dzi­łeś, że my wszy­scy doko­nu­jemy wybo­rów na wielu róż­nych płasz­czy­znach. Czy mógł­byś roz­wi­nąć tę myśl? Co to ozna­cza? Jakie to nie­sie ze sobą następ­stwa?

Gdyby wszyst­kie twoje pra­gnie­nia były pra­gnie­niami duszy, sprawa byłaby pro­sta. Gdy­byś słu­chał głosu swego ducha, wszel­kie decy­zje byłyby łatwe, a wyniki pomyślne. A to dla­tego, że…

…wybory duszy są. Wybo­rami naj­szla­chet­niej­szymi.

Nie trzeba ich zga­dy­wać po fak­cie. Nie trzeba ich roz­bie­rać na czyn­niki pierw­sze, war­to­ścio­wać. Trzeba po pro­stu obra­cać je w czyn, zasto­so­wać się do nich.

Lecz wy nie skła­da­cie się wyłącz­nie z duszy. Jeste­ście isto­tami tro­istymi – cia­łem, umy­słem i duchem. W tym tkwi cały wasz urok, w tym wasza chwała. Czę­sto jed­nak dzieje się tak, że podej­mu­je­cie decy­zje na tych trzech płasz­czy­znach jed­no­cze­śnie – i są one cał­ko­wi­cie roz­bieżne.

Nie­rzadko ciało chce jed­nego, umysł dru­giego, a dusza jesz­cze cze­goś innego. Doty­czy to zwłasz­cza dzieci, które nie są jesz­cze na tyle doj­rzałe, aby odróż­nić to, co jest „ucie­chą” dla ciała, od tego, co wydaje się roz­sądne umy­słowi – a tym bar­dziej od tego, co współ­gra z duszą. Dla­tego dziecko pakuje się na ulicę.

Ja, Bóg, znam wszyst­kie wasze wybory – nawet te nie­świa­dome. Nie prze­ciw­sta­wiam im się, lecz im sprzy­jam. Na tym polega Moje zada­nie – dopil­no­wać, aby wasze wybory się speł­niały. (W rze­czy­wi­sto­ści spra­wia to wasza Jaźń. Ja tylko wpro­wa­dzi­łem mecha­nizm, dzięki któ­remu jest to moż­liwe. Ten mecha­nizm to pro­ces two­rze­nia, który omó­wiony został w szcze­gó­łach w księ­dze pierw­szej).

Kiedy wybory się ze sobą kłócą – kiedy ciało, umysł i dusza nie dzia­łają zgod­nie – pro­ces twór­czy zacho­dzi na wszyst­kich pozio­mach i daje różne wyniki. Jeśli jed­nak twoja istota jest zestro­jona, a wybory ujed­no­li­cone, mogą zda­rzyć się zadzi­wia­jące rze­czy.

Ist­nieją też różne szcze­ble w obrę­bie poszcze­gól­nych pozio­mów, co szcze­gól­nie odnosi się do umy­słu.

Umysł może doko­ny­wać wybo­rów, opie­ra­jąc się na logice, intu­icji albo uczu­ciach, nie­rzadko kie­ru­jąc się wszyst­kimi trzema naraz, co grozi pogłę­bie­niem wewnętrz­nego roz­dź­więku.

W obrę­bie emo­cji wyróż­nić można pięć dal­szych stopni. Sta­no­wią one pięć natu­ral­nych uczuć: smutku, zło­ści, zawi­ści, stra­chu oraz miło­ści.

A tych pięć uczuć można spro­wa­dzić do dwóch: miło­ści i stra­chu.

Pięć natu­ral­nych uczuć zawiera w sobie strach i miłość, lecz miłość i strach sta­no­wią pod­stawę wszel­kich uczuć. Pozo­stałe trzy wyra­stają z tych dwóch pod­sta­wo­wych.

Za wszel­kimi myślami na samym dnie kryje się zawsze miłość lub strach. To wła­śnie jest wielka bie­gu­no­wość. Pier­wotna dwo­istość. Wszystko da się w koń­co­wym roz­ra­chunku odnieść do jed­nego lub do dru­giego. Wszel­kie myśli, idee, poję­cia, decy­zje, wybory i czyny mają opar­cie w stra­chu lub w miło­ści.

Lecz osta­tecz­nie jest tylko jedno.

Miłość.

Tak naprawdę miłość jest wszyst­kim, co ist­nieje. Nawet strach wyra­sta z miło­ści i, odpo­wied­nio użyty, może być wyra­zem miło­ści.

Strach może wyra­żaćmiłość?

W swej naj­wyż­szej postaci, ow­szem. Wszystko staje się wyra­zem miło­ści, o ile wyra­żone jest w naj­wyż­szej postaci.

Rodzic, który ratuje dziecko spod kół samo­chodu, kie­ruje się stra­chem czy miło­ścią?

Chyba jed­nym i dru­gim. Boi się o życie dziecka i kocha je – tak bar­dzo, że gotów jest nara­zić swoje życie.

Dokład­nie. Widzimy więc, że strach w swej naj­wyż­szej postaci staje się miło­ścią… jest miło­ścią… wyra­żoną przez strach.

Podob­nie gdy przyj­rzymy się pozo­sta­łym natu­ral­nym emo­cjom, zoba­czymy, że smu­tek, złość i zawiść sta­no­wią prze­jawy lęku, a ten sta­nowi formę miło­ści.

Jedno pro­wa­dzi do dru­giego. Rozu­miesz?

Pro­blem wystę­puje wtedy, gdy któ­raś z tych natu­ral­nych emo­cji zostaje wypa­czona. Nabie­rają wów­czas gro­te­sko­wych rysów, trudno w nich roz­po­znać miłość, a tym bar­dziej Boga, który jest Miło­ścią Abso­lutną.

Sły­sza­łem już o pię­ciu natu­ral­nych uczu­ciach – dowie­dzia­łem się o nich od Eli­sa­beth Kübler-Ross.

Wła­śnie. To Ja jej to pod­su­ną­łem.

Czyli, jak rozu­miem, kiedy doko­nuję wyboru, wiele zależy od tego, co mną powo­duje, a to może być ukryte gdzieś głę­boko we mnie.

I tak wła­śnie jest.

Opo­wiedz mi, pro­szę – chciał­bym to sobie odświe­żyć, gdyż nie­wiele zostało mi w pamięci z nauki Eli­sa­beth – o pię­ciu natu­ral­nych uczu­ciach.

Smu­tek jest natu­ralny. To ta cząstka w tobie, która pozwala ci roz­stać się z czymś, z czym nie chcesz się roz­sta­wać; wyra­zić, wyrzu­cić z sie­bie żal, jaki rodzi się w tobie pod wpły­wem dozna­nej straty. Może to być utrata uko­cha­nej osoby albo zwy­kłe zgu­bie­nie oku­la­rów.

Kiedy wolno ci wyra­żać smu­tek, pozby­wasz się go. Dzieci, któ­rym pozwa­lano być smut­nym, mają do tego zdrowy sto­su­nek w doro­słym życiu i w związku z tym szybko go prze­zwy­cię­żają.

Dzieci, któ­rym mówi się: „No, już nie płacz”, jako doro­śli nie umieją pła­kać. Prze­cież uczono ich, że tak nie wypada. Więc tłu­mią w sobie smu­tek.

Nie­ustan­nie tłu­miony smu­tek prze­ra­dza się w prze­wle­kłą depre­sję, uczu­cie bar­dzo nie­na­tu­ralne.

Pod wpły­wem prze­wle­kłej depre­sji zabi­jano. Wybu­chały wojny, ginęły narody.

Złość jest natu­ralna. To narzę­dzie, dzięki któ­remu potra­fisz odmó­wić. Nie musi być obraź­liwa ani słu­żyć krzyw­dze­niu innych.

Kiedy dzie­ciom wolno wyra­żać złość, wno­szą w swe doro­słe życie zdrową wobec niej postawę, przez co szybko ją prze­zwy­cię­żają.

Dzieci, któ­rym daje się odczuć, że nie­ład­nie jest się zło­ścić – że nie powinno się uze­wnętrz­niać ani nawet odczu­wać zło­ści – nie będą umiały jako doro­śli radzić sobie z tym uczu­ciem.

Złość bez prze­rwy tłu­miona prze­ra­dza się we wście­kłość, uczu­cie bar­dzo nie­na­tu­ralne.

Pod wpły­wem wście­kło­ści zabi­jano. Wybu­chały wojny, ginęły narody.

Zawiść jest natu­ralna. To ona spra­wia, że pię­cio­la­tek chce dorów­nać star­szej sio­strze i dosię­gnąć tej klamki – albo poje­chać na tym rowe­rze. Zawiść skła­nia cię do pod­ję­cia jesz­cze jed­nej próby, wytę­że­nia całych swo­ich sił, aż ci się powie­dzie. Zdrowo jest czuć zawiść, to natu­ralna rzecz. Kiedy dzie­ciom wolno wyra­żać zawiść, nabie­rają do niej wła­ści­wego podej­ścia i dla­tego w doro­słym życiu szybko ją prze­zwy­cię­żają.

Dzieci, któ­rym daje się odczuć, że nie­ład­nie jest być zawist­nym – że nie powinno jej się oka­zy­wać ani nawet odczu­wać – nie będą umiały upo­rać się z zawi­ścią jako doro­śli.

Tłu­miona zawiść prze­ra­dza się w zazdrość, uczu­cie bar­dzo nie­na­tu­ralne.

Z zazdro­ści zabi­jano. Wybu­chały wojny, ginęły narody.

Strach jest natu­ralny. Wszyst­kie dzieci przy­cho­dzą na świat, bojąc się tylko dwóch rze­czy: spa­da­nia i hałasu. Pozo­stałe lęki są reak­cjami naby­tymi, wyuczo­nymi pod wpły­wem oto­cze­nia, prze­ka­za­nymi przez rodzi­ców. Celem natu­ral­nego stra­chu jest zaszcze­pie­nie ostroż­no­ści. Ostroż­ność pozwala utrzy­mać się przy życiu. Wyra­sta z miło­ści. Miło­ści Jaźni.

Dzieci, któ­rym wpaja się, że nie wypada się bać – że nie powinno się lęku uze­wnętrz­niać ani nawet odczu­wać – będą miały trud­no­ści z opa­no­wa­niem swego stra­chu w doro­słym życiu.

Nie­ustan­nie tłu­miony lęk prze­ra­dza się w panikę, uczu­cie bar­dzo nie­na­tu­ralne.

W panice zabi­jano. Wybu­chały wojny, ginęły narody.

Miłość jest natu­ralna. Kiedy dziecku pozwala się ją swo­bod­nie wyra­żać i przyj­mo­wać bez wstydu, zaha­mo­wań, ogra­ni­czeń, niczego wię­cej nie potrzeba. Albo­wiem radość obda­ro­wy­wa­nia i chło­nię­cia miło­ści cał­ko­wi­cie wystar­cza. Lecz miłość obwa­ro­wana warun­kami, wypa­czana naka­zami i zaka­zami, kon­tro­lo­wana, mani­pu­lo­wana, cho­wana, staje się wyna­tu­rzona.

Dzieci, któ­rym daje się do zro­zu­mie­nia, że ich natu­ralna miłość jest nie­wła­ściwa – że nie powinno się jej oka­zy­wać ani nawet doświad­czać – czeka cięż­kie zada­nie w przy­szło­ści.

Miłość duszona w sobie prze­ra­dza się w zabor­czość, uczu­cie bar­dzo nie­na­tu­ralne.

Wsku­tek zabor­czo­ści zabi­jano. Wybu­chały wojny, ginęły narody.

I w ten oto spo­sób natu­ralne uczu­cia, tłu­mione, wyna­tu­rzają się i wywo­łują reak­cje zabu­rzone. A natu­ralne uczu­cia dusi w sobie więk­szość ludzi. Lecz one są waszymi sprzy­mie­rzeń­cami. To wasze dary. Boskie narzę­dzia, za pomocą któ­rych wyku­wa­cie swoje doświad­cze­nie.

Otrzy­mu­je­cie je przy naro­dzi­nach. Mają za zada­nie pomóc wam przejść przez życie.

Dla­czego więk­szość ludzi tłumi w sobie te uczu­cia?

Tak ich nauczono. Tak im kazano.

Kto im to wpoił?

Rodzice. Wycho­wawcy.

Aledla­czego? Po co mie­liby to robić?

Bo tak ich nauczyli rodzice, a tych z kolei ich rodzice.

Tak, zgoda. Leczdla­czego? Co jest grane?

Sęk w tym, że wycho­wa­niem dzieci zaj­mują się u was nie­od­po­wied­nie osoby.

Jak to „nie­od­po­wied­nie”? Kogo masz na myśli?

Ojca i matkę dzieci.

Ojciec i matka nie nadają się do wycho­wy­wa­nia swo­ich dzieci?

Nie, kiedy oboje są mło­dzi. W więk­szo­ści przy­pad­ków. To cud, że tak wielu osiąga zupeł­nie nie­złe wyniki.

Nikt nie jest mniej powo­łany do rodzi­ciel­skiego zada­nia od mło­dych rodzi­ców. I tak przy oka­zji, nikt nie zdaje sobie z tego sprawy bar­dziej niż oni sami.

Więk­szość przy­stę­puje do wycho­wy­wa­nia dzieci z nikłym zaso­bem życio­wych doświad­czeń. Ledwo sami zdą­żyli się usa­mo­dziel­nić. Wciąż szu­kają odpo­wie­dzi, wypa­trują wska­zó­wek.

Jesz­cze sie­bie nie odna­leźli tak naprawdę, a pró­bują pokie­ro­wać roz­wo­jem istot jesz­cze bar­dziej bez­rad­nych od nich.

Nie okre­ślili sie­bie, a muszą okre­ślać innych. Sami jesz­cze nie upo­rali się z narzu­co­nym im przez rodzi­ców wypa­czo­nym obra­zem samych sie­bie.

Nie poznali sie­bie naprawdę, a pró­bują powie­dzieć tobie, kim jesteś. Spo­czywa na nich cię­żar pra­wi­dło­wego ukształ­to­wa­nia swo­ich dzieci, a nie potra­fią upo­rząd­ko­wać wła­snego życia. Odbija się to na ich życiu i życiu dzieci.

Przy odro­bi­nie szczę­ścia krzywda wyrzą­dzona dzie­ciom okaże się nie­zbyt groźna. Potom­stwo sobie z nią pora­dzi – ale zdąży zapewne prze­ka­zać część szko­dli­wego dzie­dzic­twa wła­snym potom­kom.

Ludzie na ogół zyskują mądrość, cier­pli­wość, zro­zu­mie­nie oraz miłość nie­zbędne do tego, aby być świet­nymi rodzi­cami dopiero wtedy, gdy sami prze­stają być zdolni do roz­rodu.

Nie bar­dzo rozu­miem, dla­czego tak jest. Wiem, że twoje spo­strze­że­nia prze­waż­nie są trafne, ale dla­czego tak się dzieje?

Ponie­waż osią­gnię­cie zdol­no­ści roz­rod­czych znacz­nie wyprze­dza wykształ­ce­nie zdol­no­ści rodzi­ciel­skich. Wycho­wy­wa­niem potom­stwa powin­ni­ście zająć się wtedy, gdy prze­sta­je­cie być zdolni do jego pło­dze­nia.

To wciąż dla mnie tro­chę nie­ja­sne.

Ludzie zdolni są do pło­dze­nia dzieci, kiedy sami są jesz­cze dziećmi, czyli, co może cię zasko­czyć, przez czter­dzie­ści czy nawet pięć­dzie­siąt lat.

Ludzie pozo­stają „dziećmi” przezczter­dzie­ści do pięć­dzie­się­ciu lat?

Gdy spoj­rzeć na to pod pew­nym kątem, tak. Wiem, że trudno ci się z tym pogo­dzić, ale spójrz dookoła sie­bie. Może wyczyny two­jej rasy prze­ko­nają cię, że mam rację.

Wszystko bie­rze się stąd, że w waszym spo­łe­czeń­stwie przyj­muje się ukoń­cze­nie dwu­dzie­stu jeden lat za oznakę „doro­sło­ści”. Dodajmy do tego fakt, że rodzice wielu z was nie mieli dużo wię­cej niż dwa­dzie­ścia jeden lat, gdy zaczęli was wycho­wy­wać, a pro­blem ukaże się w całej swej roz­cią­gło­ści.

Gdyby oso­bom zdol­nym do roz­rodu było prze­zna­czone rodzi­ciel­stwo, pło­dze­nie potom­stwa byłoby nie­moż­liwe przed skoń­cze­niem pięć­dzie­się­ciu lat! Pło­dze­niem dzieci mieli zaj­mo­wać się mło­dzi, o tęgich i dobrze roz­wi­nię­tych cia­łach. Od ich wycho­wy­wa­nia zaś mieli być starsi, o tęgich i dobrze roz­wi­nię­tych umy­słach.

Ale wy upar­li­ście się, że wyłączna odpo­wie­dzial­ność za dzieci spo­czywa na ich rodzi­cach. Skut­kiem tego jest nie tylko nie­sły­chane utrud­nie­nie zada­nia wycho­wa­nia dzieci, ale rów­nież wypa­cze­nie ener­gii ota­cza­ją­cych samo sek­su­alne zbli­że­nie.

Aa… mógł­byś to wyja­śnić?

Chęt­nie.

Do tego samego wnio­sku doszło też wielu ludzi. Zasad­ni­czo cho­dzi o to, że prze­wa­ża­jąca więk­szość Zie­mian tak naprawdę nie jest zdolna do wycho­wy­wa­nia dzieci, kiedy zdolna jest do ich poczę­cia. Jed­nak doko­naw­szy tego spo­strze­że­nia, ludzie wymy­ślili cał­ko­wi­cie chy­bione roz­wią­za­nie.

Zamiast pozwo­lić mło­dym roz­ko­szo­wać się sek­sem, nawet jeśli pro­wa­dzi to do powsta­nia potom­stwa, wy prze­strze­ga­cie ich przed odda­wa­niem się mu, dopóki nie będą gotowi wziąć na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści za wycho­wa­nie dzieci. Potę­pia­cie podej­mo­wa­nie przez nich współ­ży­cia „przed­wcze­śnie” i obło­ży­li­ście tabu dzie­dzinę, która z zało­że­nia jest rado­sną cele­bra­cją życia.

Oczy­wi­ście, mło­dzi nie zwa­żają na takie tabu – i słusz­nie: prze­strze­ga­nie go jest cał­ko­wi­cie wbrew natu­rze.

Ludzie pra­gną się łączyć i obco­wać intym­nie, jak tylko usły­szą wewnętrzny głos mówiący, że są już do tego gotowi. Taka jest ludzka natura.

Lecz to, jak ją widzą, w więk­szej mie­rze jest dzie­łem rodzi­ców; to oni pod­po­wia­dają im, co czują w środku. Dzieci w was upa­trują wyroczni, która oznajmi im, co sądzić o życiu.

Więc kiedy odzywa się w nich pociąg do odmien­nej płci, do przy­glą­da­nia się, do nie­win­nej zabawy we dwoje, do pozna­wa­nia wza­jem­nych „róż­nic”, będą wypa­try­wali waszego osądu. Czy ta część ich ludz­kiej natury jest „dobra”? „Zła”? Czy znaj­duje apro­batę? Czy należy to zdu­sić w zarodku? Cho­wać w sobie? Znie­chę­cać?

Z obser­wa­cji wynika, że to, co rodzice na ogół prze­ka­zują swoim dzie­ciom o tym obsza­rze ludz­kiej natury, ma swoje źró­dło w tym, co im samym wpo­jono, w tym, co głosi ich reli­gia, w tym, co sądzi na ten temat spo­łe­czeń­stwo – sło­wem, we wszyst­kim, tylko nie w natu­ral­nym porządku rze­czy.

W przy­padku waszego gatunku sek­su­al­ność budzi się mie­dzy 9. a 14. rokiem życia. Od 15. roku życia u więk­szo­ści ludzi zaczyna się już prze­ja­wiać. I wtedy rusza wyścig z cza­sem – dzieci dążą do wyła­do­wa­nia roz­pie­ra­ją­cej ich rado­snej ener­gii sek­su­al­nej, a rodzice za wszelką cenę pró­bują je powstrzy­mać.

W tej roz­grywce rodzice szu­kają sojusz­ni­ków na lewo i na prawo, albo­wiem, jak już powie­dzie­li­śmy, wyma­gają od swego potom­stwa zanie­cha­nia cze­goś, co jak naj­bar­dziej leży w ludz­kiej natu­rze.

W tym celu doro­śli wymy­ślili wszel­kiego rodzaju rodzinne, kul­tu­rowe, spo­łeczne i eko­no­miczne nakazy, ogra­ni­cze­nia i obwa­ro­wa­nia, aby uza­sad­nić swe nie­na­tu­ralne żąda­nia w sto­sunku do potom­stwa. Dzieci zaś wzra­stają w prze­ko­na­niu, że ich sek­su­al­ność jest wbrew natu­rze. Czy coś „zgod­nego z naturą” byłoby tak pięt­no­wane, utrą­cane, kon­tro­lo­wane, powścią­gane i wypie­rane?

Chyba tro­chę prze­sa­dzasz. Nie sądzisz, że to za mocno powie­dziane?

Czyżby? A jaki, twoim zda­niem, ma to wpływ na cztero- czy pię­cio­latka, kiedy rodzice nie posłu­gują się nawet popraw­nymi nazwami pew­nych czę­ści ciała? Jaki komu­ni­kat prze­ka­zu­jesz dziecku o wła­snym stop­niu swo­body w tej dzie­dzi­nie i jaki w twej opi­nii powi­nien być jego sto­pień swo­body w odnie­sie­niu do tych ana­to­micz­nych obsza­rów?

Hmm…

No wła­śnie… „hmm”.

Cóż, „tych nazw się po pro­stu nie wymie­nia”, jak mawiała moja bab­cia. Po pro­stu „pta­szek” czy „pupa”brzmilepiej.

Tylko dla­tego, że naro­sło wokół tych wła­ści­wych nazw tyle nega­tyw­nych sko­ja­rzeń, nie jeste­ście w sta­nie użyć ich w nor­mal­nej roz­mo­wie.

Małe dzieci nie znają, rzecz jasna, nasta­wie­nia rodzi­ców, pozo­staje tylko w nich wra­że­nie, czę­sto nie­za­tarte, że pewne czę­ści ciała są „brzyd­kie” i że wszystko, co się z nimi wiąże, jest co naj­mniej wsty­dliwe, krę­pu­jące – jeśli nie „złe”.

W miarę dora­sta­nia, jako nasto­latki, dzieci prze­ko­nują się, że to nie­prawda, ale wtedy już uświa­da­mia im się dobit­nie zwią­zek mie­dzy sek­sem a ciążą; tłu­ma­czy, że będą musiały wziąć na sie­bie trud wycho­wa­nia potom­stwa, które spło­dzą, i mają kolejny powód, aby sądzić, że wyra­ża­nie swo­jej sek­su­al­no­ści jest złe. I w ten spo­sób koło się zamyka.

Skut­kiem tego jest panu­jący w waszym spo­łe­czeń­stwie zamęt – nie­unik­niona kon­se­kwen­cja zakłó­ca­nia natu­ral­nego porządku.

Waszym dzie­łem jest okry­cie ero­tyki wsty­dem, stłu­mie­nie jej – co wywo­łuje sek­su­alne zaha­mo­wa­nia, zabu­rze­nia oraz prze­moc.

Jako spo­łe­czeń­stwo zawsze będzie­cie odczu­wać zaha­mo­wa­nia na tle tego, czego się wsty­dzi­cie; zawsze będzie­cie prze­ja­wiać zabu­rze­nia w zacho­wa­niach, które zostały stłu­mione; i zawsze będzie­cie gwał­tow­nie wystę­po­wać prze­ciwko pięt­no­wa­niu cze­goś, co jak w sercu czu­je­cie, ni­gdy nie powinno być nazna­czone hańbą.

Więc Freud w zasa­dzie się nie mylił, twier­dząc, że wystę­pu­jąca tak powszech­nie wśród ludzi napa­stli­wość może mieć zwią­zek z sek­su­al­no­ścią – głę­boko zako­rze­niona wście­kłość z powodu koniecz­no­ści zagłu­sza­nia pod­sta­wo­wych i natu­ral­nych skłon­no­ści, instynk­tów, pasji.

Nie­je­den psy­chia­tra ośmie­lił się to zauwa­żyć. Czło­wiek się burzy wewnętrz­nie, ponie­waż wie, że nie powi­nien się wsty­dzić cze­goś, co daje mu taką przy­jem­ność, a mimo to czuje winę, wstyd.

Przede wszyst­kim zło­ści się na sie­bie za to, że czuje się tak dobrze, robiąc coś, co prze­cież jest „złe”.

Dalej, kiedy poła­pie się, że został wypro­wa­dzony w pole – że seks z zało­że­nia jest chwa­leb­nym, czci­god­nym i cudow­nym skład­ni­kiem ludz­kiego doświad­cze­nia – obu­rza się na innych: na repre­syj­nych rodzi­ców, na bigo­te­ryjną reli­gię, na wyzy­wa­jącą „płeć odmienną”, na nad­zo­ru­jące spo­łe­czeń­stwo.

Na koniec obraca swą złość prze­ciwko sobie za to, że pozwo­lił w ten spo­sób się zaha­mo­wać.

Wiele tej tajo­nej zło­ści legło u pod­staw znie­kształ­co­nych i nie­for­tun­nych zasad moral­nych przy­ję­tych w waszym spo­łe­czeń­stwie – gdzie upa­mięt­nia się i czci ohydne akty zbroj­nej prze­mocy, ale skrzęt­nie ukrywa się – czy, co gor­sza, poniża – piękne prze­jawy miło­ści.

Wszystko to – wszystko – bie­rze się z prze­ko­na­nia, że ci, co pło­dzą dzieci, biorą zara­zem na sie­bie trud ich wycho­wa­nia.

Ale skoro rodzice nie są odpo­wie­dzialni za wycho­wa­nie dzieci, to kto jest?

Cała spo­łecz­ność. Szcze­gól­nie osoby star­sze.

Starsi?

W wysoko roz­wi­nię­tych spo­łe­czeń­stwach wła­śnie star­szy­zna niań­czy i kształci potom­stwo, prze­ka­zuje mądrość, nauki i tra­dy­cje swo­jej rasy. Póź­niej powró­cimy jesz­cze do tego tematu.

Tam, gdzie nie potę­pia się pło­dze­nia dzieci w mło­dym wieku – ponie­waż zaj­muje się nimi star­szy­zna ple­mienna i rodzi­ciel­stwo nie sta­nowi takiego cię­żaru – nie sły­szy się o hamo­wa­niu eks­pre­sji sek­su­al­nej, podob­nie jak o gwał­cie, zbo­cze­niach i zabu­rze­niach na tle sek­su­al­nym.

Czy ist­nieją takie spo­łe­czeń­stwa na naszej pla­ne­cie?

Ow­szem, ale zani­kają. Od dawna je prze­śla­du­je­cie, zwal­cza­cie, prze­ra­bia­cie na swoją modłę, ponie­waż uzna­li­ście je za bar­ba­rzyń­skie. W waszym, jak to okre­śla­cie, postę­po­wym spo­łe­czeń­stwie, dzieci (żony, mężo­wie) sta­no­wią wła­sność rodzi­ców, jak mie­nie oso­bi­ste, i ci, co pło­dzą potom­stwo, muszą je wycho­wać, gdyż muszą zająć się tym, co „należy” do nich.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki