Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wilki krążą. Młodemu królowi przyjdzie zmierzyć się z największym z dotychczasowych wyzwań w ekscytującym zakończeniu dylogii Król z bliznami.
Król-demon. Potężna fjerdańska armia szykuje się do najazdu. Nikołaj Lancov będzie musiał wykorzystać całą swoją pomysłowość, urok osobisty, a nawet drzemiącego w nim potwora, żeby wygrać tę wojnę. Na horyzoncie majaczy jednak mroczne zagrożenie, do którego przezwyciężenia nie wystarczą niezwykłe talenty młodego króla.
Burzowa wiedźma. Zoya Nazyalensky zbyt wiele straciła na wojnie. Patrzyła, jak jej mistrz umiera, a najgorszy wróg powstaje z martwych. Nie zamierza grzebać kolejnych przyjaciół. Poczucie obowiązku każe jej wykorzystać posiadaną moc i stać się bronią, której potrzebuje jej ojczyzna. Bez względu na wszystko.
Żałobna królowa. Nina Zenik – działająca incognito w fjerdańskiej stolicy – prowadzi własną wojnę z Fjerdą, w której codziennie grozi jej zdemaskowanie i śmierć. Rozpierająca ją żądza zemsty może zniweczyć szansę jej kraju na odzyskanie wolności, a jej samej odebrać możliwość uleczenia pogrążonego w żałobie serca.
Król. Generał. Szpieg. Razem muszą znaleźć sposób na to, by z ciemności wykuć nową przeszłość. Inaczej ich kraj upadnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 676
1 Królowa Makhi
Królowa Makhi Kir-Taban, Zrodzona z Niebios, pochodziła z długiej linii królowych.
I wszystkie one były głupie, pomyślała. Serce zabiło jej żywiej, gdy czytała trzymane w dłoni zaproszenie. Gdyby nie ich głupota, nie byłabym dzisiaj w takich tarapatach.
Po jej twarzy nie było znać złości. Na policzkach nie pojawiły się rumieńce. Była królową i zachowywała się stosownie do zajmowanego stanowiska: plecy proste, poza idealna, niewzruszony wyraz twarzy. Palce jej nie zadrżały, chociaż każdy mięsień w ciele aż się rwał, żeby zetrzeć list na proch.
Król Nikołaj Lancov, Wielki Książę Udovy, Najwyższy Władca Wielkiej Ravki, oraz Księżniczka Ehri Kir-Taban, Córka Niebios, Najwznioślejsza Potomkini rodu Taban, mają zaszczyt zaprosić Królową Makhi Kir-Taban na ceremonię zaślubin, która odbędzie się w kaplicy królewskiej w Os Alcie.
Do ślubu został miesiąc. Dość czasu, żeby służba Makhi zdążyła spakować stosowne suknie i klejnoty, zebrać wierny orszak i przyszykować oddział Tavgharadu – elitarnej gwardii ochraniającej królewską rodzinę od czasów, gdy pierwsza Taban zasiadła na tronie. Dość czasu, by dotrzeć na miejsce – czy to drogą lądową, czy też na pokładzie nowego luksusowego statku powietrznego, który niedawno zbudowali jej inżynierowie.
Dość czasu, by sprytna królowa zdążyła wszcząć wojnę.
Na razie jednak musiała grać swoją rolę na użytek ministrów zebranych przed nią w sali rady. Jej matka zmarła zaledwie przed miesiącem. Korona mogła wrócić na skronie babki Makhi, ale Leyti Kir-Taban dobiegała osiemdziesiątki i miała serdecznie dość rządzenia państwem; zamierzała przenieść się na wieś, zmieniać zabójczo przystojnych kochanków jak rękawiczki i skupić się na hodowaniu ukochanych róż, dała więc Makhi swoje błogosławieństwo i wycofała się z życia publicznego. Makhi została koronowana dosłownie parę dni po śmierci matki – panowała więc od niedawna, zamierzała jednak dopilnować, by jej panowanie trwało jak najdłużej, a poddani żyli spokojnie i dostatnio. Do tego potrzebowała poparcia lojalnych ministrów, którzy w tej chwili wpatrywali się w nią jak w obrazek. Na ich twarzach malowało się wyczekiwanie.
– Nie ma żadnej osobistej wiadomości od Ehri – zauważyła, rozsiadłszy się wygodnie na tronie. Położyła liścik na kolanach. Zmarszczyła brwi. – To niepokojące.
– Powinniśmy się radować – zauważył minister Nagh.
Miał na sobie ciemnozieloną urzędniczą marynarkę z mosiężnymi guzikami, taką samą, jakie nosili inni ministrowie. W klapę wpiął dwa skrzyżowane klucze, symbol Shu Hanu. Tłumek biurokratów przywodził na myśl las surowych drzew.
– Czyż nie na to właśnie liczyliśmy? – ciągnął Nagh. – Małżeństwo pieczętujące sojusz między naszymi państwami?
Może wy faktycznie na to liczyliście, pomyślała Makhi. Najchętniej nie wyściubialibyście nosa zza gór.
– Istotnie – przyznała z uśmiechem. – Po to właśnie zaryzykowaliśmy wysłanie naszej drogiej księżniczki Ehri do takiego dzikiego kraju. Powinna była jednak dołączyć odręcznie pisany list, dać znać, że wszystko w porządku.
Minister Zihun odkaszlnęła.
– Wasza Niebiańska Wysokość, Ehri może nie być szczęśliwa… – zaczęła. – Może po prostu pogodziła się z losem. Nigdy nie pragnęła życia na świeczniku, a co dopiero życia z dala od jedynego domu, jaki kiedykolwiek znała.
– Pochodzimy z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi.
Minister z szacunkiem pochyliła głowę.
– Naturalnie, Wasza Wysokość. Czy mamy przygotować odpowiedź?
– Sama się tym zajmę – odparła królowa. – To będzie wyraz szacunku. Warto dobrze wejść w ten nowy sojusz.
– Doskonale, Wasza Wysokość – powiedział Nagh, jakby Makhi wykonała wyjątkowo udane dygnięcie.
Z jakiegoś powodu jego aprobata rozdrażniła ją bardziej niż ewentualny sprzeciw.
Wstała. Posłuszni protokołowi ministrowie zgodnie zrobili krok w tył. Makhi zeszła z tronu, gwardzistki z Tavgharadu zajęły miejsca i ruszyły za nią długim korytarzem do komnat królewskich. Jedwabny tren jej sukni wzdychał i szemrał na marmurowej posadzce jak któryś z niespokojnych doradców. Dokładnie znała liczbę kroków dzielących ją od prywatnych apartamentów; przemierzyła tę drogę mnóstwo razy w towarzystwie matki, a wcześniej babki. Teraz też odliczała je wstecz – pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt pięć – próbując się uspokoić i oczyścić umysł.
Wyczuwała za plecami obecność ministra Yerweia, mimo że rytmiczny tupot butów Tavgharadu zagłuszał szuranie jego miękko obutych stóp. Czuła się jak śledzona przez ducha. Gdyby kazała gwardzistkom poderżnąć mu gardło, zrobiłyby to bez wahania. A potem, gdy byłaby sądzona za morderstwo – w Shu Hanie nawet królową mógł czekać taki los – zgodnie zeznawałyby przeciwko niej.
Dotarłszy do apartamentów, przeszła pod złoconym łukiem i znalazła się w niewielkim pokoju gościnnym wyłożonym jasnozielonym marmurem. Odprawiła czekającą tu służbę i zwróciła się do Tavgharadu:
– Nie przeszkadzajcie nam.
Yerwei przeszedł za nią przez salonik i pokój muzyczny aż do wielkiego salonu, w którym niegdyś Makhi siadywała u stóp matki i słuchała opowieści o pierwszych królowych z rodu Taban, wojowniczkach, które w towarzystwie wiernych oswojonych sokołów przybyły z najwyższych Gór Sikurzoi, by objąć władzę w Shu Hanie. „Taban yenok-yun”, tak je nazywano. „Burza, która nie przeminęła”. To one zbudowały ten pałac, pozostający po dziś dzień dziełem sztuki i cudem inżynierii, a teraz, przez tę krótką chwilę, ot, zaledwie kilka odmierzonych kroków w triumfalnym marszu rodu Taban, należał do Makhi.
Weszli do Sali Złotego Skrzydła i od razu poczuła się lepiej. Przesycona złotym światłem komnata rozbrzmiewała szmerem płynącej wody. Ciąg identycznych smukłych łuków obramowywał najpierw taras, a potem także widok na wypielęgnowane żywopłoty i bulgoczące fontanny w rozpościerającym się w dole królewskim ogrodzie. Jeszcze dalej rozciągały się śliwkowe sady Ahmrat Jen z drzewami ustawionymi w równe szeregi jak żołnierze karnych pułków. W Ravce zapanowała zima, ale tutaj, w Shu Hanie, błogosławionej krainie, nadal świeciło ciepłe słońce.
Wyszła na taras. Był jednym z wielu miejsc, w których czuła, że może bezpiecznie rozmawiać, z dala od wścibskich oczu i ciekawskich uszu służących i szpiegów. Na stole z zielonego szkła wystawiono karafki z winem i półmisek późnych fig. W ogrodzie dostrzegła siostrzenicę, Akeni, bawiącą się z synem jednego z ogrodników. Makhi już postanowiła, że jeżeli z żadnym z królewskich faworytów nie uda jej się spłodzić córki, to właśnie Akeni pewnego dnia odziedziczy po niej tron. Nie była najstarszą z dziewczynek w rodzie Taban, za to z całą pewnością była wśród nich najbystrzejsza. Właściwie to dziwne, zważywszy że jej matka miała w sobie tyle głębi co płaski talerz.
– Ciociu Makhi! – zawołała z dołu Akeni. – Znaleźliśmy ptasie gniazdo!
Syn ogrodnika nie mógł się zwrócić wprost do królowej, nawet na nią nie spojrzał. Stał bez słowa obok przyjaciółki, wbijając wzrok w swoje sfatygowane sandałki.
– Tylko nie dotykajcie jajek! – ostrzegła ich Makhi. – Możecie popatrzeć, ale nie dotykajcie.
– Nie dotknę ich. Chcesz kwiatek?
– Przynieście mi żółtą śliwkę.
– Ale śliwki są kwaśne!
– Przynieście mi śliwkę, a ja opowiem wam bajkę.
Makhi odprowadziła wzrokiem dzieci, które pognały pod mur okalający ogród od południa. Owoce wisiały wysoko na drzewach; zerwanie ich wymagało czasu i pomysłowości.
– To dobre dziecko – odezwał się Yerwei. Stał pod jednym z łuków za jej plecami. – Choć może nieco zbyt uległe, żeby być dobrą królową.
Makhi udała, że go nie słyszy.
– Księżniczka Ehri żyje – dodał.
Złapała karafkę i zrzuciła ją z tarasu na dół, gdzie naczynie roztrzaskało się na kamiennych płytach.
Zerwała zasłony z okien i paznokciami podarła je na strzępy.
Zatopiła twarz w jedwabnych poduszkach i wrzasnęła.
Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.
Rzuciła zaproszenie na stół i zdjęła z głowy masywną koronę, wykutą z czystej platyny i wysadzaną szmaragdami; od jej ciężaru zawsze bolał ją kark. Odłożyła ją obok fig i nalała sobie wina. Powinni się tym zająć służący, ale w tej chwili nie miała ochoty ich oglądać.
Yerwei wyśliznął się na taras i bez pytania poczęstował się winem.
– Twoja siostra nie powinna żyć – powiedział.
Księżniczka Ehri Kir-Taban – ukochana przez lud, uwielbiana z powodów, których Makhi nigdy nie potrafiła zrozumieć. Nie była mądra, ładna ani interesująca; umiała tylko się mazać i przygrywać na khatuurze, a mimo to wszyscy ją ubóstwiali.
Ehri miała zginąć. Co poszło nie tak? Makhi wszystko starannie zaplanowała, powinni mieć z głowy zarówno króla Nikołaja, jak i księżniczkę Ehri, a wina za ich śmierć miała spaść na Fjerdę. Pod pretekstem pomszczenia śmierci ukochanej siostry Makhi zamierzała następnie wmaszerować do pozbawionego króla i steru kraju, zgarnąć griszów, wcielić ich do programu tworzenia kherguudów i wykorzystać Ravkę jako bazę, w której poprowadzi wojnę z Fjerdą.
Dobrze wybrała swoją agentkę: Mayu Kir-Kaat należała do osobistego Tavgharadu księżniczki Ehri. Młoda i utalentowana wojowniczka nie tylko świetnie władała szablą, ale – co ważniejsze – była podatna na naciski. Jej służący w wojsku brat-bliźniak zniknął bez śladu. Rodzinie powiedziano, że zginął w walce, ale Mayu domyśliła się prawdy: został wybrany do tego, by stać się kherguudem; przyjęty do programu Żelazne Serce, miał stać się silniejszy i bardziej śmiercionośny, choć zarazem mniej ludzki. Mayu błagała, by go zwolnić, zanim przejdzie ostateczną przemianę, i przywrócić do zwykłej służby wojskowej.
Królowa Makhi wiedziała, że procedura przemiany w kherguuda – wzmocnienia kości stalą griszów albo przytwierdzenia mechanicznych skrzydeł do pleców – jest bolesna. Chodziły jednak słuchy, że proces jest bardziej złożony; że poddani mu żołnierze zostają przemieniani na różne straszliwe sposoby; że podczas przemiany kherguud traci jakąś kluczową cząstkę siebie, tak jakby ból wypalał z niego to, co czyniło go człowiekiem. Oczywiście Mayu Kir-Kaat nie chciała, żeby jej brat podzielił ten los. Byli bliźniętami, kebben; łączyła ich najbliższa z możliwych więzi. Mayu była gotowa odebrać życie sobie i królowi, byle tylko ocalić brata.
Makhi odstawiła kieliszek i zamiast wina nalała sobie wody. Podczas zbliżających się wydarzeń musiała zachować trzeźwość myślenia. Mamka powiedziała jej kiedyś, że też miała mieć brata–bliźniaka, ale chłopczyk przyszedł na świat martwy.
– Pożarłaś jego siłę – wyszeptała mamka.
Już wtedy Makhi wiedziała, że pewnego dnia zostanie królową. Co by było, gdyby jej braciszek urodził się żywy? Kim by wtedy była?
Teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Król Ravki żył i miał się doskonale. Jej siostra również.
Źle się stało – tyle że królowa nie miała pewności, jak bardzo źle. Czy Nikołaj Lancov wiedział o spisku? Czy Mayu straciła zimną krew i zdradziła księżniczce Ehri prawdziwy plan? Nie. Niemożliwe. Makhi nie chciała w to wierzyć. Więź kebben była na to zbyt silna.
– To zaproszenie wygląda jak pułapka.
– Większość małżeństw jest pułapkami.
– Oszczędź mi swojego poczucia humoru, Yerweiu. Jeżeli król Nikołaj wie…
– Może cokolwiek udowodnić?
– Ehri może być całkiem rozmowna. Wiele zależy od tego, co ona wie.
– Twoja siostra to łagodna dusza. Nie uwierzyłaby, że jesteś zdolna do takiego podstępu, a już z całą pewnością nie powiedziałaby złego słowa przeciwko tobie.
– W takim razie wyjaśnij mi to! – Makhi uderzyła dłonią w stół, przyciskając zaproszenie do blatu.
– Może się zakochała? Podobno król potrafi być czarujący.
– Nie bądź śmieszny.
Ehri zajęła miejsce Mayu w Tavgharadzie, a Mayu przebrała się za księżniczkę. Mayu miała zbliżyć się do króla Nikołaja, zamordować go, a następnie odebrać sobie życie. Z punktu widzenia księżniczki Ehri na tym sprawa miała się zakończyć. Jednakże podczas późniejszego zamieszania należało się spodziewać pokaźnej liczby ofiar śmiertelnych i rolą Tavgharadu było dopilnowanie, żeby Ehri znalazła się wśród nich; gwardzistki dostały wprawdzie przydział do ochrony księżniczki, ale podlegały tylko i wyłącznie królowej. Ministrowie nie mieli o niczym pojęcia. Co zatem poszło nie tak?
– Musisz przyjąć zaproszenie – pouczał ją Yerwei. – Wszyscy ministrowie tego oczekują, to urzeczywistnienie ich planów pokojowych. Uważają, że powinnaś być zachwycona.
– Twoim zdaniem nie byłam dostatecznie zachwycona?
– Wyglądałaś tak samo jak zawsze: królowa idealna. Tylko ja dostrzegłem sygnały.
– Zdarza się, że ludzie, którzy widzą za dużo, tracą oczy.
– Zdarza się również, że królowe, które są przesadnie nieufne, tracą tron.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Tylko Yerwei znał prawdę, i to prawdę wykraczającą poza szczegóły planu zamordowania ravkańskiego króla i siostry Makhi. Pełnił rolę osobistego medyka jej matki i babki i był obecny przy łożu śmierci tej pierwszej, królowej Keyen Kir-Taban, Zrodzonej z Niebios, gdy ta wybrała na swoją następczynię nie Makhi, lecz Ehri. Królowa z rodu Taban miała pełne prawo wskazać dziedziczkę tronu, ale niemal zawsze zaszczyt ten przypadał najstarszej córce. Tak było przez setki lat, a przeznaczeniem Makhi było zostanie królową. Urodziła się do tej roli, a potem została do niej wychowana. Siłą dorównywała gwardzistkom z Tavgharadu, świetnie jeździła konno i była znakomitym strategiem, podstępnym niczym pająk. Mimo to jej matka wybrała Ehri – łagodną, słodką, kochaną, wielbioną przez lud Ehri.
– Obiecaj mi – powiedziała matka. – Obiecaj, że uszanujesz moją wolę. Przysięgnij na Sześć Żołnierek.
– Obiecuję – odparła szeptem Makhi.
Yerwei słyszał to wszystko. Wśród doradców matki wyróżniał się najdłuższym stażem i Makhi nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, jak długo stąpa po ziemi. Wyglądał, jakby w ogóle się nie starzał. Spojrzała wtedy na niego, spojrzała w te wodniste oczy w pomarszczonej twarzy, zastanawiając się, czy powiedział matce o dziele, które wspólnie podjęli, o potajemnych eksperymentach i narodzinach programu kherguudów. Wszystko to przepadłoby, gdyby Ehri zasiadła na tronie.
– Ale Ehri wcale nie chce rządzić… – próbowała oponować.
– Tylko dlatego, że zawsze spodziewała się, że ty będziesz królową.
Makhi ujęła dłoń matki w swoją.
– Powinnam nią być – powiedziała. – Uczyłam się. Trenowałam.
– Nikt nie wpoił ci łaskawości. Żaden nauczyciel nie nauczył cię miłosierdzia. Masz serce żądne wojny, nie wiem dlaczego.
– Mam sokole serce – odparła z dumą Makhi. – Serce Shu Hanu.
– Masz sokolą wolę. To nie to samo. Przysięgnij mi, że zrobisz, o co proszę. Pochodzisz z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi. A ten kraj potrzebuje Ehri.
Makhi nie płakała, nie próbowała się spierać. Po prostu złożyła przysięgę.
A potem matka wydała ostatnie tchnienie. Makhi pomodliła się do Sześciu Żołnierek i zapaliła świece zmarłym królowym z rodu Taban. Uczesała się i przygładziła jedwab sukni. Wkrótce będzie musiała przybrać błękit, kolor żałoby. A miała co opłakiwać: w jednej chwili straciła matkę i koronę.
– Powiesz Ehri? – zapytała Yerweia. – Czy ja mam to zrobić?
– O czym?
– Matka…
– Nic nie słyszałem. Cieszę się, że nie cierpiała.
Tak zawarli pakt nad stygnącym ciałem matki. I tak narodziła się nowa królowa.
Teraz Makhi oparła się o balustradę i zaciągnęła ogrodowymi aromatami – wonią jaśminu i słodkich pomarańczy. Wsłuchała się w śmiech siostrzenicy i syna ogrodnika. Przejmując należną siostrze koronę, nie spodziewała się, jak niewiele problemów to rozwiąże; nie przewidziała, że będzie musiała stale rywalizować z miłą, niczego nieświadomą Ehri. Tylko jedno mogło położyć kres jej cierpieniu.
– Pojadę na ślub siostry – zdecydowała. – Ale najpierw muszę wysłać wiadomość.
– Co zamierzasz? – Yerwei podszedł bliżej. – Zdajesz sobie sprawę, że twoi ministrowie przeczytają list, nawet jeśli go opieczętujesz?
– Nie jestem głupia.
– Można być niemądrym, nie będąc głupim. Jeżeli… – Yerwei urwał w pół słowa.
– Co się stało? – zdziwiła się Makhi.
Spojrzała w tym samym kierunku co on. Cień padł na sad śliwkowy za pałacowym murem. Spodziewała się zobaczyć statek powietrzny, ale niebo było puste. Cień tymczasem rósł, rozlewał się jak plama i pędził w ich stronę. Dotknięte przezeń drzewa waliły się na ziemię, ich gałęzie czerniały, a potem znikały bez śladu. Po jego przejściu zostawały smużki dymu i popielata ziemia.
– Co to takiego? – spytał z zapartym tchem Yerwei.
– Akeni! – zawołała królowa ile sił w płucach. – Akeni, zejdź z drzewa! Złaź i wracaj tutaj, natychmiast!
– Ale ja zbieram śliwki! – odkrzyknęła ze śmiechem dziewczynka.
– Powiedziałam: natychmiast!
Akeni nie sięgała wzrokiem za mury, nie widziała nadciągającej bezgłośnie fali zagłady.
– Straż! – zawołała królowa. – Pomóżcie jej!
Było już jednak za późno. Cień prześliznął się nad murem, czerniąc złote cegły, i opadł na śliwę, jakby czarny całun otulił Akeni i syna ogrodnika i uciszył ich śmiech.
– Nie! – krzyknęła Makhi.
– Królowo… – odezwał się naglącym tonem Yerwei. – Powinnaś stąd iść.
Ale niszczycielski cień znieruchomiał przy skraju fontanny, jego skraj rysował się na ziemi wyraźnie jak granica przypływu na plaży. Wszystko, czego tknął, stało się szare i martwe; wszystko, co leżało poza nim, pozostało zielone, bujne i pełne życia.
– Akeni… – zaszlochała Makhi.
Tylko wiatr jej odpowiedział, powiał znad sadu i rozsnuł ostatnie blade macki cienia. Został jedynie słodki zapach kwiatów, szczęśliwych, niczego nieświadomych, zwróconych ku słońcu.
2 Nina
Smakując w ustach słonawe powietrze, Nina chłonęła zgiełk bazaru: nawoływania handlarzy, jazgotanie mew nad portem w Djerholmie, pokrzykiwania marynarzy na statkach. Przeniosła wzrok na szczyt urwiska, gdzie nad miastem górował Lodowy Dwór o wysokich białych murach lśniących jak odsłonięta kość, i powstrzymała przeszywający ją dreszcz. Miło było znów znaleźć się na otwartej przestrzeni, z dala od klaustrofobicznych cel Białej Wyspy, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że prastary gmach ją obserwuje. Wydało jej się, że słyszy jego szept:
– Wiem, kim jesteś. To nie jest twoje miejsce.
– Zamknij się, z łaski swojej – mruknęła.
– Co? – spytała Hanne. Szły we dwie nabrzeżem.
– Nic – odparła pośpiesznie Nina.
Rozmawianie z nieożywionymi budowlami nigdy nie jest dobrym znakiem. Za długo była sama, nie tylko w Lodowym Dworze, ale w ciele Mili Jandersdat, której twarz i kształty – dzieło formatorki – skrywały sekret jej prawdziwej tożsamości. Posłała Lodowemu Dworowi jeszcze jedno złowieszcze spojrzenie. Powiadano, że jego mury są nie do zdobycia; że nie zmogła ich żadna najeźdźcza armia. Jej przyjaciele sobie poradzili: zabrali Fjerdanom jeden z ich własnych czołgów i za jego pomocą wybili w murze otwór. Ale teraz? Czuła się jak mysz, wielka blondwłosa mysz zakutana w zbyt grube spódnice i podgryzająca fundamenty lodowej twierdzy.
Przystanęła przy straganie krawieckim, którego wieszaki uginały się pod ciężarem tradycyjnych kamizelek i szali noszonych z okazji Vinetkälli. Wbrew sobie dała się Djerholmowi zauroczyć od pierwszego wejrzenia. Był schludny w sposób, w jaki schludne mogły być tylko fjerdańskie miasteczka: domy malowane na różowo, niebiesko i żółto, stłoczone nad wodą i tulące się do siebie, jakby chciały rozgrzać się nawzajem. Większość miast, które widziała (ile ich było? Iloma językami w nich mówiła?), pobudowano wokół rynku albo jednej głównej ulicy. Djerholm był inny. W jego żyłach płynęła słona woda, a rynek przylegał do morza: z rozstawionych na nabrzeżu sklepów, kramów i wozów sprzedawano świeże ryby, suszone mięso i ciasta owijane wokół rożna, pieczone na rozżarzonych węglach i oprószane cukrem. Kamienne sale Lodowego Dworu były wyniosłe i zimne; tu, na dole, panowały ożywienie i zamęt.
Gdziekolwiek spojrzała, dostrzegała symbole Djela – gałęzie jego świętego jesionu, pozaplatane w serca i ozdobne węzły z myślą o zimowym święcie Vinetkälla. W Ravce szykowano się teraz do święta Sankt Nikołaja. I do wojny. Ta świadomość ciążyła jej każdego wieczoru, gdy kładła się spać; każdego dnia ściskała ją w gardle i wyduszała oddech z piersi. Jej rodakom groziło niebezpieczeństwo, a ona nie wiedziała, jak im pomóc. Zamiast tego siedziała na tyłach wroga, zajęta oglądaniem dzierganych czapeczek i szaliczków.
Obok niej stała Hanne zakutana w płaszcz koloru kwiatów ostu, w którym jej płowa skóra lśniła własnym blaskiem nawet w tak pochmurny dzień jak dzisiaj. Krótko przycięte włosy nakryła elegancką wełnianą czapeczką, żeby niepotrzebnie nie zwracały uwagi. Nina szczerze nienawidziła zamkniętych przestrzeni Lodowego Dworu, ale musiała przyznać, że Hanne cierpi bardziej od niej – ona naprawdę potrzebowała ruchu, biegu, jazdy konnej, świeżych woni śniegu i sosen, przytulnej gościny lasów. Z własnej woli towarzyszyła Ninie w Lodowym Dworze, ale nie można było mieć wątpliwości, że długie dni uprzejmych debat przy nudnych posiłkach odciskają na niej swoje piętno. Nawet ta odrobina wolności – wycieczka na targ pod okiem rodziców i strażników – przywracała jej błysk w oku i rumieńce na policzkach.
– Mila! – zawołała Ylva. – Hanne! Nie oddalajcie się za bardzo!
– Jakbyśmy były dziećmi. – Hanne przewróciła oczami i wzięła do ręki leżący na wozie handlarza kłębek niebieskiej wełny.
Nina obejrzała się przez ramię. Rodzice Hanne – Jarl i Ylva Brumowie – znajdowali się dosłownie parę jardów za ich plecami i ściągali na siebie pełne podziwu spojrzenia: oboje wysocy i szczupli, Ylva w ciepłych brązowych wełnach, Brum w znienawidzonym przez Ninę czarnym mundurze ze srebrnym wilkiem drüskelle na rękawie. Za nimi szło dwóch młodych łowców czarownic, długowłosych, gładko ogolonych blondynów – dopiero po zakończeniu szkolenia i wysłuchaniu słów Djela w dniu święta Hringkälla będą mogli zapuścić brody. A potem ruszą radośnie w świat, by mordować griszów.
– Tato? Szykuje się jakieś przedstawienie. – Hanne wskazała miejsce przy nabrzeżu, w którym budowano właśnie prowizoryczną scenę. – Możemy iść popatrzeć?
– Mam nadzieję, że nie jest to któraś z tych kercheńskich trup? – Brum zmarszczył lekko brwi. – Z tymi ich maskami i sprośnymi żartami…
Niestety nie, pomyślała smętnie Nina. Tęskniła do szalonych ketterdamskich ulic. Wolałaby setkę rubasznych, zgiełkliwych spektakli Komedie Brute od niemającej końca pięcioaktowej fjerdańskiej opery, na której była zmuszona wysiedzieć poprzedniego wieczoru; gdyby nie Hanne, która co rusz sprzedawała jej sójkę w bok, niechybnie by przysnęła.
– Nie chrap – wyszeptała w którymś momencie Hanne. Łzy spływały jej po policzkach, gdy desperacko usiłowała powstrzymać się od śmiechu.
Na widok jej zaczerwienionych policzków i wilgotnych oczu matka poklepała ją po kolanie.
– Wzruszająca historia, nieprawdaż?
Hannie nie pozostało nic innego jak skinąć głową i mocniej ścisnąć dłoń Niny.
– Ależ Jarl… – zwróciła się teraz Ylva do męża. – Jestem przekonana, że to nie będzie nic zdrożnego.
– No dobrze – ustąpił Brum i wszyscy ruszyli w stronę sceny; handlarz wełną był niepocieszony. – Chociaż zdziwiłybyście się, jak bardzo zmieniło się to miasto: zepsucie, herezja, a wszystko tu, w naszej stolicy. Spójrzcie. – Wskazał witrynę sklepu, obok którego przechodzili. Dawniej działał tam rzeźnik, ale sklep spłonął, okna były powybijane, a ściany uczernione sadzą. – Dwie noce temu tłum wdarł się do sklepu. Znaleziono dwa ołtarze: jeden poświęcony rzekomej Słonecznej Świętej, drugi tej… Jak ona się nazywa? Linnea od Wód?
– Leoni – poprawiła go półgłosem Hanne.
Nina słyszała o napadzie na sklep od swoich ludzi w Hringsie, siatce szpiegowskiej walczącej o wyzwolenie griszów na terytorium Fjerdy. Towary z jatki wylądowały na ulicy, kredensy i regały porozbijano i rozwleczono, żeby znaleźć ukryte relikwie: paliczek z palca Słonecznej Świętej i namalowaną przez amatora ikonę pięknej Leoni z włosami zaplecionymi w warkocze, która rozpościerała ramiona, by wysączyć truciznę z rzeki i ocalić miasto.
– To nawet gorsze niż po prostu oddawanie czci świętym – ciągnął Brum, dźgając powietrze palcem, jakby poczuł się osobiście przez nie urażony. – Ci ludzie twierdzą, że griszowie są ukochanymi dziećmi Djela. Że ich moc jest w rzeczywistości dowodem jego błogosławieństwa!
Od tych słów Ninę zakłuło w sercu. Matthias tak właśnie mówił, tuż przed śmiercią. Przyjaźń z Hanne pomogła jej zaleczyć tamtą ranę. Ta misja, ten nowy cel też pomogły, ale ból nie zniknął i przypuszczała, że już nigdy nie zniknie. Życie Matthiasa zostało skradzione, nie miał szans znaleźć własnego celu w życiu.
Zrobiłem swoje, najdroższa. Chroniłem cię do samego końca.
Przełknęła grudę w gardle.
– Hanne? – wykrztusiła z wysiłkiem. – Miałabyś ochotę na wodę miodową?
Wolałaby wprawdzie wino, może nawet coś jeszcze mocniejszego, ale Fjerdankom nie wolno było pić alkoholu – na pewno nie w miejscu publicznym.
Sprzedawca uśmiechnął się do nich, ale na widok munduru Bruma rozdziawił usta ze zdumienia.
– Komendant Brum! Gorący napój dla pańskiej rodziny? Coś na pokrzepienie w ten chłodny dzień?
Barczysty kupiec miał gruby kark i sumiaste rude wąsy. Wytatuowane na przegubach dłoni kręgi fal zdradzały, że w przeszłości mógł być żeglarzem. Albo kimś więcej.
Patrząc, jak kupiec i Brum podają sobie ręce, Nina doznała osobliwego poczucia rozdwojenia. Blisko dwa lata temu, niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdowali, walczyła z tym człowiekiem. Zmierzyła się z dowódcą drüskelle w swojej prawdziwej postaci, jako Nina Zenik, z jurdą parem buzującą w żyłach. Narkotyk pozwolił jej stawić czoło setce żołnierzy, uczynił ją niewrażliwą na kule i na zawsze zmienił jej dar griszów: od tamtej pory posiadła władzę nad umarłymi. Oszczędziła wówczas Bruma, ale zdarła mu skalp. To za jej sprawą był dziś łysy, a podstawę czaszki okalała mu wąska blizna, jak gruby, różowy szczurzy ogon.
To Matthias ubłagał ją o łaskę – dla swojego ludu i dla człowieka, który był dla niego jak drugi ojciec. Po dziś dzień nie była pewna, czy dobrze zrobiła, przystając na jego prośbę. Gdyby zabiła Bruma, nie poznałaby Hanne, może w ogóle nie wróciłaby do Fjerdy. Może Matthias nadal by żył. Kiedy za dużo rozmyślała o przeszłości, zatracała się w niej i błądziła wśród wszystkiego, co mogło być, a nie było – a teraz nie mogła sobie na to pozwolić. Mimo fałszywej tożsamości i mistrzowsko przeformowanej przez Genyę twarzy nie przestała być griszą, żołnierką Drugiej Armii i ravkańskim szpiegiem.
Zachowaj czujność, Zenik, zbeształa się w duchu.
Brum chciał zapłacić sprzedawcy wody miodowej, ale ten odmówił przyjęcia pieniędzy.
– To prezent z okazji Vinetkälli, komendancie. Niech twoje noce będą krótkie, a twój puchar zawsze pełny.
Od strony sceny dobiegły wesołe dźwięki fujarek i bębnów obwieszczające początek przedstawienia. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając namalowane urwisko, pod którym rozłożył się malutki targ. Widzowie zareagowali entuzjastycznymi oklaskami: oto mieli przed sobą Djerholm, miasto, w którym się znajdowali, opatrzone transparentem Historia Lodowego Dworu.
– Widzisz, Jarl? – odezwała się Ylva. – Żadnych bezeceństw. Porządna, patriotyczna historia.
Brum spojrzał z roztargnieniem na zegarek.
Na co on tak czeka? – zdziwiła się Nina.
Rokowania pomiędzy Fjerdą i Ravką trwały, Fjerda nie wypowiedziała jeszcze wojny, ale Nina czuła, że bitwa jest nieuchronna. Brum będzie do niej parł za wszelką cenę. Przekazała wszystkie informacje, jakie udało jej się zdobyć, kiedy podsłuchiwała go pod drzwiami i podczas posiłków, ale to nie wystarczyło.
Brzęknęły czynele i rozpoczęła się opowieść o Egmondzie, małym geniuszu, który już w dzieciństwie projektował i budował niezwykłe zamki i inne wspaniałe gmachy. Akrobaci porozciągali długaśne pasma jedwabnych nici, tworząc z nich niebotyczną rezydencję z mnóstwem szarych iglic i lśniących łuków. Publika klaskała z zapałem, ale aktor o wyniosłym wyrazie twarzy – arystokrata, który nie zamierzał płacić za swój wymyślny nowy dom – przeklął Egmonda i młody, przystojny architekt został zakuty w kajdany i zawleczony do starego zamku, który stał niegdyś na szczycie wznoszącego się nad portem urwiska.
Sceneria się zmieniła: Egmond siedział w celi, dudnienie bębnów zapowiadało nadejście potężnego sztormu. Błękitne jedwabne fale przelały się przez scenę, symbolizując powódź: woda podeszła pod zamek, w którym znajdowali się król i królowa Fjerdy.
Praca szpiega nie sprowadzała się do opanowania języka i przyswojenia sobie paru lokalnych zwyczajów, dlatego Nina znała również fjerdańskie mity i legendy. W tej części opowieści Egmond powinien dotknąć korzeni drzewa, które rozsadziły ścianę celi, i – czerpiąc z mocy Djela – użyć siły świętego jesionu do wzmocnienia murów zamku, ocalić króla i królową i położyć fundamenty pod budowę potężnego Lodowego Dworu.
Zamiast tego na scenę wyszły trzy postaci: kobieta obleczona w czerwone papierowe róże, młoda dziewczyna w białej peruce, z wieńcem z jeleniego poroża na szyi, i czarnowłosa kobieta w niebieskiej sukni.
– A to kto? – nastroszył się Brum.
Zbiorowe sapnięcie, z jakim widzowie wstrzymali oddech, wyjaśniało wszystko: na scenę wyszły Sankta Lizabeta od Róż, Słoneczna Święta Alina Starkov oraz – to było znakomite posunięcie, zdaniem Niny – Zoya Nazyalensky, burzowa wiedźma.
Każda ze świętych położyła jedną dłoń na ramieniu Egmonda, a drugą przytknęła do ściany celi. Poskręcane pasma tkaniny miały symbolizować rozrastanie się i rozwijanie jesionu Djela, niczym rozchodzenie się korzeni pod ziemią.
– Dość tego! – powiedział Brum.
Jego podniesiony głos poniósł się nad tłumem. Na pozór brzmiał całkiem spokojnie, ale Nina wychwyciła w nim drażliwą nutę. Brum ruszył w stronę sceny. Drüskelle podążyli za nim, sięgając po zawieszone u pasa pałki i bicze.
– Pogoda się psuje – dodał Brum. – Dokończycie później.
– Zostawcie ich w spokoju! – zawołał z tłumu jakiś mężczyzna.
Gdzieś rozpłakało się dziecko.
– Czy to część przedstawienia? – zapytała skonsternowana kobieta.
– Powinnyśmy iść – powiedziała Ylva, próbując odciągnąć Hanne i Ninę od sceny.
Ale gęstniejący tłum napierał w przeciwnym kierunku.
– Rozejść się – polecił władczym tonem Brum. – Stawianie oporu będzie karane aresztem i grzywną.
Nagle nad portem przetoczył się grzmot – prawdziwy burzowy grzmot, nie metaliczny turkot teatralnych bębnów. Ciemne chmury zasnuły niebo tak szybko, jakby zapadał zmierzch. Morze ożyło, fale się spieniły, statki na kotwicach się rozkołysały.
– Djel się złości – powiedział ktoś w tłumie.
– To święci się złoszczą! – odkrzyknął ktoś inny.
– Rozejść się! – powtórzył Brum, przekrzykując tumult nadciągającej burzy.
– Patrzcie!
Od zatoki pędziła ku nim fala. Rosła z każdą chwilą, ale zamiast roztrzaskać się o falochron, wspięła się na nabrzeże i ściana wzburzonej wody zawisła nad tłumem. Ludzie zaczęli krzyczeć, a fala jakby skręciła się w powietrzu i runęła w dół – prosto na Bruma i jego żołnierzy. Obaliła ich na ziemię i rozprasowała na bruku.
Gapie jeszcze przez chwilę wstrzymywali oddech, a potem zgodnie wybuchnęli śmiechem.
– Jarl! – Ylva rzuciła się Brumowi na pomoc.
– Zaczekaj, mamo – powstrzymała ją Hanne. – Na pewno wolałby nie okazywać słabości.
– Sankta Zoya! – zawołał ktoś. – To ona sprowadziła burzę!
Kilkoro widzów uklęknęło.
– Święci! – rozległ się inny głos – Święci widzą i chronią swoich wiernych.
Morze się burzyło, fale wyglądały, jakby tańczyły.
Brum dźwignął się na nogi, czerwony na twarzy i przemoczony do suchej nitki.
– Wstawać! – warknął, pomagając wstać młodym podkomendnym. W następnej chwili wparował w tłum, żeby wywlec pobożnisiów za kołnierz. – Natychmiast wstańcie z kolan albo aresztuję was wszystkich za wichrzycielstwo i herezję!
– Myślisz, że posunęłyśmy się za daleko? – spytała Hanne szeptem i ścisnęła dłoń Niny.
– Raczej nie dość daleko – odparła półgłosem Nina.
Samo przedstawienie i wielka fala miały tylko odwrócić uwagę. Aktorzy wystawiający sztukę należeli do siatki Hringsy. Fala była dziełem akwatyka działającego dyskretnie z pokładu jednego z cumujących w porcie statków. Teraz zaś, kiedy Jarl Brum i jego ludzie wryli się w ciżbę, sprzedawca wody miodowej – który na samym początku przedstawienia skrył się w pobliskim zaułku – wykonał szybki gest rękami, jakby rozganiał chmury.
Słońce wyjrzało zza chmur, jego promienie padły na zniszczony dwa dni wcześniej sklep rzeźnika. Ściana sklepu z początku wydawała się pusta – dopóki kramarz nie odkorkował butelki podrzuconej mu przez Ninę do wózka. Chmura amoniaku owionęła mur, na którym objawiła się nagryzmolona wiadomość: Linholmenn fe Djel ner werre peje.
„Dzieci Djela są wśród was”.
To była tania jarmarczna sztuczka, w przeszłości Nina i inne sieroty wykorzystywali ją do przekazywania sobie tajnych wiadomości – ale, jak niedawno nauczyła się w Ketterdamie, podstawą każdego dobrego przekrętu było efektowne widowisko. Dookoła niej ludzie gapili się na wypisane na ścianie słowa, pokazywali palcami na morze, które nagle się uspokoiło, i na chmury odpływające z powrotem w dal. Sprzedawca wody miodowej niedbałym gestem zatarł ręce i wrócił do swojego kramu.
Czy to coś zmieni? Tego nie wiedziała, ale takie i podobne małe cuda wydarzały się ostatnio w całej Fjerdzie. W Hjarze uszkodzona łódź rybacka miała właśnie pójść na dno, gdy cała zatoka zamarzła i żeglarze bezpiecznie wrócili po lodzie do domu, ocaliwszy przy tym cały połów. Następnego ranka na murze kościoła pojawił się wizerunek świętej latarni morskiej Sankt Vladimira.
W Felsted mimo chłodnej aury jabłonie w sadzie buchnęły kwieciem, jakby muśnięte ciepłym dotykiem Sankt Feliksa. Okazało się, że konary drzew są przystrojone gałązkami jesionu: symbolem błogosławieństwa Djela.
Połowa mieszkańców małego Kjereku nagle zapadła na ospę ognistą, co oznaczało dla nich niemal pewny wyrok śmierci. Tyle że następnego dnia o świcie jeden z gospodarzy doświadczył wizji: nad miasteczkiem unosiła się Sankta Anastasia w wieńcu z jesionowych liści na głowie. Mieszkańcy przebudzili się zdrowi, bez gorączki i wrzodów na skórze.
Cuda były dziełem Hringsy i szpiegów Drugiej Armii. Akwatycy skuli zatokę lodem, ale wcześniej wywołali sztorm, który uszkodził łódź. Szkwalnicy ściągnęli na Felsted wczesny przymrozek, a żołnierze słońca wywołali kwitnienie drzew. Agenci Hringsy nie sprowadzili wprawdzie ospy na Kjerek, ale dopilnowali, by na miejscu znaleźli się somatycy, którzy uzdrowili mieszkańców. Co się zaś tyczy wizji Anastasii… To naprawdę nie do wiary, jak wiele można zdziałać za pomocą rudej peruki i odrobiny teatralnego oświetlenia.
A potem niezwykła plaga zaatakowała północ Djerholmu. Nina nie miała pojęcia, skąd się wzięła, czy była naturalnym zjawiskiem, czy dziełem jakiegoś zbuntowanego agenta Hringsy, słyszała jednak plotki o tym, że to zemsta Bezgwiezdnego Świętego za prześladowania religijne i aresztowania dokonywane przez ludzi Bruma.
Z początku wątpiła, czy ich cuda cokolwiek zmienią; bała się, że wszelkie ich wysiłki zostaną zlekceważone jak dziecinne żarciki i do niczego nie doprowadzą. Tymczasem fakt, że Brum angażował coraz większe siły i środki w próbę wyrugowania kultu świętych, wskrzesił w niej utraconą nadzieję.
Komendant wrócił do nich ciężkim krokiem, z twarzą wykrzywioną w grymasie gniewu. Trudno go było poważnie traktować, kiedy wyglądał jak zmokła kura, której w dodatku w każdej chwili może wyskoczyć z buta zabłąkana ryba. Mimo to Nina spuściła głowę i przybrała obojętny wyraz twarzy. Brum był w tej chwili niebezpieczny jak gotowa do detonacji mina; co innego być znienawidzonym, co innego zaś – wyśmiewanym. Ale o to jej właśnie chodziło: żeby Fjerda przestała widzieć w Brumie i jego drüskelle ludzi, których należy się bać, i dostrzegła, kim są naprawdę – zestrachanymi tyranami, którymi należy pogardzać, zamiast się im przypochlebiać.
– Odprowadzę rodzinę do Lodowego Dworu – mruknął do swoich ludzi. – A wy spiszcie nazwiska, wszystkie. Wszystkich aktorów i wszystkich widzów na placu.
– Ale tłum…
Brum zmrużył groźnie oczy.
– Nazwiska – powtórzył z naciskiem. – To mi śmierdzi robotą Hringsy. Jeżeli griszowie są w mojej stolicy, chodzą po moich ulicach, chcę o tym wiedzieć.
Grisza mieszka w twoim domu, pomyślała z satysfakcją Nina.
– Nie szarżuj – ostrzegła ją półgłosem Hanne.
– Za późno.
Wsiedli do przestronnego powozu. Król i królowa podarowali Brumowi jeden z tych nowych, hałaśliwych pojazdów, które nie wymagały zaprzęgania koni, ale Ylva wolała pojazd nieparskający czarnym dymem i nie grożący zepsuciem się na stromym podjeździe do Lodowego Dworu.
– Po co ci to, Jarl? – zagadnęła Ylva, gdy otulił ich komfort aksamitnych siedzeń. – Im ostrzej zareagujecie na te przedstawienia, tym śmielej będą je wystawiali.
Nina spodziewała się, że Brum wybuchnie gniewem, on jednak długo milczał, patrząc przez okno na falujące w dole szare morze. Kiedy w końcu przemówił, jego głos był spokojny i miarowy, a gniew okiełznany.
– Powinienem był nad sobą zapanować – przyznał i wziął żonę za rękę.
Nina zwróciła uwagę, jak silny wpływ miał ten drobny gest na Hanne, dostrzegła w jej oczach przelotny cień wyrzutów sumienia. Jej samej łatwo było nienawidzić Bruma, widzieć w nim wyłącznie złego człowieka, którego należy zniszczyć. Był jednak ojcem Hanne i w takich chwilach jak ta – kiedy był łagodny, rozsądny, sympatyczny – zupełnie nie wyglądał na potwora. Był po prostu człowiekiem, który chce dla swojego kraju jak najlepiej.
– Problem nie ogranicza się jednak do burdy na targowisku – podjął znużonym głosem. – Jeżeli ludzie zaczną postrzegać naszych wrogów jako świętych…
– Mamy przecież fjerdańskich świętych – podsunęła jakby z nadzieją Hanne.
– Ale oni nie są griszami.
Nina ugryzła się w język. Może są, może nie są. Sënj Egmond, wielki architekt, miał się ponoć modlić do Djela, by ten wzmocnił fundamenty Lodowego Dworu dla ochrony przed sztormem. Istniały jednak także inne legendy, takie, w których modlił się do świętych. Niektórzy wierzyli, że dokonywane przez niego cuda nie miały nic wspólnego z boską interwencją i były efektem działania daru griszów; że Egmond był po prostu utalentowanym fabrykatorem, zdolnym kształtować metal i kamień wedle swej woli.
– Fjerdańscy święci byli prawdziwymi świętymi ludźmi – mówił dalej Brum. – Wybrańcami Djela, nie tamtych… demonów. Ale to nie wszystko. Rozpoznałyście trzecią z tych paradujących po scenie świętych? To była Zoya Nazyalensky, generał Drugiej Armii. W tej kobiecie nie ma nic świętego ani naturalnego.
– Kobieta jest generałem? – zapytała Hanne z miną niewiniątka.
– O ile takie coś można w ogóle nazwać kobietą. Jest uosobieniem wszystkiego co ohydne i odrażające. Griszowie to esencja Ravki. Fjerdanie wyznający tych fałszywych świętych… ślubują lojalność obcemu państwu, i to państwu, z którym za chwilę będziemy w stanie wojny. Dlatego ta nowa religia stanowi poważniejsze zagrożenie niż ewentualna porażka na polu bitwy. Jeżeli stracimy tych ludzi, przegramy, zanim walka w ogóle się rozpocznie.
Pod warunkiem, że zrobię, co do mnie należy, dopowiedziała w duchu Nina.
Musiała liczyć na to, że miłość zwykłych Fjerdan do własnych synów i córek przeważa nad nienawiścią, jaką żywią wobec griszów, i że większość z nich zna kogoś, kto musiał zniknąć: przyjaciel, sąsiadka, może nawet ktoś z rodziny; kobieta, która porzuciła rodzinę i całe dawne życie z obawy przed odkryciem jej mocy; chłopiec porwany nocą z domu, poddany torturom, a następnie zamordowany przez siepaczy drüskelle. Może dzięki jej małym cudom Fjerda zyska coś, wokół czego będzie mogła się zjednoczyć. Może znajdzie powód, by odrzucić nienawiść i strach, które od dawna stanowiły broń w rękach Bruma.
– Obecność Apparata podaje w wątpliwość wszystko, o co walczymy – ciągnął Brum. – Jak mam wyrugować obce wpływy z naszych miast, jeżeli w sercu naszego rządu zasiada heretyk? My wychodzimy na hipokrytów, a on ma szpiegów w każdym kącie.
Ylva się wzdrygnęła.
– Roztacza niepokojącą aurę – powiedziała.
– To wszystko na pokaz. Ta broda, te ciemne szaty… Lubi straszyć kobiety swoimi dziwacznymi oświadczeniami i czajeniem się w najbardziej zaskakujących miejscach, ale w gruncie rzeczy jest zwykłym kraczącym ptaszyskiem. Poza tym potrzebujemy go, jeśli mamy osadzić Demidova na tronie. Poparcie kapłana będzie dla Ravkańczyków bardzo ważne.
– Zalatuje od niego cmentarzem – powiedziała Hanne.
– To tylko kadzidło. – Brum zabębnił palcami o półkę pod oknem. – Trudno powiedzieć, w co naprawdę wierzy. Twierdzi, że król Ravki jest opętany przez demony, a święci namaścili Vadika Demidova na prawowitego władcę kraju.
– Skąd w ogóle wziął się ten Demidov? – zaciekawiła się Nina. – Bardzo chciałabym go poznać.
– Dobrze go pilnujemy, na wypadek gdyby jakiemuś ravkańskiemu zabójcy przyszła ochota go odstrzelić.
Szkoda, pomyślała Nina.
– Naprawdę jest Lancovem? – dopytywała dalej.
– Ma większe prawo do tronu niż ten bękart Nikołaj.
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem i zaczęli wysiadać. Nim stopa Niny zdążyła dotknąć żwiru na ścieżce, żołnierz podbiegł do Bruma i wręczył mu złożony arkusz papieru. Ninie mignęła królewska pieczęć: srebrny wosk i wilk Grimjerów w koronie na głowie.
Brum złamał pieczęć i przeczytał list. Kiedy podniósł wzrok, serce Niny zamarło. Mimo upokorzenia, jakiego doświadczył w porcie, Brum promieniał.
– Już czas – powiedział.
Ylva uśmiechnęła się smutno w odpowiedzi.
– Zatem zostawisz nas. Co wieczór będę czekała z sercem pełnym lęku.
– Bez obaw. – Brum schował list do kieszeni munduru. – Nie mają z nami szans. To nasz czas.
Miał rację. Fjerdanie mieli czołgi. Mieli też jeńców – griszów uzależnionych od parem. Ich zwycięstwo było przesądzone. Zwłaszcza że Ravka została całkiem sama, bez sojuszników.
Powinnam tam być, pomyślała Nina. Tam jest moje miejsce.
– Udaje się pan w daleką podróż? – zapytała.
– Bynajmniej. Milu, nie lękaj się! Aż tak niewiele wiary we mnie pokładasz?
Odpowiedziała wysilonym uśmiechem.
– Skądże. Po prostu obawiam się o pańskie bezpieczeństwo, jak my wszystkie. Czekajcie, wezmę wasze płaszcze, a wy wejdźcie już do środka, ogrzejcie się. Powinniście nacieszyć się każdą wspólną chwilą przed wyjazdem komendanta.
– Jesteś prawdziwym błogosławieństwem, Milu – przyznała z czułością Ylva.
Nina wzięła od niej płaszcz, zabrała także okrycia Hanne i Bruma… i od razu sięgnęła do kieszeni, do której komendant włożył list.
Nadciągała wojna.
Nina musiała powiadomić króla.
3 Nikołaj
Nikołaj próbował uspokoić nerwowego rumaka, poklepując go po zadzie. Stajenny sugerował, że król nie powinien dosiadać wierzchowca imieniem Puenta, ale Nikołaj miał słabość do małej srokatej klaczy z koślawymi uszami. Puenta na pewno nie była najpiękniejszym okazem w królewskich stajniach, potrafiła za to niezmordowanie biec przez wiele mil i była z natury niewzruszona jak kamień. Zazwyczaj, bo akurat w tej chwili nie mogła ustać spokojnie w miejscu, kręciła się, tańczyła na boki i szarpała wodze. Nie podobało jej się to miejsce.
Nikołaj wcale jej się nie dziwił.
– Powiedzcie, że nie widzę tego, co mi się wydaje, że widzę – odezwał się, żywiąc skromną nadzieję w sercu.
– A co ci się wydaje, że widzisz? – spytała Tamar.
– Masowe zniszczenia. Pewną zagładę.
– Nie do końca pewną – zaprotestowała Zoya.
Nikołaj spojrzał na nią z ukosa. Ściągnęła czarne włosy w kucyk i przewiązała granatową wstążką. Było to niezwykle praktyczne rozwiązanie, miało jednak tę wadę, że odczuwał nieustanną pokusę rozwiązania wstążki.
– Czyżbym wyczuwał optymizm u mojego najbardziej pesymistycznego generała?
– Prawdopodobną zagładę – sprecyzowała i delikatnie ściągnęła wodze swojej białej klaczy. Wszystkie konie były niespokojne.
Jutrzenka zakradła się do Yarjenoszu, różowa poświata kładła się na ulicach i dachach. Na pastwiskach pod miastem pasło się stado kuców, które mimo gęstej i długiej zimowej sierści przytupywały z zimna. Cała scena mogłaby być urokliwa – krajobraz jak ze snu, w sam raz dla malarza pracującego na zlecenie bogatego kupca z nadmiarem gotówki i niedostatkiem dobrego smaku – gdyby nie połać martwej popielatej ziemi, plamiąca okolicę jak kleks rozchlapanego atramentu. Porażony plagą obszar ciągnął się od odległych wybiegów na terenie stadniny aż do skrajów miasteczka.
– Dwie mile? – zgadywał Nikołaj, szacując rozmiar zniszczeń.
– Co najmniej – potwierdził Tolya przyglądający się okolicy przez długą lunetę. – Może nawet trzy.
– Dwa razy większy obszar niż pod Balakirevem.
– Jest coraz gorzej – zauważyła Tamar.
– Nie wiadomo – zaoponował Tolya. Podobnie jak siostra, miał na sobie oliwkowobrunatny mundur. Mimo chłodu podwinął rękawy, odsłaniając muskularne ramiona z wytatuowanymi wizerunkami słońca. – To jeszcze nie musi być żadna prawidłowość.
– To Ravka! – prychnęła Tamar. – Tu może być tylko gorzej.
– To jest prawidłowość. – Spojrzenie niebieskich oczu Zoi prześliznęło się po widnokręgu. – Ale czy to jego prawidłowość?
– A w ogóle jest taka możliwość? – spytał Tolya. – Trzymamy go zamkniętego w słonecznej celi, odkąd… powrócił.
Powrócił.
Osobliwie to brzmiało, tak jakby Zmrocz po prostu wrócił z wakacji na Wyspie Tułaczej, gdzie dla rozrywki szkicował ruiny zamków i zajadał się lokalnymi potrawami. Jakby wcale nie został przywrócony do życia w prastarym rytuale zaplanowanym przez krwiożerczą świętą mającą słabość do pszczół.
– Staram się nie lekceważyć naszego znamienitego więźnia – powiedział Nikołaj. – Jeśli zaś chodzi o to, co jest, a co nie jest możliwe…
Prawdę mówiąc, to słowo straciło dla niego wszelki sens. Stanął oko w oko ze świętymi, był świadkiem ich unicestwienia i sam omal nie zginął, a na koniec został opętany przez demona. Dawno nieżyjący człowiek zmartwychwstał na jego oczach. Był też pewien, że w ciele stojącej obok niego kobiety skrywa się duch prastarego smoka. Jeżeli „możliwe” było rzeką, to rzeka ta dawno wystąpiła z brzegów.
– Patrzcie – powiedział Tolya. – Dym.
– I jeźdźcy – dodała Tamar. – Będą kłopoty.
Na obrzeżach miasta, blisko miejsca zaatakowanego przez plagę, Nikołaj dostrzegł grupę konnych. Wiatr niósł ich podniesione głosy.
– Sulijskie wozy – zauważyła oschle Zoya.
Rozległ się strzał.
Spojrzeli po sobie i ruszyli z kopyta na dół, w dolinę.
Dwie grupy ludzi stały naprzeciwko siebie w cieniu olbrzymiego cedru, tuż poza granicą obszaru, na którym plaga pozbawiła ziemię wszelkiego życia. Znajdowali się na skraju sulijskiego obozowiska i było oczywiste, że wozy ustawiono w sposób zapewniający nie tylko wygodę, ale także ochronę. Nigdzie nie było widać dzieci, Sulijczycy przygotowali się na odparcie ataku – może dlatego, że zawsze musieli być na to przygotowani. Stare przepisy ograniczające im możliwość podróżowania i posiadania ziemi zniesiono, zanim ojciec Nikołaja zasiadł na tronie, ale uprzedzeń nie dało się równie łatwo wykreślić z kodeksów. A w ciężkich czasach Sulijczykom zawsze żyło się trudniej. Stojąca przed nimi tłuszcza – nie było na to innego dobrego określenia – była tego najlepszym dowodem.
– Odstąpcie! – zawołał Nikołaj, gdy tylko znaleźli się bliżej, ale tylko dwie osoby odwróciły się na dźwięk jego głosu i spojrzały na nich.
Tolya wysforował się naprzód i pchnął ciężkiego rumaka wprost między dwie zwaśnione grupy.
– W imieniu króla nakazuję wam złożyć broń! – zagrzmiał. Wyglądał jak święty-wojownik, który z kart książki zstąpił na świat.
– Imponujące – przyznał Nikołaj.
– Popisuje się – powiedziała Tamar.
– Nie bądź małostkowa. Kiedy człowiek jest wielki jak dąb, powinien mieć z tego tytułu jakieś przywileje.
Zarówno mieszkańcy miasteczka, jak i Sulijczycy cofnęli się o krok, rozdziawiwszy usta na widok odzianego w mundur olbrzyma z Shu Hanu z potężnymi, wytatuowanymi rękami. Nikołaj rozpoznał Kiryła Mirova, miejscowego gubernatora. Mirov zbił majątek na handlu solonym dorszem i produkcji nowych środków lokomocji gwałtownie wypierających tradycyjne wozy i powozy. Nie wywodził się z arystokracji, był natomiast szalenie ambitny. Chciał być traktowany poważnie jako przywódca, dlatego stale czuł, że ma coś do udowodnienia. Z takimi zawsze są kłopoty.
– Dzień dobry! – zawołał wesoło Nikołaj, w lot chwytając podsuniętą przez Tolyę okazję. – Czyżbyśmy spotkali się wszyscy na wczesnym śniadaniu?
Ludzie z miasteczka zgięli się w głębokich ukłonach. Sulijczycy tego nie zrobili. Nie uznawali królów.
– Wasza Wysokość – odezwał się Mirov, szczupły mężczyzna z obwisłymi policzkami jak z roztopionego wosku. – Nie miałem pojęcia, że Wasza Wysokość jest w pobliżu. Gdybym wiedział, wyjechałbym na spotkanie.
– Co tu się dzieje? – zapytał spokojnie Nikołaj, starając się nie popaść w oskarżycielski ton.
– Zobaczcie, co zrobili z naszymi polami! – wykrzyknął jeden z ludzi Mirova. – I z miastem! Dziesięć domów zniknęło, rozwiały się jak dym! Dwie rodziny przepadły bez śladu, i jeszcze Gavosz, nasz tkacz.
„Rozwiały się jak dym”. Podobne sygnały dochodziły z innych rejonów Ravki: plaga uderzała znikąd, fala cienia zagarniała miasta, ziemie uprawne, porty, a wszystko, czego tknęła, rozpływało się w nicość, znikało jak zdmuchnięty płomień świecy. Zostawiała po sobie pola i lasy całkowicie pozbawione życia. Podobno ludzie nazywali ją „kiłykłavą”, wampirem, mitycznym potworem.
– To nie tłumaczy, dlaczego dobyliście broni – zauważył z niezmąconym spokojem Nikołaj. – Wydarzyło się coś strasznego, ale Sulijczycy nie są temu winni.
– Ich obóz pozostał nietknięty – zauważył Mirov. Nikołajowi nie podobała się miarowa kadencja jego głosu: co innego próbować uspokoić warczącego psa, a co innego negocjować z człowiekiem, który się okopał na umocnionej pozycji. – To… to coś, ta potworność nadciągnęła dosłownie kilka dni po tym, jak zjawili się na naszej ziemi.
– Na waszej ziemi? – powtórzył Sulijczyk stojący w samym środku swojej grupy. – Sulijczycy zamieszkiwali wszystkie krainy po tej stronie Morza Prawdziwego w czasach, gdy nie miały one jeszcze nazw!
– I co tu zbudowaliście? – zapytał rzeźnik w brudnym fartuchu. – Nic. To są nasze domy, nasze sklepy i warsztaty, nasze pastwiska i nasze stada.
– Oni są przeklęci – dodał Mirov takim tonem, jakby stwierdzał jakiś oczywisty fakt, na przykład podawał sumaryczną wielkość zeszłorocznych opadów albo cenę pszenicy. – Każdy to wie.
– Nie cierpię, kiedy nie dopuszcza się mnie do sekretów, ale nigdy nie słyszałem o takiej klątwie – przyznał Nikołaj. – Poza tym taka sama katastrofa wydarzyła się także w innych miejscach. To zjawisko naturalne; jeden z moich materialników już je analizuje i wkrótce znajdzie remedium.
Efektowny zlepek kłamstw podlany optymizmem. Cóż, odrobina przesady jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Bezprawnie wkroczyli na ziemie hrabiego Nereńskiego!
– Jestem królem Ravki – odparł Nikołaj z całym monarszym majestatem Lancovów. – To z mojej łaski hrabia zarządza tymi ziemiami. Oświadczam, że ci ludzie są tu mile widziani i znajdują się pod moją ochroną.
– Powiedział król-bękart – burknął rzeźnik.
Zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Zoya zacisnęła pięści. Grzmot przetoczył się nad polami.
Nikołaj podniósł dłoń w pojednawczym geście. Tej wojny nie mogli wygrać siłą.
– Zechciałbyś powtórzyć? – poprosił.
Rzeźnik spochmurniał i poczerwieniał. Wyglądał, jakby mógł lada chwila umrzeć na serce, chyba że wcześniej zabije go własna głupota.
– Powiedziałem, że jesteś bękartem niegodnym dosiadać tego fikuśnego konika.
– Słyszałaś, Puenta? Nazwał cię „fikuśnym konikiem”. – Nikołaj ponownie spojrzał na rzeźnika. – Mówisz, że jestem bękartem. Dlaczego? Powtarzasz po naszych wrogach?
Niepewny szmer w tłumie. Szuranie stóp. Ale nikt się nie odezwał.
To dobrze, pomyślał Nikołaj.
– Czy teraz to Fjerda jest waszym zwierzchnikiem? – Jego głos poniósł się nad tłumem miejscowych i Sulijczyków. – Zamierzacie się uczyć ich języka? Pokłonić się przed ich królem i królową z prawego łoża, kiedy ich czołgi przekroczą granice Ravki?
– Nie! – zawołał Mirov i splunął na ziemię. – Nigdy!
Jeden załatwiony.
– To Fjerdanie nabili waszą broń kłamstwami o moim pochodzeniu. Mają nadzieję, że zwrócicie się przeciwko mnie, przeciwko swoim krajanom, którzy strzegą w tej chwili naszych granic, gotowi bronić ich za wszelką cenę. Mają nadzieję, że wyręczycie ich w krwawym wojennym dziele.
Oczywiście kłamał, ale królowie robią to, co chcą, a bękarty to, co muszą.
– Nie jestem zdrajcą – warknął rzeźnik.
– A mówiłeś jak zdrajca – wytknął mu Mirov.
Rzeźnik wypiął pierś.
– Walczyłem w osiemnastym pułku. Mój syn też się zaciągnie.
– Założę się, że pogoniłeś kota paru Fjerdanom, co? – spytał Nikołaj.
– A pewnie, że pogoniłem! – przytaknął rzeźnik.
Ale mężczyzna stojący za nim nie był zachwycony.
– Nie chcę, żeby moje dzieci walczyły w kolejnej wojnie – powiedział. – Niech wiedźmy idą w pierwszym szeregu.
Przywołany przez Zoyę piorun rozdarł z trzaskiem powietrze.
– Griszowie poprowadzą natarcie – odparła. – A ja pierwsza przyjmę kulę, jeśli będzie trzeba.
Ludzie Mirova cofnęli się przed nią.
– Powinienem ci podziękować. – Nikołaj się uśmiechnął. – Kiedy Zoya postanawia zostać bohaterką, potrafi być przerażająca, czyż nie?
– Jeszcze jak! – zakwilił rzeźnik.
– Zginęli ludzie – nie ustępował Mirov, walcząc o zachowanie resztek autorytetu. – Ktoś musi odpowiedzieć…
– A kto odpowiada za susze? – Głos Zoi przeciął powietrze jak dobrze naostrzony miecz. – Trzęsienia ziemi? Huragany? Czy tym właśnie jesteśmy? Istotami, które lamentują przy pierwszych zapowiedziach problemów? Czy może jednak jesteśmy Ravkańczykami: pragmatycznymi, nowoczesnymi, niebędącymi już więźniami starych przesądów?
Nie wszyscy miastowi byli zachwyceni, ale niektórzy dali się skutecznie zganić. W innym życiu Zoya byłaby straszliwą gubernatorką: prosta jak trzcina, z wiecznie skwaszoną miną, zdolna doprowadzić każdego mężczyznę do posikania się ze strachu. Jedna Sulijka przyglądała się jej jednak podejrzliwie, a Zoya – na którą zawsze można było liczyć, że na zuchwałe spojrzenie odpowie wzrokiem zdolnym spopielać lasy – albo niczego nie zauważyła, albo celowo ją ignorowała.
– Khaj pa ve – powiedziała kobieta. – Khaj pa ve.
Nikołaj był zaintrygowany, ale chwilowo miał na głowie pilniejsze sprawy.
– Wiem, że to wątła pociecha, ale powinniśmy porozmawiać o tym, jaką rekompensatę może wam zapewnić korona za utracone domy i ziemię. Osobiście…
– Porozmawiam z gubernatorem – weszła mu w słowo Zoya.
Nikołaj zamierzał sam rozmówić się z Mirovem, który – przewrażliwiony na punkcie swojego statusu – mógł być podatny na uroki monarchii, ale Zoya już pchnęła klacz w stronę gubernatora.
– Bądź czarująca – rzucił za nią półgłosem.
Posłała mu serdeczny uśmiech i mrugnęła porozumiewawczo.
– Będę.
– To było bardzo przekonujące.
Natychmiast spoważniała.
– Od lat jestem zmuszona patrzeć, jak podlizujesz się wszystkim w Ravce. Nauczyłam się paru sztuczek.
– Nikomu się nie podlizuję.
– Owszem, zdarza ci się – wtrącił Tolya.
– Może i tak – zgodził się Nikołaj. – Ale jestem w tym przeuroczy.
Patrzył, jak Zoya zsuwa się z końskiego grzbietu, bierze Mirova pod ramię i odprowadza na stronę. Niewiele brakowało, żeby gubernatorowi dosłownie opadła szczęka – częsty skutek uboczny urody Zoi i otaczającej ją morderczej aury. Może jednak istniały dla niego rzeczy bardziej odurzające od statusu.
Zoya jednak nie zamierzała wcale wykorzystywać swojej przewagi nad gubernatorem. Zoya uciekała. Nie miała ochoty na konfrontację z tamtą Sulijką, a to już było zupełnie nie w jej stylu. W każdym razie kiedyś byłoby nie w jej stylu, bo od czasu bitwy w Fałdzie, odkąd straciła Jurisa, Zoya się zmieniła. Nikołaj miał wrażenie, że ogląda ją z pewnej odległości, jakby odsunęła się o krok od wszystkich i wszystkiego – a przy tym pozostała tą samą kobietą co zawsze, jej pancerz był na swoim miejscu, a ona szła przez świat z precyzją i gracją, nie tracąc czasu na litość.
Nikołaj zwrócił się do Sulijczyków:
– Lepiej by było, gdybyście przed zmierzchem stąd odjechali. Dla własnego bezpieczeństwa.
Ich przywódca cały się najeżył.
– Czymkolwiek jest to okropieństwo, nie mieliśmy z nim nic wspólnego.
– Wiem, ale po zapadnięciu nocy zdrowy rozsądek może się okazać niewystarczający.
– Czy tak właśnie wygląda opieka ze strony króla Ravki? Ogranicza się do polecenia, żebyśmy czmychnęli w mrok?
– To nie polecenie, tylko dobra rada. Mógłbym wystawić zbrojne straże wokół waszego obozu, ale przypuszczam, że nie bylibyście tym zachwyceni.
– Słusznie przypuszczasz.
Nikołaj nie chciał jednak zostawiać Sulijczyków na pastwę losu.
– Jeśli chcecie, mogę zawiadomić hrabinę Grecynę, udostępni wam swoje pola.
– Przyjmie Sulijczyków na swojej ziemi?
– Jeżeli odmówi, nie dostanie ani jednej z nowych młockarni, które rozprowadzamy wśród farmerów.
– Król posługuje się nie tylko bronią, ale i szantażem.
– Król rządzi ludźmi, nie świętymi. Czasem modlitwa to za mało.
Sulijczyk parsknął śmiechem.
– Pełna zgoda.
– Co takiego powiedziałaś do generał Nazyalensky? – zapytał Nikołaj stojącą obok przywódcy kobietę. Silił się na poufały ton.
– Nazyalensky – powtórzyła i się roześmiała.
Nikołaj uniósł brwi.
– Właśnie. Co jej powiedziałaś?
– Yej menina enu jebra zheji, yepa Korol Rezni.
Sulijczyk też się roześmiał.
– Mówi, że jej słowa były przeznaczone dla pani generał, nie dla ciebie, Królu…
– Ten fragment zrozumiałem – uciął Nikołaj.
Korol Rezni. Król z bliznami. Spośród licznych przydomków, jakimi go obdarzano, ten z pewnością nie był najgorszy, ale na dźwięk tych słów demon w nim drgnął.
Spokojnie. Zawarliśmy przecież umowę, prawda?
Tyle że demon nie był wielkim zwolennikiem logiki.
Następną godzinę Nikołaj i Tamar poświęcili na rozmowy z tymi spośród Sulijczyków, którzy mieli coś do powiedzenia na temat plagi. Następnie spotkali się z Tolyą i Zoyą.
– I co? – zapytał Nikołaj, gdy wracali konno na szczyt wzgórza.
– To samo co w Balakirevie – odparł Tolya. – Plama cienia przewalająca się nad ziemią jak zbyt szybko nadciągający zmierzch. Wszystko, czego cień dotknie, pada ofiarą plagi: żywy inwentarz, budynki, nawet ludzie rozpływają się w dym. Zostaje po nich tylko jałowa ziemia.
– Zaledwie wczoraj przechodzili tędy pielgrzymi – powiedziała Zoya. – Wyznawcy Bezgwiezdnego. Twierdzą, że to kara za panowanie niewiernego króla.
– To nieuczciwe – sprzeciwił się Nikołaj. – Mam w sobie mnóstwo wiary.
– W co? – Tolya uniósł brew.
– W solidną inżynierię i jeszcze lepszą whisky. Czy Mirov i jego kumple przełamali się z pielgrzymami chlebem i dali posłuch ich zdradzieckim słowom?
– Nie – odparła z niejaką satysfakcją Zoya. – Dostatecznie wielu z nich pamięta wojnę i zniszczenie Novokribirska przez Zmrocza. Przepędzili tych fanatyków w czerni na cztery wiatry.
– Nie ma to jak yarjenoska tłuszcza… A co ci powiedziała ta kobieta?
– Nie mam pojęcia – odparła Zoya. – Nie znam sulijskiego.
Tamar zerknęła na nią podejrzliwie.
– Sprawiałaś wrażenie, jakbyś ją zrozumiała. I jakbyś czym prędzej chciała zejść jej z oczu.
Czyli nie tylko Nikołaj to zauważył.
– Nie żartuj – zbyła ją Zoya. – Miałam robotę do wykonania.
Tolya skinął głową na Nikołaja.
– Sulijczycy chyba za tobą nie przepadają, co?
– Raczej nie mają powodu, żeby mnie lubić – przyznał Nikołaj. – Nie powinni żyć w naszym państwie w ustawicznym strachu. Za mało zrobiłem dla zapewnienia im bezpieczeństwa.
Kolejna z jego licznych porażek. Odkąd zasiadł na tronie, prowadził wojnę na zbyt wielu frontach jednocześnie: Zmrocz, Fjerdanie, Shu Han, jurda parem i jeszcze ten przeklęty demon w jego głowie.
– Wszyscy żyjemy w strachu – zauważyła Zoya i ponagliła konia do galopu.
– Cóż, jest to jakiś sposób na zmianę tematu – przyznał Tolya.
Pośpieszyli za nią, a gdy wjechali na grzbiet wzgórza, Tamar odwróciła się i spojrzała na wielką ranę pozostawioną przez plagę na polach.
– W jednej kwestii Bezgwiezdni mają rację: to ma jakiś związek ze Zmroczem.
– Też się tego obawiam – przyznał Nikołaj. – Wszyscy widzieliśmy piasek w Fałdzie: jest szary i martwy, dokładnie tak samo, jak obszary porażone plagą. Myślałem, że po zapadnięciu się Fałdy Cienia i rozproszeniu ciemności skrywana przez nie wcześniej ziemia zdoła się sama uzdrowić.
– Ale tam nic nie urosło – powiedział Tolya. – To ziemia przeklęta.
Tym razem Nikołaj nie potrafił zbyć tych słów jak uczyniłby w przypadku zwyczajnego przesądu. W dolinie Tula znajdowały się najświętsze ravkańskie ziemie, na których Sankt Feliks miał uprawiać swój sad – albo las cierniowy, w zależności od tego, w którą wersję legendy człowiek wolał wierzyć. Tam również pierwszy raz odbyło się obisbaya, rytuał mający oddzielić bestię od człowieka. Jednakże Zmrocz splugawił to wszystko. Podjęte przez niego próby tworzenia własnych amplifikatorów i wykorzystanie do tego merzosti skalały jego moc i przemieniły Tulę w mroczną krainę, w której roiło się od potworów. Czasem Nikołaj powątpiewał, czy kiedykolwiek zdołają się na dobre pozbyć spuścizny Zmrocza.
Najpierw musisz zmierzyć się z faktem, że sam nie jesteś bez winy, pomyślał.
Najwyższa pora przyznać przed samym sobą, jakie jest prawdziwe znaczenie plagi.
– Nie ma innego wytłumaczenia – powiedział. – Fałda się rozszerza. Z naszej winy.
– Tego nie wiecie… – zaczęła Tamar.
– Wiemy – ucięła lodowatym tonem Zoya.
Nikołaj przypomniał sobie trzęsienia ziemi odczuwalne w całej Ravce i poza jej granicami, kiedy rozpękły się granice Fałdy. Elizaveta została pokonana. Troje świętych, griszów obdarzonych nieskończoną mocą, zginęło gwałtowną śmiercią. Nikołaj usiłował przetrwać obisbaya i pozbyć się swojego demona. Bez powodzenia: moc Zmrocza przetrwała w nim, a teraz i sam Zmrocz znów kroczył po świecie. To musiało mieć swoje konsekwencje.
– Pobierzemy próbki gleby, ale i bez tego wiemy, co tu się dzieje – powiedział.
– Świetnie – zgodziła się Tamar. – To wasza wina. Jak możemy to powstrzymać?
– Musimy zabić Zmrocza – odparła Zoya.
Tolya przewrócił oczami.
– To twoja odpowiedź na każde pytanie.
Zoya wzruszyła ramionami.
– Skąd mamy wiedzieć, dopóki nie spróbujemy?
– A co z demonem uwięzionym w ciele króla? – spytała Tamar.
– To detal. – Zoya zmarszczyła brwi.
– Moglibyśmy jeszcze raz spróbować obisbaya – podsunął Tolya. – Odkryłem nowy tekst, w którym…
– Ostatnim razem omal przy tym nie zginął! – warknęła Zoya.
– To detal – odparł Nikołaj. – Musimy rozważyć tę możliwość.
– Po ślubie – powiedziała Zoya.
– Owszem – przytaknął Nikołaj, próbując wykrzesać w sobie choć odrobinę entuzjazmu. – Po ślubie.
Zoya zapatrzyła się na horyzont.
– Proszę cię, powiedz, że poczyniłeś jakieś postępy z księżniczką Ehri.
– Wyobrażanie sobie, że znów przebijam sobie cierniem serce, przychodzi mi z większą łatwością niż uwodzenie księżniczki.
– Z pewnością wymaga większej finezji – zgodziła się z nim. – A tej ci nie brakuje.
– To nie do końca brzmi jak komplement…
– Bo nim nie jest. Masz więcej uroku osobistego niż rozumu. Jest to wprawdzie irytujące, ale w delikatnej materii dyplomatycznej powinno być zaletą.
– Prawdę mówiąc, prawie nie miałem okazji z nią porozmawiać – przyznał.
Zamierzał zaprosić Ehri na ucztę w dniu świętych, ale jakoś się nie złożyło. Zdawał sobie sprawę, że naprawdę powinien z nią porozmawiać. Ba, musiał to zrobić, jeśli chciał mieć jakąkolwiek nadzieję na realizację swoich planów. Jednakże od tamtej fatalnej nocy, kiedy zginął Isaak, a kobieta, którą wszyscy brali za Ehri, okazała się zabójczynią, unikał towarzystwa księżniczki: prawdziwa Ehri została zamknięta w odosobnieniu, w luksusowych apartamentach w praktyce stanowiących więzienie. Jej gwardzistki z Tavgharadu trzymano w najprzytulniejszej części lochów, pod dawną stajnią, zabójczyni zaś – dziewczyna, która pchnęła Izaaka nożem w serce, myśląc, że zabija króla – trafiła pod klucz i w dalszym ciągu lizała rany. Jeśli zaś chodzi o innego więźnia Nikołaja… No, ten miał naprawdę wyjątkową pojedynczą celę.
– Ehri mięknie, ale jest uparta – dodał.
– To pożądana cecha u królowej – zauważyła Zoya.
– Tak myślisz?
Obserwował jej twarz, nie mógł się powstrzymać. Zerknęła w jego stronę tak szybko, że prawie mógłby to złożyć na karb swojej wyobraźni: błysk błękitu, jak niebo, które mignęło wśród gałęzi drzew. Znaczenie tego spojrzenia? Coś. Albo nic. Łatwiej byłoby wyczytać przyszłość z chmur.
Przytrzymując wodze jedną ręką, Zoya poprawiła rękawiczki.
– Za niespełna miesiąc przyjedzie królowa Makhi i będzie oczekiwała niezapomnianej ceremonii – przypomniała. – Jeżeli niedoszła panna młoda nie zechce współpracować, wyszykujesz sobie poważny incydent dyplomatyczny.
– Incydent i tak może mu się przytrafić – zauważyła Tamar.
– To prawda, ale jeśli nie dojdzie do ślubu, nie będzie się musiał martwić Fjerdanami, Shu Hanem ani Fałdą.
– Naprawdę? – zdziwił się Nikołaj.
– Naprawdę. Bo wtedy Genya cię zamorduje. Masz pojęcie, ile wysiłku włożyła w planowanie tej fety?
Nikołaj westchnął.
– Będzie ślub. Zamówiłem już garnitur.
– Garnitur! – Zoya wzniosła oczy ku niebu. – Eleganckie wdzianko na własny pogrzeb. Porozmawiaj z Ehri. Oczaruj ją.
Miała rację – i to właśnie najbardziej drażniło Nikołaja.
W pierwszej chwili ucieszył się na widok jeźdźca zbliżającego się od strony obozowiska, potem jednak powaga malująca się na twarzy przybysza zmroziła mu serce. Posłańcy niosący dobre wieści nigdy się tak nie śpieszą.
– O co chodzi? – zapytał, gdy jeździec do nich dołączył.
– Przybył latacz z Os Alty, Wasza Wysokość – wysapał zziajany posłaniec. – Wiadomość od Termita.
I podał królowi zapieczętowany list.
Kątem oka Nikołaj dostrzegł, jak Zoya pochyla się w siodle; najchętniej wyrwałaby mu list z ręki. „Termit” był pseudonimem operacyjnym Niny Zenik.
Przebiegł list wzrokiem. Miał nadzieję, że będą mieli więcej czasu, ale dzięki Ninie zyskali przynajmniej uczciwą szansę, żeby powalczyć.
– Musimy wracać do obozu – zwrócił się do posłańca. – Jedź przodem i każ przygotować dwa latacze.
Goniec zniknął w tumanie kurzu.
– Zaczęło się, prawda? – spytała Zoya.
– Fjerda ruszyła. Tamar, będziesz musiała zawiadomić Davida i naszych fabrykatorów. Ja wyślę latacz do naszych ludzi na zachodzie.
– Pociski nie są jeszcze gotowe – przypomniała Tamar.
– Wiem, ale Fjerdanie nie będą czekać. – Nikołaj odwrócił się do Zoi. – Hiram Schenck jest w Os Kervo. Wiesz, co robić. To nasza jedyna szansa, żeby załatwić tę sprawę, jak należy.
– Jesteśmy przygotowani? – zapytał Tolya.
– W żadnym razie, ale i tak damy im popalić – odpowiedziała mu siostra.
Drzemiący w Nikołaju demon podniósł łeb, wyraźnie ożywiony tą myślą. Wojna przypominała ogień: niespodziewana, żarłoczna i najłatwiejsza do powstrzymania, zanim rozhula się na dobre. Nikołaj był gotów zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby ograniczyć pożogę. Bał się o siebie i swój kraj, byłby głupcem, gdyby nie odczuwał strachu, ale jakaś jego cząstka – może korsarz, może demon, a może książę, który pazurami wyszarpał sobie drogę do tronu – nie mogła się doczekać bitwy.
– Wyobraźcie sobie, że wydajecie przyjęcie – powiedział i szarpnął wodze, zmuszając klacz do ruchu. – Teraz będzie tak samo: kiedy przyjdą goście, okaże się, kto jest waszym prawdziwym przyjacielem.
4 Nina
Hanne stanęła przy łóżku Niny i obudziła ją potrząśnięciem za ramię. Serce Niny waliło jak młotem, pościel była mokra od potu. Mówiła przez sen? Śniła o lodzie i o wilku Matthiasa: Trassel jadł jej z ręki, ale kiedy przyjrzała mu się uważnie, stwierdziła, że śnieżnobiały pysk ma czerwony od krwi. Pożywiał się mięsem trupa.
– Ktoś przyszedł – powiedziała Hanne. – Ktoś z klasztoru.
Nina usiadła. Nocne powietrze chłodziło jej spocone ciało. Oprzytomniała w okamgnieniu i w tej chwili gwałtowne bicie serca nie miało już nic wspólnego z rozpływającym się snem. Hanne uczyła się w klasztorze w Gäfvalle, gdzie do spółki z Niną odkryły potworny plan Bruma, w który zaangażowane były Źródlane Panny i pobliska placówka wojskowa. Hanne z Niną zdołały pokrzyżować plany komendanta i uratować griszów, a Nina bez żalu skazała Źródlaną Matkę na śmierć.
– Kto taki? – spytała szeptem.
Zakutała się po szyję w wełniany szlafrok i mocno się nim otuliła. Włożyła kapcie, ale i tak cieszyła się, że komnaty na Białej Wyspie mają podgrzewane posadzki.
– Nie wiem. Matka kazała wezwać nas obie.
– Słodki Djelu… Nie marzniesz? Włóż coś na siebie.
Hanne była w samej bawełnianej koszuli nocnej. Jej krótko przycięte rudawe włosy lśniły w blasku trzymanej przez nią lampy naftowej.
– Jestem tak przerażona, że nie czuję zimna.
Razem zaczęły buszować w niewielkiej garderobie łączącej zajmowany przez Ninę pokoik z większą sypialnią Hanne.
Fort w Gäfvalle został zniszczony w wybuchu zorganizowanym przez ekipę Niny. Korzystając z zamieszania, jakie wtedy zapanowało, Hanne i Nina zdołały się wykpić z całej sprawy, udając niewiniątka. Jarl Brum nie miał pojęcia ani o prawdziwej tożsamości Niny, ani o tym, że to ona była odpowiedzialna za zniszczenie jego laboratorium i programu tortur. Powitał w swoim domu Milę Jandersdat ze świadomością – całkiem słuszną – że pomogła jego córce ocalić mu życie. Oczywiście nie zdawał sobie sprawy, że gdyby to od niej zależało, wykończyłaby go raz na zawsze.
Od tamtej pory żyły w przekonaniu, że wszystko to uszło im na sucho. Może się myliły; może kiedy kurz opadł, ktoś z klasztoru odkrył i poskładał w całość elementy ich podstępu; może Źródlane Panny znalazły wykradziony przez Hanne mundur drüskelle; może ktoś je widział, jak wywlekały z wozu nieprzytomnego Jarla Bruma.
– Masz.
Nina przytrzymała Hanne szlafrok, żeby ta mogła się ubrać. Na fjerdańską modłę uszyto go z gładkiej szarej wełny, ale podbito obficie gęstym futrem, tak jakby wszelkie oznaki wygody i luksusu należało starannie ukrywać.
– Co robimy? – spytała Hanne. Cała się trzęsła.
Nina okręciła ją w miejscu i przewiązała szarfą.
– Nic – odparła. – Niech inni mówią.
– Nie musisz udawać mojej służącej – przypomniała jej Hanne. – Nie, kiedy jesteśmy same.
– Nie przeszkadza mi to. – Nina skoncentrowała się na zawiązaniu szarfy w ozdobną kokardę; nie chciała patrzeć w oczy Hanne, które w tym świetle lśniły jak płynna miedź. – Udamy cnotliwe niewiniątka, wysondujemy, co wiedzą, i wszystkiemu zaprzeczymy. A gdyby przyszło co do czego, to byłam okrutnym szpiegiem, który omotał cię swoją siecią.
– Nie powinnaś tyle czytać, naprawdę.
– A może to ty powinnaś czytać więcej? Masz lodowate ręce.
– Jestem przemarznięta.