Rządy wilków. Dylogia Król z bliznami. Tom 2 - Leigh Bardugo - ebook

Rządy wilków. Dylogia Król z bliznami. Tom 2 ebook

Leigh Bardugo

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wilki krążą. Młodemu królowi przyjdzie zmierzyć się z największym z dotychczasowych wyzwań w ekscytującym zakończeniu dylogii Król z bliznami.

Król-demon. Potężna fjerdańska armia szykuje się do najazdu. Nikołaj Lancov będzie musiał wykorzystać całą swoją pomysłowość, urok osobisty, a nawet drzemiącego w nim potwora, żeby wygrać tę wojnę. Na horyzoncie majaczy jednak mroczne zagrożenie, do którego przezwyciężenia nie wystarczą niezwykłe talenty młodego króla.

Burzowa wiedźma. Zoya Nazyalensky zbyt wiele straciła na wojnie. Patrzyła, jak jej mistrz umiera, a najgorszy wróg powstaje z martwych. Nie zamierza grzebać kolejnych przyjaciół. Poczucie obowiązku każe jej wykorzystać posiadaną moc i stać się bronią, której potrzebuje jej ojczyzna. Bez względu na wszystko.

Żałobna królowa. Nina Zenik – działająca incognito w fjerdańskiej stolicy – prowadzi własną wojnę z Fjerdą, w której codziennie grozi jej zdemaskowanie i śmierć. Rozpierająca ją żądza zemsty może zniweczyć szansę jej kraju na odzyskanie wolności, a jej samej odebrać możliwość uleczenia pogrążonego w żałobie serca.

Król. Generał. Szpieg. Razem muszą znaleźć sposób na to, by z ciemności wykuć nową przeszłość. Inaczej ich kraj upadnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 676

Oceny
4,5 (947 ocen)
619
235
73
16
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
meredith85

Dobrze spędzony czas

Ogólnie książka mnie nie rozczarowała, większość wątków jest domknięta, ale to, co się stało z niektórymi postaciami pominę milczeniem. Najbardziej podobało mi się ostatnie zdanie i mam nadzieję, że zapowiada ono kolejną część.
50
Altru99

Z braku laku…

Okropne rozczarowanie. Uwielbiam trylogię grisza i naprawdę ciężko się czytało tę powieść, bo autorka była niesamowicie niekonsekwentna i zaprzeczała samej sobie, niszcząc przy okazji charaktery postaci, które pokochałam. Przykład? Griszowie nie uprawiają magii to Mała Nauka, a nie magiczne sztuczki. A na koniec wpieprza Zoyę, która zamieniła się w smoka, no litości...
73
JuKa004

Nie oderwiesz się od lektury

Z niecierpliwością czekam na dalszą historię Zoi i Nikołaja =)
30
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie doskonała kontynuacja serii.
30
ktreder

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Bardugo stworzyła cały oryginalny świąt fantazy, co samo w sobie jest niezwykłe i wydawałoby się, niemożliwe po tylu bardziej i mniej udanych kreacjach. Ponadto ma piękną prozę i dar opisu wbijający czytelnika często w niezwykłe emocje. Do tego wartka akcja i nieoczekiwane zwroty akcji. Nie mogłem się oderwać, zarwałem noce i w wielu miejscach miałem wilgotne oczy. W równie wielu się smialem. Cały cykl ze. Świata Gruszów po prostu trzeba przeczytać!
10

Popularność




Mapa

Król-demon

1. Kró­lowa Makhi

1 Kró­lowa Makhi

Kró­lowa Makhi Kir-Taban, Zro­dzona z Nie­bios, pocho­dziła z dłu­giej linii kró­lo­wych.

I wszyst­kie one były głu­pie, pomy­ślała. Serce zabiło jej żywiej, gdy czy­tała trzy­mane w dłoni zapro­sze­nie. Gdyby nie ich głu­pota, nie była­bym dzi­siaj w takich tara­pa­tach.

Po jej twa­rzy nie było znać zło­ści. Na policz­kach nie poja­wiły się rumieńce. Była kró­lową i zacho­wy­wała się sto­sow­nie do zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska: plecy pro­ste, poza ide­alna, nie­wzru­szony wyraz twa­rzy. Palce jej nie zadrżały, cho­ciaż każdy mię­sień w ciele aż się rwał, żeby zetrzeć list na proch.

Król Niko­łaj Lan­cov, Wielki Książę Udovy, Naj­wyż­szy Władca Wiel­kiej Ravki, oraz Księż­niczka Ehri Kir-Taban, Córka Nie­bios, Naj­wznio­ślej­sza Potom­kini rodu Taban, mają zaszczyt zapro­sić Kró­lową Makhi Kir-Taban na cere­mo­nię zaślu­bin, która odbę­dzie się w kaplicy kró­lew­skiej w Os Alcie.

Do ślubu został mie­siąc. Dość czasu, żeby służba Makhi zdą­żyła spa­ko­wać sto­sowne suk­nie i klej­noty, zebrać wierny orszak i przy­szy­ko­wać oddział Tavgha­radu – eli­tar­nej gwar­dii ochra­nia­ją­cej kró­lew­ską rodzinę od cza­sów, gdy pierw­sza Taban zasia­dła na tro­nie. Dość czasu, by dotrzeć na miej­sce – czy to drogą lądową, czy też na pokła­dzie nowego luk­su­so­wego statku powietrz­nego, który nie­dawno zbu­do­wali jej inży­nie­ro­wie.

Dość czasu, by sprytna kró­lowa zdą­żyła wsz­cząć wojnę.

Na razie jed­nak musiała grać swoją rolę na uży­tek mini­strów zebra­nych przed nią w sali rady. Jej matka zmarła zale­d­wie przed mie­sią­cem. Korona mogła wró­cić na skro­nie babki Makhi, ale Leyti Kir-Taban dobie­gała osiem­dzie­siątki i miała ser­decz­nie dość rzą­dze­nia pań­stwem; zamie­rzała prze­nieść się na wieś, zmie­niać zabój­czo przy­stoj­nych kochan­ków jak ręka­wiczki i sku­pić się na hodo­wa­niu uko­cha­nych róż, dała więc Makhi swoje bło­go­sła­wień­stwo i wyco­fała się z życia publicz­nego. Makhi została koro­no­wana dosłow­nie parę dni po śmierci matki – pano­wała więc od nie­dawna, zamie­rzała jed­nak dopil­no­wać, by jej pano­wa­nie trwało jak naj­dłu­żej, a pod­dani żyli spo­koj­nie i dostat­nio. Do tego potrze­bo­wała popar­cia lojal­nych mini­strów, któ­rzy w tej chwili wpa­try­wali się w nią jak w obra­zek. Na ich twa­rzach malo­wało się wycze­ki­wa­nie.

– Nie ma żad­nej oso­bi­stej wia­do­mo­ści od Ehri – zauwa­żyła, roz­siadł­szy się wygod­nie na tro­nie. Poło­żyła liścik na kola­nach. Zmarsz­czyła brwi. – To nie­po­ko­jące.

– Powin­ni­śmy się rado­wać – zauwa­żył mini­ster Nagh.

Miał na sobie ciem­no­zie­loną urzęd­ni­czą mary­narkę z mosięż­nymi guzi­kami, taką samą, jakie nosili inni mini­stro­wie. W klapę wpiął dwa skrzy­żo­wane klu­cze, sym­bol Shu Hanu. Tłu­mek biu­ro­kra­tów przy­wo­dził na myśl las suro­wych drzew.

– Czyż nie na to wła­śnie liczy­li­śmy? – cią­gnął Nagh. – Mał­żeń­stwo pie­czę­tu­jące sojusz mię­dzy naszymi pań­stwami?

Może wy fak­tycz­nie na to liczy­li­ście, pomy­ślała Makhi. Naj­chęt­niej nie wyściu­bia­li­by­ście nosa zza gór.

– Istot­nie – przy­znała z uśmie­chem. – Po to wła­śnie zary­zy­ko­wa­li­śmy wysła­nie naszej dro­giej księż­niczki Ehri do takiego dzi­kiego kraju. Powinna była jed­nak dołą­czyć odręcz­nie pisany list, dać znać, że wszystko w porządku.

Mini­ster Zihun odkaszl­nęła.

– Wasza Nie­biań­ska Wyso­kość, Ehri może nie być szczę­śliwa… – zaczęła. – Może po pro­stu pogo­dziła się z losem. Ni­gdy nie pra­gnęła życia na świecz­niku, a co dopiero życia z dala od jedy­nego domu, jaki kie­dy­kol­wiek znała.

– Pocho­dzimy z rodu Taban. Pra­gniemy tego, co jest potrzebne kra­jowi.

Mini­ster z sza­cun­kiem pochy­liła głowę.

– Natu­ral­nie, Wasza Wyso­kość. Czy mamy przy­go­to­wać odpo­wiedź?

– Sama się tym zajmę – odparła kró­lowa. – To będzie wyraz sza­cunku. Warto dobrze wejść w ten nowy sojusz.

– Dosko­nale, Wasza Wyso­kość – powie­dział Nagh, jakby Makhi wyko­nała wyjąt­kowo udane dygnię­cie.

Z jakie­goś powodu jego apro­bata roz­draż­niła ją bar­dziej niż ewen­tu­alny sprze­ciw.

Wstała. Posłuszni pro­to­ko­łowi mini­stro­wie zgod­nie zro­bili krok w tył. Makhi zeszła z tronu, gwar­dzistki z Tavgha­radu zajęły miej­sca i ruszyły za nią dłu­gim kory­ta­rzem do kom­nat kró­lew­skich. Jedwabny tren jej sukni wzdy­chał i szem­rał na mar­mu­ro­wej posadzce jak któ­ryś z nie­spo­koj­nych dorad­ców. Dokład­nie znała liczbę kro­ków dzie­lą­cych ją od pry­wat­nych apar­ta­men­tów; prze­mie­rzyła tę drogę mnó­stwo razy w towa­rzy­stwie matki, a wcze­śniej babki. Teraz też odli­czała je wstecz – pięć­dzie­siąt sześć, pięć­dzie­siąt pięć – pró­bu­jąc się uspo­koić i oczy­ścić umysł.

Wyczu­wała za ple­cami obec­ność mini­stra Yer­weia, mimo że ryt­miczny tupot butów Tavgha­radu zagłu­szał szu­ra­nie jego miękko obu­tych stóp. Czuła się jak śle­dzona przez ducha. Gdyby kazała gwar­dzist­kom pode­rżnąć mu gar­dło, zro­bi­łyby to bez waha­nia. A potem, gdy byłaby sądzona za mor­der­stwo – w Shu Hanie nawet kró­lową mógł cze­kać taki los – zgod­nie zezna­wa­łyby prze­ciwko niej.

Dotarł­szy do apar­ta­men­tów, prze­szła pod zło­co­nym łukiem i zna­la­zła się w nie­wiel­kim pokoju gościn­nym wyło­żo­nym jasno­zie­lo­nym mar­mu­rem. Odpra­wiła cze­ka­jącą tu służbę i zwró­ciła się do Tavgha­radu:

– Nie prze­szka­dzaj­cie nam.

Yer­wei prze­szedł za nią przez salo­nik i pokój muzyczny aż do wiel­kiego salonu, w któ­rym nie­gdyś Makhi sia­dy­wała u stóp matki i słu­chała opo­wie­ści o pierw­szych kró­lo­wych z rodu Taban, wojow­nicz­kach, które w towa­rzy­stwie wier­nych oswo­jo­nych soko­łów przy­były z naj­wyż­szych Gór Siku­rzoi, by objąć wła­dzę w Shu Hanie. „Taban yenok-yun”, tak je nazy­wano. „Burza, która nie prze­mi­nęła”. To one zbu­do­wały ten pałac, pozo­sta­jący po dziś dzień dzie­łem sztuki i cudem inży­nie­rii, a teraz, przez tę krótką chwilę, ot, zale­d­wie kilka odmie­rzo­nych kro­ków w trium­fal­nym mar­szu rodu Taban, nale­żał do Makhi.

Weszli do Sali Zło­tego Skrzy­dła i od razu poczuła się lepiej. Prze­sy­cona zło­tym świa­tłem kom­nata roz­brzmie­wała szme­rem pły­ną­cej wody. Ciąg iden­tycz­nych smu­kłych łuków obra­mo­wy­wał naj­pierw taras, a potem także widok na wypie­lę­gno­wane żywo­płoty i bul­go­czące fon­tanny w roz­po­ście­ra­ją­cym się w dole kró­lew­skim ogro­dzie. Jesz­cze dalej roz­cią­gały się śliw­kowe sady Ahm­rat Jen z drze­wami usta­wio­nymi w równe sze­regi jak żoł­nie­rze kar­nych puł­ków. W Ravce zapa­no­wała zima, ale tutaj, w Shu Hanie, bło­go­sła­wio­nej kra­inie, na­dal świe­ciło cie­płe słońce.

Wyszła na taras. Był jed­nym z wielu miejsc, w któ­rych czuła, że może bez­piecz­nie roz­ma­wiać, z dala od wścib­skich oczu i cie­kaw­skich uszu słu­żą­cych i szpie­gów. Na stole z zie­lo­nego szkła wysta­wiono karafki z winem i pół­mi­sek póź­nych fig. W ogro­dzie dostrze­gła sio­strze­nicę, Akeni, bawiącą się z synem jed­nego z ogrod­ni­ków. Makhi już posta­no­wiła, że jeżeli z żad­nym z kró­lew­skich fawo­ry­tów nie uda jej się spło­dzić córki, to wła­śnie Akeni pew­nego dnia odzie­dzi­czy po niej tron. Nie była naj­star­szą z dziew­czy­nek w rodzie Taban, za to z całą pew­no­ścią była wśród nich naj­by­strzej­sza. Wła­ści­wie to dziwne, zwa­żyw­szy że jej matka miała w sobie tyle głębi co pła­ski talerz.

– Cio­ciu Makhi! – zawo­łała z dołu Akeni. – Zna­leź­li­śmy pta­sie gniazdo!

Syn ogrod­nika nie mógł się zwró­cić wprost do kró­lo­wej, nawet na nią nie spoj­rzał. Stał bez słowa obok przy­ja­ciółki, wbi­ja­jąc wzrok w swoje sfa­ty­go­wane san­dałki.

– Tylko nie doty­kaj­cie jajek! – ostrze­gła ich Makhi. – Może­cie popa­trzeć, ale nie doty­kaj­cie.

– Nie dotknę ich. Chcesz kwia­tek?

– Przy­nie­ście mi żółtą śliwkę.

– Ale śliwki są kwa­śne!

– Przy­nie­ście mi śliwkę, a ja opo­wiem wam bajkę.

Makhi odpro­wa­dziła wzro­kiem dzieci, które pognały pod mur oka­la­jący ogród od połu­dnia. Owoce wisiały wysoko na drze­wach; zerwa­nie ich wyma­gało czasu i pomy­sło­wo­ści.

– To dobre dziecko – ode­zwał się Yer­wei. Stał pod jed­nym z łuków za jej ple­cami. – Choć może nieco zbyt ule­głe, żeby być dobrą kró­lową.

Makhi udała, że go nie sły­szy.

– Księż­niczka Ehri żyje – dodał.

Zła­pała karafkę i zrzu­ciła ją z tarasu na dół, gdzie naczy­nie roz­trza­skało się na kamien­nych pły­tach.

Zerwała zasłony z okien i paznok­ciami podarła je na strzępy.

Zato­piła twarz w jedwab­nych podusz­kach i wrza­snęła.

Nie zro­biła żad­nej z tych rze­czy.

Rzu­ciła zapro­sze­nie na stół i zdjęła z głowy masywną koronę, wykutą z czy­stej pla­tyny i wysa­dzaną szma­rag­dami; od jej cię­żaru zawsze bolał ją kark. Odło­żyła ją obok fig i nalała sobie wina. Powinni się tym zająć słu­żący, ale w tej chwili nie miała ochoty ich oglą­dać.

Yer­wei wyśli­znął się na taras i bez pyta­nia poczę­sto­wał się winem.

– Twoja sio­stra nie powinna żyć – powie­dział.

Księż­niczka Ehri Kir-Taban – uko­chana przez lud, uwiel­biana z powo­dów, któ­rych Makhi ni­gdy nie potra­fiła zro­zu­mieć. Nie była mądra, ładna ani inte­re­su­jąca; umiała tylko się mazać i przy­gry­wać na kha­tu­urze, a mimo to wszy­scy ją ubó­stwiali.

Ehri miała zgi­nąć. Co poszło nie tak? Makhi wszystko sta­ran­nie zapla­no­wała, powinni mieć z głowy zarówno króla Niko­łaja, jak i księż­niczkę Ehri, a wina za ich śmierć miała spaść na Fjerdę. Pod pre­tek­stem pomsz­cze­nia śmierci uko­cha­nej sio­stry Makhi zamie­rzała następ­nie wma­sze­ro­wać do pozba­wio­nego króla i steru kraju, zgar­nąć gri­szów, wcie­lić ich do pro­gramu two­rze­nia kher­gu­udów i wyko­rzy­stać Ravkę jako bazę, w któ­rej popro­wa­dzi wojnę z Fjerdą.

Dobrze wybrała swoją agentkę: Mayu Kir-Kaat nale­żała do oso­bi­stego Tavgha­radu księż­niczki Ehri. Młoda i uta­len­to­wana wojow­niczka nie tylko świet­nie wła­dała sza­blą, ale – co waż­niej­sze – była podatna na naci­ski. Jej słu­żący w woj­sku brat-bliź­niak znik­nął bez śladu. Rodzi­nie powie­dziano, że zgi­nął w walce, ale Mayu domy­śliła się prawdy: został wybrany do tego, by stać się kher­gu­udem; przy­jęty do pro­gramu Żela­zne Serce, miał stać się sil­niej­szy i bar­dziej śmier­cio­no­śny, choć zara­zem mniej ludzki. Mayu bła­gała, by go zwol­nić, zanim przej­dzie osta­teczną prze­mianę, i przy­wró­cić do zwy­kłej służby woj­sko­wej.

Kró­lowa Makhi wie­działa, że pro­ce­dura prze­miany w kher­gu­uda – wzmoc­nie­nia kości stalą gri­szów albo przy­twier­dze­nia mecha­nicz­nych skrzy­deł do ple­ców – jest bole­sna. Cho­dziły jed­nak słu­chy, że pro­ces jest bar­dziej zło­żony; że pod­dani mu żoł­nie­rze zostają prze­mie­niani na różne strasz­liwe spo­soby; że pod­czas prze­miany kher­guud traci jakąś klu­czową cząstkę sie­bie, tak jakby ból wypa­lał z niego to, co czy­niło go czło­wie­kiem. Oczy­wi­ście Mayu Kir-Kaat nie chciała, żeby jej brat podzie­lił ten los. Byli bliź­nię­tami, keb­ben; łączyła ich naj­bliż­sza z moż­li­wych więzi. Mayu była gotowa ode­brać życie sobie i kró­lowi, byle tylko oca­lić brata.

Makhi odsta­wiła kie­li­szek i zamiast wina nalała sobie wody. Pod­czas zbli­ża­ją­cych się wyda­rzeń musiała zacho­wać trzeź­wość myśle­nia. Mamka powie­działa jej kie­dyś, że też miała mieć brata–bliź­niaka, ale chłop­czyk przy­szedł na świat mar­twy.

– Pożar­łaś jego siłę – wyszep­tała mamka.

Już wtedy Makhi wie­działa, że pew­nego dnia zosta­nie kró­lową. Co by było, gdyby jej bra­ci­szek uro­dził się żywy? Kim by wtedy była?

Teraz nie miało to żad­nego zna­cze­nia.

Król Ravki żył i miał się dosko­nale. Jej sio­stra rów­nież.

Źle się stało – tyle że kró­lowa nie miała pew­no­ści, jak bar­dzo źle. Czy Niko­łaj Lan­cov wie­dział o spi­sku? Czy Mayu stra­ciła zimną krew i zdra­dziła księż­niczce Ehri praw­dziwy plan? Nie. Nie­moż­liwe. Makhi nie chciała w to wie­rzyć. Więź keb­ben była na to zbyt silna.

– To zapro­sze­nie wygląda jak pułapka.

– Więk­szość mał­żeństw jest pułap­kami.

– Oszczędź mi swo­jego poczu­cia humoru, Yer­weiu. Jeżeli król Niko­łaj wie…

– Może cokol­wiek udo­wod­nić?

– Ehri może być cał­kiem roz­mowna. Wiele zależy od tego, co ona wie.

– Twoja sio­stra to łagodna dusza. Nie uwie­rzy­łaby, że jesteś zdolna do takiego pod­stępu, a już z całą pew­no­ścią nie powie­dzia­łaby złego słowa prze­ciwko tobie.

– W takim razie wyja­śnij mi to! – Makhi ude­rzyła dło­nią w stół, przy­ci­ska­jąc zapro­sze­nie do blatu.

– Może się zako­chała? Podobno król potrafi być cza­ru­jący.

– Nie bądź śmieszny.

Ehri zajęła miej­sce Mayu w Tavgha­ra­dzie, a Mayu prze­brała się za księż­niczkę. Mayu miała zbli­żyć się do króla Niko­łaja, zamor­do­wać go, a następ­nie ode­brać sobie życie. Z punktu widze­nia księż­niczki Ehri na tym sprawa miała się zakoń­czyć. Jed­nakże pod­czas póź­niej­szego zamie­sza­nia nale­żało się spo­dzie­wać pokaź­nej liczby ofiar śmier­tel­nych i rolą Tavgha­radu było dopil­no­wa­nie, żeby Ehri zna­la­zła się wśród nich; gwar­dzistki dostały wpraw­dzie przy­dział do ochrony księż­niczki, ale pod­le­gały tylko i wyłącz­nie kró­lo­wej. Mini­stro­wie nie mieli o niczym poję­cia. Co zatem poszło nie tak?

– Musisz przy­jąć zapro­sze­nie – pouczał ją Yer­wei. – Wszy­scy mini­stro­wie tego ocze­kują, to urze­czy­wist­nie­nie ich pla­nów poko­jo­wych. Uwa­żają, że powin­naś być zachwy­cona.

– Twoim zda­niem nie byłam dosta­tecz­nie zachwy­cona?

– Wyglą­da­łaś tak samo jak zawsze: kró­lowa ide­alna. Tylko ja dostrze­głem sygnały.

– Zda­rza się, że ludzie, któ­rzy widzą za dużo, tracą oczy.

– Zda­rza się rów­nież, że kró­lowe, które są prze­sad­nie nie­ufne, tracą tron.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie w jego stronę.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

Tylko Yer­wei znał prawdę, i to prawdę wykra­cza­jącą poza szcze­góły planu zamor­do­wa­nia ravkań­skiego króla i sio­stry Makhi. Peł­nił rolę oso­bi­stego medyka jej matki i babki i był obecny przy łożu śmierci tej pierw­szej, kró­lo­wej Keyen Kir-Taban, Zro­dzo­nej z Nie­bios, gdy ta wybrała na swoją następ­czy­nię nie Makhi, lecz Ehri. Kró­lowa z rodu Taban miała pełne prawo wska­zać dzie­dziczkę tronu, ale nie­mal zawsze zaszczyt ten przy­pa­dał naj­star­szej córce. Tak było przez setki lat, a prze­zna­cze­niem Makhi było zosta­nie kró­lową. Uro­dziła się do tej roli, a potem została do niej wycho­wana. Siłą dorów­ny­wała gwar­dzist­kom z Tavgha­radu, świet­nie jeź­dziła konno i była zna­ko­mi­tym stra­te­giem, pod­stęp­nym niczym pająk. Mimo to jej matka wybrała Ehri – łagodną, słodką, kochaną, wiel­bioną przez lud Ehri.

– Obie­caj mi – powie­działa matka. – Obie­caj, że usza­nu­jesz moją wolę. Przy­się­gnij na Sześć Żoł­nie­rek.

– Obie­cuję – odparła szep­tem Makhi.

Yer­wei sły­szał to wszystko. Wśród dorad­ców matki wyróż­niał się naj­dłuż­szym sta­żem i Makhi nie miała w grun­cie rze­czy poję­cia, jak długo stąpa po ziemi. Wyglą­dał, jakby w ogóle się nie sta­rzał. Spoj­rzała wtedy na niego, spoj­rzała w te wod­ni­ste oczy w pomarsz­czo­nej twa­rzy, zasta­na­wia­jąc się, czy powie­dział matce o dziele, które wspól­nie pod­jęli, o pota­jem­nych eks­pe­ry­men­tach i naro­dzi­nach pro­gramu kher­gu­udów. Wszystko to prze­pa­dłoby, gdyby Ehri zasia­dła na tro­nie.

– Ale Ehri wcale nie chce rzą­dzić… – pró­bo­wała opo­no­wać.

– Tylko dla­tego, że zawsze spo­dzie­wała się, że ty będziesz kró­lową.

Makhi ujęła dłoń matki w swoją.

– Powin­nam nią być – powie­działa. – Uczy­łam się. Tre­no­wa­łam.

– Nikt nie wpoił ci łaska­wo­ści. Żaden nauczy­ciel nie nauczył cię miło­sier­dzia. Masz serce żądne wojny, nie wiem dla­czego.

– Mam sokole serce – odparła z dumą Makhi. – Serce Shu Hanu.

– Masz sokolą wolę. To nie to samo. Przy­się­gnij mi, że zro­bisz, o co pro­szę. Pocho­dzisz z rodu Taban. Pra­gniemy tego, co jest potrzebne kra­jowi. A ten kraj potrze­buje Ehri.

Makhi nie pła­kała, nie pró­bo­wała się spie­rać. Po pro­stu zło­żyła przy­sięgę.

A potem matka wydała ostat­nie tchnie­nie. Makhi pomo­dliła się do Sze­ściu Żoł­nie­rek i zapa­liła świece zmar­łym kró­lo­wym z rodu Taban. Ucze­sała się i przy­gła­dziła jedwab sukni. Wkrótce będzie musiała przy­brać błę­kit, kolor żałoby. A miała co opła­ki­wać: w jed­nej chwili stra­ciła matkę i koronę.

– Powiesz Ehri? – zapy­tała Yer­weia. – Czy ja mam to zro­bić?

– O czym?

– Matka…

– Nic nie sły­sza­łem. Cie­szę się, że nie cier­piała.

Tak zawarli pakt nad sty­gną­cym cia­łem matki. I tak naro­dziła się nowa kró­lowa.

Teraz Makhi oparła się o balu­stradę i zacią­gnęła ogro­do­wymi aro­ma­tami – wonią jaśminu i słod­kich poma­rań­czy. Wsłu­chała się w śmiech sio­strze­nicy i syna ogrod­nika. Przej­mu­jąc należną sio­strze koronę, nie spo­dzie­wała się, jak nie­wiele pro­ble­mów to roz­wiąże; nie prze­wi­działa, że będzie musiała stale rywa­li­zo­wać z miłą, niczego nie­świa­domą Ehri. Tylko jedno mogło poło­żyć kres jej cier­pie­niu.

– Pojadę na ślub sio­stry – zde­cy­do­wała. – Ale naj­pierw muszę wysłać wia­do­mość.

– Co zamie­rzasz? – Yer­wei pod­szedł bli­żej. – Zda­jesz sobie sprawę, że twoi mini­stro­wie prze­czy­tają list, nawet jeśli go opie­czę­tu­jesz?

– Nie jestem głu­pia.

– Można być nie­mą­drym, nie będąc głu­pim. Jeżeli… – Yer­wei urwał w pół słowa.

– Co się stało? – zdzi­wiła się Makhi.

Spoj­rzała w tym samym kie­runku co on. Cień padł na sad śliw­kowy za pała­co­wym murem. Spo­dzie­wała się zoba­czyć sta­tek powietrzny, ale niebo było puste. Cień tym­cza­sem rósł, roz­le­wał się jak plama i pędził w ich stronę. Dotknięte prze­zeń drzewa waliły się na zie­mię, ich gałę­zie czer­niały, a potem zni­kały bez śladu. Po jego przej­ściu zosta­wały smużki dymu i popie­lata zie­mia.

– Co to takiego? – spy­tał z zapar­tym tchem Yer­wei.

– Akeni! – zawo­łała kró­lowa ile sił w płu­cach. – Akeni, zejdź z drzewa! Złaź i wra­caj tutaj, natych­miast!

– Ale ja zbie­ram śliwki! – odkrzyk­nęła ze śmie­chem dziew­czynka.

– Powie­dzia­łam: natych­miast!

Akeni nie się­gała wzro­kiem za mury, nie widziała nad­cią­ga­ją­cej bez­gło­śnie fali zagłady.

– Straż! – zawo­łała kró­lowa. – Pomóż­cie jej!

Było już jed­nak za późno. Cień prze­śli­znął się nad murem, czer­niąc złote cegły, i opadł na śliwę, jakby czarny całun otu­lił Akeni i syna ogrod­nika i uci­szył ich śmiech.

– Nie! – krzyk­nęła Makhi.

– Kró­lowo… – ode­zwał się naglą­cym tonem Yer­wei. – Powin­naś stąd iść.

Ale nisz­czy­ciel­ski cień znie­ru­cho­miał przy skraju fon­tanny, jego skraj ryso­wał się na ziemi wyraź­nie jak gra­nica przy­pływu na plaży. Wszystko, czego tknął, stało się szare i mar­twe; wszystko, co leżało poza nim, pozo­stało zie­lone, bujne i pełne życia.

– Akeni… – zaszlo­chała Makhi.

Tylko wiatr jej odpo­wie­dział, powiał znad sadu i roz­snuł ostat­nie blade macki cie­nia. Został jedy­nie słodki zapach kwia­tów, szczę­śli­wych, niczego nie­świa­do­mych, zwró­co­nych ku słońcu.

2. Nina

2 Nina

Sma­ku­jąc w ustach sło­nawe powie­trze, Nina chło­nęła zgiełk bazaru: nawo­ły­wa­nia han­dla­rzy, jazgo­ta­nie mew nad por­tem w Djer­hol­mie, pokrzy­ki­wa­nia mary­na­rzy na stat­kach. Prze­nio­sła wzrok na szczyt urwi­ska, gdzie nad mia­stem góro­wał Lodowy Dwór o wyso­kich bia­łych murach lśnią­cych jak odsło­nięta kość, i powstrzy­mała prze­szy­wa­jący ją dreszcz. Miło było znów zna­leźć się na otwar­tej prze­strzeni, z dala od klau­stro­fo­bicz­nych cel Bia­łej Wyspy, ale nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że pra­stary gmach ją obser­wuje. Wydało jej się, że sły­szy jego szept:

– Wiem, kim jesteś. To nie jest twoje miej­sce.

– Zamknij się, z łaski swo­jej – mruk­nęła.

– Co? – spy­tała Hanne. Szły we dwie nabrze­żem.

– Nic – odparła pośpiesz­nie Nina.

Roz­ma­wia­nie z nie­oży­wio­nymi budow­lami ni­gdy nie jest dobrym zna­kiem. Za długo była sama, nie tylko w Lodo­wym Dwo­rze, ale w ciele Mili Jan­ders­dat, któ­rej twarz i kształty – dzieło for­ma­torki – skry­wały sekret jej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Posłała Lodo­wemu Dwo­rowi jesz­cze jedno zło­wiesz­cze spoj­rze­nie. Powia­dano, że jego mury są nie do zdo­by­cia; że nie zmo­gła ich żadna najeźdź­cza armia. Jej przy­ja­ciele sobie pora­dzili: zabrali Fjer­da­nom jeden z ich wła­snych czoł­gów i za jego pomocą wybili w murze otwór. Ale teraz? Czuła się jak mysz, wielka blon­d­włosa mysz zaku­tana w zbyt grube spód­nice i pod­gry­za­jąca fun­da­menty lodo­wej twier­dzy.

Przy­sta­nęła przy stra­ga­nie kra­wiec­kim, któ­rego wie­szaki ugi­nały się pod cię­ża­rem tra­dy­cyj­nych kami­ze­lek i szali noszo­nych z oka­zji Vinetkälli. Wbrew sobie dała się Djer­hol­mowi zauro­czyć od pierw­szego wej­rze­nia. Był schludny w spo­sób, w jaki schludne mogły być tylko fjer­dań­skie mia­steczka: domy malo­wane na różowo, nie­bie­sko i żółto, stło­czone nad wodą i tulące się do sie­bie, jakby chciały roz­grzać się nawza­jem. Więk­szość miast, które widziała (ile ich było? Iloma języ­kami w nich mówiła?), pobu­do­wano wokół rynku albo jed­nej głów­nej ulicy. Djer­holm był inny. W jego żyłach pły­nęła słona woda, a rynek przy­le­gał do morza: z roz­sta­wio­nych na nabrzeżu skle­pów, kra­mów i wozów sprze­da­wano świeże ryby, suszone mięso i cia­sta owi­jane wokół rożna, pie­czone na roz­ża­rzo­nych węglach i opró­szane cukrem. Kamienne sale Lodo­wego Dworu były wynio­słe i zimne; tu, na dole, pano­wały oży­wie­nie i zamęt.

Gdzie­kol­wiek spoj­rzała, dostrze­gała sym­bole Djela – gałę­zie jego świę­tego jesionu, poza­pla­tane w serca i ozdobne węzły z myślą o zimo­wym świę­cie Vinetkälla. W Ravce szy­ko­wano się teraz do święta Sankt Niko­łaja. I do wojny. Ta świa­do­mość cią­żyła jej każ­dego wie­czoru, gdy kła­dła się spać; każ­dego dnia ści­skała ją w gar­dle i wydu­szała oddech z piersi. Jej roda­kom gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo, a ona nie wie­działa, jak im pomóc. Zamiast tego sie­działa na tyłach wroga, zajęta oglą­da­niem dzier­ga­nych cza­pe­czek i sza­licz­ków.

Obok niej stała Hanne zaku­tana w płaszcz koloru kwia­tów ostu, w któ­rym jej płowa skóra lśniła wła­snym bla­skiem nawet w tak pochmurny dzień jak dzi­siaj. Krótko przy­cięte włosy nakryła ele­gancką weł­nianą cza­peczką, żeby nie­po­trzeb­nie nie zwra­cały uwagi. Nina szcze­rze nie­na­wi­dziła zamknię­tych prze­strzeni Lodo­wego Dworu, ale musiała przy­znać, że Hanne cierpi bar­dziej od niej – ona naprawdę potrze­bo­wała ruchu, biegu, jazdy kon­nej, świe­żych woni śniegu i sosen, przy­tul­nej gościny lasów. Z wła­snej woli towa­rzy­szyła Ninie w Lodo­wym Dwo­rze, ale nie można było mieć wąt­pli­wo­ści, że dłu­gie dni uprzej­mych debat przy nud­nych posił­kach odci­skają na niej swoje piętno. Nawet ta odro­bina wol­no­ści – wycieczka na targ pod okiem rodzi­ców i straż­ni­ków – przy­wra­cała jej błysk w oku i rumieńce na policz­kach.

– Mila! – zawo­łała Ylva. – Hanne! Nie odda­laj­cie się za bar­dzo!

– Jak­by­śmy były dziećmi. – Hanne prze­wró­ciła oczami i wzięła do ręki leżący na wozie han­dla­rza kłę­bek nie­bie­skiej wełny.

Nina obej­rzała się przez ramię. Rodzice Hanne – Jarl i Ylva Bru­mo­wie – znaj­do­wali się dosłow­nie parę jar­dów za ich ple­cami i ścią­gali na sie­bie pełne podziwu spoj­rze­nia: oboje wysocy i szczu­pli, Ylva w cie­płych brą­zo­wych weł­nach, Brum w znie­na­wi­dzo­nym przez Ninę czar­nym mun­du­rze ze srebr­nym wil­kiem drüskelle na ręka­wie. Za nimi szło dwóch mło­dych łow­ców cza­row­nic, dłu­go­wło­sych, gładko ogo­lo­nych blon­dy­nów – dopiero po zakoń­cze­niu szko­le­nia i wysłu­cha­niu słów Djela w dniu święta Hringkälla będą mogli zapu­ścić brody. A potem ruszą rado­śnie w świat, by mor­do­wać gri­szów.

– Tato? Szy­kuje się jakieś przed­sta­wie­nie. – Hanne wska­zała miej­sce przy nabrzeżu, w któ­rym budo­wano wła­śnie pro­wi­zo­ryczną scenę. – Możemy iść popa­trzeć?

– Mam nadzieję, że nie jest to któ­raś z tych ker­cheń­skich trup? – Brum zmarsz­czył lekko brwi. – Z tymi ich maskami i spro­śnymi żar­tami…

Nie­stety nie, pomy­ślała smęt­nie Nina. Tęsk­niła do sza­lo­nych ket­ter­dam­skich ulic. Wola­łaby setkę rubasz­nych, zgieł­kli­wych spek­ta­kli Kome­die Brute od nie­ma­ją­cej końca pię­cio­ak­to­wej fjer­dań­skiej opery, na któ­rej była zmu­szona wysie­dzieć poprzed­niego wie­czoru; gdyby nie Hanne, która co rusz sprze­da­wała jej sójkę w bok, nie­chyb­nie by przy­snęła.

– Nie chrap – wyszep­tała w któ­rymś momen­cie Hanne. Łzy spły­wały jej po policz­kach, gdy despe­racko usi­ło­wała powstrzy­mać się od śmie­chu.

Na widok jej zaczer­wie­nio­nych policz­ków i wil­got­nych oczu matka pokle­pała ją po kola­nie.

– Wzru­sza­jąca histo­ria, nie­praw­daż?

Han­nie nie pozo­stało nic innego jak ski­nąć głową i moc­niej ści­snąć dłoń Niny.

– Ależ Jarl… – zwró­ciła się teraz Ylva do męża. – Jestem prze­ko­nana, że to nie będzie nic zdroż­nego.

– No dobrze – ustą­pił Brum i wszy­scy ruszyli w stronę sceny; han­dlarz wełną był nie­po­cie­szony. – Cho­ciaż zdzi­wi­ły­by­ście się, jak bar­dzo zmie­niło się to mia­sto: zepsu­cie, here­zja, a wszystko tu, w naszej sto­licy. Spójrz­cie. – Wska­zał witrynę sklepu, obok któ­rego prze­cho­dzili. Daw­niej dzia­łał tam rzeź­nik, ale sklep spło­nął, okna były powy­bi­jane, a ściany uczer­nione sadzą. – Dwie noce temu tłum wdarł się do sklepu. Zna­le­ziono dwa ołta­rze: jeden poświę­cony rze­ko­mej Sło­necz­nej Świę­tej, drugi tej… Jak ona się nazywa? Lin­nea od Wód?

– Leoni – popra­wiła go pół­gło­sem Hanne.

Nina sły­szała o napa­dzie na sklep od swo­ich ludzi w Hring­sie, siatce szpie­gow­skiej wal­czą­cej o wyzwo­le­nie gri­szów na tery­to­rium Fjerdy. Towary z jatki wylą­do­wały na ulicy, kre­densy i regały poroz­bi­jano i roz­wle­czono, żeby zna­leźć ukryte reli­kwie: pali­czek z palca Sło­necz­nej Świę­tej i nama­lo­waną przez ama­tora ikonę pięk­nej Leoni z wło­sami zaple­cio­nymi w war­ko­cze, która roz­po­ście­rała ramiona, by wysą­czyć tru­ci­znę z rzeki i oca­lić mia­sto.

– To nawet gor­sze niż po pro­stu odda­wa­nie czci świę­tym – cią­gnął Brum, dźga­jąc powie­trze pal­cem, jakby poczuł się oso­bi­ście przez nie ura­żony. – Ci ludzie twier­dzą, że gri­szo­wie są uko­cha­nymi dziećmi Djela. Że ich moc jest w rze­czy­wi­sto­ści dowo­dem jego bło­go­sła­wień­stwa!

Od tych słów Ninę zakłuło w sercu. Mat­thias tak wła­śnie mówił, tuż przed śmier­cią. Przy­jaźń z Hanne pomo­gła jej zale­czyć tamtą ranę. Ta misja, ten nowy cel też pomo­gły, ale ból nie znik­nął i przy­pusz­czała, że już ni­gdy nie znik­nie. Życie Mat­thiasa zostało skra­dzione, nie miał szans zna­leźć wła­snego celu w życiu.

Zro­bi­łem swoje, naj­droż­sza. Chro­ni­łem cię do samego końca.

Prze­łknęła grudę w gar­dle.

– Hanne? – wykrztu­siła z wysił­kiem. – Mia­ła­byś ochotę na wodę mio­dową?

Wola­łaby wpraw­dzie wino, może nawet coś jesz­cze moc­niej­szego, ale Fjer­dan­kom nie wolno było pić alko­holu – na pewno nie w miej­scu publicz­nym.

Sprze­dawca uśmiech­nął się do nich, ale na widok mun­duru Bruma roz­dzia­wił usta ze zdu­mie­nia.

– Komen­dant Brum! Gorący napój dla pań­skiej rodziny? Coś na pokrze­pie­nie w ten chłodny dzień?

Bar­czy­sty kupiec miał gruby kark i sumia­ste rude wąsy. Wyta­tu­owane na prze­gu­bach dłoni kręgi fal zdra­dzały, że w prze­szło­ści mógł być żegla­rzem. Albo kimś wię­cej.

Patrząc, jak kupiec i Brum podają sobie ręce, Nina doznała oso­bli­wego poczu­cia roz­dwo­je­nia. Bli­sko dwa lata temu, nie­da­leko miej­sca, w któ­rym się teraz znaj­do­wali, wal­czyła z tym czło­wie­kiem. Zmie­rzyła się z dowódcą drüskelle w swo­jej praw­dzi­wej postaci, jako Nina Zenik, z jurdą parem buzu­jącą w żyłach. Nar­ko­tyk pozwo­lił jej sta­wić czoło setce żoł­nie­rzy, uczy­nił ją nie­wraż­liwą na kule i na zawsze zmie­nił jej dar gri­szów: od tam­tej pory posia­dła wła­dzę nad umar­łymi. Oszczę­dziła wów­czas Bruma, ale zdarła mu skalp. To za jej sprawą był dziś łysy, a pod­stawę czaszki oka­lała mu wąska bli­zna, jak gruby, różowy szczu­rzy ogon.

To Mat­thias ubła­gał ją o łaskę – dla swo­jego ludu i dla czło­wieka, który był dla niego jak drugi ojciec. Po dziś dzień nie była pewna, czy dobrze zro­biła, przy­sta­jąc na jego prośbę. Gdyby zabiła Bruma, nie pozna­łaby Hanne, może w ogóle nie wró­ci­łaby do Fjerdy. Może Mat­thias na­dal by żył. Kiedy za dużo roz­my­ślała o prze­szło­ści, zatra­cała się w niej i błą­dziła wśród wszyst­kiego, co mogło być, a nie było – a teraz nie mogła sobie na to pozwo­lić. Mimo fał­szy­wej toż­sa­mo­ści i mistrzow­sko prze­for­mo­wa­nej przez Genyę twa­rzy nie prze­stała być gri­szą, żoł­nierką Dru­giej Armii i ravkań­skim szpie­giem.

Zacho­waj czuj­ność, Zenik, zbesz­tała się w duchu.

Brum chciał zapła­cić sprze­dawcy wody mio­do­wej, ale ten odmó­wił przy­ję­cia pie­nię­dzy.

– To pre­zent z oka­zji Vinetkälli, komen­dan­cie. Niech twoje noce będą krót­kie, a twój puchar zawsze pełny.

Od strony sceny dobie­gły wesołe dźwięki fuja­rek i bęb­nów obwiesz­cza­jące począ­tek przed­sta­wie­nia. Kur­tyna poszła w górę, odsła­nia­jąc nama­lo­wane urwi­sko, pod któ­rym roz­ło­żył się malutki targ. Widzo­wie zare­ago­wali entu­zja­stycz­nymi okla­skami: oto mieli przed sobą Djer­holm, mia­sto, w któ­rym się znaj­do­wali, opa­trzone trans­pa­ren­tem Histo­ria Lodo­wego Dworu.

– Widzisz, Jarl? – ode­zwała się Ylva. – Żad­nych beze­ceństw. Porządna, patrio­tyczna histo­ria.

Brum spoj­rzał z roz­tar­gnie­niem na zega­rek.

Na co on tak czeka? – zdzi­wiła się Nina.

Roko­wa­nia pomię­dzy Fjerdą i Ravką trwały, Fjerda nie wypo­wie­działa jesz­cze wojny, ale Nina czuła, że bitwa jest nie­uchronna. Brum będzie do niej parł za wszelką cenę. Prze­ka­zała wszyst­kie infor­ma­cje, jakie udało jej się zdo­być, kiedy pod­słu­chi­wała go pod drzwiami i pod­czas posił­ków, ale to nie wystar­czyło.

Brzęk­nęły czy­nele i roz­po­częła się opo­wieść o Egmon­dzie, małym geniu­szu, który już w dzie­ciń­stwie pro­jek­to­wał i budo­wał nie­zwy­kłe zamki i inne wspa­niałe gma­chy. Akro­baci poroz­cią­gali dłu­ga­śne pasma jedwab­nych nici, two­rząc z nich nie­bo­tyczną rezy­den­cję z mnó­stwem sza­rych iglic i lśnią­cych łuków. Publika kla­skała z zapa­łem, ale aktor o wynio­słym wyra­zie twa­rzy – ary­sto­krata, który nie zamie­rzał pła­cić za swój wymyślny nowy dom – prze­klął Egmonda i młody, przy­stojny archi­tekt został zakuty w kaj­dany i zawle­czony do sta­rego zamku, który stał nie­gdyś na szczy­cie wzno­szą­cego się nad por­tem urwi­ska.

Sce­ne­ria się zmie­niła: Egmond sie­dział w celi, dud­nie­nie bęb­nów zapo­wia­dało nadej­ście potęż­nego sztormu. Błę­kitne jedwabne fale prze­lały się przez scenę, sym­bo­li­zu­jąc powódź: woda pode­szła pod zamek, w któ­rym znaj­do­wali się król i kró­lowa Fjerdy.

Praca szpiega nie spro­wa­dzała się do opa­no­wa­nia języka i przy­swo­je­nia sobie paru lokal­nych zwy­cza­jów, dla­tego Nina znała rów­nież fjer­dań­skie mity i legendy. W tej czę­ści opo­wie­ści Egmond powi­nien dotknąć korzeni drzewa, które roz­sa­dziły ścianę celi, i – czer­piąc z mocy Djela – użyć siły świę­tego jesionu do wzmoc­nie­nia murów zamku, oca­lić króla i kró­lową i poło­żyć fun­da­menty pod budowę potęż­nego Lodo­wego Dworu.

Zamiast tego na scenę wyszły trzy postaci: kobieta oble­czona w czer­wone papie­rowe róże, młoda dziew­czyna w bia­łej peruce, z wień­cem z jele­niego poroża na szyi, i czar­no­włosa kobieta w nie­bie­skiej sukni.

– A to kto? – nastro­szył się Brum.

Zbio­rowe sap­nię­cie, z jakim widzo­wie wstrzy­mali oddech, wyja­śniało wszystko: na scenę wyszły Sankta Liza­beta od Róż, Sło­neczna Święta Alina Star­kov oraz – to było zna­ko­mite posu­nię­cie, zda­niem Niny – Zoya Nazy­alen­sky, burzowa wiedźma.

Każda ze świę­tych poło­żyła jedną dłoń na ramie­niu Egmonda, a drugą przy­tknęła do ściany celi. Poskrę­cane pasma tka­niny miały sym­bo­li­zo­wać roz­ra­sta­nie się i roz­wi­ja­nie jesionu Djela, niczym roz­cho­dze­nie się korzeni pod zie­mią.

– Dość tego! – powie­dział Brum.

Jego pod­nie­siony głos poniósł się nad tłu­mem. Na pozór brzmiał cał­kiem spo­koj­nie, ale Nina wychwy­ciła w nim draż­liwą nutę. Brum ruszył w stronę sceny. Drüskelle podą­żyli za nim, się­ga­jąc po zawie­szone u pasa pałki i bicze.

– Pogoda się psuje – dodał Brum. – Dokoń­czy­cie póź­niej.

– Zostaw­cie ich w spo­koju! – zawo­łał z tłumu jakiś męż­czy­zna.

Gdzieś roz­pła­kało się dziecko.

– Czy to część przed­sta­wie­nia? – zapy­tała skon­ster­no­wana kobieta.

– Powin­ny­śmy iść – powie­działa Ylva, pró­bu­jąc odcią­gnąć Hanne i Ninę od sceny.

Ale gęst­nie­jący tłum napie­rał w prze­ciw­nym kie­runku.

– Rozejść się – pole­cił wład­czym tonem Brum. – Sta­wia­nie oporu będzie karane aresz­tem i grzywną.

Nagle nad por­tem prze­to­czył się grzmot – praw­dziwy burzowy grzmot, nie meta­liczny tur­kot teatral­nych bęb­nów. Ciemne chmury zasnuły niebo tak szybko, jakby zapa­dał zmierzch. Morze ożyło, fale się spie­niły, statki na kotwi­cach się roz­ko­ły­sały.

– Djel się zło­ści – powie­dział ktoś w tłu­mie.

– To święci się złosz­czą! – odkrzyk­nął ktoś inny.

– Rozejść się! – powtó­rzył Brum, prze­krzy­ku­jąc tumult nad­cią­ga­ją­cej burzy.

– Patrz­cie!

Od zatoki pędziła ku nim fala. Rosła z każdą chwilą, ale zamiast roz­trza­skać się o falo­chron, wspięła się na nabrzeże i ściana wzbu­rzo­nej wody zawi­sła nad tłu­mem. Ludzie zaczęli krzy­czeć, a fala jakby skrę­ciła się w powie­trzu i runęła w dół – pro­sto na Bruma i jego żoł­nie­rzy. Oba­liła ich na zie­mię i roz­pra­so­wała na bruku.

Gapie jesz­cze przez chwilę wstrzy­my­wali oddech, a potem zgod­nie wybuch­nęli śmie­chem.

– Jarl! – Ylva rzu­ciła się Bru­mowi na pomoc.

– Zacze­kaj, mamo – powstrzy­mała ją Hanne. – Na pewno wolałby nie oka­zy­wać sła­bo­ści.

– Sankta Zoya! – zawo­łał ktoś. – To ona spro­wa­dziła burzę!

Kil­koro widzów uklęk­nęło.

– Święci! – roz­legł się inny głos – Święci widzą i chro­nią swo­ich wier­nych.

Morze się burzyło, fale wyglą­dały, jakby tań­czyły.

Brum dźwi­gnął się na nogi, czer­wony na twa­rzy i prze­mo­czony do suchej nitki.

– Wsta­wać! – wark­nął, poma­ga­jąc wstać mło­dym pod­ko­mend­nym. W następ­nej chwili wpa­ro­wał w tłum, żeby wywlec poboż­ni­siów za koł­nierz. – Natych­miast wstań­cie z kolan albo aresz­tuję was wszyst­kich za wichrzy­ciel­stwo i here­zję!

– Myślisz, że posu­nę­ły­śmy się za daleko? – spy­tała Hanne szep­tem i ści­snęła dłoń Niny.

– Raczej nie dość daleko – odparła pół­gło­sem Nina.

Samo przed­sta­wie­nie i wielka fala miały tylko odwró­cić uwagę. Akto­rzy wysta­wia­jący sztukę nale­żeli do siatki Hringsy. Fala była dzie­łem akwa­tyka dzia­ła­ją­cego dys­kret­nie z pokładu jed­nego z cumu­ją­cych w por­cie stat­ków. Teraz zaś, kiedy Jarl Brum i jego ludzie wryli się w ciżbę, sprze­dawca wody mio­do­wej – który na samym początku przed­sta­wie­nia skrył się w pobli­skim zaułku – wyko­nał szybki gest rękami, jakby roz­ga­niał chmury.

Słońce wyj­rzało zza chmur, jego pro­mie­nie padły na znisz­czony dwa dni wcze­śniej sklep rzeź­nika. Ściana sklepu z początku wyda­wała się pusta – dopóki kra­marz nie odkor­ko­wał butelki pod­rzu­co­nej mu przez Ninę do wózka. Chmura amo­niaku owio­nęła mur, na któ­rym obja­wiła się nagry­zmo­lona wia­do­mość: Lin­hol­menn fe Djel ner werre peje.

„Dzieci Djela są wśród was”.

To była tania jar­marczna sztuczka, w prze­szło­ści Nina i inne sie­roty wyko­rzy­sty­wali ją do prze­ka­zy­wa­nia sobie taj­nych wia­do­mo­ści – ale, jak nie­dawno nauczyła się w Ket­ter­da­mie, pod­stawą każ­dego dobrego prze­krętu było efek­towne wido­wi­sko. Dookoła niej ludzie gapili się na wypi­sane na ścia­nie słowa, poka­zy­wali pal­cami na morze, które nagle się uspo­ko­iło, i na chmury odpły­wa­jące z powro­tem w dal. Sprze­dawca wody mio­do­wej nie­dba­łym gestem zatarł ręce i wró­cił do swo­jego kramu.

Czy to coś zmieni? Tego nie wie­działa, ale takie i podobne małe cuda wyda­rzały się ostat­nio w całej Fjer­dzie. W Hja­rze uszko­dzona łódź rybacka miała wła­śnie pójść na dno, gdy cała zatoka zamar­zła i żegla­rze bez­piecz­nie wró­cili po lodzie do domu, oca­liw­szy przy tym cały połów. Następ­nego ranka na murze kościoła poja­wił się wize­ru­nek świę­tej latarni mor­skiej Sankt Vla­di­mira.

W Fel­sted mimo chłod­nej aury jabło­nie w sadzie buch­nęły kwie­ciem, jakby muśnięte cie­płym doty­kiem Sankt Feliksa. Oka­zało się, że konary drzew są przy­stro­jone gałąz­kami jesionu: sym­bo­lem bło­go­sła­wień­stwa Djela.

Połowa miesz­kań­ców małego Kje­reku nagle zapa­dła na ospę ogni­stą, co ozna­czało dla nich nie­mal pewny wyrok śmierci. Tyle że następ­nego dnia o świ­cie jeden z gospo­da­rzy doświad­czył wizji: nad mia­stecz­kiem uno­siła się Sankta Ana­sta­sia w wieńcu z jesio­no­wych liści na gło­wie. Miesz­kańcy prze­bu­dzili się zdrowi, bez gorączki i wrzo­dów na skó­rze.

Cuda były dzie­łem Hringsy i szpie­gów Dru­giej Armii. Akwa­tycy skuli zatokę lodem, ale wcze­śniej wywo­łali sztorm, który uszko­dził łódź. Szkwal­nicy ścią­gnęli na Fel­sted wcze­sny przy­mro­zek, a żoł­nie­rze słońca wywo­łali kwit­nie­nie drzew. Agenci Hringsy nie spro­wa­dzili wpraw­dzie ospy na Kje­rek, ale dopil­no­wali, by na miej­scu zna­leźli się soma­tycy, któ­rzy uzdro­wili miesz­kań­ców. Co się zaś tyczy wizji Ana­sta­sii… To naprawdę nie do wiary, jak wiele można zdzia­łać za pomocą rudej peruki i odro­biny teatral­nego oświe­tle­nia.

A potem nie­zwy­kła plaga zaata­ko­wała pół­noc Djer­holmu. Nina nie miała poję­cia, skąd się wzięła, czy była natu­ral­nym zja­wi­skiem, czy dzie­łem jakie­goś zbun­to­wa­nego agenta Hringsy, sły­szała jed­nak plotki o tym, że to zemsta Bez­gwiezd­nego Świę­tego za prze­śla­do­wa­nia reli­gijne i aresz­to­wa­nia doko­ny­wane przez ludzi Bruma.

Z początku wąt­piła, czy ich cuda cokol­wiek zmie­nią; bała się, że wszel­kie ich wysiłki zostaną zlek­ce­wa­żone jak dzie­cinne żar­ciki i do niczego nie dopro­wa­dzą. Tym­cza­sem fakt, że Brum anga­żo­wał coraz więk­sze siły i środki w próbę wyru­go­wa­nia kultu świę­tych, wskrze­sił w niej utra­coną nadzieję.

Komen­dant wró­cił do nich cięż­kim kro­kiem, z twa­rzą wykrzy­wioną w gry­ma­sie gniewu. Trudno go było poważ­nie trak­to­wać, kiedy wyglą­dał jak zmo­kła kura, któ­rej w dodatku w każ­dej chwili może wysko­czyć z buta zabłą­kana ryba. Mimo to Nina spu­ściła głowę i przy­brała obo­jętny wyraz twa­rzy. Brum był w tej chwili nie­bez­pieczny jak gotowa do deto­na­cji mina; co innego być znie­na­wi­dzo­nym, co innego zaś – wyśmie­wa­nym. Ale o to jej wła­śnie cho­dziło: żeby Fjerda prze­stała widzieć w Bru­mie i jego drüskelle ludzi, któ­rych należy się bać, i dostrze­gła, kim są naprawdę – zestra­cha­nymi tyra­nami, któ­rymi należy pogar­dzać, zamiast się im przy­po­chle­biać.

– Odpro­wa­dzę rodzinę do Lodo­wego Dworu – mruk­nął do swo­ich ludzi. – A wy spisz­cie nazwi­ska, wszyst­kie. Wszyst­kich akto­rów i wszyst­kich widzów na placu.

– Ale tłum…

Brum zmru­żył groź­nie oczy.

– Nazwi­ska – powtó­rzył z naci­skiem. – To mi śmier­dzi robotą Hringsy. Jeżeli gri­szo­wie są w mojej sto­licy, cho­dzą po moich uli­cach, chcę o tym wie­dzieć.

Gri­sza mieszka w twoim domu, pomy­ślała z satys­fak­cją Nina.

– Nie szar­żuj – ostrze­gła ją pół­gło­sem Hanne.

– Za późno.

Wsie­dli do prze­stron­nego powozu. Król i kró­lowa poda­ro­wali Bru­mowi jeden z tych nowych, hała­śli­wych pojaz­dów, które nie wyma­gały zaprzę­ga­nia koni, ale Ylva wolała pojazd nie­par­ska­jący czar­nym dymem i nie gro­żący zepsu­ciem się na stro­mym pod­jeź­dzie do Lodo­wego Dworu.

– Po co ci to, Jarl? – zagad­nęła Ylva, gdy otu­lił ich kom­fort aksa­mit­nych sie­dzeń. – Im ostrzej zare­agu­je­cie na te przed­sta­wie­nia, tym śmie­lej będą je wysta­wiali.

Nina spo­dzie­wała się, że Brum wybuch­nie gnie­wem, on jed­nak długo mil­czał, patrząc przez okno na falu­jące w dole szare morze. Kiedy w końcu prze­mó­wił, jego głos był spo­kojny i mia­rowy, a gniew okieł­znany.

– Powi­nie­nem był nad sobą zapa­no­wać – przy­znał i wziął żonę za rękę.

Nina zwró­ciła uwagę, jak silny wpływ miał ten drobny gest na Hanne, dostrze­gła w jej oczach prze­lotny cień wyrzu­tów sumie­nia. Jej samej łatwo było nie­na­wi­dzić Bruma, widzieć w nim wyłącz­nie złego czło­wieka, któ­rego należy znisz­czyć. Był jed­nak ojcem Hanne i w takich chwi­lach jak ta – kiedy był łagodny, roz­sądny, sym­pa­tyczny – zupeł­nie nie wyglą­dał na potwora. Był po pro­stu czło­wie­kiem, który chce dla swo­jego kraju jak naj­le­piej.

– Pro­blem nie ogra­ni­cza się jed­nak do burdy na tar­go­wi­sku – pod­jął znu­żo­nym gło­sem. – Jeżeli ludzie zaczną postrze­gać naszych wro­gów jako świę­tych…

– Mamy prze­cież fjer­dań­skich świę­tych – pod­su­nęła jakby z nadzieją Hanne.

– Ale oni nie są gri­szami.

Nina ugry­zła się w język. Może są, może nie są. Sënj Egmond, wielki archi­tekt, miał się ponoć modlić do Djela, by ten wzmoc­nił fun­da­menty Lodo­wego Dworu dla ochrony przed sztor­mem. Ist­niały jed­nak także inne legendy, takie, w któ­rych modlił się do świę­tych. Nie­któ­rzy wie­rzyli, że doko­ny­wane przez niego cuda nie miały nic wspól­nego z boską inter­wen­cją i były efek­tem dzia­ła­nia daru gri­szów; że Egmond był po pro­stu uta­len­to­wa­nym fabry­ka­to­rem, zdol­nym kształ­to­wać metal i kamień wedle swej woli.

– Fjer­dań­scy święci byli praw­dzi­wymi świę­tymi ludźmi – mówił dalej Brum. – Wybrań­cami Djela, nie tam­tych… demo­nów. Ale to nie wszystko. Roz­po­zna­ły­ście trze­cią z tych para­du­ją­cych po sce­nie świę­tych? To była Zoya Nazy­alen­sky, gene­rał Dru­giej Armii. W tej kobie­cie nie ma nic świę­tego ani natu­ral­nego.

– Kobieta jest gene­ra­łem? – zapy­tała Hanne z miną nie­wi­niątka.

– O ile takie coś można w ogóle nazwać kobietą. Jest uoso­bie­niem wszyst­kiego co ohydne i odra­ża­jące. Gri­szo­wie to esen­cja Ravki. Fjer­da­nie wyzna­jący tych fał­szy­wych świę­tych… ślu­bują lojal­ność obcemu pań­stwu, i to pań­stwu, z któ­rym za chwilę będziemy w sta­nie wojny. Dla­tego ta nowa reli­gia sta­nowi poważ­niej­sze zagro­że­nie niż ewen­tu­alna porażka na polu bitwy. Jeżeli stra­cimy tych ludzi, prze­gramy, zanim walka w ogóle się roz­pocz­nie.

Pod warun­kiem, że zro­bię, co do mnie należy, dopo­wie­działa w duchu Nina.

Musiała liczyć na to, że miłość zwy­kłych Fjer­dan do wła­snych synów i córek prze­waża nad nie­na­wi­ścią, jaką żywią wobec gri­szów, i że więk­szość z nich zna kogoś, kto musiał znik­nąć: przy­ja­ciel, sąsiadka, może nawet ktoś z rodziny; kobieta, która porzu­ciła rodzinę i całe dawne życie z obawy przed odkry­ciem jej mocy; chło­piec porwany nocą z domu, pod­dany tor­tu­rom, a następ­nie zamor­do­wany przez sie­pa­czy drüskelle. Może dzięki jej małym cudom Fjerda zyska coś, wokół czego będzie mogła się zjed­no­czyć. Może znaj­dzie powód, by odrzu­cić nie­na­wiść i strach, które od dawna sta­no­wiły broń w rękach Bruma.

– Obec­ność Appa­rata podaje w wąt­pli­wość wszystko, o co wal­czymy – cią­gnął Brum. – Jak mam wyru­go­wać obce wpływy z naszych miast, jeżeli w sercu naszego rządu zasiada here­tyk? My wycho­dzimy na hipo­kry­tów, a on ma szpie­gów w każ­dym kącie.

Ylva się wzdry­gnęła.

– Roz­ta­cza nie­po­ko­jącą aurę – powie­działa.

– To wszystko na pokaz. Ta broda, te ciemne szaty… Lubi stra­szyć kobiety swo­imi dzi­wacz­nymi oświad­cze­niami i cza­je­niem się w naj­bar­dziej zaska­ku­ją­cych miej­scach, ale w grun­cie rze­czy jest zwy­kłym kra­czą­cym pta­szy­skiem. Poza tym potrze­bu­jemy go, jeśli mamy osa­dzić Demi­dova na tro­nie. Popar­cie kapłana będzie dla Ravkań­czy­ków bar­dzo ważne.

– Zala­tuje od niego cmen­ta­rzem – powie­działa Hanne.

– To tylko kadzi­dło. – Brum zabęb­nił pal­cami o półkę pod oknem. – Trudno powie­dzieć, w co naprawdę wie­rzy. Twier­dzi, że król Ravki jest opę­tany przez demony, a święci nama­ścili Vadika Demi­dova na pra­wo­wi­tego władcę kraju.

– Skąd w ogóle wziął się ten Demi­dov? – zacie­ka­wiła się Nina. – Bar­dzo chcia­ła­bym go poznać.

– Dobrze go pil­nu­jemy, na wypa­dek gdyby jakie­muś ravkań­skiemu zabójcy przy­szła ochota go odstrze­lić.

Szkoda, pomy­ślała Nina.

– Naprawdę jest Lan­co­vem? – dopy­ty­wała dalej.

– Ma więk­sze prawo do tronu niż ten bękart Niko­łaj.

Powóz zatrzy­mał się z szarp­nię­ciem i zaczęli wysia­dać. Nim stopa Niny zdą­żyła dotknąć żwiru na ścieżce, żoł­nierz pod­biegł do Bruma i wrę­czył mu zło­żony arkusz papieru. Ninie mignęła kró­lew­ska pie­częć: srebrny wosk i wilk Grim­je­rów w koro­nie na gło­wie.

Brum zła­mał pie­częć i prze­czy­tał list. Kiedy pod­niósł wzrok, serce Niny zamarło. Mimo upo­ko­rze­nia, jakiego doświad­czył w por­cie, Brum pro­mie­niał.

– Już czas – powie­dział.

Ylva uśmiech­nęła się smutno w odpo­wie­dzi.

– Zatem zosta­wisz nas. Co wie­czór będę cze­kała z ser­cem peł­nym lęku.

– Bez obaw. – Brum scho­wał list do kie­szeni mun­duru. – Nie mają z nami szans. To nasz czas.

Miał rację. Fjer­da­nie mieli czołgi. Mieli też jeń­ców – gri­szów uza­leż­nio­nych od parem. Ich zwy­cię­stwo było prze­są­dzone. Zwłasz­cza że Ravka została cał­kiem sama, bez sojusz­ni­ków.

Powin­nam tam być, pomy­ślała Nina. Tam jest moje miej­sce.

– Udaje się pan w daleką podróż? – zapy­tała.

– By­naj­mniej. Milu, nie lękaj się! Aż tak nie­wiele wiary we mnie pokła­dasz?

Odpo­wie­działa wysi­lo­nym uśmie­chem.

– Skądże. Po pro­stu oba­wiam się o pań­skie bez­pie­czeń­stwo, jak my wszyst­kie. Cze­kaj­cie, wezmę wasze płasz­cze, a wy wejdź­cie już do środka, ogrzej­cie się. Powin­ni­ście nacie­szyć się każdą wspólną chwilą przed wyjaz­dem komen­danta.

– Jesteś praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, Milu – przy­znała z czu­ło­ścią Ylva.

Nina wzięła od niej płaszcz, zabrała także okry­cia Hanne i Bruma… i od razu się­gnęła do kie­szeni, do któ­rej komen­dant wło­żył list.

Nad­cią­gała wojna.

Nina musiała powia­do­mić króla.

3. Niko­łaj

3 Niko­łaj

Niko­łaj pró­bo­wał uspo­koić ner­wo­wego rumaka, pokle­pu­jąc go po zadzie. Sta­jenny suge­ro­wał, że król nie powi­nien dosia­dać wierz­chowca imie­niem Puenta, ale Niko­łaj miał sła­bość do małej sro­ka­tej kla­czy z kośla­wymi uszami. Puenta na pewno nie była naj­pięk­niej­szym oka­zem w kró­lew­skich staj­niach, potra­fiła za to nie­zmor­do­wa­nie biec przez wiele mil i była z natury nie­wzru­szona jak kamień. Zazwy­czaj, bo aku­rat w tej chwili nie mogła ustać spo­koj­nie w miej­scu, krę­ciła się, tań­czyła na boki i szar­pała wodze. Nie podo­bało jej się to miej­sce.

Niko­łaj wcale jej się nie dzi­wił.

– Powiedz­cie, że nie widzę tego, co mi się wydaje, że widzę – ode­zwał się, żywiąc skromną nadzieję w sercu.

– A co ci się wydaje, że widzisz? – spy­tała Tamar.

– Masowe znisz­cze­nia. Pewną zagładę.

– Nie do końca pewną – zapro­te­sto­wała Zoya.

Niko­łaj spoj­rzał na nią z ukosa. Ścią­gnęła czarne włosy w kucyk i prze­wią­zała gra­na­tową wstążką. Było to nie­zwy­kle prak­tyczne roz­wią­za­nie, miało jed­nak tę wadę, że odczu­wał nie­ustanną pokusę roz­wią­za­nia wstążki.

– Czyż­bym wyczu­wał opty­mizm u mojego naj­bar­dziej pesy­mi­stycz­nego gene­rała?

– Praw­do­po­dobną zagładę – spre­cy­zo­wała i deli­kat­nie ścią­gnęła wodze swo­jej bia­łej kla­czy. Wszyst­kie konie były nie­spo­kojne.

Jutrzenka zakra­dła się do Yar­je­no­szu, różowa poświata kła­dła się na uli­cach i dachach. Na pastwi­skach pod mia­stem pasło się stado kuców, które mimo gęstej i dłu­giej zimo­wej sier­ści przy­tu­py­wały z zimna. Cała scena mogłaby być uro­kliwa – kra­jo­braz jak ze snu, w sam raz dla mala­rza pra­cu­ją­cego na zle­ce­nie boga­tego kupca z nad­mia­rem gotówki i nie­do­stat­kiem dobrego smaku – gdyby nie połać mar­twej popie­la­tej ziemi, pla­miąca oko­licę jak kleks roz­chla­pa­nego atra­mentu. Pora­żony plagą obszar cią­gnął się od odle­głych wybie­gów na tere­nie stad­niny aż do skra­jów mia­steczka.

– Dwie mile? – zga­dy­wał Niko­łaj, sza­cu­jąc roz­miar znisz­czeń.

– Co naj­mniej – potwier­dził Tolya przy­glą­da­jący się oko­licy przez długą lunetę. – Może nawet trzy.

– Dwa razy więk­szy obszar niż pod Bala­ki­re­vem.

– Jest coraz gorzej – zauwa­żyła Tamar.

– Nie wia­domo – zaopo­no­wał Tolya. Podob­nie jak sio­stra, miał na sobie oliw­ko­wo­bru­natny mun­dur. Mimo chłodu pod­wi­nął rękawy, odsła­nia­jąc musku­larne ramiona z wyta­tu­owa­nymi wize­run­kami słońca. – To jesz­cze nie musi być żadna pra­wi­dło­wość.

– To Ravka! – prych­nęła Tamar. – Tu może być tylko gorzej.

– To jest pra­wi­dło­wość. – Spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu Zoi prze­śli­znęło się po wid­no­kręgu. – Ale czy to jego pra­wi­dło­wość?

– A w ogóle jest taka moż­li­wość? – spy­tał Tolya. – Trzy­mamy go zamknię­tego w sło­necz­nej celi, odkąd… powró­cił.

Powró­cił.

Oso­bli­wie to brzmiało, tak jakby Zmrocz po pro­stu wró­cił z waka­cji na Wyspie Tuła­czej, gdzie dla roz­rywki szki­co­wał ruiny zam­ków i zaja­dał się lokal­nymi potra­wami. Jakby wcale nie został przy­wró­cony do życia w pra­sta­rym rytu­ale zapla­no­wa­nym przez krwio­żer­czą świętą mającą sła­bość do psz­czół.

– Sta­ram się nie lek­ce­wa­żyć naszego zna­mie­ni­tego więź­nia – powie­dział Niko­łaj. – Jeśli zaś cho­dzi o to, co jest, a co nie jest moż­liwe…

Prawdę mówiąc, to słowo stra­ciło dla niego wszelki sens. Sta­nął oko w oko ze świę­tymi, był świad­kiem ich uni­ce­stwie­nia i sam omal nie zgi­nął, a na koniec został opę­tany przez demona. Dawno nie­ży­jący czło­wiek zmar­twych­wstał na jego oczach. Był też pewien, że w ciele sto­ją­cej obok niego kobiety skrywa się duch pra­sta­rego smoka. Jeżeli „moż­liwe” było rzeką, to rzeka ta dawno wystą­piła z brze­gów.

– Patrz­cie – powie­dział Tolya. – Dym.

– I jeźdźcy – dodała Tamar. – Będą kło­poty.

Na obrze­żach mia­sta, bli­sko miej­sca zaata­ko­wa­nego przez plagę, Niko­łaj dostrzegł grupę kon­nych. Wiatr niósł ich pod­nie­sione głosy.

– Sulij­skie wozy – zauwa­żyła oschle Zoya.

Roz­legł się strzał.

Spoj­rzeli po sobie i ruszyli z kopyta na dół, w dolinę.

Dwie grupy ludzi stały naprze­ciwko sie­bie w cie­niu olbrzy­miego cedru, tuż poza gra­nicą obszaru, na któ­rym plaga pozba­wiła zie­mię wszel­kiego życia. Znaj­do­wali się na skraju sulij­skiego obo­zo­wi­ska i było oczy­wi­ste, że wozy usta­wiono w spo­sób zapew­nia­jący nie tylko wygodę, ale także ochronę. Ni­gdzie nie było widać dzieci, Sulij­czycy przy­go­to­wali się na odpar­cie ataku – może dla­tego, że zawsze musieli być na to przy­go­to­wani. Stare prze­pisy ogra­ni­cza­jące im moż­li­wość podró­żo­wa­nia i posia­da­nia ziemi znie­siono, zanim ojciec Niko­łaja zasiadł na tro­nie, ale uprze­dzeń nie dało się rów­nie łatwo wykre­ślić z kodek­sów. A w cięż­kich cza­sach Sulij­czy­kom zawsze żyło się trud­niej. Sto­jąca przed nimi tłusz­cza – nie było na to innego dobrego okre­śle­nia – była tego naj­lep­szym dowo­dem.

– Odstąp­cie! – zawo­łał Niko­łaj, gdy tylko zna­leźli się bli­żej, ale tylko dwie osoby odwró­ciły się na dźwięk jego głosu i spoj­rzały na nich.

Tolya wysfo­ro­wał się naprzód i pchnął cięż­kiego rumaka wprost mię­dzy dwie zwa­śnione grupy.

– W imie­niu króla naka­zuję wam zło­żyć broń! – zagrzmiał. Wyglą­dał jak święty-wojow­nik, który z kart książki zstą­pił na świat.

– Impo­nu­jące – przy­znał Niko­łaj.

– Popi­suje się – powie­działa Tamar.

– Nie bądź małost­kowa. Kiedy czło­wiek jest wielki jak dąb, powi­nien mieć z tego tytułu jakieś przy­wi­leje.

Zarówno miesz­kańcy mia­steczka, jak i Sulij­czycy cof­nęli się o krok, roz­dzia­wiw­szy usta na widok odzia­nego w mun­dur olbrzyma z Shu Hanu z potęż­nymi, wyta­tu­owa­nymi rękami. Niko­łaj roz­po­znał Kiryła Mirova, miej­sco­wego guber­na­tora. Mirov zbił mają­tek na han­dlu solo­nym dor­szem i pro­duk­cji nowych środ­ków loko­mo­cji gwał­tow­nie wypie­ra­ją­cych tra­dy­cyjne wozy i powozy. Nie wywo­dził się z ary­sto­kra­cji, był nato­miast sza­le­nie ambitny. Chciał być trak­to­wany poważ­nie jako przy­wódca, dla­tego stale czuł, że ma coś do udo­wod­nie­nia. Z takimi zawsze są kło­poty.

– Dzień dobry! – zawo­łał wesoło Niko­łaj, w lot chwy­ta­jąc pod­su­niętą przez Tolyę oka­zję. – Czyż­by­śmy spo­tkali się wszy­scy na wcze­snym śnia­da­niu?

Ludzie z mia­steczka zgięli się w głę­bo­kich ukło­nach. Sulij­czycy tego nie zro­bili. Nie uzna­wali kró­lów.

– Wasza Wyso­kość – ode­zwał się Mirov, szczu­pły męż­czy­zna z obwi­słymi policz­kami jak z roz­to­pio­nego wosku. – Nie mia­łem poję­cia, że Wasza Wyso­kość jest w pobliżu. Gdy­bym wie­dział, wyje­chał­bym na spo­tka­nie.

– Co tu się dzieje? – zapy­tał spo­koj­nie Niko­łaj, sta­ra­jąc się nie popaść w oskar­ży­ciel­ski ton.

– Zobacz­cie, co zro­bili z naszymi polami! – wykrzyk­nął jeden z ludzi Mirova. – I z mia­stem! Dzie­sięć domów znik­nęło, roz­wiały się jak dym! Dwie rodziny prze­pa­dły bez śladu, i jesz­cze Gavosz, nasz tkacz.

„Roz­wiały się jak dym”. Podobne sygnały docho­dziły z innych rejo­nów Ravki: plaga ude­rzała zni­kąd, fala cie­nia zagar­niała mia­sta, zie­mie uprawne, porty, a wszystko, czego tknęła, roz­pły­wało się w nicość, zni­kało jak zdmuch­nięty pło­mień świecy. Zosta­wiała po sobie pola i lasy cał­ko­wi­cie pozba­wione życia. Podobno ludzie nazy­wali ją „kiły­kłavą”, wam­pi­rem, mitycz­nym potwo­rem.

– To nie tłu­ma­czy, dla­czego doby­li­ście broni – zauwa­żył z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem Niko­łaj. – Wyda­rzyło się coś strasz­nego, ale Sulij­czycy nie są temu winni.

– Ich obóz pozo­stał nie­tknięty – zauwa­żył Mirov. Niko­ła­jowi nie podo­bała się mia­rowa kaden­cja jego głosu: co innego pró­bo­wać uspo­koić war­czą­cego psa, a co innego nego­cjo­wać z czło­wie­kiem, który się oko­pał na umoc­nio­nej pozy­cji. – To… to coś, ta potwor­ność nad­cią­gnęła dosłow­nie kilka dni po tym, jak zja­wili się na naszej ziemi.

– Na waszej ziemi? – powtó­rzył Sulij­czyk sto­jący w samym środku swo­jej grupy. – Sulij­czycy zamiesz­ki­wali wszyst­kie kra­iny po tej stro­nie Morza Praw­dzi­wego w cza­sach, gdy nie miały one jesz­cze nazw!

– I co tu zbu­do­wa­li­ście? – zapy­tał rzeź­nik w brud­nym far­tu­chu. – Nic. To są nasze domy, nasze sklepy i warsz­taty, nasze pastwi­ska i nasze stada.

– Oni są prze­klęci – dodał Mirov takim tonem, jakby stwier­dzał jakiś oczy­wi­sty fakt, na przy­kład poda­wał suma­ryczną wiel­kość zeszło­rocz­nych opa­dów albo cenę psze­nicy. – Każdy to wie.

– Nie cier­pię, kiedy nie dopusz­cza się mnie do sekre­tów, ale ni­gdy nie sły­sza­łem o takiej klą­twie – przy­znał Niko­łaj. – Poza tym taka sama kata­strofa wyda­rzyła się także w innych miej­scach. To zja­wi­sko natu­ralne; jeden z moich mate­rial­ni­ków już je ana­li­zuje i wkrótce znaj­dzie reme­dium.

Efek­towny zle­pek kłamstw pod­lany opty­mi­zmem. Cóż, odro­bina prze­sady jesz­cze nikomu nie zaszko­dziła.

– Bez­praw­nie wkro­czyli na zie­mie hra­biego Nereń­skiego!

– Jestem kró­lem Ravki – odparł Niko­łaj z całym monar­szym maje­sta­tem Lan­co­vów. – To z mojej łaski hra­bia zarzą­dza tymi zie­miami. Oświad­czam, że ci ludzie są tu mile widziani i znaj­dują się pod moją ochroną.

– Powie­dział król-bękart – burk­nął rzeź­nik.

Zro­biło się cicho jak makiem zasiał.

Zoya zaci­snęła pię­ści. Grzmot prze­to­czył się nad polami.

Niko­łaj pod­niósł dłoń w pojed­naw­czym geście. Tej wojny nie mogli wygrać siłą.

– Zechciał­byś powtó­rzyć? – popro­sił.

Rzeź­nik spo­chmur­niał i poczer­wie­niał. Wyglą­dał, jakby mógł lada chwila umrzeć na serce, chyba że wcze­śniej zabije go wła­sna głu­pota.

– Powie­dzia­łem, że jesteś bękar­tem nie­god­nym dosia­dać tego fiku­śnego konika.

– Sły­sza­łaś, Puenta? Nazwał cię „fiku­śnym koni­kiem”. – Niko­łaj ponow­nie spoj­rzał na rzeź­nika. – Mówisz, że jestem bękar­tem. Dla­czego? Powta­rzasz po naszych wro­gach?

Nie­pewny szmer w tłu­mie. Szu­ra­nie stóp. Ale nikt się nie ode­zwał.

To dobrze, pomy­ślał Niko­łaj.

– Czy teraz to Fjerda jest waszym zwierzch­ni­kiem? – Jego głos poniósł się nad tłu­mem miej­sco­wych i Sulij­czy­ków. – Zamier­za­cie się uczyć ich języka? Pokło­nić się przed ich kró­lem i kró­lową z pra­wego łoża, kiedy ich czołgi prze­kro­czą gra­nice Ravki?

– Nie! – zawo­łał Mirov i splu­nął na zie­mię. – Ni­gdy!

Jeden zała­twiony.

– To Fjer­da­nie nabili waszą broń kłam­stwami o moim pocho­dze­niu. Mają nadzieję, że zwró­ci­cie się prze­ciwko mnie, prze­ciwko swoim kra­ja­nom, któ­rzy strzegą w tej chwili naszych gra­nic, gotowi bro­nić ich za wszelką cenę. Mają nadzieję, że wyrę­czy­cie ich w krwa­wym wojen­nym dziele.

Oczy­wi­ście kła­mał, ale kró­lo­wie robią to, co chcą, a bękarty to, co muszą.

– Nie jestem zdrajcą – wark­nął rzeź­nik.

– A mówi­łeś jak zdrajca – wytknął mu Mirov.

Rzeź­nik wypiął pierś.

– Wal­czy­łem w osiem­na­stym pułku. Mój syn też się zacią­gnie.

– Założę się, że pogo­ni­łeś kota paru Fjer­da­nom, co? – spy­tał Niko­łaj.

– A pew­nie, że pogo­ni­łem! – przy­tak­nął rzeź­nik.

Ale męż­czy­zna sto­jący za nim nie był zachwy­cony.

– Nie chcę, żeby moje dzieci wal­czyły w kolej­nej woj­nie – powie­dział. – Niech wiedźmy idą w pierw­szym sze­regu.

Przy­wo­łany przez Zoyę pio­run roz­darł z trza­skiem powie­trze.

– Gri­szo­wie popro­wa­dzą natar­cie – odparła. – A ja pierw­sza przyjmę kulę, jeśli będzie trzeba.

Ludzie Mirova cof­nęli się przed nią.

– Powi­nie­nem ci podzię­ko­wać. – Niko­łaj się uśmiech­nął. – Kiedy Zoya posta­na­wia zostać boha­terką, potrafi być prze­ra­ża­jąca, czyż nie?

– Jesz­cze jak! – zakwi­lił rzeź­nik.

– Zgi­nęli ludzie – nie ustę­po­wał Mirov, wal­cząc o zacho­wa­nie resz­tek auto­ry­tetu. – Ktoś musi odpo­wie­dzieć…

– A kto odpo­wiada za susze? – Głos Zoi prze­ciął powie­trze jak dobrze naostrzony miecz. – Trzę­sie­nia ziemi? Hura­gany? Czy tym wła­śnie jeste­śmy? Isto­tami, które lamen­tują przy pierw­szych zapo­wie­dziach pro­ble­mów? Czy może jed­nak jeste­śmy Ravkań­czy­kami: prag­ma­tycz­nymi, nowo­cze­snymi, nie­bę­dą­cymi już więź­niami sta­rych prze­są­dów?

Nie wszy­scy mia­stowi byli zachwy­ceni, ale nie­któ­rzy dali się sku­tecz­nie zga­nić. W innym życiu Zoya byłaby strasz­liwą guber­na­torką: pro­sta jak trzcina, z wiecz­nie skwa­szoną miną, zdolna dopro­wa­dzić każ­dego męż­czy­znę do posi­ka­nia się ze stra­chu. Jedna Sulijka przy­glą­dała się jej jed­nak podejrz­li­wie, a Zoya – na którą zawsze można było liczyć, że na zuchwałe spoj­rze­nie odpo­wie wzro­kiem zdol­nym spo­pie­lać lasy – albo niczego nie zauwa­żyła, albo celowo ją igno­ro­wała.

– Khaj pa ve – powie­działa kobieta. – Khaj pa ve.

Niko­łaj był zain­try­go­wany, ale chwi­lowo miał na gło­wie pil­niej­sze sprawy.

– Wiem, że to wątła pocie­cha, ale powin­ni­śmy poroz­ma­wiać o tym, jaką rekom­pen­satę może wam zapew­nić korona za utra­cone domy i zie­mię. Oso­bi­ście…

– Poroz­ma­wiam z guber­na­to­rem – weszła mu w słowo Zoya.

Niko­łaj zamie­rzał sam roz­mó­wić się z Miro­vem, który – prze­wraż­li­wiony na punk­cie swo­jego sta­tusu – mógł być podatny na uroki monar­chii, ale Zoya już pchnęła klacz w stronę guber­na­tora.

– Bądź cza­ru­jąca – rzu­cił za nią pół­gło­sem.

Posłała mu ser­deczny uśmiech i mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo.

– Będę.

– To było bar­dzo prze­ko­nu­jące.

Natych­miast spo­waż­niała.

– Od lat jestem zmu­szona patrzeć, jak pod­li­zu­jesz się wszyst­kim w Ravce. Nauczy­łam się paru sztu­czek.

– Nikomu się nie pod­li­zuję.

– Ow­szem, zda­rza ci się – wtrą­cił Tolya.

– Może i tak – zgo­dził się Niko­łaj. – Ale jestem w tym prze­uro­czy.

Patrzył, jak Zoya zsuwa się z koń­skiego grzbietu, bie­rze Mirova pod ramię i odpro­wa­dza na stronę. Nie­wiele bra­ko­wało, żeby guber­na­to­rowi dosłow­nie opa­dła szczęka – czę­sty sku­tek uboczny urody Zoi i ota­cza­ją­cej ją mor­der­czej aury. Może jed­nak ist­niały dla niego rze­czy bar­dziej odu­rza­jące od sta­tusu.

Zoya jed­nak nie zamie­rzała wcale wyko­rzy­sty­wać swo­jej prze­wagi nad guber­na­to­rem. Zoya ucie­kała. Nie miała ochoty na kon­fron­ta­cję z tamtą Sulijką, a to już było zupeł­nie nie w jej stylu. W każ­dym razie kie­dyś byłoby nie w jej stylu, bo od czasu bitwy w Fał­dzie, odkąd stra­ciła Jurisa, Zoya się zmie­niła. Niko­łaj miał wra­że­nie, że ogląda ją z pew­nej odle­gło­ści, jakby odsu­nęła się o krok od wszyst­kich i wszyst­kiego – a przy tym pozo­stała tą samą kobietą co zawsze, jej pan­cerz był na swoim miej­scu, a ona szła przez świat z pre­cy­zją i gra­cją, nie tra­cąc czasu na litość.

Niko­łaj zwró­cił się do Sulij­czy­ków:

– Lepiej by było, gdy­by­ście przed zmierz­chem stąd odje­chali. Dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa.

Ich przy­wódca cały się naje­żył.

– Czym­kol­wiek jest to okro­pień­stwo, nie mie­li­śmy z nim nic wspól­nego.

– Wiem, ale po zapad­nię­ciu nocy zdrowy roz­są­dek może się oka­zać nie­wy­star­cza­jący.

– Czy tak wła­śnie wygląda opieka ze strony króla Ravki? Ogra­ni­cza się do pole­ce­nia, żeby­śmy czmych­nęli w mrok?

– To nie pole­ce­nie, tylko dobra rada. Mógł­bym wysta­wić zbrojne straże wokół waszego obozu, ale przy­pusz­czam, że nie byli­by­ście tym zachwy­ceni.

– Słusz­nie przy­pusz­czasz.

Niko­łaj nie chciał jed­nak zosta­wiać Sulij­czy­ków na pastwę losu.

– Jeśli chce­cie, mogę zawia­do­mić hra­binę Gre­cynę, udo­stępni wam swoje pola.

– Przyj­mie Sulij­czy­ków na swo­jej ziemi?

– Jeżeli odmówi, nie dosta­nie ani jed­nej z nowych młoc­karni, które roz­pro­wa­dzamy wśród far­me­rów.

– Król posłu­guje się nie tylko bro­nią, ale i szan­ta­żem.

– Król rzą­dzi ludźmi, nie świę­tymi. Cza­sem modli­twa to za mało.

Sulij­czyk par­sk­nął śmie­chem.

– Pełna zgoda.

– Co takiego powie­dzia­łaś do gene­rał Nazy­alen­sky? – zapy­tał Niko­łaj sto­jącą obok przy­wódcy kobietę. Silił się na poufały ton.

– Nazy­alen­sky – powtó­rzyła i się roze­śmiała.

Niko­łaj uniósł brwi.

– Wła­śnie. Co jej powie­dzia­łaś?

– Yej menina enu jebra zheji, yepa Korol Rezni.

Sulij­czyk też się roze­śmiał.

– Mówi, że jej słowa były prze­zna­czone dla pani gene­rał, nie dla cie­bie, Królu…

– Ten frag­ment zro­zu­mia­łem – uciął Niko­łaj.

Korol Rezni. Król z bli­znami. Spo­śród licz­nych przy­dom­ków, jakimi go obda­rzano, ten z pew­no­ścią nie był naj­gor­szy, ale na dźwięk tych słów demon w nim drgnął.

Spo­koj­nie. Zawar­li­śmy prze­cież umowę, prawda?

Tyle że demon nie był wiel­kim zwo­len­ni­kiem logiki.

Następną godzinę Niko­łaj i Tamar poświę­cili na roz­mowy z tymi spo­śród Sulij­czy­ków, któ­rzy mieli coś do powie­dze­nia na temat plagi. Następ­nie spo­tkali się z Tolyą i Zoyą.

– I co? – zapy­tał Niko­łaj, gdy wra­cali konno na szczyt wzgó­rza.

– To samo co w Bala­ki­re­vie – odparł Tolya. – Plama cie­nia prze­wa­la­jąca się nad zie­mią jak zbyt szybko nad­cią­ga­jący zmierzch. Wszystko, czego cień dotknie, pada ofiarą plagi: żywy inwen­tarz, budynki, nawet ludzie roz­pły­wają się w dym. Zostaje po nich tylko jałowa zie­mia.

– Zale­d­wie wczo­raj prze­cho­dzili tędy piel­grzymi – powie­działa Zoya. – Wyznawcy Bez­gwiezd­nego. Twier­dzą, że to kara za pano­wa­nie nie­wier­nego króla.

– To nie­uczciwe – sprze­ci­wił się Niko­łaj. – Mam w sobie mnó­stwo wiary.

– W co? – Tolya uniósł brew.

– W solidną inży­nie­rię i jesz­cze lep­szą whi­sky. Czy Mirov i jego kum­ple prze­ła­mali się z piel­grzy­mami chle­bem i dali posłuch ich zdra­dziec­kim sło­wom?

– Nie – odparła z nie­jaką satys­fak­cją Zoya. – Dosta­tecz­nie wielu z nich pamięta wojnę i znisz­cze­nie Novo­kri­bir­ska przez Zmro­cza. Prze­pę­dzili tych fana­ty­ków w czerni na cztery wia­try.

– Nie ma to jak yar­je­no­ska tłusz­cza… A co ci powie­działa ta kobieta?

– Nie mam poję­cia – odparła Zoya. – Nie znam sulij­skiego.

Tamar zer­k­nęła na nią podejrz­li­wie.

– Spra­wia­łaś wra­że­nie, jak­byś ją zro­zu­miała. I jak­byś czym prę­dzej chciała zejść jej z oczu.

Czyli nie tylko Niko­łaj to zauwa­żył.

– Nie żar­tuj – zbyła ją Zoya. – Mia­łam robotę do wyko­na­nia.

Tolya ski­nął głową na Niko­łaja.

– Sulij­czycy chyba za tobą nie prze­pa­dają, co?

– Raczej nie mają powodu, żeby mnie lubić – przy­znał Niko­łaj. – Nie powinni żyć w naszym pań­stwie w usta­wicz­nym stra­chu. Za mało zro­bi­łem dla zapew­nie­nia im bez­pie­czeń­stwa.

Kolejna z jego licz­nych pora­żek. Odkąd zasiadł na tro­nie, pro­wa­dził wojnę na zbyt wielu fron­tach jed­no­cze­śnie: Zmrocz, Fjer­da­nie, Shu Han, jurda parem i jesz­cze ten prze­klęty demon w jego gło­wie.

– Wszy­scy żyjemy w stra­chu – zauwa­żyła Zoya i pona­gliła konia do galopu.

– Cóż, jest to jakiś spo­sób na zmianę tematu – przy­znał Tolya.

Pośpie­szyli za nią, a gdy wje­chali na grzbiet wzgó­rza, Tamar odwró­ciła się i spoj­rzała na wielką ranę pozo­sta­wioną przez plagę na polach.

– W jed­nej kwe­stii Bez­gwiezdni mają rację: to ma jakiś zwią­zek ze Zmro­czem.

– Też się tego oba­wiam – przy­znał Niko­łaj. – Wszy­scy widzie­li­śmy pia­sek w Fał­dzie: jest szary i mar­twy, dokład­nie tak samo, jak obszary pora­żone plagą. Myśla­łem, że po zapad­nię­ciu się Fałdy Cie­nia i roz­pro­sze­niu ciem­no­ści skry­wana przez nie wcze­śniej zie­mia zdoła się sama uzdro­wić.

– Ale tam nic nie uro­sło – powie­dział Tolya. – To zie­mia prze­klęta.

Tym razem Niko­łaj nie potra­fił zbyć tych słów jak uczy­niłby w przy­padku zwy­czaj­nego prze­sądu. W doli­nie Tula znaj­do­wały się naj­święt­sze ravkań­skie zie­mie, na któ­rych Sankt Feliks miał upra­wiać swój sad – albo las cier­niowy, w zależ­no­ści od tego, w którą wer­sję legendy czło­wiek wolał wie­rzyć. Tam rów­nież pierw­szy raz odbyło się obis­baya, rytuał mający oddzie­lić bestię od czło­wieka. Jed­nakże Zmrocz splu­ga­wił to wszystko. Pod­jęte przez niego próby two­rze­nia wła­snych ampli­fi­ka­to­rów i wyko­rzy­sta­nie do tego merzo­sti ska­lały jego moc i prze­mie­niły Tulę w mroczną kra­inę, w któ­rej roiło się od potwo­rów. Cza­sem Niko­łaj powąt­pie­wał, czy kie­dy­kol­wiek zdo­łają się na dobre pozbyć spu­ści­zny Zmro­cza.

Naj­pierw musisz zmie­rzyć się z fak­tem, że sam nie jesteś bez winy, pomy­ślał.

Naj­wyż­sza pora przy­znać przed samym sobą, jakie jest praw­dziwe zna­cze­nie plagi.

– Nie ma innego wytłu­ma­cze­nia – powie­dział. – Fałda się roz­sze­rza. Z naszej winy.

– Tego nie wie­cie… – zaczęła Tamar.

– Wiemy – ucięła lodo­wa­tym tonem Zoya.

Niko­łaj przy­po­mniał sobie trzę­sie­nia ziemi odczu­walne w całej Ravce i poza jej gra­ni­cami, kiedy roz­pę­kły się gra­nice Fałdy. Eli­za­veta została poko­nana. Troje świę­tych, gri­szów obda­rzo­nych nie­skoń­czoną mocą, zgi­nęło gwał­towną śmier­cią. Niko­łaj usi­ło­wał prze­trwać obis­baya i pozbyć się swo­jego demona. Bez powo­dze­nia: moc Zmro­cza prze­trwała w nim, a teraz i sam Zmrocz znów kro­czył po świe­cie. To musiało mieć swoje kon­se­kwen­cje.

– Pobie­rzemy próbki gleby, ale i bez tego wiemy, co tu się dzieje – powie­dział.

– Świet­nie – zgo­dziła się Tamar. – To wasza wina. Jak możemy to powstrzy­mać?

– Musimy zabić Zmro­cza – odparła Zoya.

Tolya prze­wró­cił oczami.

– To twoja odpo­wiedź na każde pyta­nie.

Zoya wzru­szyła ramio­nami.

– Skąd mamy wie­dzieć, dopóki nie spró­bu­jemy?

– A co z demo­nem uwię­zio­nym w ciele króla? – spy­tała Tamar.

– To detal. – Zoya zmarsz­czyła brwi.

– Mogli­by­śmy jesz­cze raz spró­bo­wać obis­baya – pod­su­nął Tolya. – Odkry­łem nowy tekst, w któ­rym…

– Ostat­nim razem omal przy tym nie zgi­nął! – wark­nęła Zoya.

– To detal – odparł Niko­łaj. – Musimy roz­wa­żyć tę moż­li­wość.

– Po ślu­bie – powie­działa Zoya.

– Ow­szem – przy­tak­nął Niko­łaj, pró­bu­jąc wykrze­sać w sobie choć odro­binę entu­zja­zmu. – Po ślu­bie.

Zoya zapa­trzyła się na hory­zont.

– Pro­szę cię, powiedz, że poczy­ni­łeś jakieś postępy z księż­niczką Ehri.

– Wyobra­ża­nie sobie, że znów prze­bi­jam sobie cier­niem serce, przy­cho­dzi mi z więk­szą łatwo­ścią niż uwo­dze­nie księż­niczki.

– Z pew­no­ścią wymaga więk­szej fine­zji – zgo­dziła się z nim. – A tej ci nie bra­kuje.

– To nie do końca brzmi jak kom­ple­ment…

– Bo nim nie jest. Masz wię­cej uroku oso­bi­stego niż rozumu. Jest to wpraw­dzie iry­tu­jące, ale w deli­kat­nej mate­rii dyplo­ma­tycz­nej powinno być zaletą.

– Prawdę mówiąc, pra­wie nie mia­łem oka­zji z nią poroz­ma­wiać – przy­znał.

Zamie­rzał zapro­sić Ehri na ucztę w dniu świę­tych, ale jakoś się nie zło­żyło. Zda­wał sobie sprawę, że naprawdę powi­nien z nią poroz­ma­wiać. Ba, musiał to zro­bić, jeśli chciał mieć jaką­kol­wiek nadzieję na reali­za­cję swo­ich pla­nów. Jed­nakże od tam­tej fatal­nej nocy, kiedy zgi­nął Isaak, a kobieta, którą wszy­scy brali za Ehri, oka­zała się zabój­czy­nią, uni­kał towa­rzy­stwa księż­niczki: praw­dziwa Ehri została zamknięta w odosob­nie­niu, w luk­su­so­wych apar­ta­men­tach w prak­tyce sta­no­wią­cych wię­zie­nie. Jej gwar­dzistki z Tavgha­radu trzy­mano w naj­przy­tul­niej­szej czę­ści lochów, pod dawną staj­nią, zabój­czyni zaś – dziew­czyna, która pchnęła Iza­aka nożem w serce, myśląc, że zabija króla – tra­fiła pod klucz i w dal­szym ciągu lizała rany. Jeśli zaś cho­dzi o innego więź­nia Niko­łaja… No, ten miał naprawdę wyjąt­kową poje­dyn­czą celę.

– Ehri mięk­nie, ale jest uparta – dodał.

– To pożą­dana cecha u kró­lo­wej – zauwa­żyła Zoya.

– Tak myślisz?

Obser­wo­wał jej twarz, nie mógł się powstrzy­mać. Zer­k­nęła w jego stronę tak szybko, że pra­wie mógłby to zło­żyć na karb swo­jej wyobraźni: błysk błę­kitu, jak niebo, które mignęło wśród gałęzi drzew. Zna­cze­nie tego spoj­rze­nia? Coś. Albo nic. Łatwiej byłoby wyczy­tać przy­szłość z chmur.

Przy­trzy­mu­jąc wodze jedną ręką, Zoya popra­wiła ręka­wiczki.

– Za nie­spełna mie­siąc przy­je­dzie kró­lowa Makhi i będzie ocze­ki­wała nie­za­po­mnia­nej cere­mo­nii – przy­po­mniała. – Jeżeli nie­do­szła panna młoda nie zechce współ­pra­co­wać, wyszy­ku­jesz sobie poważny incy­dent dyplo­ma­tyczny.

– Incy­dent i tak może mu się przy­tra­fić – zauwa­żyła Tamar.

– To prawda, ale jeśli nie doj­dzie do ślubu, nie będzie się musiał mar­twić Fjer­da­nami, Shu Hanem ani Fałdą.

– Naprawdę? – zdzi­wił się Niko­łaj.

– Naprawdę. Bo wtedy Genya cię zamor­duje. Masz poję­cie, ile wysiłku wło­żyła w pla­no­wa­nie tej fety?

Niko­łaj wes­tchnął.

– Będzie ślub. Zamó­wi­łem już gar­ni­tur.

– Gar­ni­tur! – Zoya wznio­sła oczy ku niebu. – Ele­ganc­kie wdzianko na wła­sny pogrzeb. Poroz­ma­wiaj z Ehri. Ocza­ruj ją.

Miała rację – i to wła­śnie naj­bar­dziej draż­niło Niko­łaja.

W pierw­szej chwili ucie­szył się na widok jeźdźca zbli­ża­ją­cego się od strony obo­zo­wi­ska, potem jed­nak powaga malu­jąca się na twa­rzy przy­by­sza zmro­ziła mu serce. Posłańcy nio­sący dobre wie­ści ni­gdy się tak nie śpie­szą.

– O co cho­dzi? – zapy­tał, gdy jeź­dziec do nich dołą­czył.

– Przy­był latacz z Os Alty, Wasza Wyso­kość – wysa­pał zzia­jany posła­niec. – Wia­do­mość od Ter­mita.

I podał kró­lowi zapie­czę­to­wany list.

Kątem oka Niko­łaj dostrzegł, jak Zoya pochyla się w sio­dle; naj­chęt­niej wyrwa­łaby mu list z ręki. „Ter­mit” był pseu­do­ni­mem ope­ra­cyj­nym Niny Zenik.

Prze­biegł list wzro­kiem. Miał nadzieję, że będą mieli wię­cej czasu, ale dzięki Ninie zyskali przy­naj­mniej uczciwą szansę, żeby powal­czyć.

– Musimy wra­cać do obozu – zwró­cił się do posłańca. – Jedź przo­dem i każ przy­go­to­wać dwa lata­cze.

Goniec znik­nął w tuma­nie kurzu.

– Zaczęło się, prawda? – spy­tała Zoya.

– Fjerda ruszyła. Tamar, będziesz musiała zawia­do­mić Davida i naszych fabry­ka­to­rów. Ja wyślę latacz do naszych ludzi na zacho­dzie.

– Poci­ski nie są jesz­cze gotowe – przy­po­mniała Tamar.

– Wiem, ale Fjer­da­nie nie będą cze­kać. – Niko­łaj odwró­cił się do Zoi. – Hiram Schenck jest w Os Kervo. Wiesz, co robić. To nasza jedyna szansa, żeby zała­twić tę sprawę, jak należy.

– Jeste­śmy przy­go­to­wani? – zapy­tał Tolya.

– W żad­nym razie, ale i tak damy im popa­lić – odpo­wie­działa mu sio­stra.

Drze­miący w Niko­łaju demon pod­niósł łeb, wyraź­nie oży­wiony tą myślą. Wojna przy­po­mi­nała ogień: nie­spo­dzie­wana, żar­łoczna i naj­ła­twiej­sza do powstrzy­ma­nia, zanim roz­hula się na dobre. Niko­łaj był gotów zro­bić wszystko, co w jego mocy, żeby ogra­ni­czyć pożogę. Bał się o sie­bie i swój kraj, byłby głup­cem, gdyby nie odczu­wał stra­chu, ale jakaś jego cząstka – może kor­sarz, może demon, a może książę, który pazu­rami wyszar­pał sobie drogę do tronu – nie mogła się docze­kać bitwy.

– Wyobraź­cie sobie, że wyda­je­cie przy­ję­cie – powie­dział i szarp­nął wodze, zmu­sza­jąc klacz do ruchu. – Teraz będzie tak samo: kiedy przyjdą goście, okaże się, kto jest waszym praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem.

4. Nina

4 Nina

Hanne sta­nęła przy łóżku Niny i obu­dziła ją potrzą­śnię­ciem za ramię. Serce Niny waliło jak mło­tem, pościel była mokra od potu. Mówiła przez sen? Śniła o lodzie i o wilku Mat­thiasa: Tras­sel jadł jej z ręki, ale kiedy przyj­rzała mu się uważ­nie, stwier­dziła, że śnież­no­biały pysk ma czer­wony od krwi. Poży­wiał się mię­sem trupa.

– Ktoś przy­szedł – powie­działa Hanne. – Ktoś z klasz­toru.

Nina usia­dła. Nocne powie­trze chło­dziło jej spo­cone ciało. Oprzy­tom­niała w oka­mgnie­niu i w tej chwili gwał­towne bicie serca nie miało już nic wspól­nego z roz­pły­wa­ją­cym się snem. Hanne uczyła się w klasz­to­rze w Gäfvalle, gdzie do spółki z Niną odkryły potworny plan Bruma, w który zaan­ga­żo­wane były Źró­dlane Panny i pobli­ska pla­cówka woj­skowa. Hanne z Niną zdo­łały pokrzy­żo­wać plany komen­danta i ura­to­wać gri­szów, a Nina bez żalu ska­zała Źró­dlaną Matkę na śmierć.

– Kto taki? – spy­tała szep­tem.

Zaku­tała się po szyję w weł­niany szla­frok i mocno się nim otu­liła. Wło­żyła kap­cie, ale i tak cie­szyła się, że kom­naty na Bia­łej Wyspie mają pod­grze­wane posadzki.

– Nie wiem. Matka kazała wezwać nas obie.

– Słodki Djelu… Nie mar­z­niesz? Włóż coś na sie­bie.

Hanne była w samej baweł­nia­nej koszuli noc­nej. Jej krótko przy­cięte rudawe włosy lśniły w bla­sku trzy­ma­nej przez nią lampy naf­to­wej.

– Jestem tak prze­ra­żona, że nie czuję zimna.

Razem zaczęły buszo­wać w nie­wiel­kiej gar­de­ro­bie łączą­cej zaj­mo­wany przez Ninę pokoik z więk­szą sypial­nią Hanne.

Fort w Gäfvalle został znisz­czony w wybu­chu zor­ga­ni­zo­wa­nym przez ekipę Niny. Korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia, jakie wtedy zapa­no­wało, Hanne i Nina zdo­łały się wykpić z całej sprawy, uda­jąc nie­wi­niątka. Jarl Brum nie miał poję­cia ani o praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści Niny, ani o tym, że to ona była odpo­wie­dzialna za znisz­cze­nie jego labo­ra­to­rium i pro­gramu tor­tur. Powi­tał w swoim domu Milę Jan­ders­dat ze świa­do­mo­ścią – cał­kiem słuszną – że pomo­gła jego córce oca­lić mu życie. Oczy­wi­ście nie zda­wał sobie sprawy, że gdyby to od niej zale­żało, wykoń­czy­łaby go raz na zawsze.

Od tam­tej pory żyły w prze­ko­na­niu, że wszystko to uszło im na sucho. Może się myliły; może kiedy kurz opadł, ktoś z klasz­toru odkrył i poskła­dał w całość ele­menty ich pod­stępu; może Źró­dlane Panny zna­la­zły wykra­dziony przez Hanne mun­dur drüskelle; może ktoś je widział, jak wywle­kały z wozu nie­przy­tom­nego Jarla Bruma.

– Masz.

Nina przy­trzy­mała Hanne szla­frok, żeby ta mogła się ubrać. Na fjer­dań­ską modłę uszyto go z gład­kiej sza­rej wełny, ale pod­bito obfi­cie gęstym futrem, tak jakby wszel­kie oznaki wygody i luk­susu nale­żało sta­ran­nie ukry­wać.

– Co robimy? – spy­tała Hanne. Cała się trzę­sła.

Nina okrę­ciła ją w miej­scu i prze­wią­zała szarfą.

– Nic – odparła. – Niech inni mówią.

– Nie musisz uda­wać mojej słu­żą­cej – przy­po­mniała jej Hanne. – Nie, kiedy jeste­śmy same.

– Nie prze­szka­dza mi to. – Nina skon­cen­tro­wała się na zawią­za­niu szarfy w ozdobną kokardę; nie chciała patrzeć w oczy Hanne, które w tym świe­tle lśniły jak płynna miedź. – Udamy cno­tliwe nie­wi­niątka, wyson­du­jemy, co wie­dzą, i wszyst­kiemu zaprze­czymy. A gdyby przy­szło co do czego, to byłam okrut­nym szpie­giem, który omo­tał cię swoją sie­cią.

– Nie powin­naś tyle czy­tać, naprawdę.

– A może to ty powin­naś czy­tać wię­cej? Masz lodo­wate ręce.

– Jestem prze­mar­z­nięta.