Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słodko-gorzki świat piłki nożnej
Jakie to uczucie pokonać Niemców, ówczesnych mistrzów świata, na Narodowym? Co się czuje gdy piłka po twoim uderzeniu mija Davida Seamana, a ostatecznie eliminuje Manchester City? Czy trudno jest stać twardo na ziemi, gdy Rosjanie oferują ci miliony dolarów? Jaka atmosfera buzuje w szatni biało-czerwonych przed ważnym spotkaniem? Jakie myśli kłębią się w głowie przed meczem decydującym o mistrzostwie Polski?
Nazywam się Sebastian Mila i miałem szczęście doświadczyć tego wszystkiego na własnej skórze.
Ale wiem też co się czuje, gdy jesteś tylko jednym z wielu, a wszyscy wokół ciebie zdają się lepsi. Wiem co to znaczy zwątpienie, brak wiary w siebie. Wiem jak to jest, gdy czujesz się zagubiony za granicą, gdy musisz trenować w miejscu z grzybem na ścianie, gdy miesiącami nie dostajesz wypłaty, wiem co się czuje, gdy w klubie chcą się ciebie pozbyć za wszelką cenę. Wiem jak to jest pojechać na mundial, a potem przesiedzieć na ławie wszystkie mecze albo pomóc wywalczyć Euro, a potem nie pojechać wcale. Wiem jak to jest, gdy Gerrard, Lampard i Terry dają ci lekcję futbolu.
Zapraszam was do słodko-gorzkiego świata piłki nożnej. Jeśli chcecie, będę waszym przewodnikiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję tę książkę rodzicom,
którym dziękuję za wyrozumiałość
i siłę w pokonywaniu trudności
oraz wsparcie w każdej chwili mojego życia.
Mamo, tato – dzięki Wam jestem tym, kim jestem.
W tym meczu czuć było, że niosą nas trybuny. Ludzie czasem nie rozumieją, jak to działa. Jak okrzyk czy śpiew może mieć wymierny wpływ na to, co na boisku? Z Niemcami jednak kibice reagowali na każdy wślizg i każdy odbiór, podgrzewali atmosferę i dodawali nam wiary. A coś takiego sprawia, że drużyna gra dwadzieścia procent lepiej. Idziesz z prądem. Idziesz z tłumem.
Niosło nas to totalnie.
Niemcy mają kontrolę. Przeważają. Ale Wojtek Szczęsny broni zajebiście. A każda parada Wojtka to okrzyk z kilkudziesięciu tysięcy gardeł, to burza braw, które tylko Szczenę nakręcają.
A potem Piszczu wrzuca, Arek Milik strzela, robi się 1:0. Nowa, nieznana sytuacja – prowadzimy z mistrzami świata. Prowadzimy z drużyną, która kilka miesięcy wcześniej przejechała się po Brazylii 7:1. Prowadzimy z Niemcami, których nigdy nie pokonaliśmy.
Jasne, przeważają. Czasem mocno. Ale stawiamy opór. Wiara nas nie opuszcza. Tworzymy jedność. Wszyscy grają, nikt nie odstaje. Ja, choć stoję przy linii bocznej i się rozgrzewam, jestem pod prądem cały czas. Reaguję, klaszczę, gram ten mecz.
Woła mnie Bogdan Zając. Daje sygnał, że będzie zmiana, pokazuje mnie palcem – jestem. Kurde, zaczyna mi się robić ciepło. Para idzie z uszu. Ale nie ze stresu, a z ciekawości. Nie z niepokoju, a z ekscytacji. Chciałem jak najszybciej wejść. Oczekiwanie zżerało mnie od środka.
Trener łapie mnie przy linii bocznej. Czekamy, aż piłka wyjdzie, i to tak, żeby była nasza po wznowieniu. Kolejny rytuał selekcjonera.
– Sebastian, to ostatnie minuty. Będą napierać. Grasz więcej na swojej połówce, zabezpieczasz środek. Biegaj bliżej prawej, pomagaj Piszczowi, jak będzie potrzebował. Ale to nie są twoje główne zadania. Twoim głównym zadaniem jest przejąć piłkę i ją trzymać. Musisz ją rozgrywać, musisz być pod grą. Oni muszą mieć tej piłki jak najmniej, żeby z każdą minutą tracili wiarę, że mogą nam coś zrobić. Masz możliwość, idziesz do przodu. Idziesz z piłką. Rozprowadzasz. Mądrze, bez szukania asysty jednym podaniem. I niech cię ich napór nie deprymuje. Możesz nie mieć długo piłki, to też niech cię nie deprymuje.
To było zajebiste. Wiedziałem, co mam robić, wiedziałem, co mnie tam czeka.
Wchodzę. Zagrywają do mnie, żebym poczuł piłkę. Chciałem nawet rzucić pierwszą dłuższą, ale myślę: „Nie. Za szybko”. Chwila zawahania, Niemcy zamykają ten korytarz. Gram do Piszcza. Szybko, bezpiecznie. Ale wychodzę do grania, żeby zagrał mi wsteczną. Pewność siebie mi wzrasta.
Gramy.
Utrzymać się przy piłce.
Coś się otworzy.
– Piszczu, klasa! – gratuluję Piszczkowi wślizgu. Trybuny ryczą, biją mu brawo. Ja też tak chcę. Wszyscy chcemy. Potrzebujesz tych bodźców. Ktoś krzyczy: „Zabezpieczaj!”, ktoś „Dalej, trzymamy”, ktoś „Dobrze, podejdź!”. Nikt nie odstaje. Jeden za drugiego. Krzyczę: „Brawo, Gliku”, ktoś rzuca: „Świetnie, że tam poszedłeś”. A zaraz wrzask: „ASEKURUJ!” i tłum wstrzymuje oddech. Dobra interwencja Wojtka. Wojtek pewny. To widać. I to się udziela zespołowi.
Przebiega Kroos. Jak zwykle w laneczkach. Ma fajne przyjęcie, jest ciągle pod grą, ma podanie. Wiem, że muszę doskoczyć, bo nie jest za szybki, wszystko było na odprawie. Inaczej ustawiasz się do zawodnika, który ma gaz, inaczej do takiego, który go nie ma.
Nie mam piłki dłuższy czas. Trener o tym mówił. Nic zaskakującego. Zero podenerwowania. Robię swoje. I wiem, co robić.
Przeważają, ale opanowujemy sytuację. Nie grają cudów. Na lewej szatan Bellarabi ma gazicho, ale Dziadek Wawrzyniak robi mu kasowanko. Symboliczne. Jest nieźle. Mistrzowie świata to też tylko ludzie. Myślę sobie w pewnym momencie, że tu się nie zdarzy nic złego. Może z boku wygląda to źle, cisną nas, ale mamy siłę.
A potem Łukasz Podolski jak huknął z woleja, to piłka uderzyła o poprzeczkę, aż zadzwoniło. Pytałem kiedyś Peszkina o Poldiego.
– Ty, jak ten Podolski? Gra coś lewą nogą, nie?
– Stary… Gwint taki, że koniec świata.
Teraz miałem okazję przyjrzeć się temu w slow motion. Stoję dwa metry za dżentelmenem Podolskim, a dżentelmen Podolski składa się, uderza. Kalkuluję: „O, siła dobra, leci też dobrze… Jest źle. Co zrobi Wojtek?”
Poprzeczka.
I doskakujesz, żeby piłka mu czasem drugi raz na nogę nie spadła.
Wojtek pokazuje, że wszystko pod kontrolą, klaszcze, dodaje otuchy, ale słyszałem, jak dzwoniło. Sygnał ostrzegawczy. Uczucie, jakby ktoś cię walnął w karczycho. Mieliśmy farta. Dopiero co myślałem, że tu już nic Niemcy nie są w stanie zrobić, a ratują nas centymetry.
Bronimy. Walczymy. Wybita piłka. Walka. Jest ogień.
Aut na połowie Niemiec. Auty też ćwiczyliśmy. Też mamy na nie schematy. Wszystko ćwiczyliśmy.
Piłka wyrzucona do Lewego. Muszę do niego biec. Nie jestem z natury fałszywym napastnikiem, ale wiem, jak grać z Lewym. Trzeba cały czas się wokół niego kręcić, tak żeby miał z kim grać. On nie potrafi inaczej, zawsze szuka gry, więc jak nie kręcisz się wokół Lewego, to on kręci się wokół ciebie. A to źle, bo wtedy brakuje go z przodu.
Stoję z Kroosem, wiem, co mam robić, tylko jak zareaguje Kroos?
Odpuszcza mnie.
Biegnę. Patrzę, co zrobi Lewy. Gdzie pójdzie? Może na chorągiewkę, żeby grać na czas? Nie, tam wyrasta spod ziemi obrońca, stawia szlaban. Tą drogą nie pójdzie. Lewy sunie więc do przodu. Może to i lepiej. Może od początku tak planował.
Idę na gazie, sam, nikt mnie nie pilnuje. Przede mną obrońca, który mógłby doskoczyć, zagrodzić mi drogę. Ale nie może, bo na prawo od Lewego ucieka Waldek Sobota. Obrońca musi mieć na niego oko. Ułamki sekund decydują o wszystkim i nawet gdy obrońca już wie, że Lewy nie poda Waldkowi, nie zdąży się przesunąć.
Ktoś spojrzy z boku i powie: „Sobota nie brał udziału w akcji”. A swoją obecnością zrobił mi metr miejsca więcej. Bo futbol to sport drużynowy. Bardziej, niż się wszystkim wydaje.
Wpadam w szesnastkę, a Lewy odgrywa. Pierwsza myśl: „Kto jest do zagrania, komu odegrać”. Widzę kątem oka, że ktoś idzie lewą stroną. Chyba Maciek Rybus. „Może mu dograć?” Ale nie wiem za wiele. Nie mam pojęcia, czy nie jest kryty. Chyba z lewej mignął mi też niemiecki obrońca.
Widzę natomiast, że Neuer jest blisko swojego lewego słupka. Poszedł tam, asekurując bramkę, gdy Lewy przyjął piłkę w szesnastce. Teraz dzięki temu mam odsłoniętą lewą stronę bramki.
Znowu drużyna. Znowu czyjeś ustawienie robi różnicę.
Podanie Lewego to ciasteczko. Idealne tempo. Szybka, ale nie za szybka piłka, taka, jak trzeba pod strzał. Neuer startuje od prawego słupka. Wie, że ma lukę po prawej i wie, że ja też to widzę. Wygląda to prawie tak, jakby przede mną wiedział, że będę strzelał.
Jak uderzać, to z pierwszej. Walić z prostego podbicia? Mniejsza kontrola. Jak trafię – okienko. Jak nie – maliny. Może lepiej bokiem stopy, tak jak podanie. Wykonuję takich zagrań dziesiątki co mecz, setki co trening.
Wybieram pasówkę.
Widzę, że piłka leci w światło bramki. Jest korytarz, ale Neuer się przesuwa. Zdąży czy nie zdąży?
Nie zdążył. Patrzę, jak piłka trzepocze w siatce. Widzę dokładnie, jak w niej łopocze, ona, piłka, jest po moim strzale w bramce Niemców, mistrzów świata, na Narodowym, w zwycięskim 2:0, którego już nam nie odbiorą. Słyszę ten ryk. Na trybunach muzyka odkręcona na pełny regulator, muzyka śpiewów, wrzasków, okrzyków radości. Niewiarygodne.
Pokazuję serduszko dla Ulki i Miśki. Biegnę do trenera Adama Nawałki. To on mnie wymyślił. To on na mnie postawił. Nikt w to nie wierzył. Pytali, co ja tu robię – trzydziestojednoletni piłkarz Śląska Wrocław na Niemcy. To dzięki jego wierze. Dzięki niemu przeżyłem najwspanialszy piłkarski wieczór w mojej karierze.
Skaczę na trenera, potem to samo robią inni. Dzień później „Przegląd Sportowy” da zdjęcie na okładce, które zawsze mnie porusza: my wszyscy w kupie, na nas leci z góry Glikson. Na tym zdjęciu jest duch drużyny, która tego dnia powstała i dała wiele radości Polakom.
Bo ten mecz był kluczem, kamieniem węgielnym, fundamentem. Dał nam wiarę w siebie, wiarę w trenera, a wreszcie wiarę, że ta grupa może osiągnąć razem sukces. Że spotkaliśmy się razem w odpowiednim miejscu i czasie. Byliśmy tak naładowani, że po tym spotkaniu myśleliśmy: „Kto chce z nami zagrać? Palec pod budkę. Nie boimy się nikogo. Dawać”.
Urodziłem się 10 lipca 1982 roku, w dniu, w którym reprezentacja Polski walczyła o brązowy medal na mistrzostwach świata. Trudno o bardziej symboliczną datę.
Mama mówiła, że kiedy pojawiłem się na świecie, większość lekarzy oglądała mecz. W szpitalu panował popłoch. Każdy szukał wymówki, by obejrzeć bój Polaków z Francuzami. W zasadzie najlepiej by było, gdyby moja mama jeszcze trochę poczekała.
Ojciec oglądał spotkanie w szpitalnej świetlicy, zresztą z innymi oczekującymi nerwowo na porodówce ojcami. Nie wiadomo, czy ojcowie czuli większe nerwy z okazji narodzin potomstwa, czy z powodu meczu.
To był dobry dzień. Polska wygrała po golach Szarmacha, Majewskiego i Kupcewicza, a ja urodziłem się zdrowy.
A potem wyjechaliśmy do Australii.
Nie wiedzieliście?
Mój tata w latach osiemdziesiątych grał w piłkę w Australii, a za pierwszym razem, gdy dostał angaż w Melbourne, polecieliśmy tam całą rodziną. Nie pamiętam tego, miałem może roczek. Potem wróciliśmy, a ojciec wyjeżdżał sam. Oczywiście wolelibyśmy, żeby był z nami, ale te trudne czasy wymagały trudnych decyzji. Wiedział, że w Polsce tyle nie zarobi, a tam mógł, i to grając w piłkę. Wysyłał nam paczki – poza pieniędzmi a to dres, a to koszulka, a to piórnik czy zegarek. Najlepsze były słodycze, bo u nas takich nie dało się dostać. Toblerone w latach osiemdziesiątych? Nie do zdobycia. Ewenement.
Czasem wyjeżdżał na pół roku, czasem na rok. Musiał nam wystarczyć kontakt telefoniczny, też sporadyczny, bo to były inne czasy. Ja, wówczas kilkuletnie dziecko, płakałem po każdym telefonie. Męczyłem mamę pytaniami:
– Kiedy tata przyjedzie? Mamo, kiedy tata przyjedzie?
Jego przyjazd oznaczał wielkie święto, wszyscy już tygodnie wcześniej chodziliśmy jak na szpilkach, odliczając dni. Najczęściej wpadał na Boże Narodzenie. Mama chodziła wtedy jak nakręcona, niesamowicie szczęśliwa. Ale bywały też święta, kiedy się nie pojawiał. Wtedy sam ogarniałem choinkę, przycinałem ją tak, jak mnie uczył. Wiedziałem, że to moja rola, bo kiedy wracał, starał się nadrabiać ojcowskie zaległości: to on nauczył mnie wbijania gwoździ, wkręcania śrubek, piłowania, generalnie tego, że facet musi mieć zawsze skrzynkę z narzędziami i potrafić się nią posługiwać. Siłą rzeczy jednak to na mamie spoczywał ciężar wychowania potomstwa. Uczyła mnie, co wolno, a czego nie wolno, wielki nacisk kładła na kulturę osobistą: szanuj starsze osoby, pomagaj, zawsze mów „dzień dobry”, „dziękuję”. Przy czym była dla mnie po prostu dobra i wiedziałem, że mogę powiedzieć jej o wszystkim. Byłem trochę synkiem mamusi: nie raz chowałem się pod spódnicę, nie raz mnie broniła. Zawsze miałem jednak świadomość, że tata jest głową rodziny, a wyjechał daleko, żeby się o nas zatroszczyć, żeby wziąć na siebie odpowiedzialność. Wrócił na stałe, gdy uczyłem się w trzeciej klasie podstawówki.
Mam siedem lat starszą siostrę, Kasię. Dzieli nas spora różnica wieku. W dorosłości się zatarła, ale wtedy? Kaśka nie raz mi matkowała. Wspominając tamte lata, do tej pory trochę się śmieje, a trochę denerwuje, jak często musiała się opiekować małym łobuzem, który robił jej psikusy.
Mieliśmy w domu dwa telefony na jeden numer. Dziś telefony domowe wymierają. Jeśli należycie do młodszych roczników, to pewnie ledwo rozumiecie ideę jednej linii na dwa aparaty, ale tak się wtedy zdarzało: ktoś dzwonił, jedna osoba mogła odebrać w jednym pokoju, a druga w drugim. W teorii: wygoda – można porozmawiać w trójkę. W praktyce: męka Kaśki, bo jak dzwonił do niej chłopak, odbierałem, a potem inteligentnie zabierałem głos:
– UUUUUU!
I rzucałem słuchawką. Innym razem odbierałem, podsłuchiwałem chwilę, by w końcu powiedzieć:
– Kaśka nigdzie nie pójdzie!
I to samo – rzut słuchawką. Z czasem zrobiła się wyczulona i tylko krzyczała:
– Sebastian, nie podsłuchuj!
Jak chłopak do niej przychodził, to siedziałem z nimi. Już nie z tej dziecięcej perfidii, która skłaniała mnie do psot, ale dla dobrej zabawy. Byłem za mały, by się zorientować, że przeszkadzam.
Jest jakiś chłopak w domu? Ale fajnie, można pogadać. Może też wie coś o piłce? Może mu pokażę jakieś sztuczki? O, oglądacie film? Super, zróbcie miejsce, też chętnie obejrzę. Gracie w coś? O, popatrzę, może się nauczę i zagram z wami. (Na marginesie: młodsi mogą nie uwierzyć, ale to były takie czasy, kiedy Kasia i jej chłopak – przykładowo – grali w bierki).
Gdy rodzice wychodzili, niby więc miała fajnie, bo chata wolna, ale był jeszcze Sebuś. Czasem znajdowała sposób, żeby mnie wygonić, najczęściej przekupując cukierkami, ale generalnie ratowały ją tylko niezmierzone pokłady wyrozumiałości. Była dla mnie po prostu dobra. Zawsze. Jak dokądś wyjeżdżała, to niemal zawsze przywoziła mi jakiś prezent. Uczyła się też fantastycznie. Zawsze czerwony pasek, nagrody, wybitny uczeń, miała dyplomów a dyplomów.
Pamiętam, jak kiedyś Kasia dostała pięć minus z matematyki. Patrzy na te swoje zadania, sprawdza, co zrobiła źle.
– Proszę pani, tu jest błąd. Dobrze to zrobiłam.
Nauczycielka sprawdziła i okazało się, że Kasia miała rację. Wymowna sytuacja. Chodziliśmy do tej samej podstawówki – były to jeszcze czasy zakładania mundurków – później Kasia poszła do Dubois, liceum mającego renomę szkoły dla kujonów. Tam w ogóle nie było podjazdu. Trafiasz do Dubois, musisz mieć łeb jak sklep. Kaśka zawsze go miała, dlatego nikogo nie zdziwiło, że po skończeniu liceum poszła tam, gdzie chciała – do Warszawy na prawo.
W Koszalinie mieszkaliśmy w czteropiętrowym bloku, jakich w Polsce stoją tysiące. Pozwólcie, że oprowadzę was po naszym mieszkaniu: na wejściu duży pokój, po prawej stronie pokoje. Rodzice mieli swój, Kaśka swój, ja swój. Poza tym klasyka gatunku: telefon przy wejściu. Boazeria. Dywany na podłodze.
W moim pokoju koleżanka Kasi namalowała mi na ścianie Papę Smerfa. Poza tym pokój miał mocno sportowy charakter. Wykleiłem go plakatami piłkarskimi, a na ścianie wisiała też plastikowa obręcz do koszykówki. Kosz w tamtych latach był o wiele popularniejszy, dodatkowo załapałem się na transmisje NBA, a słynne „Hej, hej, tu En-bi-ej!” Włodzimierza Szaranowicza zapadło mi na stałe w pamięć. Oglądało się Shawna Kempa, wrażenie robił niziutki Muggsy Bogues z Charlotte Hornets, ale wiadomo – kibicowałem, jak większość, Chicago Bulls. Potrafię wymienić cały ówczesny skład do dziś, uwaga, lecę z głowy: Scottie Pippen, Toni Kukoč, Dennis Rodman, Steve Kerr, Ron Harper, Luc Longley, Jason Caffey. I oczywiście ten… jak mu tam… Michael Jordan. To byli giganci. Wszyscy chcieli być Chicago Bulls.
Grałem wtedy sporo w kosza, chodziłem też na karate. Nie było potrzeby nigdy użyć ciosów na ulicy, ale wciąż pamiętam techniki uderzenia. Chyba. W sumie wolałbym nie sprawdzać, czy pamięć nie skorodowała. Grałem również przez moment w tenisa, ale nie zmieniało to faktu, że rytm w naszym domu wyznaczała piłka. Nawet na karate byłem wieziony z myślą o piłce: tata twierdził, że inne sporty rozwijają, szczególnie w najwcześniejszych latach.
Jak tata grał w piłkę, siostra z mamą regularnie bywały na jego meczach. Kasia dobrze pamięta tatę z boiska. Ja byłem za mały, ale na Gwardię Koszalin chodziłem z tatą na trybuny. Jego obecność wywoływała tam poruszenie. Ciągle ktoś podchodził, zagadywał czy nawet wspominał piękne boiskowe akcje taty. Najbardziej dumny byłem jednak, gdy cała trybuna na Gwardii skandowała: „Stefan na boisko! Stefan na boisko!”.
To było coś. Strasznie mi się to podobało i strasznie imponowało. Kurde, ci wszyscy ludzie tak bardzo szanują ojca. Ciekawe, jakie to uczucie, gdy stadion śpiewa na twoją cześć? Też bym tak chciał.
Przy obiedzie rozmawiało się o futbolu: jak grała reprezentacja Polski, względnie o jakimś ważnym meczu w lidze lub spotkaniu polskiego klubu w pucharach. Mama z siostrą za dużo na ten temat nie mówiły, ale były na bieżąco, wiedziały, co i jak. Mnie ojciec tłumaczył futbol nawet podczas meczów.
– Zobacz, Sebastian. Widzisz, jak się napastnik ustawił w tej akcji? Widzisz, ile w tym było sprytu? Jego ustawienie zrobiło więcej dobrej roboty niż zrobiłby najlepszy drybling. Jak obrońca jest spóźniony i przechytrzysz go ustawieniem, to już nie odrobi.
Tysiąc razy podkreślał, że ktoś przestrzelił, bo się odchylił.
– Widziałeś? Tylko dlatego spudłował. Odchylił się i poszła Panu Bogu w okno. Pochyl się przy strzale, pamiętaj.
Jak mama chce mi dopiec, do dziś mówi: „Synuś, nie odchylaj się”.
Innym razem ojciec tłumaczył mi rzuty wolne.
– Za krótki rozbieg wziął. Nie strzeli. Może trafi w bramkę, ale braknie mu siły uderzenia.
Był bardzo doświadczony i dzielił się ze mną swoimi boiskowymi przeżyciami na bieżąco, ale miał też oko do tego, co się działo na murawie. Potrafił analizować grę. Są zawodnicy, którzy nieszczególnie interesują się piłką: wyjść na murawę, zrobić swoje, dziękuję bardzo, koniec. Znam takich. Nie ma w tym nic złego, to nie musi przeszkadzać w zrobieniu kariery. Ale tata nie należał do tego grona, mecz oglądał jak najlepszy analityk.
Czy mieliśmy czasem dosyć piłki w domu? Nie. To znaczy – nie chcę mówić za mamę czy Kasię, ale nie wydaje mi się, żeby im to przeszkadzało. Nie wiedzieliśmy chyba, że można inaczej: piłka jako wiodący temat to była oczywistość, futbol zawsze odgrywał ważną rolę w naszej rodzinie i nie myśleliśmy o tym, że mogłoby go nie być. Ja osobiście uwielbiałem oglądać mecze, uwielbiałem słuchać historii o piłce, uwielbiałem o nią pytać. Tata dużo opowiadał o czasach, gdy był zawodnikiem: mówił mi o tym, jak wygląda życie piłkarza, jak wyglądają zgrupowania, jak wygląda każdy dzień, jak jest na treningu i jaka to ciężka praca. Jeździsz na mecze, dużo czasu spędzasz w autobusach. Nie ma cię długo w domu. Jesteś na walizkach. Pokazywał mi drugą stronę futbolu, tę życiową, pozaboiskową.
Piłkarskiego bakcyla złapałem też przez zbieranie autografów. Najwięcej zdobyłem ich, gdy do Koszalina przyjechały Orły Górskiego. Miałem podpisy Grzegorza Laty i Stefana Majewskiego. Lesław Ćmikiewicz mnie jednak pogonił – biegałem z zeszytem, podtykałem go wszystkim, a on tylko odparł:
– Chłopczyku, mnie już masz, wpisałem ci się.
Tata grał w tym mecz przeciwko Orłom. Wielkie wrażenie zrobiło na mnie, gdy pan Kazimierz Górski, siedząc w klubowym budynku, zapytał:
– A Stefan Mila jest?
– Jest.
– Zawołajcie go, proszę.
Mnie to się nie mieściło w głowie. Wiedziałem już, jaką legendą jest pan Kazimierz, ile znaczy dla polskiej piłki. To, że chce się widzieć z moim tatą… Coś niesamowitego! Przywitali się, porozmawiali chwilę, a ja patrzyłem na ojca jak w obrazek.
Ta autografowa zajawka była dość mocna, tylko ile podpisów piłkarzy możesz zebrać, mieszkając w Koszalinie? Miałem autograf Roberta Dymkowskiego, koszaliniaka, który grał już wówczas w Pogoni; to był czad, bo Dymkowski nie składał podpisu na byle jakiej kartce, tylko nosił swoje „gotowce”, zdjęcia z podpisem. Później sam się takich doczekałem w Śląsku, dzisiaj to standard, który przywędrował z Zachodu. Jarałem się wtedy niesłychanie, że mam podpis osoby, którą oglądam potem w magazynie Gol. Innym razem napisałem do Grzegorza Lewandowskiego, legionisty z naszego miasta. Pamiętam, że poprosiłem go również o koszulkę Legii. Totalnie nierealne, ale wtedy wydawało mi się, że każdy piłkarz ma wagon koszulek do dyspozycji. Nie odpisał, co mu kiedyś przy okazji wypomniałem, oczywiście półżartem. Nawet nie wiem, czy dostał tamten list.
Mój tata z Kazimierzem Górskim
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora
Autografy przestałem zbierać po przeprowadzce do Gdańska. Miałem jednak nawrót tej pasji lata później. W mistrzowskim sezonie Śląska pojechaliśmy w przerwie między rundami na zgrupowanie do ośrodka, gdzie akurat ćwiczyły nasze tyczkarki. Poszedłem poprosić o autograf Monikę Pyrek. Trochę było mi głupio, więc powiedziałem, że to… dla córki. Pomyślałem sobie, że dzięki grze w piłkę spotykam wielu znanych sportowców, więc mógłbym zrobić niezłą kolekcję, ale odpuściłem – byłoby to zbyt niezręczne.
Mój pierwszy w pełni świadomie przeżyty turniej piłkarski to igrzyska olimpijskie w 1992 roku. Tamtego lata na podwórku wszyscy chcieliśmy być Juskowiakiem, Kowalczykiem, Brzęczkiem, Wieszczyckim, Koźmińskim, Łapińskim, Kłakiem i Jałochą. Pamiętam, jak Waligóra nie strzelił karnego z Kuwejtem i tata triumfalnie powtórzył swoją mantrę:
– Widzisz, Sebastian, odchylił się! Nie odchylaj się przy strzale!
A my na podwórku śmialiśmy się, że Waligóra, bo wali w górę. Pamiętam wielkie strzelanie z Australią, pamiętam znakomity mecz z Włochami. Cały kraj emocjonalnie związał się z reprezentacją olimpijską świętej pamięci Janusza Wójcika. O Polakach mówili wszyscy. Niby igrzyska to domena innych sportów, na co dzień niedocenianych, a futbol jest na nich turniejem drugorzędnym. Ale piłka nożna znowu pokazała, że potrafi elektryzować jak żadna inna dyscyplina sportu.
Oglądając naszych piłkarzy, podjąłem pierwszą dojrzałą decyzję w życiu:
Będę jak oni. Będę grał w piłkę i wszystko wygrywał.
Miałem wtedy przekonanie, że reprezentacja Polski jest najlepsza na świecie. Nie rozumiałem, że to jakieś igrzyska, że to jakiś nie najbardziej istotny turniej – Polska jest najlepsza i Polska wygrywa wszystko. Po prostu.
Finał oglądaliśmy w świetlicy całą grupą, co tylko potęgowało rangę wydarzenia. Mieliśmy markerem wymalowane „Polska” na koszulkach i herby na piersiach, wszyscy w biało-czerwonych barwach, zupełnie jakbyśmy nie siadali za chwilę na świetlicy w Kamieńczyku, tylko na trybunie Camp Nou, rzut beretem od centrum wydarzeń. Tutaj centrum wydarzeń był jeden telewizor.
A potem porażka. I pierwsze łzy przez piłkę.
Nie mogłem uwierzyć, że przegraliśmy, bo przegrana nie mieściła się w rzeczywistości, w jakiej umieściłem reprezentację Polski. Po finale z Hiszpanią zrozumiałem, że porażka jest wkalkulowana w sport, że zawsze wygrywać się nie da.
Dwa lata później przyszedł pierwszy świadomie przeżyty przeze mnie mundial. Nie chodziło już o oglądanie reprezentacji Polski, tylko zakochanie w dobrym futbolu. Z zagranicznych piłkarzy najbardziej lubiłem Roberto Baggio. Podobała mi się nawet jego słynna kitka. Cieszę się, że załapałem się jeszcze na Maradonę, który był wtedy ikoną numer jeden – zobaczyć go to była magia, nawet jeśli akurat nie grał wielkiego meczu. Imponowała mi Szwecja z Kennethem Andersonem, Martinem Dahlinem i Thomasem Ravellim w bramce. Ksywkę „Roger” dostałem po Rogerze Milli, kameruńskim weteranie, który strzelał bramki i tańczył przy chorągiewce. Przezwisko wymyślił mi Zagór, kolega z Gdańska, i do dziś mówi się tak o mnie w kręgu najbliższych. Niesamowity był też Hagi i jego Rumunia. Przez niego zacząłem śledzić Barcelonę Johana Cruyffa, legendarny Dream Team z Romário, Laudrupem czy Koemanem.
Moje pierwsze boisko to skrawek trawy między blokami. Lampa i kamień wyznaczały bramkę z jednej strony, krawężnik i kamień z drugiej. Po jednym „naturalnym” słupku, drugi dostawialiśmy – oczywiście musiał być dostatecznie duży, żeby nie było niejasności przy strzałach. Nasza bramka, rzecz jasna, nie posiadała poprzeczki – poprzeczka kiedyś to był luksus z innego świata, niedostępna zarówno u nas na osiedlu, jak i na tysiącach zaimprowizowanych boisk w całej Polsce. Zarazem nie wiem, jak to się działo, ale rzadko kiedy dochodziło do kłótni o to, czy piłka poszła za wysoko, czy w światło bramki. Fenomen.
Najbardziej prestiżowe mecze to te blok na blok. Nasza drużyna: Kuźba, Mierzej, Suchar, Gołąb i najlepszy z nas, Gabryś. Chodził już na Gwardię Koszalin, nikt nie mógł się z nim równać. Jak Gabryś grał, to było coś, prawie jakbyś wystąpił z zawodnikiem z Barcelony.
Piłkę miał wtedy mało kto. Nie było tak jak dzisiaj, że w każdym sklepie masz pełny wybór i przekrój cenowy – wtedy futbolówka to było cacko. Kto ją miał, z miejsca mógł się cieszyć poważniejszym statusem na podwórku. Ktoś, kto miał piłkę, mógł zagrać w każdym meczu, choćby z dwa razy starszymi od siebie. Ja, syn piłkarza, oczywiście piłkę miałem i grałem zawsze, bez względu na kategorię wiekową. Gdziekolwiek odbywał się mecz, dzwonili po mnie. To znaczy, mówmy uczciwie, po mnie i po moją piłkę, niekoniecznie w tej kolejności.
To była klasyczna biedrona, szczytowe osiągnięcie firmy Wałbrzych. W pierwszych dniach, tuż po tym, jak ją dostałem, cieszyłem się, ale przeżyłem też szok. Przecież tego nie da się kopnąć. To była profesjonalna piłka, nie jakaś szmacianka – równie dobrze mogliby nią zagrać ligowcy, ale miała swój ciężar. Ja, dzieciak z mlekiem pod nosem, miałem z nią duży problem.
Nasza podwórkowa Maracana znajdowała się blisko bloków i na ogół sąsiedzi strasznie nas gonili. Piłka co rusz wpadała na jakiś balkon. Były i takie, gdzie jak piłka wpadła, to przepadała. Jeden sąsiad nienawidził naszego kopania i nie zamierzał oddawać biedrony. Mało tego – jak graliśmy, wzywał dzielnicowych, żeby przerywali nam mecze. Czasem rodzice szli po piłkę; im ją oddawał, ale nie bez awantury – że niby na co pozwala się dzisiaj dzieciom. Ostatecznie więc rodzice tym bardziej byli na ciebie źli, bo nie dość, że musieli iść się prosić, to jeszcze dostawali opieprz.
Poszła nieraz i szyba, były wszędzie wokół, a wiadomo, że piłka czasem lubi polatać. Gdy idzie ci na nogę wolej życia, nie kalkulujesz, że ryzykujesz kosę z połową bloku, tylko chcesz trafić w nieistniejące okienko.
Pewnego razu za jednym zamachem poszły dwie szyby, bo piłka się nieszczęśliwie odbiła. Od razu wszyscy poszli w długą, byle nie zostać namierzonym. Nawet nie patrzyliśmy, co się stanie dalej; jak tylko usłyszeliśmy huk, wszyscy zareagowaliśmy tak samo. Tyle dobrego, że to nie byłem ja, bo miałbym ciepło. Chyba by mnie rozerwali na chacie. Odbyło się dochodzenie, jaka grupa akurat grała, rodzina brała pod włos – normalnie Sherlock Holmes łamane na CSI. Ale wszyscy byli sztywni, nikt nie puścił pary z ust.
Długie godziny codziennych meczów pod blokiem nie wystarczały, miałem też piłkę w domu – gumową, trochę większą niż tenisowa, a trochę mniejszą niż do ręcznej. Robiłem sobie w domu bramki i organizowałem hitowy mecz: Sebastian Mila kontra Sebastian Mila.
A przynajmniej tak by to wyglądało dla postronnego widza. Korzystając ze swojej dziecięcej wyobraźni, zmieniałem pokój w Camp Nou, Stadion Śląski lub Wembley albo obiekt Gwardii Koszalin. Scenariusze pisały się przeróżne: jechałem na trudny teren, pierwszy mecz przegraliśmy 0:2, teraz musimy odrobić. Nie szło łatwo. W jednym scenariuszu trafiłem w słupek, poprzeczkę, marnowałem okazję za okazją. Trener już chciał mnie zdjąć, ale akurat strzeliłem hat-tricka i zostawił mnie na boisku.
Przede wszystkim liczyło się to, żeby padła ładna bramka. Najlepiej od poprzeczki. Miałem pufy w dużym pokoju, robiłem z nich bramkę. Ustawiałem je jako przerośnięte słupki, potem kładłem na nie koc. Uderzałem tak długo, aż wpadło tak, jak chciałem. Dlatego też uwielbiałem i uwielbiam bramki z rzutów wolnych – w trakcie gry wszystko dzieje się szybko, wręcz instynktownie, strzał z rzutu wolnego natomiast to osobna sztuka, bardzo piękna moim zdaniem.
Nawet pasy na płycie boiska sobie robiłem. Wiecie, o czym mówię – najlepsze stadiony to i zadbana murawa, jeden pas ciemniejszy, drugi jaśniejszy. Skąd to, nie wiadomo, może chodzi tylko o estetykę, a może ma to pomóc sędziemu bocznemu w wyłapaniu spalonego. W każdym razie dla mnie to było coś ekstra i robiłem te pasy na dywanie… odkurzaczem. Dywan w dużym pokoju miał długie włosie, jak się je wzięło pod włos, to powstawały pasy jak w lidze angielskiej. Zanim więc wyciągnąłem piłkę, najpierw robotę wykonywał Mila-greenkeeper. Ale udawało się, mało tego – jak robiłem wślizg, zostawał ślad, taki sam jak na boisku. Wyobrażony mecz nabierał barw.
Problem tylko w tym, że w domu miałem sporo szklanych rzeczy. W ówczesnej Polsce nie było nic bardziej popularnego niż meblościanka, a na meblościance wystawowe szkło. Rodzice gonili mnie z pokoju, żebym czegoś nie rozbił, dlatego tak ważny był szybki powrót do domu. Gdy byłem przed nimi, mogłem szaleć.
Albo taka historia: wiecie, że gdy pierwszy raz poszedłem na treningi piłkarskie, rodzice już mieli dzwonić na policję?
Przeczytałem w szkole na tablicy ogłoszeń, że Bałtyk Koszalin organizuje otwarte testy. Pomyślałem, że pojadę, ale nikomu nic nie powiedziałem. Nie wiedział o tym nikt w szkole, nikt w rodzinie, nikt z podwórkowych kolegów.
Testy zaczynały się 16:45. Ludzi było od groma, nie wiedziałem nawet, ile będą trwać. Rodzice wrócili z pracy, a tu ani mnie, ani plecaka, ani niczego. Zaczęli się martwić. Chodzili po sąsiadach. Dopytywali się moich kolegów. Nikt nic nie wiedział.
Gdy wróciłem wreszcie około siódmej wieczorem, byli o włos od zawiadamiania policji o moim zaginięciu. Wciąż o niczym nie powiedziałem, tylko wymyśliłem bajeczkę, jak to zasiedziałem się u kolegi. Nie było wtedy łatwo coś takiego zweryfikować, nie istniały komórki, musieliby wstać i pójść, bo nie mieli telefonu domowego do rodziców tego rzekomego kolegi. Wytłumaczyli mi, że nie wolno tak robić, że odchodzili od zmysłów.
– A jakby ktoś cię porwał? Jakby coś ci się stało?
Normalna reakcja, a ja posypałem głowę popiołem.
Powiadomienie o przyjęciu do klubu miało przyjść listownie. Oczywiście jak nigdy zacząłem się interesować naszą skrzynką pocztową. Sprawdzałem ją zaraz po powrocie do domu. Widok chodzącego po osiedlu listonosza wywoływał we mnie niesłychane napięcie. Ale nie dostałem nic ani pierwszego, ani drugiego dnia i pomyślałem, że to koniec. Widać musiałem źle wypaść. Zostawiłem to. Zapomniałem.
Po dwóch tygodniach przyszedł jednak list, z którego wynikało, że dostałem się do Bałtyku. Tyle że odebrali go rodzice. Oczywiście zrozumieli, co jest grane.
– Wtedy, gdy się spóźniłeś do domu, byłeś na Bałtyku.
– Tak.
– Dlaczego nie powiedziałeś prawdy?
Powód był prosty: obawiałem się odrzucenia. Przecież przemilczałem wszystko nie tylko przed rodzicami, przed kumplami też nie puściłem pary z ust. Pochwalić się komukolwiek, że poszedłem na testy, a potem zostać odpalonym – to byłoby nie do zniesienia. Bałem się ośmieszenia.
Paradoks polega na tym, że choć dostałem się do Bałtyku, poszedłem… do Gwardii. Pomyślałem, że pójdę w ślady taty. W Gwardii zagrałem jednak tylko dwa mecze – dostaliśmy 1:5 i 1:7. To był słaby zespół, wszyscy nas lali. Tata akurat został trenerem w Bałtyku – gdy szedłem na testy, jeszcze nim nie był – a Bałtyk stał znacznie lepiej ze szkoleniem, również za jego sprawą. Po tych dwóch meczach w Gwardii powiedział:
– Chodź, wezmę cię do siebie. Będziesz teraz trenował ze mną.
Nie wiem, czemu wcześniej, przed testami, nie powiedziałem tacie, że chciałbym trenować. Może się bałem, że nie jestem dostatecznie dobry. Na pewno samodzielnie zdane testy dały mi więcej wiary w siebie. Czułem, że zasłużyłem, a nie jestem forowany.
Ale jeśli ja bałem się oskarżeń o forowanie, to jeszcze bardziej bał się ich mój tata.
Nikt nigdy nie skrytykował mnie z powodów piłkarskich bardziej niż tata w Bałtyku. Grałem bardzo słabo, a ojciec strasznie krzyczał na mnie spod linii. To nie tak, tamto nie tak. Nie mogłem nic z tym zrobić, sam nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. W końcu sędzia podszedł do mnie i powiedział:
– Nie patrz na niego. Nie patrz w tamtym kierunku.
Nawet on się przejął. Ojciec ściągnął mnie później z boiska, to był mój najgorszy mecz. Zszedłem, a drużynie od razu zaczęło iść. Jak mnie zdjął, nic nie powiedział.
Moja pierwsza sportowa legitymacja
Jeśli pokłóciłem się z kimś na treningu, jeśli pojawiły się jakieś niejasności – zawsze to ja byłem winny, nigdy ten drugi. Ojciec wymagał ode mnie dwa razy tyle co od innych. A żeby uniknąć posądzeń o to, że jestem forowany, traktował mnie wręcz niesprawiedliwie. Bo dla taty nic nie stanowiłoby większej ujmy niż to, gdyby ktoś powiedział, że mam dzięki niemu chody. To byłoby coś absolutnie nie do zaakceptowania, nie do zniesienia, dlatego za wszelką cenę unikał sytuacji, w której ktokolwiek mógł tak pomyśleć. To działało – od kolegów z drużyny nigdy nie usłyszałem złego słowa, nigdy nikt mi nic nie zarzucił. Wszyscy wiedzieli, że sprawiedliwie wywalczyłem sobie miejsce w składzie. Ja też o tym wiedziałem.
Miało to jednak swoją cenę. Ojciec nigdy mnie wtedy nie chwalił. Zawsze zwracał uwagę tylko na to, co mu się nie podobało.
Strzeliłem dwa gole? Zaliczyłem asystę?
I tak usłyszałem tylko to, że raz nie wróciłem i z tej przyczyny zrodziła się groźna sytuacja dla przeciwnika.
Zawsze mnie poprawiał – co zrobiłem źle z ustawieniem, co ze strzałem, co z podaniem. Po każdym meczu w lot wychwytywał minusy. Nawet jak zagrałem wspaniale, miałem wykład. Był perfekcjonistą.
Czasem płakałem. Nie mogłem tego znieść. Tata nigdy nie był wylewny, objawiało się to także w tym przypadku. Nawet mama czasem interweniowała.
– Co z ciebie za ojciec? Nie możesz raz syna pochwalić?
Ale tata był nie do złamania – to twardy facet ufający swoim zasadom. Przecież nie robił tego, żeby mi zaszkodzić. Wierzył, że takim podejściem wzmocni mój charakter, zapewni grubą skórę, co pomoże mi na boisku. Wiedział, że pochwała juniora wiąże się z ryzykiem, że młody osiądzie na laurach. Zdolnych do osiemnastego roku życia jest całe multum, a potem w seniorach przebija się jeden na dwudziestu. Wielu przegrywa karierę u jej zarania, bo wydaje im się, że nie muszą się już rozwijać. To wszystko zrozumiałem po latach – i szkoda, że dopiero wtedy.
W Bałtyku mieliśmy rewelacyjny zespół i wygrywaliśmy w regionie co się dało. Byliśmy najlepszą lokalną drużyną, praliśmy wszystkich 7:0, 8:0, 9:0, ale tata i tak zawsze znalazł coś, do czego można się było doczepić. Nie istniała Centralna Liga Juniorów jak dziś, gdzie spotykają się ze sobą najlepsi młodzi piłkarze. Czasem topowa akademia mierzyła się po prostu z chłopakami z wioski. Strzelenie siedmiu goli napawało przekonaniem, że jesteś rewelacyjny. Ale takich meczów w twojej kategorii wiekowej, w których ktoś strzelił siedem bramek, było w tym samym czasie w Polsce sto. A do tego dwadzieścia meczów, gdzie ktoś zdobył dziesięć bramek.
Tata o tym wiedział. Powtarzał mi często:
– Sebastian, od samego początku musisz być świadomy, że może być lepiej.
Z perspektywy patrząc, miał mnóstwo racji. Brakowało nam wyzwań. Łatwo jest w takim otoczeniu pomyśleć o sobie nie wiadomo co. Ojciec sprowadzał mnie na ziemię, ustawiał poprzeczkę, która przestaje istnieć, gdy z łatwością wygrywasz. Nie myślałem wtedy takimi kategoriami. Fajnie byłoby mieć taką świadomość od małego, ale dajcie spokój: ile ja miałem lat? Normalne, że cieszyłem się ze strzelenia pięćdziesięciu goli w sezonie. Drugim chłopakiem, który tyle strzelał, był Łukasz Bednarek. Został nawet później sędzią piłkarskim, ale jednak sędzią, nie piłkarzem. A wtedy śmialiśmy się, że on jest Christo Stoiczkow, ja Emil Konstandinow. Bułgarzy grali rewelacyjnie na mundialu w USA, a my mieliśmy te same numery w Bałtyku co duet bułgarskich napastników.
Wtedy nie rozumiałem, do czego dąży tata, i byłem na niego zły. Jechaliśmy na mecz lub trening i wtedy wyglądało to jeszcze jako tako, ale powroty okazywały się najgorsze. Nie odzywałem się. Kipiałem w środku, byłem obrażony. Nie zawsze oczywiście, ale bywało, że szedłem się poskarżyć matce. Tata tłumaczył:
– Mówiłem mu tylko, co ma robić, żeby było lepiej. A on tego nie robił.
W piątek wszyscy szli grać w piłkę na podwórku. Nie było lepszej pory. Koniec szkolnego tygodnia, do poniedziałku daleko. Można było rzucić tornister w kąt, nie myśleć o pracach domowych, rodzice też się zgadzali.
Nie u mnie. Ja nigdy nie mogłem grać w piątki. Tata mi tego zakazał, mówił, że mam być świeży na mecz. Wydawało mi się to głupie. Patrzyłem przez okno i zazdrościłem kolegom. Raz go nie posłuchałem, wymknąłem się z domu. Ale następnego dnia nie najlepiej czułem się na meczu. Ojciec tłumaczył:
– Widzisz, to jest właśnie po to, żebyś na meczu był świeży i czuł głód piłki.
Dostosowałem się do zakazu taty, choć początkowo mu nie wierzyłem.
Było więcej takich zwyczajów. Nauczył mnie choćby, że pastowanie butów to… cóż, więcej niż pastowanie butów. To jak religia, przedmeczowa modlitwa. Buty to coś najważniejszego dla piłkarza i zawsze muszą być wypastowane. Jakby bez tego nie miało się prawa wyjść na mecz. Czarną pastą nakładasz, później polerujesz – to fantastyczny rytuał. Ktoś z was powie: „Sebastian, co ty gadasz, co w tym fajnego?”. Ale z każdym pociągnięciem podświadomie psychicznie przygotowujesz się do meczu, rozgrywasz go w głowie. Potem, na boisku, czułeś się pewnie, bo wcześniej dopiąłeś wszystko na ostatni guzik.
Nie kończyło się zresztą tylko na pastowaniu. Jeszcze wypychało się buty gazetami od środka, musiały być całkowicie gotowe. Pakowałem się zawsze dzień przed treningiem – robiłem to sam, co dzisiaj jest rzadkością – a sprzęt stał gotowy przed spaniem, koło łóżka. Widzę u młodych, że te rytuały są dzisiaj w zaniku, a ja uważam, że człowiek wiele się dzięki nim uczył, między innymi szacunku do zawodu piłkarza.
Tata tylko raz zakazał mi treningów. Wówczas był to dla mnie największy cios w życiu. Nigdy nie dostałem od ojca większej kary. Powód? Opuściłem się w szkole. Rodzice kazali mi się podciągnąć, a dopóki tego nie zrobię, korki miały leżeć na szafie.
Miesiąc nie ćwiczyłem. Męka. Tragedia. Mówiłem tacie: „Zbij, ale puść”. Wolałem dostać lanie, ale chodzić na treningi. Brak piłki – bo poza szlabanem na grę w klubie miałem też szlaban na podwórko – to była dla mnie najgorsza męczarnia. Czułem się jakby ktoś odciął mi tlen. Kopałem tylko gumową piłkę po domu, ale jak tylko słyszałem zgrzyt klucza w zamku, szybko biegłem do swojego pokoju i siadałem do biurka.
Wziąłem się do nauki, miesiąc później była wywiadówka. Poszła na nią mama, tata został w domu i czekał na werdykt. Pamiętam jak mama wchodzi i mówi:
– Sebastian się podciągnął.
– Tato, to znaczy, że mogę już chodzić na treningi?
– Tak. Ale jak się znowu opuścisz w nauce, koniec z piłką.
Więcej taka sytuacja się nie zdarzyła.
Ale działy się inne rzeczy, bo do najgrzeczniejszych nie należałem. Dlatego w korytarzu, obok kluczy, wisiał „przyjaciel”. Jak coś zbroiłem, mama mówiła:
– Uważaj, bo ojciec wróci, weźmie „przyjaciela” i zobaczysz.
Należę jeszcze do pokolenia, które spędziło całe dzieciństwo na podwórku. Siłą rzeczy za część mojego wychowania odpowiada osiedle przy Bosmańskiej, skupisko bloków czteropiętrowych stojących na przestrzeni trzystu metrów.
Nie byłem grzeczny, ale za to dobrze wychowany. Co przez to rozumiem? Nie dokuczałem nauczycielkom, miałem szacunek dla starszych. To mi często ratowało tyłek. Dorośli uważali, że może coś zbroiłem, ale skoro jestem taki ułożony, to na pewno nie byłem prowodyrem. Tymczasem bywało z tym różnie. Nie chodziło jednak o jakąś łobuzerkę, po prostu tak się kiedyś poznawało świat.
Pamiętam, jak strzelaliśmy się pistoletami na kulki. Przy takiej zabawie spokojnie można stracić oko. Przynajmniej tak straszyli nas starsi, bo nie znałem nikogo, komu coś takiego by się przytrafiło. W domu ładowałem z kulek do bombek. Zabawa przednia, wspaniale pękały. Ale liczba bombek zanadto się uszczupliła, by dało się to ukryć.
Wchodziliśmy też na dach czteropiętrowego bloku, a potem chłopaki robili zawody w przerzucaniu nad blokiem piłki kauczukowej. Musieli tak ją odbić, żeby przeskoczyła. Zadaniem nas, najmłodszych, było sprawdzić, czy faktycznie się udało. W tym celu podpełzaliśmy czasem do granicy dachu. Ktoś doniósł, że niebawem się zabijemy, więc kara od rodziców była nieunikniona.
Zazwyczaj „przyjaciel” służył tylko jako straszak. Mama o nim wspomniała i się uspokajałem. Ale nie powiem, że ojciec nie używał go nigdy.
Tata był bardzo surowy. Dla niego istniały jasne zasady gry – jeśli coś powiedział, nie było od tego odstępstw. Jak jest trening, poświęcasz się w stu procentach treningowi. Jak trzeba ciężko pracować, poświęcasz się w stu procentach ciężkiej pracy. Jak się uczysz, to uczysz się na maksa. Jak masz ładnie pisać, to ładnie piszesz. Żadne tam: nie umiem, nie wychodzi mi. Jest coś zdrowego do zjedzenia? Nie przekabacisz, że nie chcesz, że jutro, że masz ochotę na coś słodkiego. Przykładowo nienawidziłem tranu, ale miałem pić, no to piłem bez mrugnięcia okiem. Mam obowiązki domowe? No to je wykonuję. Zawsze. Mam mieć posprzątane w pokoju, mam wyrzucić śmieci, mam poodkurzać. I mam mieć zawsze napompowaną piłkę i zawsze wypastowane buty, a rzeczy na trening poukładane w kostkę, równo w torbie. Nie ma, że zapomniałem, żadnych wymówek. Ma być zrobione i koniec. Jak szedłem na trening, musiałem być przed zajęciami, pomóc wszystko przygotować, zakładać siatki, takie sprawy.
Największe lanie dostałem za papierosy. Wszyscy koledzy z podwórka, z którymi trzymałem się najbliżej, byli starsi ode mnie. Przyszedł czas, gdy ja jeszcze byłem dzieckiem, a oni już wchodzili w wiek, w którym się popala. Później palenie stało się rytuałem. Palisz – jesteś jednym z nas. Nie palisz – nie jesteś swój.
Chodziliśmy na szaberki: to truskawki się zwinęło na działkach, to maliny, to jabłka, to mirabelki, a nawet szczaw. Łaziło się po płotach, nieraz działkowcy nas ganiali, a podczas ucieczki zdarzało się rozerwać bluzę. Z czasem się wyrobiliśmy: puszczaliśmy kogoś na zwiad, skradaliśmy się, później wiedzieliśmy już dokładnie, kto jest na działce, a które miejsca są bezpieczne.
Tego dnia znowu poszliśmy na działki, nasz zwyczajowy teren działań. Stoimy, chłopaki palą, w końcu papieros zostaje podany mnie. Bez pytania, czy zapalę, czy chcę, czy mam ochotę spróbować. Dostałem go, bo byłem jednym z nich. Miałem dziesięć lat.
Bałem się, a rozglądałem, jakby gdzieś obok mógł stać ojciec albo sąsiad, który by ojcu doniósł. Ale nie spietrałem.
Nie umiałem się zaciągnąć. Kaszlałem. Ciumkałem papierosa jak najszybciej, żeby tylko spalić, żeby mieć to z głowy. W ogóle mi nie smakował, paliłem tylko dlatego, że inni palili, nie chciałem stracić przed nimi twarzy. Byliśmy w tym jeszcze na tyle śmieszni, że po paleniu sprawdzaliśmy siebie nawzajem, czy od nas czuć. Staliśmy i chuchaliśmy na siebie.
– Nic nie czuć, jest w porządku!
Po kilku godzinach wróciłem do domu. Po drodze coś się zjadło, napiło wody, więc byłem przekonany, że moje grzeszki są nie do wykrycia, choć tata zawsze, gdy wracałem z podwórka, sprawdzał, czy paliłem. Wiedział, z kim się zadaję, wiedział, że wszyscy moi kumple popalają, ponadto wiedział, jak działa na człowieka grupa.
– Chuchnij.
Chuchnąłem. Nic. Albo może jednak coś, bo tata drążył.
– Pokaż ręce.
Powąchał je i od razu poczuł.
– Paliłeś papierosy.
– Nie.
– Paliłeś. Czuję przecież, nie kłam. Mało, że paliłeś, to jeszcze mnie okłamałeś.
Wlał mi wtedy. Dostałem od „przyjaciela” ze dwa pasy.
– Jeszcze raz i za karę nie będziesz mógł grać w piłkę. Do pokoju.
Dostałem tygodniowy szlaban na piłkę i wychodzenie na podwórko. Najgorsze jednak, że tata się do mnie nie odzywał. To była największa kara. Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że nie ma nic gorszego niż nie móc grać w piłkę. Ale w swoim małym móżdżku nie wyobrażałem sobie, że mogę mieć złe relacje z tatą. A paleniem papierosów je, nomen omen, podpaliłem.
Tata zawsze rano budził mnie trochę wcześniej, zapalał światło lampki, żebym mógł jeszcze pospać pięć–dziesięć minut, potem robił mi śniadanie. Zawsze był opiekuńczy, zawsze mogliśmy porozmawiać, a teraz? Zagadywałem go, ale odpowiadał mi zdawkowo, jak nie on. Byłem bardzo smutny.
Nie przestałem kumplować się z chłopakami, ale powiedziałem im, że dostałem karę. To nie było dla mnie łatwe. Wstydziłem się. Wiadomo, jak to wygląda w grupie młodych chłopaków: każdy uważa się za dojrzałego, każdy chce uchodzić za kogoś, kto się niczego nie boi i drwi z zakazów dorosłych. Bałem się, że mnie wyśmieją, odrzucą. Ale grupa to zaakceptowała. Nawet jak ktoś przy jakiejś okazji zaproponował mi papierosa, pojawiał się ktoś inny z głosem rozsądku:
– Daj mu spokój. Bo znowu dostanie karę.
To był mój jedyny papieros w tamtych latach. Później zapaliłem jeszcze na próbę jako nastolatek, też raz. Trzeciego papierosa wziąłem do ust, mając dwadzieścia kilka lat. Przyjechałem z Austrii Wiedeń do Polski, zasiedzieliśmy się gdzieś do późna, a towarzystwo paliło. Byłem wtedy w kiepskim nastroju, nie grałem w klubie, pomyślałem: „A co tam, spróbuję. Zobaczę, jak to jest”. Ale wziąłem tylko macha i już wiedziałem, że to nie dla mnie. Do trzech razy sztuka, może i do trzech razy nauka.
Innym razem dostałem od „przyjaciela” za podpalenie pluszaka. Mieszkaliśmy w sześcioklatkowym bloku, piwnica była długa, ciemna i przerażająca. Co oczywiście sprawiało, że dla nas, dzieciaków, była miejscem ulubionym.
No dobra, grubo przesadziłem, że ulubionym, ale myślę, że wiecie o co chodzi: miała dla nas nieodparty urok. Fascynowała jak zakazany owoc. Robiliśmy w niej choćby testy odwagi. Padało wyzwanie: czy wejdziesz tam, przejdziesz całą po ciemku i wrócisz? Jak tak, przynależysz do grupy. Jesteś swój, bo nie jesteś cykorem. Więc się wchodziło, choć się bałem. Na osiedlu krążyły różne legendy, nawet o przestępcy – później urastającym do mordercy, bo plotki lubią puchnąć – który miał się w nich ukrywać. Jeśli działo się coś złego, to zawsze tam. Nie wiedzieliśmy, ile było w tym wszystkim prawdy, ale tak się mówiło i to nam działało na wyobraźnię – a kto ma ją większą niż dzieci?
Tego dnia urządziliśmy sobie wojnę na pistolety na wodę. Front akurat przesunął się do piwnicy. Światło docierało tam tylko przez małe okienka, więc wzorem wybitnych wojskowych strategów uznaliśmy, że utrudnimy życie naszym wrogom i rzucimy bombę dymną. Problem w tym, że o bombę dymną nie jest łatwo, jak jest się dziesięciolatkiem w Koszalinie.
Ale o pluszaka i coś, co może go podpalić, już nieco łatwiej.
To ja położyłem go na rurach, które przechodziły przez całą piwnicę, to ja go podpaliłem. Zaczął się strasznie kopcić. Śmierdział topiącym się plastikiem, chemią. Zmieniał się powoli w chmurę gęstego, gryzącego w gardło i piekącego w oczy dymu. Misiek ewidentnie się mścił, siedział na rurach i palił się coraz mocniej, nie dało się go już ugasić, piwnica była tak zakopcona, że nie szło do niego podejść. Czmychnęliśmy na podwórze.
Wybuchła afera. Dozorczyni wszczęła alarm, że podpalono piwnicę. Zaczęły się krzyki, ludzie wybiegali z klatek. Ktoś zadzwonił po straż pożarną. Szedłem do mamy, nie wiedząc do końca, co się dzieje, a dozorczyni wskazała mnie palcem i powiedziała przy wszystkich:
– Chciałeś nas spalić!
Masakra. Syreny. Wóz strażacki. Zacząłem sam wierzyć, że coś jeszcze się zajęło, bo przecież strażacy nie jechaliby do spalonego pluszaka. Ale nakopcił tak, że aby wywietrzyć, trzeba było otworzyć wszystkie klatki i wszystkie drzwi do piwnic na całe popołudnie.
My już wtedy pochowaliśmy się po mieszkaniach, ale nie zmieniało to faktu, że miałem w domu ciężary. Rodzice jednak, cokolwiek bym zrobił, zazwyczaj obwiniali moich kolegów, a mnie tylko o to, że dałem się namówić, podpuścić. Grozili, że nie będę mógł się z nimi widywać, bo to na pewno oni sprowadzili mnie na złą drogę. A ja to ich przekonanie podsycałem nieśmiertelnym dziecięcym:
– To nie ja, to nie był mój pomysł!
Zaklęcie jednak tym razem nie pomogło, kara mnie nie ominęła. Numer był zbyt gruby, żeby uszło mi to bezkarnie.
Inna sytuacja, po której myślałem, że dostanę od „przyjaciela”, ale ostatecznie mi się upiekło. Znowu przyczyną był ogień – jak nic miałem w sobie coś z piromana.
Sylwestra spędzałem z rodzicami, więc musiałem być mały. Rodzice kupowali fajerwerki, które wkładało się do butelki i wystrzeliwało, a ja za kieszonkowe kupowałem sobie petardy, niektóre na lont, inne na siarkę. Miałem to wszystko poukładane u siebie na parapecie, pokaźny arsenał. Rzecz jasna dostałem zakaz odpalania, ale mogłem mieć je w pokoju, oglądać, układać, przekładać. To u mnie wszystko czekało na sylwestra.
Któregoś razu przyszli do rodziców znajomi razem z dziewczynką w moim wieku. Bawiliśmy się w moim pokoju. Ja – jak to facet, choćby tylko dziewięcioletni – chciałem zaimponować dziewczynie. Powiedziałem, że puścimy jeden fajerwerk. Wyraziła zainteresowanie.
Włożyłem wic fajerwerk do butelki i podpaliłem lont. A z lontu na wszystkie strony zaczęły lecieć iskry, które podpaliły wszystkie inne petardy i fajerwerki na parapecie.
Ogień. Huk. Wybuchy. My padliśmy na podłogę, a nad nami prawdziwa wojna. Petardy strzelały w pokoju, a sztuczne ognie fruwały pod sufitem. Podpalona firanka, popalony dywan, osmolony sufit.
Nie wiem, co musieli sobie pomyśleć w tym czasie rodzice: siedzieli spokojnie w pokoju obok, a tu nagle dobiegły ich odgłosy eksplozji, tak głośnych, że było je słychać w całym bloku, na całym osiedlu.
W zasadzie do dziś nie wiem, jak to się stało, że wyszliśmy z tego bez szwanku, bo wszystko mogło się skończyć tragicznie. Leżeliśmy absolutnie przerażeni. Jak już wybuchy ustały, to się okazało, że dziewczynka straciła słuch. Na szczęście chwilowo.
Nie ma co, popisałem się.
Rodzice byli tak przejęci, tak przerażeni, że nawet mnie nie ukarali. Chyba czuli się winni, że zostawili nam, dzieciom, fajerwerki i petardy.
W sylwestra nie było u nas fajerwerków. Nawet nie wyszliśmy ich oglądać.
A ja, choć za dzieciaka uwielbiałem sztuczne ognie, do teraz mam uraz.
Czas spędzony z kumplami na podwórku przy Bosmańskiej był dla mnie bezcenny, nigdy tego nie zapomnę, ale w latach mojej młodości już pojawiały się komputery, które dzisiaj wyznaczają rytm dzieciństwa. Znam doskonale ich urok, sam miałem commodore’a. Największe kłamstwo w historii: gdy dziecko dostaje komputer i mówi się, że będzie miało je do nauki. Z moim commodore’em było tak samo – wyłącznie na nim grałem.
A w co? Oczywiście w gry piłkarskie. Piłkarze lubią grać w menedżery, może nie tak jak w serię FIFA, która króluje na zgrupowaniach, ale istnieje wśród nich frakcja strategów. Ja zawsze wolałem Football Managera, szczególnie na obozach albo w autokarze. Obozy to nic innego jak zapychanie czasu. Leżysz w łóżku, jesteś zbyt zmęczony na książkę (a lubię biografie i reportaże, można się czegoś dowiedzieć o ludziach i świecie), ale nie na tyle, żeby nie zagrać w menedżera. W czasach Śląska miałem cykle: grałem dwa–trzy miesiące non stop, to znaczy – non stop na zgrupowaniach, w autokarze czy kiedy w domu nie było Uli i Miśki. Bo Ula mnie goni, żebym nie siedział na telefonie i komputerze. W domu to faktycznie marnowanie czasu, który można by poświęcić rodzinie, ale w busie? Kiedy jedzie się siedem godzin? Przy niczym czas nie płynie szybciej.
No, może jeszcze przy kartach, w które oczywiście wsiąkłem w szatni. Jak wchodziłem w świat prawdziwej piłki, w karty grało się bardzo dużo. Przypominało to jakiś rytuał – na zgrupowaniach, podczas jazdy na mecze i z meczów zawsze pojawiały się karty. Najczęściej grało się w kierki, 3-5-8 i oczywiście w pokera. Tradycja zaczęła zamierać, gdy pojawiły się komórki z internetem i tablety.
Graliśmy najczęściej na pieniądze, choćby symboliczne, bo wtedy karty smakują najlepiej. W Śląsku mieliśmy nawet swoje żetony do pokera. Stosowaliśmy zasadę, że brałeś sto złotych i wymieniałeś na żetony, a jak je straciłeś, mogłeś wykupić się dalej, ale maksymalnie do pięciuset złotych. Druga zasada polegała na tym, że jeśli ktoś trafi pokera, zgarnia wszystkie pieniądze. Nie tylko z danej puli, ale wszystkie przy stole. Poker był jak jackpot w jednorękim bandycie. Kiedyś wracaliśmy z Białegostoku, a to nie jest rzut beretem od Wrocławia. Partia trwała długie godziny. Dwadzieścia kilometrów przed Wrocławiem Pepe Ćwielong trafił pokera – w puli było chyba ze cztery tysiące złotych. Byłem z tysiaka na plusie, ale Pepe zgarnął wszystko.
Do dziś lubię karty, a jak nie mam nic do roboty, chcę chwilę odpocząć, biorę komputer i gram partyjkę na Kurniku, najchętniej w 3-5-8, kierki, tysiąca, pana. Jaki mam nick? Nie powiem! Ale jak tam gracie, możliwe, że kiedyś mnie ograliście. W karty gramy też w domu rodzinnym, ilekroć spotykamy się ze szwagrem i tatą. To pełne emocji potyczki w 3-5-8, podczas których bywa gorąco.
Najwięcej sentymentu mam jednak do Football Managera, ale tego klasycznego, najstarszego, katowanego przeze mnie na commodorze: cztery ligi angielskie i urywki meczów. Mogłeś wykupywać sponsorów różnego rodzaju, prowadziłeś negocjacje, a proste grafiki meczowe okazywały się niesłychanie emocjonujące. Nie wiem, jak to zrobili, ale sytuacje były zawsze unikalne. Dla mnie to był kolejny fundament pasji do futbolu.
Później przesiadłem się na starego Championship Managera, tego z samymi napisami. Najczęściej grałem holenderską Barceloną z Reizigerem, Kluivertem, Zendenem i Overmarsem albo Interem Mediolan z Ronaldo i Vierim. Do każdej drużyny kupowałem Djalminhę z Deportivo. Zapomniany geniusz, Il Mago, bajeczny zarówno w CM-ie, jak i w realu.
W Polsce zawsze wybierałem Orlen Płock, bo… akurat wtedy tam grałem. Mieliśmy mocny jak na drugą ligę skład: Nosal, Geworgian, Romuzga, Sobolewski, Soczewka, Krupski w bramce. Ja też byłem dobry, miałem w grze takie parametry, że po kilku latach brali mnie na Zachód. Dokupowałem Piątkowskiego, Harasimowicza i Świętochowskiego, a potem patrzyłem, jak walą bramkę za bramką. Kwestią czasu było mistrzostwo i walka w Lidze Mistrzów. Od CM-a nie mogłem się oderwać. Każdy, kto grał w menedżera, zna syndrom jeszcze jednego, ostatniego meczu. Jeszcze jeden, tylko jeden, a nim się obejrzysz, masz za sobą pół sezonu. Robiłem też save’y przy najważniejszych meczach. Nie nagminnie, ale zdarzało się. Nie ma się czym chwalić, ale to jak w Samych swoich: „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Zdarzało się, że szedłem na skróty i dawałem sobie drugą szansę, gdy widziałem, że mogę nie awansować do Ekstraklasy lub przegrać decydujący mecz w Lidze Mistrzów.
Grę w piłkę łączyłem z pisaniem o swoich meczach
Bywało, że razem z Ernestem, moim najlepszym przyjacielem z lat dzieciństwa, zarywaliśmy noce przy menedżerach. Nie miałem wtedy jeszcze komputera, ale jeśli rodzice akurat gdzieś pojechali i był wolny dom, to nieśliśmy wszystko przez osiedle: monitor, komputer, cały sprzęt i nocował u mnie. Graliśmy całą noc, razem jednym klubem: dogadywaliśmy się, że jeden ustawia zespół, a drugi jest od transferów, później ten od taktyki, ten od doboru zawodników. Fantastycznie to wspominam. Jak zwyciężaliśmy, to razem, ciesząc się, skacząc, tak jakby wygrał prawdziwy zespół.
Z Ernestem byliśmy jak bracia. Mieszkał w bloku naprzeciwko, wszystko robiliśmy razem. Puściliśmy nawet do siebie sznurek między blokami, a potem wysyłaliśmy nim do siebie wiadomości. Co za czasy! On na pierwszym piętrze, ja na drugim, ładnych kilka metrów od siebie, jak to z bloku do bloku. Puściliśmy sznurek z okna Ernesta, później podeszliśmy pod moje okno. Obwiązałem sznurek wokół kauczukowej piłki – stanowiły wtedy stały element wyposażenia na osiedlu – i pozostała najprostsza robota: trafić piłką w okno. Mogliśmy wybić komuś okno i zarobić niezłe lanie. Ale się udało. Rewelacyjna zabawa, dziś się już takich rzeczy nie robi, bo i po co? Są SMS-y, e-maile, Messenger. Ale to miało swój wyjątkowy smak.
Znaliśmy wtedy wszystkie swoje tajemnice. Wiedział, co się dzieje w drużynie, pierwszy wiedział, do jakiego klubu pójdę, co się dzieje na kadrze. Opowiadałem mu, jak układa mi się z dziewczynami, z którymi kolegami mam na pieńku, co u mnie w domu. Ernest wie o mnie takie rzeczy, o których nie wie nikt inny, ani rodzice, ani Ula, ani siostra. Zdradzałem mu sekrety największego kalibru.
Jakie?
Nie powiem! Zostaną bezpieczne u Ernesta.
Sebastian Mila
Copyright © by Sebastian Mila 2019
Copyright © by Leszek Milewski 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Karolina Hojka
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na okładce – Łukasz Grochala/ Cyfrasport
Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2019
ISBN EPUB: 9788381295390ISBN MOBI: 9788381295383
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie książki Sebastian Mila:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Maria Król
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl