Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Liść akacji jest powieścią kryminalną, której akcja rozgrywa się w gminie Zalesie w upalne lato 1834 roku. Do podsędka sądu pokoju przychodzi list z wezwaniem do zajęcia się sprawą nagłej śmierci młodej panny, Felicji Łapszyńskiej. Zabiera on ze sobą protokolistę Wierzgalskiego i udają się do dworku, w którym Felicja mieszkała razem z ojczymem i macochą. Na miejscu okazuje się, że sprawa jest bardziej zawiła, niż się na początku wydawało. Właściciele dworku chcą szybko pozbyć się przedstawicieli prawa, a doktor zajmujący się Felicją usilnie przekonuje przybyłych, że zmarła ona na tyfus. Tymczasem jej przyjaciółka twierdzi, że było to morderstwo! Mówi, że opiekunowie Felicji chcieli coś na niej wymusić oraz że biedna dziewczyna żyła w ciągłym strachu, a obie panny były śledzone. Czyżby ktoś przyczynił się bezpośrednio do jej śmierci? Czyje widmo widział jeden z parobków? Być może kluczem do rozwiązania zagadki będzie tytułowy liść akacji...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Walery Przyborowski
Liść akacji
Redakcja
Beata Gołkowska
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
„Gazeta Kielecka” 1822, nr 25–32, 34, 36, 38–39, 42; 1876, nr 1–15
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-483-7
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Ostatnie dni lipca 1834 roku odznaczały się niezwykłymi deszczami i tropikalnymi prawie mgłami, tak że rozpoczynające się w tym czasie żniwa zapowiadały rolnikom fatalną przyszłość. Dopiero 30 dnia tego miesiąca nastała najpiękniejsza pogoda, jak gdyby wynagrodzić chciała dotychczasowe chłody, słońce tak silnym paliło żarem przez cały dzień, że nawet w cieniu było nieznośnie gorąco.
Wieczorem tego samego dnia podsędek1 sądu pokoju2 miasteczka P**, zmęczony prezydowaniem3 na trzech aż radach familijnych4, które w dniu tym miały miejsce, ubrawszy się w leciutki jakiś kubraczek5, kazał wynieść stół do ogrodu przy swoim domu i zasiadłszy tam oczekiwał, aż żona przyrządzi kolację. Rozkoszny chłód panował w ogrodzie, stara, przepyszna6 lipa, pod którą umieszczono stół, szemrała słodko, łącząc swój poważny głos z milutkim szczebiotem młodziutkiej żony podsędka. Cisza wokoło panowała głęboka, z dala dobiegał tylko śpiew ludzi wracających od żniwa, szmer jakiś senny, nic więcej…
Podsędek, którego zwać będziemy dalej w uproszczeniu sędzią, wsłuchał się w te szmery natury i cieszył się już, że na łonie rodziny przepędzi ten wspaniały letni wieczór, kiedy weszła służąca i oddała mu list zapieczętowany urzędową pieczęcią wójta gminy Zalesie.
Zobaczywszy to, sędzia mruknął gniewnie i spytał:
– Kto to przyniósł?
– Konny posłaniec jakiś przywiózł i czeka.
– Zawołaj go tu.
Dziewczyna wyszła, a sędzia z gniewem rozerwał pieczęć i czytał. Wójt gminy donosił mu z urzędu, że we wsi Zalesie dzisiejszej nocy zmarła nagle córka dziedziczki, panna Felicja Łapszyńska, że są silne podejrzenia, iż nie umarła śmiercią naturalną, że zatem ma zaszczyt upraszać podsędka o przyjazd na miejsce i przeprowadzenie śledztwa, i to w jak najkrótszym czasie, gdyż zwłoki z powodu gorąca poczynają się już psuć.
– Że też to człowiek nigdy spokojny być nie może – mruknął sędzia, przeczytawszy ten raport – nie ma rady, trzeba jechać!
W tejże chwili wszedł posłaniec. Sędzia zobaczywszy go, spytał jeszcze z gniewem:
– Jak daleko stąd do Zalesia?
– Będzie ze cztery mile – odrzekł chłop, zdejmując czapkę i drapiąc się po głowie.
– Kiedy cię wójt wysłał?
– Dziś rano.
– To ty, durniu, dopiero teraz przyjeżdżasz?
– Droga strasznie kiepska – i koń mi się ochwacił7.
– Bodaj cię kat spalił, trutniu – hej, Marysia, wołaj mi Błażeja.
Błażej był woźnym sądowym.
Dziewczyna znów pobiegła, a sędzia mówił do żony, żeby prędko podawano kolację i wyszedł ubrać się szybko.
Niedługo nadszedł Błażej, człowiek siwy, ale z nosem fioletowm, co dowodziło, że nie gardził mocnymi trunkami.
– Jestem na rozkazy pana sędziego.
– Tyś znowu pijany.
– Jako żywo, nie, panie sędzio.
– No, ruszaj mi po pana Wierzgalskiego, żeby zaraz przychodził, bo pojedziemy na śledztwo.
Wierzgalski pełnił funkcję protokolisty8 przy sądzie pokoju w P**.
– Potem pojedziesz do doktora K** i poprosisz go, żeby także przyszedł, a potem zaprzęgaj do najetyczanki…9, tylko już nic nie pij, bo będziesz powoził – proszę cię, Błażeju.
– Ale niech pan sędzia będzie spokojny.
W pół godziny zjawił się pan Wierzgalski, protokolista, ubrany w jakieś płócienne okrycie, zaspany już i ziewający. Był to człowiek niemłody, szczupły i suchy10, o oczach dużych, czarnych i bystrych. Skłonił się niedbale sędziemu, mówiąc przy tym:
– Myślałem, że przynajmniej tej nocy się wyśpię.
– Ba…! Pan nigdy wyspać się nie możesz.
– O tak – odrzekł, ziewając – w istocie, mnie zawsze spać się chce.
To mówiąc, usiadł w fotelu i zaczął drzemać. Ale niedługo oddawał się kultowi Morfeusza11, bo doktor nadszedł, a za nim Błażej dał znać, że konie już zaprzężone. Ruszono więc w drogę.
Noc była piękna, ciepła, cicha, księżycowa. Niebo bez chmurki, czyste i pogodne świeciło miliardami gwiazd i lazurem ciemnym. Wokoło panowało senne milczenie, od czasu do czasu tylko dobiegał do uszów jadących świergot przepiórki lub szmer jakiś nieuchwytny. Na bryczce, gdzie było dość ciasno, drzemał spokojnie protokolista, doktor przypatrywał się księżycowi, a sędzia co chwila budził Błażeja, który zasypiał, kiwając się na koźle12. Droga była fatalna – rozmokła długimi deszczami, pełna kałuż, tłustego błota i grudy13, nie pozwalała pospieszać, tak że dopiero nad ranem, zmęczeni, w fatalnym humorze dojechali do Zalesia.
Ranek był mglisty, szary i pospolity jak zwykle wszystkie letnie ranki, oświetlał przedmioty niepewnym brzaskiem i nadawał im wyraz nieokreślonego smutku. Zmęczeni podróżą, owiani tym samym smutkiem natury, sędzia i jego towarzysze ciekawie spojrzeli po okolicy, która miała się wkrótce stać teatrem ponurego dramatu.
Przede wszystkim uderzyła ich niezwykła dzikość krajobrazu. Wjechali bowiem w niewielką dolinę, otoczoną ze wszystkich prawie stron czarnym borem sosnowym, płaską, porośniętą karłowatymi świerkami, nieożywioną niczym. Droga wijąc się przez tę dolinę, prowadziła do dworu, który wzniesiony na wzgórzu przyczyniał się swoją budową do spotęgowania tego charakteru okolicy, dzikiego i ponurego. Dom to był wielki i piętrowy, czarny i odrapany, zbudowany w stylu XVIII wieku, z dwoma skrzydłami po bokach, z gankiem wspartym na czterech filarach – całość była ciężka, ciemna i posępna. Od skrzydeł rozciągał się wielki ogród, który prawdopodobnie otaczał tyły domu. Zresztą wsi, która leżała za lasem, jak objaśniał przewodnik, wcale nie było widać. Dwór więc stał prawie jak na pustkowiu, nad wyraz dzikim. Szczególne jakieś musiał mieć powody lub usposobienie ten, co wybrał sobie tutaj miejsce na mieszkanie.
Dwór zresztą od frontu otoczony był niskim murem z wysoką bramą wjazdową walącą się w gruzy, obrosłą zielskiem o szerokich, wachlarzowatych liściach. Spoza muru sterczało smutnie kilka ciemnych świerków i akacji. Cisza wokoło rozciągała się głucha, posępna, pełna jakiegoś nieokreślonego smutku. Niebo nad tym wszystkim było szare, brudne, tej niepewnej barwy, jaka zwykle oznajmia budzący się dzień. Zza lasu krwawiła się tylko szkarłatem wschodzącego słońca smuga błękitu…
Sędzia, który z natury był wesołego usposobienia i nie lubił smutku, stracił do reszty humor i był w jak najgorszym nastroju na widok tej okolicy, tych lasów, tego domu i tego nieba… Protokolista mruczał coś pod nosem, doktor patrzył ciekawie, a Błażej żegnał się i mówił pacierz.
Wjechali przez walącą się bramę wjazdową na duży dziedziniec, zarosły trawą, bylicą, łopuchem, słowem wszelkim pasożytniczym zielskiem14. Kielichy szaleju15 leniwie rozwierały się do wschodzącego słońca. Przez te zarośla krzyżowało się kilka ścieżek wydeptanych w różnych kierunkach.
Na dziedzińcu były pustki – tylko stare jakieś, ochrypłe psisko wywlekło się spod zielska, zaszczekało i utykając na jedną nogę, zniknęło wkrótce. Okna w całym domu zamknięte były na dole okiennicami, na piętrze pozasłaniane zielonymi sztorami16. Wszędzie była cisza, pustka grobowa, ruina prawie… Z tego posępnego domu dochodził jakiś trupi zapach śmierci – smutno, dziko, straszno tu było nad wyraz…
Stanęli przed gankiem, wysiedli. Błażej strzelał z bicza, a żywa dusza się nie pokazała. Dopiero po niejakiej chwili zza węgła17 domu wyszedł zaspany wieśniak w siermiędze18, z zapałką w ręku i się pokłonił:
Zobaczywszy go sędzia, zły, krzyknął:
– Czy jesteś tutejszy?
– Nie, proszę wielmożnego pana.
– Więc co tu robisz?
– Jestem na straży – wójt mnie pod oknem nieboszczki panienki postawili.
– Aha! Czy tu nikt w tym domu nie mieszka?
– Mieszka dziedzic, dziedziczka i… wszyscy.
– A nie otwierają?
– Bo śpią – trzeba się dobijać.
Poczęto się więc dobijać. Upłynęło trochę czasu, zanim z rozczochranym łbem, zaspany, ziewający, boso i w liberyjnym19 fraku sługa otworzył drzwi. Sędzia zły okrutnie, huknął na niego.
– Czemu, durniu, nie otwierasz, kiedy wiesz, że sąd ma zjechać!
Lokaj się tłumaczył, jak mógł – i zaprowadził gości do obszernego pokoju, którego okna wychodziły na tyły domu, na ogród.
Sędzia kazał mu nastawić samowar20, przynieść wódki, przekąsek, a Błażeja z posłańcem wypchnął do wójta z wezwaniem, aby natychmiast się stawił. Lokajowi zakazał budzić kogokolwiek w domu.
To uczyniwszy, usiadł w wielkim fotelu i spojrzał na ogród, który dzikością swoją i zaniedbaniem zupełnie odpowiadał całości. Drzew w nim było mnóstwo, ogromnych, starych, tworzących przepyszne szpalery, choć bujnie zarośnięte trawą i zielskiem. Niedaleko okien rosło kilka akacji, tak blisko, że otworzywszy okno, gałęzie ich dostawały się do pokoju.
Sam pokój wreszcie był duży, o trzech oknach, skromnie, ale elegancko umeblowany. Na ścianie na wprost drzwi wisiał w złoconych ramach portret jakiegoś blondyna z wyrazem smutku i rezygnacji na twarzy. Na maleńkim stoliczku przy oknie leżał pęk zwiędłych i startych gwałtownie liści akacji, jakaś zaczęta robótka kobieca, nic więcej…
Przyniesiono samowar i lokaj zawiadomił sędziego, że pan dziedzic usłyszawszy, że ktoś zajechał, ubiera się i zaraz przyjdzie, jak również pani. Sędzia, nalawszy sobie herbaty, kiwnął na to głową i nic nie odrzekł, ale protokolista mrugnąwszy okiem na sędziego, zbliżył się niedbale do stołu i nalewając sobie kieliszek wódki, spytał lokaja:
– Czy to dobra wódka?
Lokaj miał minę skończonego gapia – mówił wolno, mimo to połykał wyrazy i seplenił.
– Doskonała – odrzekł – nalewka wiśniowa, sam pan ją przyrządził.
Protokolista nalał, wypił, odetchnął i rzekł:
– W istocie dobra – to twój pan, widzę, zna się na wódkach.
– A tak, proszę pana.
– Hm! A jak się twój pan nazywa?
– Paul Robert, proszę pana.
– Czy Polak?
– Nie, luteranin, proszę pana.
– Głupiś! – mruknął protokolista.
Lokaj się uśmiechnął naiwnie i rzekł:
– Mnie to wszyscy mówią, że ja głupi, proszę pana, ale mnie się to nie widzi.
– Czy to portret twojego pana? – pytał dalej protokolista.
– Nie! To nieboszczyka, pana Łapszyńskiego.
– Aha! Więc pan Paul jest ojczymem nieboszczki, panny Łapszyńskiej?
– Tak, proszę pana. A pani jest macochą.
– Jak to? Więc oboje państwo Łapszyńscy nie żyją?
– E! To nie tak jest, proszę pana. Pierwsza żona pana Łapszyńskiego, a matka panny Felicji, umarła i pan się ożenił z drugą, teraźniejszą naszą panią. A jak pan Łapszyński umarł, pani poszła za pana Paula.
– Aaa! – mruczał protokolista. – To strasznie zawiła historia. Czy dawno tu jesteś, kochanku?
– Będzie trzy lata na św. Michała.
W tej chwili wszedł wójt gminy Zalesie i przerwał rozmowę. Protokolista skinął na lokaja, aby wyszedł, a potem zbliżył się do sędziego i rzekł:
– Panie sędzio, trzeba napisać wezwanie do naczelnika żandarmerii21, żeby nam przysłał siłę zbrojną.
– Czy to potrzebne, panie Wierzgalski? – spytał niechętnie sędzia.
– Konieczne, panie sędzio.
– Ha, to napisz pan.
Protokolista usiadł i napisał, a wójt natychmiast wysłał z ekspedycją konnego posłańca.
1podsędek – urzędnik sądowy, zastępca sędziego w sprawach cywilnych i czynnościach notarialnych
2 Sąd pokoju – instytucja orzekająca w drobnych sprawach cywilnych, istniejąca na ziemiach polskich w XIX i w początkach XX wieku.
3prezydowanie – przewodniczenie
4 Rada familijna – rada starszych, która rozstrzygała w ważnych wypadkach, gdy chodziło o sprzedaż dóbr, które należały do nieletnich, o sposób wychowywania, wydanie córki za mąż, odsunięcie od opieki opiekuna.
5kubraczek – tutaj w znaczeniu lekkiej kurtki
6przepyszna – dorodna
7ochwacić – o koniu: dostał ochwatu, czyli gośćcowego zapalenia miękkich części kopyta
8protokolista (protokolant) – osoba zapisująca przebieg rozprawy, posiedzenia
9najetyczanka (najtyczanka, nejtyczanka) – czterokołowy pojazd konny z wyplatanym podwoziem
10suchy – potocznie: szczupły lub w innym znaczeniu: oschły
11 Morfeusz – w mitologii greckiej bóg snu, uosobienie marzeń sennych.
12kozioł – w bryczce: przednie siedzenie dla woźnicy
13gruda – bryła (ziemi)
14bylica, łopuch (łopian) – chwasty
15szalej – trująca roślina wieloletnia z kwiatami drobnymi, białymi, z wykształconym kielichem, zebrane w baldachy
16sztora (stora) – zasłona
17węgieł – naroże (domu)
18siermięga – wierzchnie ubranie, w dawnej Polsce noszone przez chłopów
19liberyjny – od liberia: ubiór noszony przez służbę, czasem w kolorze charakterystycznym dla dworskiego herbu
20samowar – urządzenie do przygotowywania herbaty
21 Żandarmeria – w XIX i na początku XX wieku oddziały policji państwowej pełniące funkcję służby porządkowej i policji politycznej.
W tym czasie sędzia siedział ze znudzoną miną i popijał herbatę, milcząc. Doktor chodził po pokoju i także milczał, tylko protokolista był niezwykle ożywiony, a wielkie jego oczy błyskały ogniem i siłą. Skoro wysłano wezwanie do żandarmerii, zbliżył się do wójta i usiadł na krześle tuż przy nim. Rzekł:
– Mamy chwilkę wolnego czasu – niech pan opowie, co wie o śmierci panny Felicji Łapszyńskiej.
Wójt był człowiekiem mądrym, o twarzy dużej, inteligentnej – był on właścicielem sąsiedniej do Zalesia wioski.
– Niewiele ja wiem, ale jeśli mam jakieś podejrzenia, to zdaje mi się, że są uzasadnione.
– Słuchamy.
– Wczoraj rano przez lokaja Antoniego, którego panowie już znacie, pan Paul zawiadomił mnie, że poprzedniej nocy zmarła nagle panna Felicja Łapszyńska. Nieboszczka chora już była od kilku tygodni, ale w przeddzień śmierci miała się o wiele lepiej, dlatego zapragnęła wyjechać do Warszawy i w tym celu nawet wstała z łóżka, chcąc spakować swoje rzeczy. Fakt jej nagłej śmierci bardzo mnie zdziwił.
– Czy nie wie pan, dlaczego chciała jechać do Warszawy? – spytał protokolista.
– Nie wiem, zdaje mi się, że do rodziny swojego narzeczonego.
– A więc miała narzeczonego?
– Miała, ale prawdopodobnie przebywa on teraz w Rumunii jako inżynier.
– Mów pan dalej.
– Otrzymawszy wezwanie Paula, natychmiast zjechałem na miejsce i opieczętowałem drzwi i okna w pokoju zmarłej oraz zawiadomiłem sąd.
– Czy widział pan trupa?
– Widziałem, ale tylko z daleka i niezbyt dobrze, bo leży odwrócony twarzą do ściany.
– Wymień mi pan wszystkie osoby zamieszkałe w tym domu.
– Najpierw mieszka tu mąż dziedziczki, pan Robert Paul.
– Wszak to jest drugi mąż dziedziczki?
– Tak.
– Kimże on był wpierw, zanim się z nią ożenił?
– Pełnił u pana Łapszyńskiego obowiązki rządcy.
– Aha. Co to za człowiek?
– Hm. Ma w okolicy jak najgorszą opinię.
– Skąd on jest?
– Podobno Niemiec, trudno zresztą wiedzieć, jakiej jest narodowości, bo mówi wybornie w kilku językach.
– Czy miał i z Łapszyńską dzieci?
– Właściwie nie!
– A niewłaściwie?
– A niewłaściwie… – odrzekł wójt, uśmiechając się. – Powszechnie mówią, że dwoje małoletnich dzieci urodzonych jeszcze za życia nieboszczyka Łapszyńskiego było dziećmi Paula.
– To pani Paul zapewne nie używa lepszej od swego męża opinii w okolicy?
– O panie, jak najgorszej. Jest to kobieta bardzo piękna, ale nadzwyczaj zuchwała, za życia pierwszego męża publicznie afiszowała się z Paulem. Nikt też tu nie bywa i oni u nikogo nie bywają.
– Nie wie pan czasem, czyje właściwie jest Zalesie?
– Trudno to wiedzieć. Ale hipoteka po śmierci Łapszyńskiego została uregulowana na imię pani Paulowej.
– Aha! Czy dobrze żyła obecna pani Paulowa z pierwszym swoim mężem?
– Jak najgorzej, i nieszczęśliwy to był człowiek.
– Mąż przecież nie mógł zapisać jej majątku, jako że miał córkę z pierwszej żony.
– Coś tam tej córce zahipotekował1, ale jak wiele, to nie wiem.
Chwilę trwało milczenie.
– Któż jeszcze mieszka w tym mieszkaniu? – spytał protokolista.
– Mieszka tu jeszcze panna Zofia Ostrowska, rodzona siostra narzeczonego śp. Felicji, przyjechała z Warszawy jakoś na wiosnę, ale od miesiąca ciężko zachorowała na tyfus, choć podobno teraz ma się lepiej.
– Co ona tu robiła?
– Nie wiem, zameldowano mi jej nazwisko, jak tylko przyjechała do Zalesia i nic więcej, stąd tylko o niej wiem, nie widziałem jej nawet wcale.
– Kto więcej tu mieszka?
– Mieszka tu jeszcze jedna szczególna osoba, jakiś Włoch lub Hiszpan, który według paszportu złożonego u mnie nazywa się Guido Pesquiera, doktor medycyny i chirurgii.
– Skąd on się tu wziął?
– Przyjechał z Warszawy, także na wiosnę tego roku, i ciągle się tu bawi. Szczególna to figura, dziwy o nim opowiadają, ma przy sobie ogromnego psa…
W tej chwili otworzyły się cichutko drzwi, wychyliła się głowa łysa i głośny, dźwięczny, silny głos spytał:
– Czy wolno wejść?
I nie czekając na pozwolenie, wszedł mężczyzna niskiego wzrostu, krępy i barczysty, ubrany z wyszukaną elegancją. Zanosiło się na dzień słoneczny i słońce już złotymi promieniami przez liście drzew zaglądało do pokoju. Ubrany był w nankinowy2 surdut i białą kamizelkę, od której odbijała się śnieżną bielą koszula. W ręku trzymał angielski słomiany kapelusz i szpicrutę3. Sam był, jak już zostało powiedziane, niski, ale dobrze i nader proporcjonalnie zbudowany. Czoło wysokie, łyse otaczały już nieco siwiejące włosy krótko przystrzyżone, twarz była prześliczna, piękna prawie. Oczy wielkie, bystre i czarne jak noc dziwnie odbijały się od matowej twarzy. Z oblicza i postawy wykazywał uderzające podobieństwo do Napoleona I4. Wszedł, kłaniając się wszystkim grzecznie, i mówił:
– Przepraszam panów, jestem Guido Rolando Pesquiera, doktor medycyny Uniwersytetu Padewskiego5. Spodziewałem się tu zastać między panami kolegę mego w Eskulapie6, przyszedłem zwrócić światłą jego uwagę na szczególny i rzadki rodzaj apopleksji7, jakiej uległa ukochana przez nas wszystkich donna8 Felicja.
Mówił to głosem dźwięcznym i śpiewnym jak głos brązu, wyrażał się poprawnie, choć z cudzoziemskim akcentem. Cały był nad wyraz ruchliwy i ani przez chwilę nie potrafił ustać w jednym miejscu.
Protokolista przysłonił oczy dłonią i nie ruszając się z miejsca, wpatrywał się w niego. Sędzia wysłuchawszy go, wskazał na doktora, którego ze sobą przywiózł i który stał na środku pokoju z rękami założonymi do tyłu i patrzył na nowego przybysza jak w święty obrazek.
Ten skłonił mu się grzecznie i rzekł:
– Apopleksja to z tego względu dziwna…
W tej chwili sędzia porwał się i krzyknął:
– Wypędź pan tego psa, wypędź natychmiast – i cofał się ku ścianie przerażony.
Prawdziwie było się czego obawiać. Pies, który wszedł za Pesquierą, był olbrzymiego wzrostu, śniadej barwy i jakoś niechętnie kręcił się koło sędziego.
Pesquiera skoczył i surowym głosem zawołał:
– Nero, wyjdź stąd!
Podszedł do psa, poklepał go białą, delikatną ręką po głowie i rzekł z nadzwyczajną słodyczą:
– Wyjdź stąd, mio caro9, wyjdź.
Pies spojrzał pojętnym swym wzrokiem w oczy Pesquiery, mruknął leniwie i posłusznie wyszedł z pokoju. Pesquiera stał i patrzył za nim, a gdy ten zniknął, odwrócił się do sędziego i rzekł:
– Prawda, że ładne stworzenie, a łagodne, powiadam panu, jak baranek, a co za inteligencja!
Potem, obracając się do doktora K**, rzekł:
– Wprawdzie, Paracelsus10, którego pan zapewne czytałeś, bo któżby tego boskiego mistrza nie czytał, przytacza, że był świadkiem podobnego ataku apopleksji jak ten, któremu ta anielska dusza uległa.
W tym momencie protokolista, który do tej pory siedział nieruchomy i patrzył z ciekawością na Pesquierę, wstał i zbliżywszy się do niego, rzekł:
– Pan daruje, że przerwę panów dyskusję, ale teraz mówić o tym, panowie, nie możecie. Po sekcji i po śledztwie to co innego, ale nie teraz.
Pesquiera spojrzał na niego i rzekł z ukłonem:
– Nie znam dokładnie tutejszych praw, jestem cudzoziemcem, mogłem zbłądzić, proszę mi darować – i skłoniwszy się wyszedł, a długo jeszcze słychać było jego dźwięczny głos, jak wołał:
– Nero! Nero!Mio caro, carissimo amico, mio!11
Potem widziano go, jak chodził po ogrodzie wśród rozbujałych szpalerów zieleni, bawiąc się z psem i od czasu do czasu nucąc jakąś śpiewkę na nutę barkaroli weneckich12.
Dziwna ta figura, pełna oryginalności, wywarła silne wrażenie na wszystkich. Sędzia mruczał:
– Istny diabeł.
A doktor szeptał:
– Szarlatan, nic więcej – o Paracelsie gada…
Protokolista przeszedłszy się po pokoju, rzekł:
– Bądź co bądź, nie podoba mi się ta figura, co on tu robi, z jakiego powodu siedzi w Zalesiu?
– Jako przyjaciel Paula – odrzekł wójt.
W tej chwili protokolista, chodząc po pokoju, dostrzegł na stoliczku tuż przy oknie pęk liści akacji na wpół zwiędłych i startych na proszek. Obejrzał je starannie i nic nie mówiąc, położył je na dawne miejsce.
Dano znać, że żandarmeria przybyła. Protokolista nakazał wachmistrzowi13 obstawić starannie cały dwór, nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać aż do dalszych rozkazów. Co uczyniwszy, rzekł:
– No, teraz jestem spokojniejszy. Możemy iść obejrzeć trupa.
Ruszono więc pod przewodnictwem wójta.
1zahipotekować – zabezpieczyć wpisem do hipoteki
2nankinowy – wykonany z nankinu, gęstego bawełnianego płótna
3szpicruta – elastyczny pręt pokryty skórą lub rzemienną plecionką, stosowany zwykle przy jeździe konnej do poganiania konia
4 Napoleon I – Napoleon Bonaparte (1769–1821), francuski wojskowy, pierwszy konsul Republiki Francuskiej, cesarz Francuzów, prezydent, a następnie król Włoch i suweren Wyspy Elba.
5 Uniwersytet Padewski – uniwersytet w Padwie (Università degli studi di Padova), założony w 1222 roku przez grupę profesorów i studentów z Uniwersytetu Bolońskiego.
6 Eskulap – w mitologii grecko-rzymskiej bóg sztuki lekarskiej.
7 Apopleksja – uszkodzenie tkanki mózgowej spowodowane niedokrwieniem pewnego obszaru mózgu lub pęknięciem naczynia krwionośnego (wylew); udar mózgu.
8donna, z jęz. wł. – pani
9mio caro, z jęz. wł. – „mój kochany”
10 Paracelsus, właśc. Phillippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim (1493–1494), z pochodzenia Szwajcar, lekarz i przyrodnik, zwany ojcem medycyny nowożytnej.
11Nero! Nero! Mio caro, carissimo amico, mio!, z jęz. wł. – „Nero! Nero! Mój kochany, mój drogi przyjacielu!”.
12 Barkarola wenecka – pieśń gondolierów z Wenecji.
13wachmistrz – komendant posterunku żandarmerii
Wyszedłszy z pokoju, dostali się w długi, mroczny i wilgotny korytarz, wyłożony kamienną posadzką. Czuć w nim było stęchliznę i pustkę. Idąc, protokolista mówił do sędziego:
– Panie sędzio, tu trzeba nader ostrożnie postępować, mam wewnętrzne przekonanie, które mi mówi, że dokonano tu szkaradnego morderstwa. A o ile widzę, gracze są nie lada i będą chcieli sprawiedliwość wprowadzić w błąd, trzeba się więc bardzo pilnować.
Sędzia się przestraszył. Była to poczciwa dusza, maszynka wyborna do trawienia i spania, nic więcej. Przeraziła go zatem obecna sytuacja.
– Tak pan mówi, panie Wierzgalski?
– Tak, panie sędzio.