Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść kryminalna z przełomu wieku XIX i XX, publikowana pierwotnie w odcinkach. Spod kolumny króla Michała Korybuta znika zakopany tu niegdyś przez pułkownika de Belleroche’a skarb Maryny Mniszchówny. Kilkanaście lat później pod podłogą w pewnej kamienicy na Podwalu robotnicy odkrywają szkielet młodej kobiety. Czy te dwie sprawy należy ze sobą łączyć? Czyżby znalezione przypadkiem szczątki należały do pięknej pułkownikówny? A jeśli tak – kto ją zabił? No i co się stało ze skarbem? Jest w Warszawie człowiek, który podejmie się poszukiwań. I to wcale nie przypadek, że mieszka właśnie w tym domu przy Złotej – dawnej posiadłości Francuza…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Walery Przyborowski
W Lasku Bielańskim
Redakcja
Małgorzata Pilecka
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
„Ziarno” 1900, nr 40–52; 1901, nr 1–24
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-455-4
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Był gorący dzień lipcowy 185… roku, gdy koło godziny szóstej po południu do słynnej kawiarni „Pod Dzwonnicą” na Krakowskim Przedmieściu wszedł mężczyzna – niemłody, starannie wygolony, szpakowaty, ubrany z pewną elegancją, acz poważnie i skromnie. Wszedłszy, rzucił dokoła bystrym, przenikliwym wzrokiem, postawił w kącie piękną laskę z główką srebrną, wyobrażającą rozwartą paszczę lwa, świecący cylinder zawiesił starannie na kołkach, przybitych do ściany, i odwróciwszy się powoli, wydobył z bocznej kieszeni surduta szczoteczkę, którą zaczął gładzić swe rzadkie już i siwiejące włosy.
W czasie tej operacji, dokonywanej wolno i systematycznie, oglądał się dokoła i kłaniał licznym znajomym, a tymczasem usługująca dziewczyna, nie pytając się wcale, przyniosła mu szklankę czarnej kawy oraz świeży numer „Kuriera Warszawskiego” i położyła to wszystko na stoliczku pod oknem.
– Dziękuję ci, Róziu! – rzekł, uśmiechając się łagodnie nowo przybyły i nie przestawał się kłaniać dokoła.
Wszystko świadczyło, że był to stały gość kawiarni „Pod Dzwonnicą”. Jakoż w rzeczy samej tak było. Od pięciu lat, codziennie o godzinie szóstej po południu zjawiał się tutaj, stawiał swą laskę z rozwartą paszczęką lwa w raz obranym kącie, na tym samym kołku zawieszał latem lśniący cylinder, a zimą czapkę barankową, przyczesywał włosy, wypijał szklankę czarnej kawy i systematycznie odczytywał od deski do deski „Kuriera Warszawskiego”. W rozmowy się nie wdawał, ale za to słuchał wiele i nieraz bacznie spoza „Kuriera” obserwował obecnych.
Z nikim bliższej znajomości nie zawierał i nikt go też z gości kawiarnianych dobrze nie znał. Mawiano tylko, że się nazywa Piotruszkin, na imię ma Piotr, że jest emerytem i nawet stale zwano go panem radcą lub panem emerytem. Ale poza tym nic więcej nie wiedziano. Nikt nie umiał powiedzieć, gdzie pan emeryt mieszka ani w jakiej dykasterii1 służył, ile pobiera emerytury, czy jest żonaty, kawaler lub wdowiec. To tylko było pewne, że musiał mieszkać gdzieś daleko, na krańcach miasta, bo w okolicach staromiejskich nie widywano go nigdy, a zauważono, że po wyjściu z kawiarni, co zawsze następowało jak najregularniej o godzinie siódmej trzydzieści, ruszał krokiem żwawym i jak na swój wiek bardzo jeszcze elastycznym, przez Krakowskie Przedmieście ku Nowemu Światu. Zdarzyło się raz, że jeden z bywalców kawiarni „Pod Dzwonnicą” spotkał go późnym wieczorem na samym końcu pustej i rzadko jeszcze w owe czasy zabrukowanej ulicy Złotej, stąd wnioskowano, że gdzieś w tamtych okolicach musi mieszkać, i dziwiono się, że z tak dalekiej ulicy przychodzi na kawę „Pod Dzwonnicę”.
Zrazu zajmowano się tym tajemniczym emerytem bardzo gorąco i powstawały nawet pewne podejrzenia; usiłowano go śledzić, ale zawsze bezskutecznie, wreszcie powoli przyzwyczajono się do tej milczącej postaci. A że emeryt był zawsze bardzo grzeczny, bardzo uprzejmy dla wszystkich, że niekiedy grając w warcaby, płacił gotówką przegraną, że chętnie częstował wcale dobrymi cygarami, więc polubiono go i w końcu nie zwracano na niego uwagi.
– Jakiś dziwak! – mówili jedni.
– Musiało go w życiu wielkie spotkać nieszczęście – twierdzili inni, a znalazł się i taki, który zapewniał, że niechybnie zdradziła go jakaś kobieta i dlatego pan emeryt jest taki milczący i smutny.
I dzisiaj więc, w owe gorące popołudnie dnia lipcowego, po zamianie ukłonów, nikt nie zwracał uwagi na przybyłego. Skończywszy przyczesywanie swej rzedniejącej czupryny, usiadł wolno na krześle, pociągnął spodnie do góry, żeby kolana się nie odcisnęły, spróbował kawy, wydobył czerwoną, kraciastą chustkę, głośno nos wytarł i zapaliwszy cygaro, już obcięte, zabrał się do czytania „Kuriera”.
Zrazu twarz jego wyrażała zwykły spokój. Cygaro palił wolno i puszczał kłęby unoszącego się dymu, ale nagle poruszył się niespokojnie na krześle, a małe, siwe, bystre i nadzwyczaj przenikliwe oczy wpił gorączkowo w gazetę.
– A co to? – szepnął do siebie i spostrzegłszy się, że mogą nań patrzeć, nagle rzucił wzrokiem dokoła, uspokoił się i przybrawszy swą zwykłą chłodną pozę, czytał dalej.
W „Kurierze” była pomieszczona2 wiadomość, która tak silnie wzruszyła pana emeryta, treści następującej: „W dniu wczorajszym przy przeróbce domu numer *** na Podwalu, w jednym z pokoi parterowych od podwórza, znaleziono pod podłogą bardzo płytko zakopany szkielet kobiety. Pozycja szkieletu była nadzwyczajna, bo twarzą na dół. Przypuszczać należy, że jest to ofiara jakiegoś niewyśledzonego przez sprawiedliwość ludzką morderstwa. Szkielet, jak zapewnił lekarz, wezwany przez sędziego śledczego, należał do kobiety młodej i dobrze rozwiniętej. Pod ziemią leżał najwyżej piętnaście lat. Śledztwo w toku”.
Wiadomość ta silnie wzruszyła emeryta. Odczytał ją kilkakrotnie, spuścił „Kuriera” na kolana i zamyślił się głęboko, tak głęboko, że nie wiedział, iż cygaro mu zgasło, a kawa wystygła.
– Czyżby to była ona? – szeptał do siebie i nie zwracał uwagi, że już od niejakiego czasu drugi egzemplarz „Kuriera” obiegał salę podawany z rąk do rąk i wiadomość o tajemniczym szkielecie na Podwalu stała się przedmiotem ogólnej rozmowy.
– Numer ***! – wolał jakiś szpakowaty mężczyzna, z wąsem zawiesistym3, wyglądający na majstra szewskiego. – Numer ***! – powtórzył. – A toć tam, mości dobrodzieju, przed piętnastu laty była kawiarnia. Pamiętam jak dziś. Zosia ją trzymała, a ładna była bestyjka. Co się tam nie działo! Z pewnością jaką lafiryndę uśmiercili, mości dobrodzieju, i trupa pod podłogę schowali. Albo to tak nie bywa! Ho! Ho! Mości dobrodzieju, co się to na świecie nie dzieje?!
Słowa te zwróciły na siebie na koniec uwagę pana emeryta, zwłaszcza że wygłoszone były stentorowym4 głosem, zagłuszającym gwar rozmów. A tymczasem majster szewski dalej prawił:
– Śledztwo! Co oni tam teraz wyśledzą? Zawracanie głowy i kwita, mości dobrodzieju. Szukaj wiatru w polu. Piętnaście lat! Hm… hm… to były czasy gorące i kto tam wie, za co ową lafiryndę uśmiercili.
– Ot, co tam gadacie, panie Wojciechu – ozwał się ktoś inny – zbrodnia wylezie na wierzch jak oliwa i nigdy się tego… ten… nie ukryje.
– Powiedział, co wiedział. Pewnikiem, mości dobrodzieju, że tak bywa, ale teraz to już chyba owego zbrodniarza nie wykryją. Szukaj wiatru po świecie.
Zawiązała się żywa sprzeczka na temat zbrodni, zawsze wcześniej czy później wykrywanych, ale pan emeryt już jej nie słuchał, tylko – nie dopiwszy nawet kawy, ze zgasłym cygarem w ustach – zerwał się z niezwykłą u niego szybkością, schwycił gorączkowo kapelusz i laskę i ruchem cichym a zręcznym wymknął się z izby kawiarnianej. W pierwszym pokoju, gdzie za tak zwanym kontuarem królowała otyła i ze śladami dawnej piękności właścicielka kawiarni, spostrzegłszy o tak niezwykłej godzinie wymykającego się pana emeryta, zawołała zdziwiona:
– A cóż to pan radca dziś tak wcześnie?
Zatrzymał się nagle na miejscu, widocznie zmieszany skłonił się pulchnej kawiarce ze staroświecką nieco elegancją i rzekł słodko:
– Przepraszam, ale muszę wyjść. Przypomniałem sobie bardzo pilny interes.
I jeszcze raz się ukłonił, kapelusz włożył na głowę i krokiem przyśpieszonym wybiegł z kawiarni.
1dykasteria – sąd, urząd, biuro [wszystkie przypisy pochodzą od redakcji niniejszego wydania]
2pomieszczony – zamieszczony, opublikowany
3zawiesisty – sumiasty, bujny, gęsty
4stentorowy – donośny, silny
Znalazłszy się na ulicy, przez chwilę pan radca stał i patrzył na wzmagający się pod wieczór ruch miejski, na przemykające się szalonym pędem dorożki i powozy pełne strojnych pań i panów, na pył złocisty, unoszący się pod blaskami słońca lipcowego i nadający wieczorem letnią porą właściwy wygląd ulicom warszawskim. Stał zamyślony głęboko, po czym nagle szybko obejrzał się dokoła, przeszedł na drugą stronę ulicy i przez dom przechodni Rezlera, podówczas istniejący, wyszedł na ulicę Senatorską. Tu w bramie zatrzymał się przez chwilę, spojrzał na obie strony i za siebie, szybko przebiegł na chodnik przeciwny i dostał się na ulicę Miodową. Tą przeszedł kilkanaście kroków i znowu przez dom przechodni, zwany pałacem Dyzmańskich, a niegdyś należącym do pani Krakowskiej, siostry króla Stanisława Augusta, wydostał się na koniec na Podwale.
Wszystkie te ruchy strategiczne, wykonywane wśród ciągłego oglądania się i z nadzwyczajną ostrożnością, świadczyły, że pan emeryt nie życzył sobie wcale, by ktokolwiek wiedział, dokąd idzie.
Na Podwalu z łatwością znalazł dom, w którym, według relacji „Kuriera”, miano natrafić na tajemniczy szkielet kobiecy, ukryty pod podłogą. Numer doskonale pamiętał, ale i bez tego byłby znalazł ów dom, gdyż przed bramą jego, starannie zamkniętą i strzeżoną przez straż, stała gromada gapiów ulicznych obojej płci, przeważnie jednak kobiet, które najrozmaitsze historie z powodu owego szkieletu opowiadały, a nawet twierdziły, że nie jeden, ale dwadzieścia pięć – ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia pięć szkieletów kobiecych – pod podłogą znaleziono.
– Ani chybi, moja pani – mówiła jedna, o szerokich biodrach i wydatnych piersiach, które wstydliwie fartuchem zakrywała – ani chybi, że tu mieszkał jaki chłop bezwstydnik, który ściągał do siebie one niewiasty, a potem je mordował.
– Bywa to, bywa, moja pani – odpowiedziała inna.
– Pewnikiem, że bywa, to i w kurierach stojało, mój mi to kiedyś czytał, bo on jest nauczony, ale że to było długie, niby na ten przykład, pisanie, więcem się trochę zdrzemnęła i końca nie dosłuchałam. Ale to przecie wiadomo, że drugi chłop to gorszy od zwierza.
– Pewnie, pewnie, moja pani.
– To i w tyatrze, na ten przykład, pokazują też takiego chłopa, co każdą żonę dusił, a miał ich, cholira jakaś, ze dwadzieścia; też przyszło i na niego skaranie boskie.
– To i ten musi był taki.
– Pewnikiem, że nie inaczej, moja pani.
Pan emeryt, usunąwszy się nieznacznie w środek tłumu, przysłuchiwał się tej mądrej rozmowie, ale widać, że pogłoski i plotki nie zadowalały go wcale, bo przysunąwszy się do stróża, który siedział pod bramą i palił fajkę na krótkim cybuchu, z powagą człowieka, na którego głowie ciążą wielkie obowiązki, głosem stłumionym, jednak wyraźnym szepnął:
– Mój przyjacielu, chciałbym z tobą pomówić.
Stróż podniósł oczy zaspane i zamglone od wódki, którą z powodu tak niesłychanego wypadku w domu obficie się uraczył, i rzekł:
– A co pan chce?
Pan emeryt wsunął mu nieznacznie w łapę czterdziestówkę1 i szepnął:
– Chcę z tobą pomówić, ale że tu na ulicy, przy tym zbiegowisku, jest to niepodobna, więc wpuść mnie do sieni i chodź za mną.
Czterdziestówka zrobiła swoje. Groźna mina stróża nagle złagodniała, zamglone, pijackie oczy przybrały słodki wyraz, brama się roztworzyła i zaraz też emeryt znalazł się w sieni, ciemnej i pustej zupełnie. Stróż przymknął bramę i wychylając swą rubinową twarz, wołał do tłumu:
– Stojać mi tu cicho, a najlepiej iść do domu, tu nie ma czego gapić się, bo jeszcze policja przyńdzie i zabierze was wszyćkich do kozy.
Wygłosiwszy tę przemowę, zamknął drzwi starannie i stając przed emerytem, zapytał:
– No, a tera czego wielmożny pan chcą?
Emeryt, który pierwotnie był tylko panem, ale pod wpływem czterdziestówki został od razu wielmożnym, obejrzał się podejrzliwie dokoła i tym samym wyraźnym szeptem spytał:
– Czy to tu u was znaleziono kości… ludzkie?
– Aa! – zawołał stróż. – To wedle tego kościotrupa wielmożny pan chce!… Ale toto z tego nic nie będzie, bo komisarz przykazał, coby nikomu go nie pokazywać, dopóki sąd nie zjadzie.
– Głupstwo – rzekł z pewnym nerwowym niepokojem emeryt – komisarz wydał takie rozporządzenie dlatego, by nikt nie poruszył kości, aby sąd mógł opisać ich położenie.
Stróż widać nie bardzo zrozumiał, co doń mówi oglądający się ciągle trwożliwie emeryt, bo gadał swoje:
– To… wedle tego… i to komisarz przykazywał, coby nikogo nie puszczać do domu, jeno samych, na ten przykład, lekatorów.
Emeryt obejrzał się znowu, na jego twarzy wybił się wyraz zniecierpliwienia, sięgnął do kieszeni i druga czterdziestówka znalazła się w łapie stróża. Ten zmiękł jeszcze bardziej i rzekł, kłaniając się pokornie:
– To jaśnie pan chce widzieć one kościska?
– Chcę… mój bracie… tylko zobaczyć… nic więcej.
– A no… to jaśnie panu pokażę. Nic ta ciekawego, kości jak kości. Uśmiercili tu kogójś za dawnych czasów i tylo. Komisarz przykazywał, coby nikogo nie puszczać, ale skoro jaśnie pan chce zobaczyć, to czemu by nie?… Rozumiem… pańska ciekawość na ten przykład.
Mówiąc to i drapiąc się po kudłatym łbie, szedł przodem. Nie potrzebował daleko iść, bo zaraz z sieni otworzył drzwi, po prawej będące ręce, i rzekł:
– To tu. Pewnikiem kogójś uśmiercili za dawnych czasów i tylo. Nawet niegłęboko zakopali one kości, bo jeno cieśle podnieśli deskę… bo tu gospodarz kazał dawać nową podłogę… a zaraz natrafili na one kościska. Pewnikiem kogójś uśmiercili za dawnych czasów i tylo.
Izba była na wpół ciemna, padał tylko do niej spoza dachów i murów gorący odblask zachodzącego słońca i kładł się złocistą plamą na nagi szkielet ludzki, jaskrawo swą szarą białością odbijający od wielkich cieni, tłukących się ponuro po kątach. Pustki tu były zupełne, ściany brudne i odrapane, podłoga w kilku miejscach oderwana i czuć było stęchliznę i wilgoć. To posępne otoczenie w sam raz zdawało się odpowiadać, stanowiło tło właściwe dla tego szkieletu, leżącego nieruchomie w swej bezczelnej nagości pod jedną ze ścian, w niewielkim wgłębieniu, tuż pod oderwaną podłogą, której na wpół przegniłe deski rozrzucone były dokoła. Widocznie robotnicy, natrafiwszy na cmentarne odkrycie, przerwali swą pracę i zostawili wszystko tak, jak było w chwili, gdy spod ziemi wyjrzał do nich ponury ślad dawnej jakiejś zbrodni.
Szkielet leżał twarzą do ziemi, tak jak donosił o tym reporter „Kuriera”, a nagi tył czaszki pod krwawym blaskiem zachodzącego słońca świecił jak wypolerowane złoto. Tu i ówdzie na tej czaszce utrzymały się jeszcze całe promienie długich, jasnych jak len włosów, których zresztą pełno było dokoła na ziemi. Na ramionach, tu i ówdzie pokrytych kawałkami zeschłej skóry, widać było strzępy jakieś materii na wpół zbutwiałej, resztki zapewne sukni czy koszuli. Nogi były nieco zgięte, kolanami silnie w ziemię wtłoczone, a na stopach czerniały jeszcze trzewiki, zmurszałe zupełnie, ale przez szczególny zbieg okoliczności zachowały one swą formę pierwotną, kształty wytworne i maleńkie.
Emeryt, zbliżywszy się bardzo wolno do szkieletu, patrzył na wszystko i nie zważając na nieustanne powtarzanie przez stróża jednego zdania, że „pewnikiem kogójś uśmiercili za dawnych czasów i tylo” – szeptał:
– Ta kobieta miała śliczne nogi… a mając takie nogi, należała niewątpliwie do sfer wyższych, do szlachetnej rasy… Była blondynką jasną i w pełni swego rozwoju fizycznego… mogła zatem liczyć dwadzieścia pięć do trzydziestu lat, bo w tym wieku w Polsce kobiety dojrzewają zupełnie…
Nachylił się i bacznie przypatrywał się szkieletowi, a stróż tymczasem wołał:
– Jeno nic nie ruszać. Komisarz przykazywał, coby nic nie ruszać.
– Nie lękaj się, przyjacielu, nie dotknę się tych szczątków wcale, chcę im się tylko lepiej przypatrzyć.
– A! Patrzyć to można, choć tu… co tu patrzeć? Kościska i kościska. Uśmiercili kogójś pewnikiem za dawnych lat i tylo…
Emeryt tymczasem starannie oglądał z różnych stron szkielet, obchodził go dokoła, bystry swój wzrok zapuszczał w głąb ziemi, jak gdyby szukał tam jakiego śladu, i ciągle szeptał:
– Czyżby to była ona? Czyżby to była ona? Boże wielki!…
Na jego twarzy, suchej, kościstej, nerwowej i inteligentnej, widać było poważną zadumę i błąkał się po niej uśmiech pełen niewysłowionej melancholii, ale oczy nieustannie biegały od nóg do głowy szkieletu i usiłowały zajrzeć wszędzie, ziemię nieomal przeniknąć i wyrwać jej tajemnicę tego skrytobójstwa. Bo że to było morderstwo, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Pozycja szkieletu twarzą na dół, kolana gwałtownie zgięte, wreszcie ukrycie ciała w mieszkaniu, tuż pod podłogą, świadczyło o tym najwymowniej.
Stał i patrzył, a z boku nieznacznie rzucał wzrokiem na cerbera w postaci stróża, który pilnie przypatrywał się ruchom emeryta. Ten nagle zdjął kapelusz z głowy i dobywszy chustki z kieszeni, zaczął obcierać czoło z potu.
– Strasznie tu duszno – rzekł słabym głosem – niedobrze zaś się robi… mój przyjacielu, wody, wody!
Zasłaniając się i zataczając niby na wpół omdlały, zbliżył się do ściany i oparł o nią z wyrazem niewysłowionego cierpienia na twarzy. Stróż przestraszony tym zawołał:
– Co panu jest? Zemgliło pana?
– Tak, wody! – odrzekł emeryt ledwie dosłyszanym głosem.
– Zaraz! Niech się panisko trzyma! Duchem skoczę! – odpowiedział stróż i wybiegł z izby.
Ledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy emeryt wyprostował się jak struna, rzucił dokoła podejrzliwym okiem i w jednej chwili znalazł się przy szkielecie, nachylił się nad nim i z ziemi wydobył złotą obrączkę, widocznie spadłą z palca zamordowanej.
– Osły! – szeptał. – Osły, żeby tego nie spostrzec! Osły koronne!
Obrączka zniknęła w kieszeni emeryta, a stróż, wracając z kubkiem wody w ręce, zastał gościa w dawnej na wpół omdlałej pozycji pod ścianą. Emeryt chwycił dygoczącą silnie ręką kubek i począł pić chciwie, a stróż gadał:
– A to wszyćko bez to, co pańska ciekawość. Było na co patrzeć! Kościska, to jak kościska, uśmiercili kogójś za dawnych lat i tylo. Ale zawdy z kości, na ten przykład, jest zaduch i to zemgliło wielmożnego pana. A co lepiej teraz jegomości?
– Lepiej, dziękuję ci, mój przyjacielu, ale na pewno dobrze zrobię, gdy stąd wyjdę. Na świeżym powietrzu odzyskam siły.
– Pewnikiem, że tak. Tu jest taki zaduch, co by najtęższego chłopa z nóg zwalił, a nie dopiero takie chuchro jak wielmożny pan. Ja to, na ten przykład, co innego, bo ja jestem stróż, to mi tu nijaki zaduch nie szkodzi. A może jegomość jeszcze wody?
– Nie! Dziękuję ci. Wyjdę stąd.
I wsunąwszy nową czterdziestówkę cerberowi w łapę, nacisnął kapelusz na głowę i chwiejącym się krokiem wyszedł z izby, w której stróż kłaniał się nisko za odchodzącym i gadał:
– Dziękuje jaśnie panu, bardzo dziękuję. Pańska ciekawość i tylo. Co tu widzieć? Ale te panowie to są strasznie głupie. Przylazł, pogapił się i cóż? Zemgliło go jak, nie przymierzając, lekarstwo jakie, zapłacił pięć złotych i co mu z tego? Te panowie to strasznie są głupie! He! He! He!
1czterdziestówka – w zaborze rosyjskim moneta wartości czterdziestu groszy
Ciemno już było na ulicy, gdy emeryt wydostał się z sieni domu ze szkieletem. Tłumy, stojące do niedawna, przerzedziły się już mocno, kilka tylko upartych kumoszek zagradzało chodnik i snuło najróżnorodniejsze koniunktury na temat ukrytego pod podłogą kościotrupa. Emeryt przesunął się między nimi nieznacznie, rzucił dokoła przelotne, ale bystre wejrzenie, przedostał się na drugą stronę ulicy i krokiem żwawym ruszył naprzód. Na rogu ulicy Kapitulnej spotkał dorożkę, wskoczył w nią i kazał się wieźć na ulicę Złotą. Dorożkarz podrapał się po głowie, bo w owe czasy kurs taki uchodził za bardzo daleki, ale widocznie postawa pasażera wzbudziła w nim zaufanie, bo zaciął chudą szkapę i ruszył wyciągniętym kłusem naprzód.
Ale nos mu się wydłużył bardzo, gdy zajechawszy na koniec na ulicę Złotą, musiał ją niemal całą przebiec, nim wreszcie zatrzymany został na jej końcu, zupełnie wówczas jeszcze pustym, pozbawionym prawie domów. Dokoła były tylko parkany, przez które widać było drzewa ogrodów lub place niezabudowane. Panowała tu cisza prawie sielska. Rzadkie latarnie, olejem opalane, rzucały niepewne, migotliwe światło, które zgęszczając ciemności, w niczym nie przyczyniało się do rozjaśnienia ulicy. Przechodniów wcale nie było widać, z miasta tylko dochodził daleki, głuchy szum, świadczący, że życie tam wre w najlepsze, kiedy tu drzemała senna cisza.
– Olaboga – rzekł dorożkarz – jak to pan daleko mieszka. Koń mi się zmordował i należałoby mi się dobrze na piwo!
– Ja tu, mój przyjacielu, wcale nie mieszkam, tylko mam interes w tej stronie. A to masz na piwo.
Wsunął mu garść miedziaków, które dorożkarz obejrzał i widocznie zadowolony z datku, uchylił czapki i rzekł:
– A może czekać na jaśnie pana?
– Nie, nie potrzeba, nie wiem, kiedy wrócę.
To rzekłszy, wyskoczył z dorożki, przeszedł na niebrukowany chodnik i znikł w ciemnościach. Dorożkarz postał jeszcze chwilę, mruknął coś pod nosem, zawrócił i odjechał.
Emeryt przez ten czas stał w oddali, ukryty w ciemności pod parkanem, a gdy na koniec turkot odjeżdżającej dorożki ucichł, wysunął się naprzód, wrócił kilkanaście kroków i zatrzymał się przed szczelnie zamkniętą furtką w parkanie. Furtkę tę kluczem, który miał przy sobie, otworzył, przemknął się przez nią jak najciszej i znalazł się w alei, wysadzonej starymi drzewami. Wiatr pod wieczór zerwał się i szumiał posępnie wśród olbrzymich tych drzew. Na końcu alei bielały ściany domu z gankiem na słupach, przypominającego stare domy wiejskie.
Gdy emeryt do tego domu się zbliżył i wstępował na schody kamienne ganku, przyozdobionego wielkimi wazonami z jakimiś szerokolistnymi roślinami, nagle z głośnym szczekaniem wypadł ogromny pies.
– Cicho, Nero! Cicho! To ja!
Nero, poznawszy pana, począł się wesoło łasić i ogonem machać, a emeryt tymczasem pociągnął za rączkę od dzwonka, umieszczonego przy drzwiach wchodowych. W tej ciszy, wśród posępnego szumu drzew, głos dzwonka rozległ się donośnie i żałośliwie, a zaraz też odsunęły się zapory i we drzwiach ukazała się niemłoda kobieta, mocno otyła, w czepku ze szlarkami1 i gorącożółtymi wstążkami, ze świecą w ręce, która rembrandtowskie rzucała refleksy na jej twarz pulchną, czerwoną i spoconą mocno, na jej piersi wydatne i ręce tłuste jak poduszki.
– O! – rzekła tonem zrzędnym. – To pan! Jużeśmy się z panienką niepokoiły o pana, kolacja wystygła. Słychana to rzecz, żeby tak późno wracać do domu? I jeszcze w tym wieku – dodała ciszej.
– Nie gniewaj się, moja Majesiu – nie gniewaj. Miałem różne interesy…
– Interesy! Ciekawam, co pan może mieć za interesy. Ale założyłabym się – mówiła dalej szeptem, oglądając się – założyłabym się nie wiem o co, że to może jaka spódnica. Stary zbereźnik!
– Gdzie jest Elżutka?
– A gdzież by była…
Nie dokończyła, bo w tej chwili w głębi sieni rozwarły się drzwi z trzaskiem i rozległ się wesoły, srebrzysty, młody głosik:
– Ach, to tatuś! Jak to dobrze, że tatuś wrócił, jużem się razem z Majesią bardzo niepokoiła.
– Ja się tam wcale nie niepokoiła – mruknęła Majesia – bo wiem, co się to święci. Stary zbereźnik!
Ale tych słów Elżutka nie słyszała, bo przypadła do ojca, zawisła mu oburącz na szyi i pocałunkami jego chudą, nerwową twarz okrywać poczęła. Przy słabym blasku świecy widać było w niepewnych i co chwila zmieniających się zarysach jej postać wysmukłą i hożą, ubraną w jasną sukienkę z szerokimi rękawami, które przy uściskach ojca odwinęły się i ukazały ramiona – nagie, białe, toczone jakby z marmuru.
– Jak się masz, moje dziecko? – mówił emeryt, przyciskając córkę do serca. – Nie było się czego niepokoić, przecież zdarzyć się może nieraz…
– Ale bo Majesia znów mi poczęła opowiadać o pani Ludwice – przerwała córka – i o jej widmie. A w ogrodzie wiatr tak ponuro wył między drzewami, że doprawdy zaczęłam się bać. W tym wielkim, pustym domu same jesteśmy, a chociaż by nas nie nawiedzały widma, to złodzieje mogą napaść. Nero nawet ciągle ujadał.
Emeryt spojrzał surowo na obecną przy tej rozmowie Majewską i rzekł:
– Tyle razy prosiłem cię, moja Majesiu, żebyś tymi głupstwami o strachach nie nabijała głowy Elżutki, a ty zawsze swoje.
– Ii… – odparła gniewnie Majewska – pan sobie pójdzie i bawi się dobrze, a my tu same i co mamy robić, jak nie gadać? Ale niech no pan idzie lepiej do stołowego pokoju i zje kolację, bo na nic wystygnie.
Po kolacji, którą emeryt spożył prędko i przy której zachowywał się z pewnym nerwowym niepokojem i przeważnie milczał, choć Elżutka szczebiotała ciągle, zerwał się szybko, uścisnął córkę, życząc jej dobrej nocy, i zabrał się do wyjścia.
– Jak to? Tatuś już spać idzie? – spytała córka, wlepiając w niego swe wielkie jak niebo, niebieskie oczy.
– Nie, moje dziecko – odrzekł ojciec – ale mam kilka listów do napisania i parę rzeczy do przeczytania.
– O! Już ja widzę, że się coś stało! – zawołała Elżutka. – Tatuś jest taki dziwny dzisiaj. Przecież wieczorem tatuś nigdy listów nie pisze i oprócz gazet nic nie czyta.
I obejmując szyję ojca swymi prześlicznymi białymi ramionami, szepnęła pieszczotliwie:
– Niech mi tatuś powie, co to się stało.
Ale ojciec odsunął lekko ręce dziewczyny i rzekł:
– Nie, moje dziecko, nic takiego, co by się ciebie tyczyło.
– Ale ja nie będę mogła spać z niepokoju.
– To źle zrobisz, bardzo źle. Powtarzam ci, że mam zajęcie… sprawę, która ciebie nie obchodzi…
– Tatusiu mój drogi, przecie wiesz, że mnie jedną masz na świecie… co to takiego?
– Nic… stare interesy… wiesz, że dawniej byłem urzędnikiem… odwołano się do mnie w pewnej starej sprawie… muszę przejrzeć papiery… dobranoc ci, moje dziecko, śpij spokojnie.
To rzekłszy, ucałował córkę i szybko wymknąłwszy się z pokoju, skierował się do swego gabinetu.
Gabinet ten mieścił się w samym rogu tego osamotnionego domu i miał dwa okna, z których jedno wychodziło na ogród, a drugie na dziedziniec, a raczej na krótką aleję, prowadzącą do bramy od strony ulicy. Był to duży pokój ciemnym papierem wyklejony, nieco posępny i zastawiony mnóstwem sprzętów. Na wielkim biurku z czarnego dębu stała przyćmiona nieco lampa i rzucała mdławe, niepewne blaski na wysokie, oszklone szafy pod ścianami, z których wyglądały grzbiety pięknie oprawnych książek i różnokolorowe języczki akt urzędowych, ułożonych w wielkim i systematycznym porządku. Na wierzchu szaf, z cienia, niekiedy oblane blaskiem lampy, wychylały się białe popiersia jakichś znakomitości. Przypatrzywszy się bliżej, można było rozpoznać spokojną, klasyczną, uśmiechniętą twarz Księcia Biskupa Warmińskiego, chudą, zwiędłą, nerwową twarz Naruszewicza, wielką, natchnioną, z włosami rozwianymi przez wichry natchnienia Bożego głowę Adama… Ale po wszystkim tym, po tych szafach i grzbietach złoconych książek, po sprzętach z brązami, przewijały się wielkie cienie, walcząc z nikłymi blaskami lampy, i nadawały całości charakter jakiejś sennej, ale posępnej i mrocznej ciszy. Nic tu nie było słychać, leżało na wszystkim martwe milczenie, tylko z zewnątrz, z ogrodu, dochodził głuchy szum wiatru.
Gdy emeryt tu wszedł, przede wszystkim starannie zamknął za sobą drzwi i klucz w zamku przekręcił, potem zbliżył się kolejno do obu okien i okiennice wewnętrzne na żelazną sztabę zasunął, po czym dopiero rozjaśnił lampę i spojrzał dokoła po pokoju. I stał tak przez chwilę głęboko zamyślony, jakby coś marzył w głowie, a potem nagle przysunął do biurka wielki fotel, usiadł na nim i wyjął z kieszeni znalezioną pod szkieletem na Podwalu złotą obrączkę.
– Na koniec – szepnął – dowiemy się czegoś!
Zaczął starannie oglądać obrączkę, ale była ona mocno zaśniedziała, zawalana ziemią, w której niewątpliwie długi czas leżała, a przy tym spracowany wzrok starca odmawiał mu posłuszeństwa. Włożył więc okulary, starannie obrączkę oczyścił i wreszcie we wnętrzu odczytał litery „L.M. 8 września 1841 roku”.
– 8 września 1841 roku! – szepnął ciężkim, głębokim westchnieniem emeryt. – Tak! To ona! To ona! Boże wielki, więc po tylu latach znalazłem jej szkielet. Tam ją zamordowano! Ale co ona tam robiła, co mogła robić…
Zagłębił się w fotelu i zaczął myśleć głośno:
– Poszukajmy w pamięci. Czym w owe czasy mógł być ten dom! Co w tym pokoju mogło się mieścić!…
Ale widocznie nic sobie przypomnieć nie mógł, bo nagle wstał, obrączkę starannie owinął w papier i schował do szuflady biurka, którą zamknął na klucz i klucz ten wsunął do kieszeni, po czym ruszył ku jednej z szaf ze starymi aktami. Tu, szukając długo i starannie, wydobył na koniec zakurzony fascykuł2 z napisem: „Akta zaginionej Ludwiki M.”, otrzepał go systematycznie z kilkuletniego, a może jeszcze dawniejszego pyłu, jaki na nim leżał, i obejrzawszy się dokoła po pokoju, siadł przy biurku, rozjaśnił lampę i zabrał się do przepatrzenia szeregu starych i pożółkłych papierów, tworzących owe akta.
Na samym początku, rzecz dziwna, znajdował się dokładnie zrobiony rysunek, przedstawiający kolumnę kamienną, jaka niegdyś istniała przy wejściu do Lasku Bielańskiego, przy drodze z Warszawy. Kolumna ta, jak legenda ludowa rozniosła, miała być wzniesiona na wieczną rzeczy pamiątkę na miejscu straszliwej zbrodni, dokonanej tu niegdyś na dwojgu młodych ludziach. Była to para narzeczonych, którzy późną nocą wracali do Młocin, niosąc z sobą bogatą wyprawę, nabytą w Warszawie. Napadnięci przez czyhających na nich złoczyńców, zostali zamordowani i na uczczenie tych dwóch młodych ofiar miano wystawić ową kolumnę. Na jej szczycie znajdowały się dwa serca złączone razem.
Tak twierdziła legenda; w rzeczy zaś samej, jak zdawała się świadczyć data umieszczona na piedestale kolumny: „A.D. 1669”, kolumnę ową wystawił zapewne król Michał Korybut Wiśniowiecki na pamiątkę swej elekcji. Domysł ten zdawała się potwierdzać owa ozdoba na szczycie kolumny, która nie była wcale wyobrażeniem dwóch serc złączonych, ale czapką książęcą.
Bądź co bądź, rysunek, pomieszczony na czele akt przeglądanych przez emeryta, przedstawiał ową kolumnę pamiątkową, dziś już nieistniejącą. Artysta pod spodem podpisał: „Kolumna w Lasku Bielańskim”. Emeryt rzucił na nią wzrokiem, chwilkę podumał i zabrał się do czytania dłuższego jakiegoś opisu, znajdującego się na następnym arkuszu. Tytuł tego opisu brzmiał: „Skarby pod kolumną w Lasku Bielańskim. Raport Telesfora Konewki, starszego dozorcy tajnej brygady policyjnej”.
Raport ów kreślony był pismem czytelnym, wyraźnym, nawet pięknym, i dlatego zapewne emeryt, rozsiadłszy się wygodnie w fotelu, przeglądał go z wielką przyjemnością i zajęciem, choć zapewne nie pierwszy raz miał go w ręku.
„Dnia 17 czerwca 1841 roku o godzinie jedenastej rano doniesiono władzom – brzmiał raport – że nocy ubiegłej pod kolumną pamiątkową, znajdującą się na skraju Lasku Bielańskiego, przy szosie prowadzącej z Warszawy do Twierdzy Nowogieorgiewskiej, zwanej dawniej Modlinem, spostrzeżono wykopany znacznych rozmiarów dół, zagrażający zawaleniem się samej kolumnie. Że podkop ów dokonany był w nocy, to nie ulegało wątpliwości, najprzód z tego względu, że dnia poprzedniego nikt nie zauważył innych zmian u podstaw kolumny, a następnie, że ziemia była świeża. Przy tym w ciągu nocy padał deszcz i na rozmokłym gruncie dokoła spostrzeżono liczne ślady stóp ludzkich.
Otrzymałem polecenie od Jaśnie Wielmożnego Jenerała, ażebym natychmiast udał się na miejsce przestępstwa i dokonał ścisłych oględzin i przeprowadził śledztwo. Wybierając się na tę wyprawę, poleciłem posłańcowi, który raport przyniósł, ażeby niezwłocznie udał się do wójta gminy Młociny z prośbą naglącą, ażeby przy podkopie postawił straż z rozkazem pilnowania, by tam nic nie zmieniono i nic nie ruszono. Rozkaz ten w rzeczy samej wykonano, ale najpierw dość późno, a potem dość niedbale, tak że wiele poszlak, które mogły doprowadzić do poważnych rezultatów, zostało zatartych i zniszczonych. Postawiono na straży prostego parobka wiejskiego, niemogącego oczywiście mieć pojęcia o ważności zadania, które mu powierzono, a co lepsza, gdym przybył na miejsce, zastałem go śpiącego najsłodszym snem na murawie w pobliżu kolumny, a gromady much wyprawiały sobie ucztę na jego dość niemądrej i spoconej mocno twarzy.
Zrazu uniosłem się na ten widok strasznym gniewem, ale później, zastanowiwszy się, że ten człowiek, oddając się tak słodkiemu spoczynkowi, nic nie jest winien, ale winni ci, którzy go tu umieścili, uspokoiłem się i zabrałem się do poszukiwań”.
W tym miejscu emeryt przerwał, położył akta i przecierając starannie okulary, szepnął:
– Co tu pustych i próżnych słów! Ale ten Konewka był zawsze gadatliwy jak kobieta, choć bardzo zręczny i nie bez talentu pisarskiego. Ciekawy jestem, co się z nim dzieje, czy żyje jeszcze…
Wyrzekłszy to, emeryt nałożył okulary i czytał dalej. Na dworze wiatr szumiał posępnie, a miotane nim gałęzie drzew z głuchym stukiem uderzały o okiennice. Poza tym wielka, martwa, ponura cisza panowała dokoła.
„Przede wszystkim – brzmiał dalej raport – obejrzałem miejscowość. Rysunek kolumny, wykonany przeze mnie z należytą dokładnością, z wymiarami jej wysokości i objętości, załączam przy niniejszym. Z niego przekonać się można, że kolumna opiera się na szerokiej podstawie, z piaskowca szydłowieckiego wykutej, w dwie kondygnacje ułożonej. Otóż pod tą podstawą, z tyłu, jeżeli będziemy patrzyli od szosy, dokonano podkopu głębokiego na dwa i pół łokcia, szerokiego na łokieć i sięgającego aż do połowy podstawy. Jeżeli ten podkop nie zostanie wkrótce zasypany, to kolumna może się łatwo przewrócić, gdyż podkop mocno naruszył jej fundamenty.
Sądząc z głębokości i szerokości podkopu oraz czasu zbyt krótkiego, jaki pozostawał do dyspozycji tajemniczego poszukiwacza, nabyłem przekonania, że owego podkopu nie mógł dokonać jeden człowiek, ale że musiało nad nim pracować kilku, a co najmniej dwóch ludzi.
Oparty na tym uzasadnionym przypuszczeniu, zacząłem badać ślady. Niestety deszcz, padający całą noc, nad ranem zmienił się w silniejszą burzę i ulewę, która większość śladów spłukała.
Przy tym, gdy rano po okolicy rozeszła się wieść, że ktoś w nocy pod kolumną dokopał się skarbów, tłumy gapiów wszelkiego wieku i płci zbiegły się tutaj i swymi ciężkimi nożyskami zadeptały delikatne i wykwintne ślady, pozostałe na rozmokłej ziemi po nocnych rabusiach skarbów.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że ludzie, którzy brali udział w tej nocnej robocie, należeli, jeżeli nie do wyższych sfer społecznych, to przynajmniej do bardzo zamożnych. Ponieważ ulewa trwająca nad ranem napełniła wykopany dół w jednej trzeciej brudną wodą i rozmoczyła ziemię na grząskie błoto, więc nikt z przybyłych gapiów do dołu nie wszedł, nie chcąc się narażać na zabłocenie (jak gdyby ci ludzie byli kiedy niezabłoceni!) i dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności sam dół pozostał w swej dziewiczej nienaruszalności i szacowne dał mi wskazówki.
Ja, bowiem, nie lękając się zabłocenia, śmiało wszedłem do dołu i przekonałem się, że zawiera on ślady trzech par nóg. Jedne z nich, dość głęboko odciśnięte w błocie, należały niewątpliwie do mężczyzny, który kopał, bo szeroko rozstawione duże stopy i obcasy silnie wbite świadczyły o tym wymownie; druga para była także własnością mężczyzny. Ze śladu przekonałem się, że pomagał on do wyjścia z dołu kobiecie. Tak, kobiecie!
Stary aksjomat policyjny, że we wszystkich zbrodniach i przestępstwach bierze zawsze pierwszorzędny udział kobieta, sprawdził się i tutaj. Kobieta, zapewne młoda i elegancka, bo odciski jej nóżek maleńkich, obutych w wykwintne trzewiczki, przemawiały za tym, znajdowała się z mężczyznami w owym dole pod kolumną w Lasku Bielańskim. Badając dalej ślady, przekonałem się, że mężczyzna, który kopał, wyszedł ostatni, że wszyscy troje przeszli przez szosę i zatrzymali się w samym lasku, że tutaj czekał na nich powóz, a może dorożka, bo odciski kół wyraźnie dawały się spostrzegać na mokrej murawie. Powóz ten stał zapewne dość długo, gdyż kopyta dwóch koni pozostawiły po sobie liczne ślady, i wreszcie po skończonej robocie skręcił na szosę i zapewne ruszył do Warszawy.
Oto, czegom się dowiedział, badając pozostałe ślady. Skończywszy to, zagłębiłem się znowu w dół, nie uważając na błoto, i zacząłem pilnie w nim grzebać. Na moją wielką radość znalazłem zanurzone w mule gliniastym dwie sztuki złota, dwa napoleondory3, doskonale zachowane, które przy niniejszym załączam. Dowodzą one w sposób jak najoczywistszy, że podanie ludowe o zakopanym pod kolumną skarbie było prawdziwe i że skarb ten tajemnicza trójka w nocy z dnia 16 na 17 czerwca odkopała i zabrała.
Należało teraz zbadać, czy kto nie widział owych dwóch mężczyzn, kobiety i powozu lub dorożki, zaprzężonej w dwa konie. Niestety! Poszukiwania moje w tym względzie do żadnego nie doprowadziły rezultatu. Miejscowy wójt gminy, dzierżawca wsi rządowej Buraków, jest człowiekiem niefachowym i w ogóle nie ma pojęcia, jak należy sobie w podobnych wypadkach postępować. Nie pisze tu tego w celu zaszkodzenia mu, owszem, był obecny przy mych badaniach i wszystko czynił, co mógł, by mi dopomóc. A że niewiele dopomógł, to już nie jego wina, wszelako dałem mu pewne wskazówki i przyrzekł mi, że dołoży wszelkich usiłowań, by się dowiedzieć, czy kto nie widział w nocy owych dwóch mężczyzn i kobiety.
Muszę jednak dodać, że nie należy do tych obietnic przywiązywać wielkiej uwagi. Noc była dżdżysta i burzliwa, każdy zapewne szukał schronienia pod dachem i wątpię, byśmy pod tym względem doszli do jakichś rezultatów. Dowodzi to zarazem, że mamy do czynienia z ludźmi przebiegłymi, którzy doskonale wiedzieli, dlaczego wybrali taką noc dla dokonania swego tajemniczego dzieła.