Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szkielet na Lesznie jest powieścią kryminalną, której akcja rozgrywa się w Warszawie w roku 1860. Pewnego dnia miasto obiega wstrząsająca wiadomość. W jednym z dworków przy ulicy Leszno (w dzielnicy Wola), przeznaczonym do rozbiórki, znaleziono ukryty przed laty pod posadzką ludzki szkielet. Rozpoczyna się śledztwo, a informacje o jego przebiegu przekazywane są na bieżąco w dziennikach i stanowią główny temat towarzyskich rozmów. Sprawą niezmiernie zainteresowany jest niejaki Heliglas, emerytowany artysta, który przebywa akurat w Warszawie. Wraz z reporterem Goldsingiem i młodym lekarzem, Władysławem Żubrem, wyrusza do dworku, by obejrzeć znalezisko. Żubr zauważa, że widok szkieletu wywołuje ogromne emocje u śpiewaka. Dlaczego Heliglasowi tak bardzo zależało na odwiedzeniu dworku? Wiele wskazuje na to, że mogło coś go łączyć z ofiarą. Żubr postanawia przeprowadzić własne śledztwo. Czy można jednak po wielu latach od popełnionej zbrodni odnaleźć przestępcę? Jak zmieni się los zmagającego się z nędzą lekarza? Żubr nawet nie podejrzewa, jak bliska okaże się mu sprawa szkieletu na Lesznie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Walery Przyborowski
Szkielet na Lesznie
Redakcja
Beata Gołkowska
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
„Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy” 1891, nr 1–19
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-479-0
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Zapewne wszyscy starsi mieszkańcy Warszawy pamiętają fakt, który miał miejsce przed trzydziestu laty, a rozgłoszony przez ówczesne gazety powszechną na siebie zwrócił uwagę i stał się przedmiotem długich rozpraw i dyskusji.
Rzecz tak się miała:
W czerwcu 1860 roku burzono jeden ze starych dworków na Lesznie, wsunięty w głąb podwórza i otoczony dokoła ogrodem. Dworki takie istniały jeszcze wówczas w tej dzielnicy miasta, dziś – niestety! – są coraz większą rzadkością; na ich miejscu wznoszą się kamienice, w których nie ma powietrza i światła, ale które za to ogromne przynoszą dochody. Otóż i ten dworek ustąpić miał miejsca wielkiej kamienicy i rozpoczęto w czerwcu, wspomnianego powyżej roku, jego rozbiórkę. Dworek był parterowy, z pięterkiem, a raczej facjatką1, dość duży, gdyż mieścił w sobie dziesięć wygodnych, wysokich i dobrze oświetlonych pokoi. Od frontu miał ganeczek, na dwóch murowanych słupach wsparty, od ogrodu zaś rodzaj tarasu kamiennego o kilku schodach. Ogród był duży, wysadzony starymi lipami i klonami, w chwili wszakże, gdy skazano go na zagładę, mocno zapuszczony i zaniedbany.
Zdarzyło się zatem, że dnia dziesiątego czerwca wzmiankowanego roku robotnicy, wyjmując posadzkę dębową w jednym z mniejszych pokoi od strony ogrodu, znaleźli pod nią znaczne zagłębienie, a w nim szkielet ludzki.
Zrobiło to oczywiście na wszystkich bardzo silne wrażenie, gdyż nie ulegało najmniejszej nawet wątpliwości, że była tu kiedyś popełniona straszna, tajemnicza zbrodnia, o której wszelki ślad zaginął. Dzienniki tego samego dnia, korzystając z sensacyjnej wiadomości, doniosły o tym swoim czytelnikom.
Po wszystkich cukierniach i kawiarniach czytano je chciwie i najrozmaitsze snuto wnioski. W tej chwili więcej się interesowano sprawą szkieletu na Lesznie niż kwestią włoską i Garibaldim2.
Właśnie w jednym z takich słodyczami handlujących zakładów, na tymże samym Lesznie, wśród zebranych codziennych gości i zapalonych czytelników gazet, toczyły się o tym wydarzeniu żywe i gorące rozprawy, gdy do pokoju wszedł młody człowiek i pokłoniwszy się obecnym, siadł skromnie w kącie i wziął do ręki pierwszą lepszą, na jaką natrafił, gazetę.
Był to młodzieniec mogący liczyć zaledwie dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu lat, silny brunet, z długimi włosami, blady, o lekkim zaroście i dużych, palących, przenikliwych czarnych oczach. Ubrany był skromnie, a nawet ubogo. Miał na sobie czarny, mocno wytarty, choć starannie utrzymany surdut i wysoki kapelusz, zwany cylindrem, który zdjął ostrożnie i ustawił na stole, zdmuchnąwszy z niego wpierw wszelkie paprochy, jak gdyby się lękał, by nie uszkodziły w czymkolwiek świecącego w wielu miejscach, od tarcia szczotką, włosa. Twarz, cała postawa młodzieńca wyrażała niesłychane znużenie i zniechęcenie. Padł raczej, niż usiadł na krześle, westchnął, obrzucił okiem obecnych i wziąwszy gazetę do ręki, zagłębił się w długiej rozprawie dziennikarskiej o wybuchłym właśnie powstaniu w Chinach3.
Tymczasem wśród zebranych rozprawy gorące dalej trwały, gdy nagle rozległ się głos donośny i krzykliwy:
– Ale co to o tym gadać. Doktor nas najlepiej objaśni.
Mówiąc to spośród zebranych podniósł się otyły, dostatnio ubrany mężczyzna, wygolony starannie, prócz dużych, jasnych wąsów, i głosem donośnym począł mówić, zwracając się do nowo przybyłego młodzieńca:
– Doktorku, czcigodny kapłanie Eskulapa, niezrównany następco Hipokratesa, racz otworzyć skarbnicę twej wiedzy i nas profanów prophanus vulgus, jak mówi Horacy4, objaśnić.
Mówił to wszystko głosem krzykliwym, z intonacją przesadną, wśród gestykulacji tak gwałtownej, a zarazem tak komicznej, że młody człowiek, nazwany doktorem, mimowolnie się uśmiechnął. Odłożył gazetę na bok i spytał łagodnie, tonem melancholii głębokiej:
– O cóż idzie?
– Widzisz, szanowna szkatuło wiedzy, spieramy się o owego kościotrupa.
– O jakiego kościotrupa?
– Bogowie! – zawołał patetycznie tłuścioch, zwracając się do obecnych i łamiąc ręce – Me Hercule!5 On nic nie wie, on nic nie wie, panowie!
Wygłosiwszy ten patetyczny wykrzyknik, zbliżył się do młodzieńca i zawołał:
– Jak to, nie wiesz o strasznej zbrodni? Co mówię! Strasznej, tajemniczej, niesłychanej w naszym kraju zbrodni…
– O jakiej zbrodni? – przerwał młody człowiek.
– O, leniwcze! O, do niczego! Masz, masz, czytaj!
To mówiąc, podał mu trzymaną w ręku gazetę i wskazując grubym, tłustym palcem na odpowiednie miejsce, powtarzał ciągle:
– Czytaj! Czytaj! I zdumiewaj się, łam głowę nad odgadnięciem tej zagadki.
Młody człowiek przeczytał, złożył gazetę na stole i z wyrazem właściwego sobie znużenia rzekł:
– No i co?
– To – zawołał tłuścioch, że tu między nami powstała kwestia, jak długo ten szkielet tam pod podłogą leży!
– A skądże ja mogę o tym wiedzieć? – spytał z lekkim, melancholijnym uśmiechem młodzieniec.
Na to słuszne pytanie zerwał się z krzesła jakiś chudy, nerwowy, szczupły człowiek i zawołał, zwracając się do tłuściocha:
– Źle pan stawiasz sprawę, panie Wincenty. Któż może wiedzieć, jak długo ten szkielet tam leżał? Tu nie o to idzie.
– A o cóż? – spytał tłuścioch nazwany Wincentym.
– O to – rzekł, zwracając się do młodzieńca nowy interlokutor – jak długo w ogólności może szkielet ludzki leżeć w ziemi, nie uległszy zepsuciu?
– Tak! tak! O to szło! – zawołali inni.
– Niechże więc będzie tak – odezwał się tłuścioch – gadaj doktorku, czcigodna skarbnico wiedzy, odpowiadaj na pytanie i rozstrzygnij spór między nami.
– To jest bardzo względne – rzekł młodzieniec – i zależy od wielu okoliczności, a przede wszystkiem od natury gruntu, w którym ciało pochowano. Są miejsca, w których szkielet psuje się i niszczeje w ciągu kilku lat, są i takie, w których może istnieć całe wieki. W starych, przedhistorycznych grobowcach wykopują szkielety, które tam setki, a może tysiące lat temu złożono.
– To wszystko bardzo piękne, ale nas wcale nie objaśnia. O, godny szacunku uczniu Hipokratesa, jak długo ten szkielet, o którym mówimy, leżał, a zatem kiedy została popełniona zbrodnia?
– Nie mogę panów objaśnić – odrzekł skromnie młody człowiek – bom tego szkieletu nie widział.
– A gdybyś go pan zobaczył, czy mógłbyś z pewnością twierdzić, jak długo w ziemi leży? – spytał ów chudy, nerwowy jegomość.
– Prawdopobnie, że mógłbym… są pewne dane.
– Dobrze – przerwał tłuścioch Wincenty – nie ciekawi jesteśmy pańskich danych… Zobacz szkielet i powiedz nam jutro swe zdanie. Oto konkluzja najważniejsza naszego sporu. A teraz do widzenia, panowie, bo żona na mnie czeka.
Włożył niski, bandycki kapelusz na głowę i sapiąc, i stękając6 na gorąco, wyszedł z pokoju.
Wśród zebranych zapanowała teraz cisza; każdy wziął się do czytania gazety i słychać było tylko szelest przewracanych kart. Młody człowiek czytał także, choć w wyrazie jego twarzy, w błądzących niepewnie po liniach oczach, można było poznać, że całkiem o czym innym myśli. Na koniec położył gazetę, wstał, wziął kapelusz, skłonił się obecnym i cicho wymknął się z pokoju. Chodu jego prawie słychać nie było, gdyż miał szkaradnie ścięte od długiego używania obcasy u butów i same buty w wielu miejscach widocznie wypowiadały mu posłuszeństwo.Wyszedłszy na ulicę, stanął i począł się oglądać, jakby wahał się, gdzie ma iść i co ze sobą zrobić. Twarz jego ciągle miała wyraz smutku, zniechęcenia zupełnego i niewysłowionego znużenia.
Stał z głową spuszczoną, a złote, czerwcowe słońce, oblewając go obficie blaskiem swych promieni, wyraźnie dawało widzieć ubóstwo jego ubrania. Pomimo jednak tego ubóstwa, pomimo zniechęcenia malującego się na twarzy, oblicze jego było niezwykle piękne, ogniste oczy patrzały przed siebie z takim urokiem, postawa była tak zręczną, że przechodzące kobiety obrzucały zalotnym wzrokiem tego biednego, a tak pięknego młodzieńca.
Po chwili wahania miał on już puścić się ku środkowi miasta, gdy właśnie zaczepił go jakiś dziwny jegomość, zstępujący powoli i ostrożnie po schodkach, wiodących do cukierni. Był to mężczyzna, którego wiek trudno było oznaczyć, w każdym razie liczył przeszło pięćdziesiąt lat. Niski, pulchny, okrągły, otyły nawet trochę, miał na szerokich barkach i krótkim karku osadzoną wielką i przepysznie zarysowaną głowę o rzymskim profilu. Twarz jak najstaranniej wygolona, różowa, pomimo okazujących się tu i ówdzie zmarszczek, była prawie młodą i zachowała w sobie wyraz niewzruszonego niczym spokoju oraz pewnej siebie siły. Wielkie, czarne, ogniste oczy były jeszcze bardzo piękne, choć przy bliższym poznaniu zdradzały pewną dzikość i surowość. Usta mięsiste, duże mówiły o wielkiej zmysłowości natury. Mężczyzna ten ubrany był dostatnio, wykwintnie nawet, choć niegustownie i śmiesznie. Na głowie miał wysoki biały cylinder, grubą szyję owiązywał jasnożółty w czarne kropki krawat, spięty błyszczącą z dala spinką, w której był umieszczony prześliczny duży koral, mocno czerwonej barwy. Na sobie miał kurtkę, zwaną marynarką, jasnopopielatej barwy, takie też spodnie i niebieską kamizelkę, z której zwieszał się gruby, złoty łańcuch, pełen breloków, pieczątek i świecidełek wszelkiego rodzaju. W ręce, małej, nerwowej, o długich palcach, nadzwyczaj białej i pulchnej, trzymał trzcinową laskę ze złocistą gałką.
Zbliżywszy się do młodego człowieka, wyprostował swą małą figurę i rzekł głosem dźwięcznym i pewnym siebie:
– Dokąd, szanowny doktorze, zamierzasz się udać?
W wymawianiu tych wyrazów czuć było pewien akcent cudzoziemski.
Młody człowiek, nagle zbudzony ze swych marzeń, spojrzał na zaczepiającą go błyszczącą figurę i rzekł swym smutnym głosem:
– Ach, to pan, panie Heliglas.
– Tak, to ja, Ryszard Lwie Serce Heliglas. Śmiejesz się, młodzieńcze, że sobie uzurpuję przydomek najbardziej rycerskiego ze wszystkich królów na świecie. Śmiej się, ale wierz mi, że w całej waszej Warszawie nie ma tak wielkiego, tak bohaterskiego serca jak moje.
Z ust jego płynął ten potok słów, wymawianych wyraźnie, z precyzją i z niczym niezmąconą swobodą, choć powtarzamy – wprawne ucho dostrzegało w wymowie Heliglasa obcy, niepolski akcent
– No… i dokądże idziesz? – spytał w końcu.
– Właściwie to nigdzie… nie mam żadnego celu – odparł nieśmiało młodzieniec.
Heliglas tymczasem wydobył z kieszeni swej kurtki metalowe pudełko z cukierkami owocowymi i otworzywszy je, podał młodzieńcowi. Gdy ten podziękował i wziąć nic nie chciał, Heliglas rzekł:
– Źle robisz, młodzieńcze. Słodycze są rozkoszą bogów i rozkoszą ziemską.
Wsypawszy w usta garść cukierków, rzekł:
– To dobrze, że nie wiesz, gdzie masz iść, pójdź pan ze mną. Obaczymy ten szkielet, o którym dzisiejsze gazety tak się rozpisały.
– Iii…? – mruknął młodzieniec. – Cóż to ciekawego?
– Aa! – zawołał tłuścioch – przepraszam. Jest to coś bardzo ciekawego. Bo zważ pan, że dawno temu, przed laty, popełniona została zbrodnia, zbrodnia tajemnicza. Bóg wie, jaki dramat w sobie kryjąca, i morderca nie został ukarany, nie został dosięgnięty przez tak zwaną sprawiedliwość ludzką. Czy to w panu nie budzi żadnych wniosków, żadnych myśli?
– Nie…
– To się dziwię bardzo, bardzo się dziwię. Pan jesteś człowiek inteligentny i myślący. Bo zastanów się pan, jaki płynie z tego wniosek, że ta zbrodnia tajemnicza nie została wykryta? Oto taki, że aksjomat tak rozpowszechniony, który powtarzają głupcy, a którym pociesza się niedołężna sprawiedliwość ludzka, że każda zbrodnia musi odnieść zasłużoną karę, jest fałszem. Tak, młodzieńcze… jest fałszem!
Szli już przez ulicę w głąb Leszna, ku rogatkom, a Heliglas gryzł cukierki, spoglądał na kobiety, zatrzymywał się nawet niekiedy i przypatrywał się im bacznie. Nagle westchnął:
– Śliczne to stworzenie, kobieta, ale niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Strzeż się, młodzieńcze, kobiet, strzeż się kobiet!
Podniósł wskazujący palec u lewej ręki do góry, jakby na znak ostrzeżenia, z tak zabawnym gestem i z tak niewzruszoną powagą, że młody człowiek roześmiał się głośno.
– Tak! śmiej się pan! – mówił Heliglas. – Śmiej się, śmiej! Ćmy zawsze lecą do ognia, żelazo do magnesu, mężczyzna do kobiet. Takie jest prawo natury i wszelkie ostrzeżenia psu na budę się nie zdadzą, jak powiada dosadne przysłowie tego kraju.
W ten sposób mówił przez całą drogę, zmieniając z nadzwyczajną ruchliwością rozmowę, przeskakując od najwznioślejszych do najtrywialniejszych przedmiotów, aż w końcu stanęli przed dworkiem, w którym szkielet był znaleziony. Poznać go można było z daleka po mnóstwie ciekawskich, zbierających się na ulicy i tłoczących się do środka dziedzińca.
1facjatka (dawniej facyatka) – mieszkanie lub pokój na poddaszu [wszystkie przypisy pochodzą od redakcji niniejszego wydania]
2 Giuseppe Garibaldi (1807–1882) – włoski rewolucjonista, żołnierz i polityk, odegrał znaczącą rolę w procesie jednoczenia państw Półwyspu Apenińskiego, zapoczątkowanym w 1859 roku.
3 W tym czasie w Chinach miały miejsce: powstanie tajpingów (1851–1864), powstania muzułmańskie w południowo-zachodnich (1855–1873) i północno-zachodnich Chinach (1862–1877).
4prophanus vulgus, z łac. „nieoświecony tłum” (odi profanum vulgus et arce, z łac., Horacy, Carmina III, I,1 – „nienawidzę nieoświeconego tłumu i unikam go”)
5me Hercule, z łac. „mój Herkulesie”
6stękać – narzekać
Całe obszerne podwórze, oddzielone od ulicy sztachetami żelaznymi, zapełnione było tłumem ciekawskich. Wszystkie kumoszki z okolicy, wszyscy próżniacy miejscy zbiegli się tutaj, żeby przypatrzyć się tajemniczemu szkieletowi, zasięgnąć wiadomości, pogadać wreszcie o niesłychanym wypadku. Najrozmaitsze zdania i wieści się krzyżowały. Wśród zebranych kręcił się niski, krępki, brzydki jak nieszczęście reporter dziennikarski, z cygarem w ustach, w kapeluszu wielkim na głowie, z teką pod pachą i ołówkiem w ręku, nadsłuchiwał pilnie, co mówiono i skrzętnie notował coś na kawałku papieru.
Do środka dworku, na wpół już zburzonego, policja nie wpuszczała nikogo, w skutek czego zbiegowisko obiegały najdziwaczniejsze, a zawsze kłamliwe i przesadzone wieści.
Mówiono, że nie jeden, ale kilka szkieletów znaleziono, że tu kiedyś ktoś prawdziwą rzeź ludzką urządził. Włosy na głowie powstawały, jakie okropności sobie opowiadano. Jakaś tęga, tłusta, spocona jak mysz jejmość, ubrana w chustkę i brudny trochę czepiec, nałożony na bakier, stała na środku, z rękami pulchnymi wspartymi na wydatnym brzuszku i głośno rozprawiała:
– O, laboga, wielkie rzeczy! Kościotrup! Abo to w Warszawie jeden je kościotrup. Na bezrok1 mój poszedł sobie na Szaską Kiępę2 ukopać korzenia, wie kuma jakiego… tego… tego…
– Wiem, wiem! – odpowiadała druga, chuda, zwiędła, zapracowana i utrapiona jakaś, wspierając brodę na ręku.
– Poszedł tedy i co kopie, a kopie, a tu buch! Coś mu trzasło…
– W plecach! – zawołał jakiś dowcipniś z tłumu.
Rozległ się powszechny śmiech, a tłusta jejmość odwróciła się i pałającym wzrokiem poczęła szukać dowcipnisia.
– Nie w plecach – mówię… widzicie go! Trzasło mu jeno coś pod szpadlem, a to był kościotrup…
– Kota zdechłego! – ktoś inny zawołał.
– Owa! Widzicie ich! Jacy mi mądrale. A nie poszedłbyś lepiej, łobuzie, do roboty, nie tu będziesz przedrzeźniać porządne kobiety! On myśli, co każdy ma jeno giębe od parady. A wara! A zasie! Żebym się jeno Boga nie bała, to bym cię tak zwymyślała, urwisie jakiś, żeby ci aż w pięty poszło.
Reporter przysłuchiwał się jakiś czas tej rozmowie, po czym pociągnął głośno cygaro i krokiem wolnym ruszył ku dworkowi do grupy policjantów stojących przed domem.
Właśnie w tej chwili ukazali się na dziedzińcu doktor i Ryszard Lwie Serce Heliglas.
– Na próżnośmy tu przyszli – rzekł swym zniechęconym tonem młodzieniec. – Szkieletu już nie obaczymy. Policja stoi i nikogo nie wpuszcza do środka…
– Zaraz! Zaraz! – ozwie się na to Heliglas, wspinając się na palcach, i oglądając się dokoła. – Festina lente!3, mówili starożytni, i dobrze mówili. Chodź tylko za mną, młodzieńcze, a ujrzysz to, czego pragniesz.
– Właściwie mówiąc, to ja wcale tego nie pragnę.
Na te słowa, wygłoszone tym tonem melancholii i znużenia, który był charakterystyczną cechą bladego młodzieńca, Heliglas się zatrzymał, odstąpił parę kroków w tył i mierząc towarzysza od stóp do głów swym palącym wzrokiem, zawołał patetycznym głosem:
– I to mi mówi młody człowiek dwadzieścia kilka wiosen zaledwie liczący, przed którym cały świat, ten wielki, olbrzymi świat ludzki stoi otworem. Więc cóż to za młodzież jest teraz, bogowie! Czyż nie ma w was ani jednego nerwu, ani jednej kropelki tego, co ludzie nazywają ciekawością? Nie, młodzieńcze, kapłanie Eskulapa, uczniu Hipokratesa, jak cię ten głupiec Wincenty nazywa, nie! Ciekawość jest pierwszym stopniem do doskonałości, matką wszystkich wielkich dzieł, odkryć i wynalazków ludzkich. Ale chodźmy, bo widzę, że ten gazeciarz Goldsing pragnie także dostać się do środka i pertraktacje prowadzi z policją.
To rzekłszy, ruszył swym drobnym, zdumiewająco lekkim przy takiej beczce sadła, krokiem, ku grupie policjantów, przed którymi stał reporter z cygarem w ustach i mówił:
– Enfin4, słowo honoru daję… że… prawdę powiedziawszy… bo to panowie widzicie… wcale nie rozumiem…
– Dzień dobry, panie Goldsing! – zawołał Heliglas.
– Dzień dobry! – mruknął reporter i wyciągnął swą dużą, brzydką łapę, którą wprzód obtarł o surdut, do przybywającego Heliglasa.
– O cóż to panu idzie? – spytał ten ostatni.
– Ma foi…5 wystaw pan sobie… że prawdę powiedziawszy… ci panowie… Słowo honoru daję… wcale nie rozumiem…
Heliglas wydobył pudełko z cukierkami, otworzył i podając je reporterowi, rzekł:
– Może pan spróbujesz?
– Owszem.
I sięgnął pałkowatymi palcami, i wziął kilka cukierków, po czym Heliglas zwrócił się do policjantów i skłoniwszy się im grzecznie, rzekł:
– Mogę panów poczęstować tymi słodyczami? Zapewniam panów, że to wybornie robi na nudy, na wszelkie humory i na koniec na żołądeczek.
Policjanci z uśmiechem spoglądali na dziwaczną figurę, stojącą przed nimi, wzięli jednak po parę cukierków. Uskuteczniwszy to, Heliglas starannie zamknął pudełko, schował je do kieszeni i zwracając się do reportera, rzekł:
– Teraz, szanowny nasz redaktorze, racz powiedzieć, o co ci idzie? Tylko (tu wydobył śliczny złoty zegarek, i patrząc na niego, mówił) ostrzegam pana z jedną rzeczą. Teraz mamy godzinę piątą, a ja punktualnie od lat dwudziestu o godzinie ósmej idę do restauracji i tam jem kolację. Jeżeli więc szanowny redaktor nie przyśpieszy rwącego potoku swej wymowy, ja mogę się spóźnić, choć co prawda teraz jest jeszcze dzień o ósmej… O cóż więc idzie?
– O to, że… enfin… ci panowie nie chcą mię… ma foi… puścić do środka.
– A! To jest tylko nieporozumienie, proste nieporozumienie. Szanowni panowie! (Tu zdjął z głowy swój biały kapelusz i kłaniał się policjantom) – ja jestem Ryszard Lwie Serce Heliglas, niegdyś, niestety, sic transit gloria mundi6, sławny muzyk, wirtuoz, dziś emeryt, do usług czcigodnych panów. To… (tu wskazał na reportera), jest pan Aleksander Goldsing, znany i powszechnie ceniony nasz redaktor, to zaś (obrócił się ku stojącemu opodal młodzieńcowi) – pan Władysław Żubr, lekarz fakultetu warszawskiego, słońce wschodzące nauki, jutrzenka budząca wielkie nadzieje.
Jeszcze raz z powagą skłonił się policjantom i włożył swój biały kapelusz na głowę.
– Enfin – mruknął reporter, nie wyjmując cygara z ust – pragnąłbym wiedzieć…
– No, to i dobrze – ozwie się jeden z policjantów. – Cóż panowie chcą?
– Czego my chcemy? O, czcigodny reprezentancie władzy! Chcemy po prostu, ze względów wyższych, mówię, ze względów wyższych, dostać się do tego domu i obaczyć wykopany z ziemi szkielet.
– Nie można! – odparł spokojnie policjant.
Heliglas jeszcze raz dobył pudełka z cukierkami, znów obdzielił nimi obecnych, przyczym reporter Bóg wie z czego śmiać się zaczął i mówił:
– To dziwne, ma foi… ja jestem zawsze… widzicie panowie… dobrze z władzą… więc słowo honoru…
Heliglas rozpoczął dalsze pertraktacje z policjantami i po dość długim sporze w rezultacie postawił na swoim i na czele dwóch towarzyszy wkroczył tryumfalnie do środka. Gdy się już znaleźli w pierwszym pokoju, na lewo od wejścia, reporter rzekł, wyjmując cygaro z ust i spluwając: