Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Emerytowany naczelnik policji przenosi się z Warszawy do nowo nabytego majątku we wsi Grabówka niedaleko Kielc. Towarzyszy mu jego wierny współpracownik Ansgary. Dwór i jego okolica są mocno zaniedbane. Przed rozpoczęciem remontu Ansgary postanawia sprawdzić wszystkie pokoje, a zwłaszcza jeden z nich, zwany pokojem ducha. W okolicy od lat krążą plotki o tym, że jest on nawiedzony. Okazuje się, że w tej historii tkwi ziarno prawdy – Ansgary znajduje ukryty pod podłogą szkielet młodej kobiety, spoczywający w ziemi od kilkudziesięciu lat. Zawiadamia natychmiast swojego pana. Podczas oględzin miejsca zbrodni mężczyźni odkrywają, że ktoś ich obserwuje, w ogrodzie znajdują ślady damskich butów, ale nikogo nie udaje im się schwytać. Naczelnik postanawia wyjaśnić sprawę. Już następnego ranka wszystko się komplikuje – szkielet znika, a jedynym tropem znów są ślady damskich trzewików, tym razem aż dwóch par…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Walery Przyborowski
Szkielet w domu
Redakcja
Martyna Sobótka
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
„Gazeta Kielecka” 1887, nr 58–90
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-490-5
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Osobliwsze wypadki, które tu chcę opowiedzieć, wydarzyły mi się przed pięciu laty (piszę to w roku 1867), i zajęły mi tyle czasu, że nie byłem w stanie o niczym innym myśleć i niczym innym się zająć. Liczyłem wtedy lat pięćdziesiąt, okrągłe pół wieku, z którego przeszło trzydzieści spędziłem w służbie rządowej. Nie uważam za stosowne określać tutaj, jaka to była służba, jednak dzięki memu szczęściu, wytrwałości, a może i zdolności, dała mi ona sposobność z jednej strony zarobić sobie na szacunek i względy mej bezpośredniej zwierzchności, z drugiej zaś pozwoliła mi zebrać dość znaczny majątek, wynoszący przeszło czterysta tysięcy polskich złotych. Służbę tę porzuciłem wskutek zmian zaszłych zarówno w tej organizacji (za stary już byłem – nie mógłbym się dostosować do nowych ludzi i nowych porządków), jak i w całym kraju. Mając uczciwie zapracowany majątek, postanowiłem sobie spokojnie osiąść gdzieś na prowincji i spędzić resztę życia, używając owoców mej długoletniej zapobiegliwości.
Taka była moja osobista sytuacja. Powinienem dodać, że byłem dotąd kawalerem (starym już niestety kawalerem), jakkolwiek posiadałem jeszcze wyborne zdrowie i doskonały żołądek. Skromne i czynne życie zachowało mi znaczny zapas energii i zdrowia, tak że w pięćdziesiątym roku życia byłem młodszy od wielu dwudziestoletnich zdechlaczków.
Uregulowawszy ostatecznie moje sprawy w Warszawie, przeprowadziłem się do Kielc, w których gościłem parokrotnie w interesach służby podczas mojego urzędowania. Zawsze zachwycałem się pięknym górskim położeniem tego miasteczka, więc postanowiłem sobie tu osiąść i spędzić resztę życia wśród cudownej, malowniczej natury. Do tej pory przebywałem w większym mieście, wśród najgorszych warstw społecznych i brudu ludzkich namiętności. Urządziłem się jak mogłem najlepiej i najwygodniej i, jakkolwiek bezczynność mi mocno dokuczała, byłbym jednak i do tego przywykł, gdyby nie zaszła nowa okoliczność, której – szczerze to przyznaję – nie przewidywałem.
Pewnego pięknego dnia poznałem pannę Celinę S., osobę już niemłodą, bo liczącą koło trzydziestu lat, ale jeszcze niezwykle urodziwą. Zrobiła na mnie silne wrażenie. Zawsze w życiu byłem tak zapracowany, że nie miałem czasu zajmować się kobietami, chyba tylko przelotnie i mimochodem, raczej z potrzeby fizjologicznej niż duchowej. Kobietę uważałem za narzędzie rozkoszy, nic więcej, i za całkiem niepotrzebny sprzęt w życiu mężczyzny, który czegoś chce w świecie dokonać. Nie kochałem wcale i sądziłem, że nigdy kochać nie będę, zresztą mój wiek już na to nie pozwalał. Tymczasem stało się inaczej. Zakochałem się w pannie Celinie. Moja zmysłowa natura zachwycała się jej wysoką, okazałą postawą, jej wydatnym biustem, szerokimi biodrami, białym ciałem… W końcu, po długim namyśle, powiedziałem sobie, że się ożenię. Bo i dlaczego nie miałbym się ożenić? Mam lat pięćdziesiąt, to prawda, ale jestem zdrów i energiczny, trawię wybornie nawet orzechy i węgorza marynowanego; poza tym panna także nie jest młoda, para zatem będzie z nas ze wszech miar dobrana.
Oświadczyłem się więc i zostałem przyjęty, ale pod jednym warunkiem: że wyniosę się z Kielc, kupię wieś i zapiszę ją mej przyszłej żonie. Po długim namyśle, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, zdecydowałem się na przyjęcie tego warunku. Byłem sam jeden na świecie, nie miałem żadnych krewnych i żadnych obowiązków względem nikogo. Byłem dzieckiem nieznanych rodziców, prawdopodobnie dzieckiem miłości, a moje poszukiwania, wprawdzie przy nawale zajęć urzędowych niezbyt dokładne i systematyczne, nie doprowadziły mnie do niczego. Bądź co bądź, powtarzam: nie miałem żadnych obowiązków. Dlaczego nie miałbym więc zapisać mego majątku kobiecie, która mi się podobała i która mogła osłodzić resztki mego życia? Że jednak zawsze byłem człowiekiem rozważnym, postanowiłem kupić wioskę za połowę mego funduszu, czyli za 200 tysięcy złotych, drugą zaś połowę zachować sobie na wszelki wypadek. Tym sposobem mówiłem sobie: i wilk, a raczej moja piękna wilczyca, będzie syta, i baran, to jest ja, będę cały. Nikt nie znał wysokości mego osobistego majątku, gdyż nie uważałem za stosowne wtajemniczać kogokolwiek w moje interesy; mogło więc uchodzić, że jeżeli nie całą moją fortunę, to przynajmniej jej większą połowę zapisuję żonie.
Wieś z łatwością nabyłem, akurat tak, jak tego chciałem – za dwieście tysięcy złotych. Leżała ona w prześlicznej okolicy, wśród skał i puszcz świętokrzyskich, nad rzeką Kamienną. Grunty nie były zbyt dobre, ale lasy – nietknięte od dawna siekierą, przepyszne1. Nazwijmy tę wieś Grabówką, bo nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym wymieniać jej właściwą nazwę i tym sposobem ujawnić tajemnicę wypadków, jakie się w niej rozegrały.
Gdy po raz pierwszy zwiedzałem tę wieś, zrobiła na mnie wrażenie miejscowości niegdyś mi znanej. Jakby przez mgłę – przez jakieś zatarte, nieujęte wspomnienie – zdawało mi się, że gdzieś już, kiedyś, bardzo dawno, widziałem to miejsce – ten stary, pękaty, przysadzisty dwór nad stawem, ten modrzewiowy, wyglądający jak baszta lamus2 stojący nieopodal. Przypomniałem sobie, że znam tę blaszaną, mocno skrzypiącą chorągiewkę na spiczastym dachu lamusa, z wyciętym w niej gryfem, prawdopodobnie herbem. Co chwila powstawały we mnie wspomnienia, nieokreślone wrażenia – zatarte w duszy, ale budzące się znowu. Ponieważ jednak nigdy nie byłem w tych stronach, a później spory przy kupnie, przeglądanie szalunków3 i cały ten jarmark, jaki w takich okolicznościach ma miejsce, zatarły we mnie to pierwotne wrażenie, zapomniałem o nim zupełnie. Wieś w końcu nabyłem i zapłaciłem za nią gotówką staremu wydze – szlachcicowi, który był jej właścicielem.
Załatwiwszy potrzebne formalności w hipotece w Kielcach, zaprosiłem mego szlachcica na lampkę wina do Szwarca pod filarami. Wino, zwłaszcza dobre wino, działało na mnie zawsze w szczególny sposób. Zamiast, jak innym ludziom, zaciemniać umysł i odbierać przytomność, mnie zaostrzało jasność poglądu na rzeczy, bystrość umysłu, wzmacniało pamięć i energię. Wiedziałem dobrze o tej mojej właściwości i korzystałem z niej nieraz w długiej urzędniczej karierze, zresztą nieraz wyniosłem z niej wielki pożytek. Ilekroć miałem do rozwikłania jakąś zagadkową sprawę, jakieś tajemnicze przestępstwo lub intrygę, jakieś niejasne śledztwo, wówczas wypijałem pół butelki dobrego, starego wina węgierskiego i od razu uczuwałem, jak potęgują się wszystkie siły mego umysłu. Tak samo i teraz, pijąc u Szwarca wybornego węgrzyna, z którym podczas mego pobytu w Kielcach miałem czas się zapoznać, nagle przypomniałem sobie wrażenie, jakie zrobiła na mnie Grabówka. Wrażenie to tak we mnie wzrosło, że zostałem nim mocno zaintrygowany; postanowiłem szlachcica, który się nazywał Wincenty Oczko, wybadać i zobaczyć, czy w jego słowach nie znajdę jakiejś wskazówki, która wytłumaczyłaby mi źródło mego dziwnego wrażenia. Pomyliłem się jednak. Szlachcic na pytanie, od jak dawna posiada Grabówkę, odrzekł:
– Trzydzieści lat, mości dobrodzieju, trzydzieści lat jak obszył! Zaraz po rewolucji kupiłem Grabówkę za sto tysięcy…
– Za sto tysięcy? A ode mnie waćpan wziąłeś dwakroć!
– Ba! Mój mości dobrodzieju, teraz inne czasy, ziemia poszła w górę, a przytem Grabówka dzisiejsza wcale nie jest podobna do dawniejszej.
– No? A to jakim sposobem?
– Dziś, jak widzisz, mój mości dobrodzieju, wieś, co się zowie, jest piękna, zagospodarowana, uprawna, budynki całe i zdrowe, a wtedy była tu pustynia i rudera. Jak Pana Boga kocham, pustynia! Dwór stał tylko, a i sam był zniszczony, przez dach ciekło jak przez rzeszoto4… pustka i nic więcej. Na ścianach wisiało kilka portretów na pół zgniłych, gdzieś one tam są w lamusie, zostawię je waćpanu, i kilka gratów walało się po kątach. Pola nie były obsiane, chłopy ze wsi pouciekali, bo nikt ich nie pilnował, jednym słowem nic. No, a teraz? Zarobiłem ciężko te sto tysięcy… krwawica to moja, mości dobrodzieju.
– A któż tak zniszczył Grabówkę? Od kogo ją, waćpan, nabyłeś?
– Od rządu; rządowe to były dobra, ale że to daleko wśród puszcz, nikt nie doglądał. Przytem rewolucja…
– Czy zawsze Grabówka była rządową własnością?
– Nie zawsze… nie wiem dobrze, coś mi tam, mości dobrodzieju, gadali, że przedtem było prywatne. Ale czyje, to nie wiem… dawne czasy. Coś to tam… jakieś historie były, ale mi to ze łba wywietrzało.
Więcej się od Oczka nie dowiedziałem. Miał zakuty łeb i wino na niego działało w sposób odurzający, mąciło mu jeszcze bardziej i tak już niejasny umysł. Wskutek tego wszystkiego powoli przestałem myśleć o mym wrażeniu, które uważałem za złudzenie, a zająłem się teraz moim nowym nabytkiem i przygotowaniem do ślubu z panną Celiną, który miał się odbyć za trzy miesiące. Wieś nabyłem 1 maja 1862 roku, a ożenić się miałem 3 sierpnia. Nie przypuszczałem wtedy, że nigdy to nie nastąpi, że porwą mnie i uniosą dziwne, niespodziewane wypadki i całkiem wykoleją z życia, jakie sobie nakreśliłem.
W kilka dni po uregulowaniu wszystkich spraw mego nowego nabytku wybrałem się do Grabówki – z której szlachcic się już wyniósł – żeby dokładnie obejrzeć dwór i poczynić konieczne w nim zmiany i renowacje, aby godnie pomieścić w nim moją przyszłą żonkę. Było to 12 maja, w dzień „trzech zimnych świętych”5, jak to mówią, Pankracego, Serwacego i Bonifacego. I tym razem przysłowie nie zawiodło. Po pięknych wiosennych dniach nastąpiły deszcze i dokuczliwe zimna. Wyjechałem z Kielc z moim starym służącym, niegdyś bardzo czynnym i bardzo zdolnym ajentem, który był tak do mnie przywiązany i czuł takie uwielbienie dla moich, jak mówił, talentów, że gdy opuściłem służbę, i on uczynił to samo. Obaj byliśmy starymi kawalerami i bardzo się lubiliśmy.
Przez całą drogę do Grabówki towarzyszył nam nieznośny deszcz, który chwilami ustawał, i znów, napędzony przez nieustanny, zimny, północno-wschodni wiatr, padał w formie drobniutkich, na wpół zmarzniętych, kłujących kropelek. W lesistej okolicy, którą przebywaliśmy, deszcz ten zmieniał się w szarą, mętną mgłę, przenikającą do szpiku kości i zwieszającą się nad drzewami jak biała płachta. Droga wśród lasów i gór rozmiękła, wlekliśmy się powoli nużącą jednostajnością, zziębnięci i głodni.
Choć dość wcześnie wyjechaliśmy z Kielc, przybyliśmy do Grabówki dobrze po południu. Jadąc wolno, bacznie przypatrywałem się okolicy i położeniu mojego nowego dziedzictwa. Leżało ono w parowie między dwiema wielkimi górami, obrosłymi starym bukowym i świerkowym lasem, na uboczu od gościńca6, w kącie naprawdę zabitym deskami, z dala od świata. Do wsi, od głównej drogi, idącej z Kielc na Łysą Górę, wiodła dwumilowa boczna dróżka, wśród lasu, wąwozów, przepaści i skał. Gdy w końcu dobiłem się do Grabówki i zobaczyłem ją utuloną we mgle, ukrytą pod górami, zrobiła ona na mnie bardzo przykre, całkiem inne wrażenie, niż za pierwszym razem. Wtedy widziałem ją wśród blasku słońca majowego, wśród budzącej się wiosny, przy odgłosie tysiąca nieuchwytnych szmerów grających w naturze. Teraz leżała na niej szara i brudna mgła, i wicher tylko wył z wściekłością wśród parowu, w którym kryła się wieś. Nie wiem dlaczego, ale prawdopodobnie wskutek długoletniego przyzwyczajenia, kiedy patrzyłem na Grabówkę w ów dzień melancholijnego rozpłakania się natury, na jej ukrycie wgłębi puszcz i wąwozów, wydała mi się ona jakby miejscem umyślnie stworzonym dla popełnienia wielkiej zbrodni.
Ansgary – bo takie dziwaczne imię nosił mój służący, a raczej towarzysz, który po raz pierwszy był w Grabówce – spoglądając na ten smutny, dziki, tajemniczy pejzaż, spytał, wskazując ręką na wieś bielejącą w oddali:
– Czy to Grabówka?
– A to.
– Miał też pan naczelnik co kupować!
– No! Dlaczegóż to tak?
– Ależ to dziura jakaś… jaskinia zbójecka. Skóra na człowieku cierpnie. Co my będziemy robili, panie naczelniku?
– A nic, będziemy gospodarowali.
– Na diabła się to zda. Lepiej było w Kielcach siedzieć, choć i tam nudy, ale przynajmniej ludzie są i świat weselszy.
– Hultaju jakiś! – rzekłem z uśmiechem. – Mówisz tak dlatego, żeś już parę dziewczyn tam zbałamucił. Tu nie będziesz mógł tego robić, bo tu panuje sielska prostota i surowość obyczajów.
– Panie naczelniku! – zawołał ze śmieszną powagą Ansgary. – Nikogo w Kielcach nie zbałamuciłem. Tylko dowiedziawszy się, że pan naczelnik wstępuje w związki małżeńskie, pomyślałem sobie: e! i mnie to wypada zrobić. Ej! – westchnął. – Kto by to przypuszczał, że my… my… najtęższe głowy w całej tajnej policji warszawskiej…
– Pst! – zawołałem. – Cicho bądź, gaduło. Kim byliśmy, tośmy byli, a teraz jesteśmy spokojnymi emerytami i obywatelami ziemskimi.
– A czegóż my się mamy kryć z tym, kim byliśmy?
– Dlatego, kapuściana głowo, że policja nigdzie nie jest uważana dobrze i zawsze podejrzliwie na takich, co w niej służyli patrzą.
– To tylko głupcy tak robią.
– Nie tylko głupcy, ale wszyscy. Ja zaś nie chcę, by na mnie podejrzliwie patrzono, ja zresztą nie mam teraz nic wspólnego z policją i dlatego zabraniam ci mówić o tym. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem, panie naczelniku.
Wjechaliśmy w ulicę wioski i napadły nas ujadające zawzięcie psy, co wielce irytowało Ansgarego, który klął pod nosem, nie śmiejąc się z powodu świeżego upomnienia głośno odezwać. Dotarliśmy w końcu do dworu, który ze swym czarnym, pękatym dachem, ze swą przysadzistą formą, z lamusem, na którym blaszana chorągiewka nieznośnie skrzypiała, z czarnym świerkiem rosnącym na podwórzu, wyglądał smutno i ponuro w posępnej oprawie zimnego i dżdżystego dnia. We dworze, zabitym na głucho, nie było żywej duszy. Tylko gdzieś z kąta wywlókł się jakiś stary dziad, mianujący się być stróżem, i oddał nam klucze. Szybko weszliśmy do środka, do dużego pokoju, w którym było nieco starych sprzętów i wielki marmurowy kominek, mocno obtłuczony i odrapany, na którym zaraz kazałem rozpalić ogień. Ansgary, przy pomocy owego stróża, zajął się przygotowaniem łóżek i posiłku. Mieliśmy ze sobą mięso, wędliny, bułki, wino, kawę, herbatę, ser, cygara; Ansgary posłał na wieś po mleko i jaja, i sporządził wcale znośny obiad.
Wieczór w górach zapadł szybko w ten pochmurny dzień, tak że nie było czasu na zwiedzanie dworu. Jutro zresztą mieli przybyć z Kielc cieśle, murarze, zduni i dekarze, by zająć się odnowieniem starego domostwa. W oczekiwaniu na nich, nie mając nic lepszego do roboty, zmęczeni drogą, ukołysani ciszą tego zapadłego kąta, poszliśmy z Ansgarym spać dość wcześnie.
1przepyszne – zachwycające
2lamus – drewniany lub murowany budynek gospodarczy, stawiany dawniej przy dworach; służył do przechowywania zapasów żywności, zbroi, uprzęży, dokumentów itp.
3szalunek – warstwa desek stanowiąca pokrycie ściany budynku, wykopu itp., wzmacniająca konstrukcję i ją uszczelniająca
4rzeszoto – sito z dużymi otworami
5zimni ogrodnicy – zjawisko klimatyczne charakterystyczne dla środkowej Europy, kiedy w połowie maja na kontynent zaczyna napływać zimne powietrze z obszarów polarnych. Jest ono związane ze zmianą cyrkulacji atmosferycznej. Według przysłów i obserwacji ludowych ten okres to ostatnie dni wiosennych przymrozków. Nazwa pochodzi od patronów poszczególnych dni – zimni ogrodnicy to św. Pankracy (wspomnienie 12 maja), św. Serwacy (13 maja) i św. Bonifacy (14 maja).
6gościniec – szeroka droga wiejska
Nazajutrz zjechali się zamówieni robotnicy i wrzawa czynnego, ruchliwego życia zapanowała w cichym i pustym dworze. Na szczęście deszcz przestał padać i dzień, choć zimny, zrobił się pogodny i słoneczny, a niebo przybrało czystą, niezmąconą niczym barwę ciemnego błękitu. Przy tym niebie i przy jasnym słońcu pejzaż – wczoraj tak smutny i melancholijny – wydał się zupełnie inny. Zachował wprawdzie swą dzikość i tajemniczość, ale nabył niezmiernie wiele prawdziwie poetyckiego uroku. Wiatr z gór, z wielkich borów, przynosił aromatyczną woń żywicy, wiało czyste, świeże, balsamiczne górskie powietrze. Widnokrąg był dość ograniczony górami i lasami, ale powtarzam: całość tworzyła niezmienne malowniczy obraz, tak że zrobił wrażenie nawet na Ansgarym.
– Hm! Panie naczelniku – mówił. – Tu wcale jest ładnie: nie myślałem, żeby tu było tak ładnie.
– A widzisz – odrzekłem. – Nie możesz się nigdy pozbyć swego starego nałogu ulegania pierwszym wrażeniom…
– To prawda, panie naczelniku, prawda… odpokutowałem też za to już nie raz, jak np. w sprawie morderstwa przy ulicy Długiej… pamięta pan naczelnik?
– Cicho bądź! Skąd, u diabła, morderstwo ci do głowy przychodzi wśród tej cudownej natury i tej sielskiej prostoty.
– Ano… tak… przez przyzwyczajenie.
Cały dwór zawierał dwadzieścia pięć pokojów i musiał kiedyś być mieszkaniem bardzo zamożnych ludzi – widać to było po niektórych urządzeniach, dziś – jak wszystko w tym domu – mocno zniszczonych. Były tu piece z kolorowych gdańskich kafli, kilka kominków marmurowych, trzymanych w poważnym stylu empire, posadzka z różnobarwnego drzewa, w paru salach – bardzo ładne stiuki i złocenia. Wszystko to jednak dziś było w ruinie, i poprzedni właściciel Grabówki, zapewniając mnie, że wziął ją opustoszoną, a zostawia w porządku, najwierutniej kłamał. Trzeba było włożyć tu niemało pieniędzy, by to wszystko miało jaki taki przyzwoity wygląd. Robotnicy przybyli z Kielc wzięli się zaraz do pracy, a my z Ansgarym doglądaliśmy ich i błądziliśmy po pustych komnatach, z których wiał jakiś smutek. Zresztą nigdzie nie napotkaliśmy żadnego śladu, który zdradziłby przed nami, kto był pierwotnym właścicielem tej wsi i tego dworu.
Wśród takich zajęć, wśród objazdów po moim nowym dziedzictwie, na które zeszło nam kilka dni, przekonałem się, że zostałem haniebnie oszukany przez mego poprzednika, bo jedna trzecia pól wcale nie była obsiana. Był to, pamiętam dobrze, 17 czerwca, i zamierzałem nazajutrz pojechać do Kielc po meble i tapicerów, gdy stał się wypadek, który te moje plany zmienił i wprawił mnie w nieopisaną trwogę sumienia i duszy.
Owego dnia po obiedzie zdrzemnąłem się trochę, bo było parno i zanosiło się na burzę. Obudziłem się na skutek lekkiego, znanego mi dobrze dotknięcia Ansgarego. Stał on przede mną nachylony, z twarzą poważną, spokojną i zimną, wyrazem, który zwykł przybierać tylko w ważnych wypadkach naszej wspólnej niegdyś służby. Znałem ten jego wyraz doskonale i od razu zrozumiałem, że nie dla błahostki budzi mnie ze słodkiego snu. Zerwałem się na równe nogi i spytałem głosem stłumionym, cichym, co było u mnie w zwyczaju, gdy okoliczności były ważne:
– Co się stało?
– Nic strasznego, panie naczelniku; w tym domu popełniona została zbrodnia, dlatego ośmieliłem się pana obudzić.
– Zbrodnia! Gdzie? Kiedy? Jak?
– Zdaje się, że bardzo dawno.
– Opowiedz mi, skąd o tym wiesz.
Usiadłem, przetarłem oczy i począłem słuchać opowiadania Ansgarego, niezmiernie treściwego i jasnego, jak zwykle u niego, gdy podczas służby musiał coś opowiadać.
– Od ogrodu – mówił – jest maleńki pokoik o jednym oknie, opatrzonym wewnątrz okiennicami suto nabijanymi żelastwem.
– Wiem o tym, oglądałem ten pokoik.
– Otóż w tym pokoiku miano reperować posadzkę; a że ja, ze starego przyzwyczajenia, wprzód badam bardzo starannie każdy pokój, nim oddam go robotnikom, więc z kolei poszedłem i do tego. Uderzając nogą w posadzkę, mocno zwłaszcza na środku połupaną i pozapadaną, zauważyłem, że wydaje ona głuchy głos, jakby pod nią była próżnia. Poszedłem po narzędzia i zamknąwszy się na klucz, odjąłem kilka tafli i zobaczyłem otwór, a w tym szkielet, jak mi się zdaje, kobiety.
Zerwałem się na równe nogi.
– Szkielet, mówisz! Pod posadzką?
– Tak, panie naczelniku. Sprawa wydaje mi się zbyt ważna, by miał kto więcej o niej wiedzieć. Przykryłem dół odjętymi taflami, zamknąłem drzwi na klucz i przyszedłem do pana naczelnika z raportem i po rozkazy.
Mówił to wyprostowany jak struna, jakby istotnie był jeszcze na służbie i jakbym ja był jego naczelnikiem.
– Dobrze, mój chłopcze – rzekłem. – Chodźmy zobaczyć, co to takiego. Wprzód jednakże nalej mi lampkę wina, tego wybornego maślacza1 od Szwarca.
Ansgary uśmiechnął się, zatarł ręce i szepnął na wpół do siebie, na wpół do mnie:
– Chwała Bogu, odzyskujemy dawne zwyczaje.
Nic nie odrzekłem na tę uwagę, gdyż istotnie sprawa wydała mi się na tyle ważna, że potrzebowałem całej siły mego umysłu. Szkielet pod podłogą, na wsi ukrytej wśród puszcz i gór, toć to oczywista nieukarana zbrodnia. Zajęło mnie to bardzo, choć nie pokazywałem tego po sobie i mówiłem głośno:
– Wcale nieprzyjemna historia dla mnie, co się mam żenić i żonę wprowadzić do tego dworu. Szkielet w domu! Niech diabli wezmą. Ansgary! Pamiętaj język trzymać za zębami, ani pary z ust o tym.
Podawał mi właśnie lampkę ze złocistym napojem i patrzył na mnie z widocznym wyrazem zdziwienia w swych małych, siwych, przebiegłych oczach:
– Wolne żarty, panie naczelniku! Czyż to ja, Ansgary Kiełbasiński, zdradziłem kiedy tajemnicę stanu!
Nazywał to tajemnicą stanu, choć ręczę, że osioł nie rozumiał dobrze tego wyrażenia. Wypiłem wino duszkiem i rzekłem:
– Chodźmy.
Zatrzymałem się w drzwiach i, patrząc na mego służącego, spytałem:
– Pomyślałeś ty o tym, jak wytłumaczymy ludziom wstrzymanie robót w tym pokoju?
– Pomyślałem, panie naczelniku, i rzecz już jest załatwiona.
– W jakiż sposób?
– W bardzo prosty. Powiedziałem, że trzeba przede wszystkim skończyć robotę w innych pokojach, że w tym, gdzie jest szkielet, muszą być drzwi do ogrodu wybite, że będzie przebudowany i że w tym celu pan jutro do Kielc jedzie, by budowniczego sprowadzić.
– Hm! Hm! – mruknąłem. – Strasznie dużo słów i dużo powodów. Ale mniejsza z tym, chodźmy!
Robotnicy pracowali w drugiej połowie domu i nikogo nie spotkaliśmy, gdy szliśmy przez pięć pokojów, do owego tajemniczego pokoiku ze szkieletem. Gdy tam weszliśmy, przede wszystkim bardzo bacznie mu się przyjrzałem. Była to izdebka mała, mogąca mieć cztery lub pięć łokci kwadratowych, umieszczona w samym rogu domu, dość z tego powodu nieforemna, o jednym oknie wychodzącym na ogród i tak zaciemnionym przez gęste krzaki i drzewa pod nim rosnące, że panował tu zmrok. Okno to różniło się od wszystkich innych w całym domu tym, że było silnie okratowane od wewnątrz i widocznie bardzo dawno nie otwierane, gdyż leżały na nim całe płachty pajęczyny, a na pajęczynach – kurz. Szyby były przepalone od słońca, mocno zmatowane i pokryte tak grubą warstwą kurzu i błota, że nic przez nie nie było widać. Okoliczność ta była mi na rękę, gdyż nikt nie mógł mnie podglądać i mając pierwotnie zamiar zamknięcia okiennicy, teraz, na widok tych szyb, porzuciłem go. Przyjrzałem się z kolei okiennicom, które tym odróżniały się od innych we dworze, że podczas gdy tamte były umieszczone na zewnątrz domu, te były wewnątrz, w pokoju. Zrobione były z mocnego, dębowego drzewa, okute bardzo starannie, nabijane gwoździami i zamykały się na żelazną sztabę przymocowaną do ściany. Dowodziło to, że dla jakichś nieznanych mi w tej chwili powodów silnie się w tym pokoiku obwarowywano. To był pierwszy niezaprzeczalny wniosek, który wyciągnąłem z oględzin okna. Wniosek ten znalazł potwierdzenie i w tym, że jedyne drzwi prowadzące do tego pokoju, czego podczas pierwszej wizyty tutaj nie zauważyłem, także były dębowe, niezmiernie silnie zbudowane i zaopatrzone od wewnątrz w dwie żelazne, idące na krzyż sztaby i w potężny zamek, zamykający się aż na trzy spusty.
Sam pokoik był pusty, ponury, mocno zniszczony i widocznie od bardzo dawna nie zamieszkany. Na ścianach, pomalowanych niegdyś na kolor czerwony, tynk poodpadał w wielu miejscach i leżał na posadzce, dodatkowo grubymi warstwami pokrywał je tynk i pajęczyny. Dostała się tu wilgoć i brudną, zielonawą pleśnią gryzła mury od strony ogrodu. Atmosfera w tym pokoju była duszna i zatęchła; panowało wielkie gorąco, zapewne wskutek parnego stanu atmosfery na dworze. Sufit, na środku którego wbity był hak do świecznika, a koło niego – szczątki jakichś malowań, był strasznie zrujnowany. Tynk poodpadał z niego całymi kawałami i szalowanie z trzciny szczerzyło swe czarne zęby. Trzcina ta przez starość i nacisk połamała się tu i ówdzie, i wraz z długimi, brudnymi nićmi pajęczyny zwieszała się na dół. Tu i owdzie widać było brunatne plamy pochodzące od wody deszczowej, która widocznie ściekała tu przez jakąś dziurę w dachu. W pobliżu drzwi, w rogu dwóch ścian, stał piękny marmurowy kominek z ciemnego chęcińskiego marmuru2 w poważnym stylu cesarstwa, w wielu miejscach popękany i z poobtrącanymi kantami. W kominku tym, pod warstwą kurzu i wapna z tynku, zauważyłem dość znaczną ilość popiołu. Zresztą niczego więcej godnego uwagi tu nie było.
Teraz z kolei rzeczy zabrałem się do oględzin posadzki. Była bardzo misternie ułożona z dębowych tafli, czarnych i białych, w duże kwadraty w szachownicę i niegdyś musiała być bardzo piękna. Cała była pokryta parucalową warstwą pyłu i szczątkami wapna opadłego z sufitu i ścian. Była ona zresztą, jak wszystko w tym pokoju, mocno zrujnowana. Tafle wypaczyły się pod wpływem gorąca i wilgoci, pozapadały w wielu miejscach. Przypuszczając, że pod całym tym pokojem znajduje się próżnia, uderzałem nogą w różnych miejscach w posadzkę, mimo duszących nas tumanów kurzu, jakie podniosły się przy tej operacji. Tylko w jednym miejscu, to jest na samym środku, głuchy odgłos zdradzał próżnię.
– Czy mam zdjąć tafle? – spytał Ansgary, widząc, że ukończyłem oględziny.
– Zaraz, mój chłopcze, zaraz! Musisz mi wprzódy dać parę objaśnień.
– Słucham pana naczelnika.
– Czy, gdyś tu przyszedł, klucz tkwił w tym ogromnym zamku?
– Nie, panie naczelniku. Wszak po naszym przyjeździe, gdyśmy cały dom oglądali, przypomina sobie pan, że połowa większa pokoi była zamknięta i ten pokój także był zamknięty. Ten pokój nazywa się pokojem ducha.
– Pokojem ducha? A skądże ty o tym wiesz?
Ansgary się uśmiechnął i rzekł:
– Znów muszę panu naczelnikowi przypomnieć, że przy kluczach, które nam wręczył stróż Wojciech, są kartki, a na tych kartkach – numery i nazwy pokojów. Większa część pokojów w tym osobliwym domu ma swoje nazwy. Nie mówiłem o tym panu naczelnikowi, bom zrazu nie przywiązywał do tego wagi.
– Ale teraz przywiązujesz. Dobrze! I jakież to nazwy mają tu pokoje?
– Dziwaczne nazwy. Jest pokój róż, pokój portretowy, zielony, żółty, biały, pokój wojskiego, pokój panieński i pokój ducha… Wszystkich nazw nie pamiętam.
– Czy na pewno wiesz, że ten nazywa się pokojem ducha?
– Na pewno. Na drzwiach są popisane numery; ten ma numer 18 i pod nim owa nazwa na kartce przy kluczu…
– Daj no mi ten klucz.
Ansgary otworzył drzwi i wyjął z zamka klucz, który zostawił od zewnątrz. Widząc to, rzekłem:
– Ansgary, tracisz swoją dawną przytomność. Któż zostawia klucz w zamku od zewnątrz?
– Prawda, panie naczelniku! Osioł jestem, skończony osioł! Jak Boga kocham, wart jestem za to, by mnie pan naczelnik wsadził do kozy na pięć dni o chlebie i wodzie. A cóż za głupie bydlę ze mnie!
– Dobrze! Dobrze! Tu kozy nie ma i siedzieć w niej nie będziesz. Ale na przyszłość bądź ostrożniejszy.
Wziąłem klucze i bacznie je przejrzałem. W istocie przy każdym wisiała kartka pergaminowa, na której napisany był numer i pod spodem, staroświeckim charakterem pisma z początków bieżącego wieku, nazwy pokojów. Istotnie numer 18 nazywał się pokojem ducha. Zauważyłem, że pokój poprzedni, oznaczony numerem 17, miał nazwę pokoju wojskiego.
Oddałem klucze Ansgaremu, kazałem mu zamknąć drzwi od wewnątrz i rzekłem:
– A teraz zdejmij posadzkę. Zobaczmy ten tajemniczy szkielet!
1maślacz – węgrzyn, słodkie lub półwytrawne wino
2 W XIX i XX wieku niektórzy właściciele kopalń wapienia w celu podniesienia ich rangi nadawali mu handlową nazwę „marmur kielecki”. Później pojawiły się kolejne określenia: „marmur dębnicki” czy „marmur chęciński”. Należy jednak pamiętać, że marmur i wapień należą do zupełnie odmiennych grup skał pod względem ich pochodzenia.
Przez ten czas w pokoiku zwiększał się posępny mrok i duszące gorąco stawało się nieznośne. Niekiedy dochodził do mych uszu głuchy, przeciągły grzmot zbliżającej się burzy. Było to odpowiednie tło do dramatu, jaki się przed naszymi oczami rozgrywał.
Ansgary wyciągnął z kieszeni dłutko i młotek i bardzo zręcznie zdejmował jedną taflę za drugą. Pod nimi ukazał się ciemny otwór, a w nim – kościotrup. Nachyliwszy się, spostrzegłem czaszkę, białą jak śnieg, pokrytą jeszcze tu i ówdzie szczątkami długich, jasnoblond włosów.
– Czy cały szkielet widziałeś? – spytałem Ansgarego, patrząc na to posępne widowisko.
– Nie, tylko czaszkę.
– Po czym więc sądzisz, że to była kobieta? Czy po tych długich włosach?
– Tak.
– Włosy niczego nie dowodzą, może to być czaszka dziecka. Zresztą zaraz zobaczymy.