Sensacje z dawnych lat. Szkielet w domu - Walery Przyborowski - ebook

Sensacje z dawnych lat. Szkielet w domu ebook

Walery Przyborowski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Emerytowany naczelnik policji przenosi się z Warszawy do nowo nabytego majątku we wsi Grabówka niedaleko Kielc. Towarzyszy mu jego wierny współpracownik Ansgary. Dwór i jego okolica są mocno zaniedbane. Przed rozpoczęciem remontu Ansgary postanawia sprawdzić wszystkie pokoje, a zwłaszcza jeden z nich, zwany pokojem ducha. W okolicy od lat krążą plotki o tym, że jest on nawiedzony. Okazuje się, że w tej historii tkwi ziarno prawdy – Ansgary znajduje ukryty pod podłogą szkielet młodej kobiety, spoczywający w ziemi od kilkudziesięciu lat. Zawiadamia natychmiast swojego pana. Podczas oględzin miejsca zbrodni mężczyźni odkrywają, że ktoś ich obserwuje, w ogrodzie znajdują ślady damskich butów, ale nikogo nie udaje im się schwytać. Naczelnik postanawia wyjaśnić sprawę. Już następnego ranka wszystko się komplikuje – szkielet znika, a jedynym tropem znów są ślady damskich trzewików, tym razem aż dwóch par…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 226

Oceny
4,1 (10 ocen)
4
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wa­le­ry Przy­bo­row­ski

Szkie­let w domu

Re­dak­cja

Mar­ty­na So­bót­ka

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład

Ma­ria Ba­ra­now­ska

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

„Ga­ze­ta Kie­lec­ka” 1887, nr 58–90

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-490-5

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

Część pierwsza

Opowiadanie naczelnika

I

Oso­bliw­sze wy­pad­ki, któ­re tu chcę opo­wie­dzieć, wy­da­rzy­ły mi się przed pię­ciu laty (pi­szę to w roku 1867), i za­ję­ły mi tyle cza­su, że nie by­łem w sta­nie o ni­czym in­nym my­śleć i ni­czym in­nym się za­jąć. Li­czy­łem wte­dy lat pięć­dzie­siąt, okrą­głe pół wie­ku, z któ­re­go prze­szło trzy­dzie­ści spę­dzi­łem w służ­bie rzą­do­wej. Nie uwa­żam za sto­sow­ne okre­ślać tu­taj, jaka to była służ­ba, jed­nak dzię­ki memu szczę­ściu, wy­trwa­ło­ści, a może i zdol­no­ści, dała mi ona spo­sob­ność z jed­nej stro­ny za­ro­bić so­bie na sza­cu­nek i wzglę­dy mej bez­po­śred­niej zwierzch­no­ści, z dru­giej zaś po­zwo­li­ła mi ze­brać dość znacz­ny ma­ją­tek, wy­no­szą­cy prze­szło czte­ry­sta ty­się­cy pol­skich zło­tych. Służ­bę tę po­rzu­ci­łem wsku­tek zmian za­szłych za­rów­no w tej or­ga­ni­za­cji (za sta­ry już by­łem – nie mógł­bym się do­sto­so­wać do no­wych lu­dzi i no­wych po­rząd­ków), jak i w ca­łym kra­ju. Ma­jąc uczci­wie za­pra­co­wa­ny ma­ją­tek, po­sta­no­wi­łem so­bie spo­koj­nie osiąść gdzieś na pro­win­cji i spę­dzić resz­tę ży­cia, uży­wa­jąc owo­ców mej dłu­go­let­niej za­po­bie­gli­wo­ści.

Taka była moja oso­bi­sta sy­tu­acja. Po­wi­nie­nem do­dać, że by­łem do­tąd ka­wa­le­rem (sta­rym już nie­ste­ty ka­wa­le­rem), jak­kol­wiek po­sia­da­łem jesz­cze wy­bor­ne zdro­wie i do­sko­na­ły żo­łą­dek. Skrom­ne i czyn­ne ży­cie za­cho­wa­ło mi znacz­ny za­pas ener­gii i zdro­wia, tak że w pięć­dzie­sią­tym roku ży­cia by­łem młod­szy od wie­lu dwu­dzie­sto­let­nich zde­chlacz­ków.

Ure­gu­lo­waw­szy osta­tecz­nie moje spra­wy w War­sza­wie, prze­pro­wa­dzi­łem się do Kielc, w któ­rych go­ści­łem pa­ro­krot­nie w in­te­re­sach służ­by pod­czas mo­je­go urzę­do­wa­nia. Za­wsze za­chwy­ca­łem się pięk­nym gór­skim po­ło­że­niem tego mia­stecz­ka, więc po­sta­no­wi­łem so­bie tu osiąść i spę­dzić resz­tę ży­cia wśród cu­dow­nej, ma­low­ni­czej na­tu­ry. Do tej pory prze­by­wa­łem w więk­szym mie­ście, wśród naj­gor­szych warstw spo­łecz­nych i bru­du ludz­kich na­mięt­no­ści. Urzą­dzi­łem się jak mo­głem naj­le­piej i naj­wy­god­niej i, jak­kol­wiek bez­czyn­ność mi moc­no do­ku­cza­ła, był­bym jed­nak i do tego przy­wykł, gdy­by nie za­szła nowa oko­licz­ność, któ­rej – szcze­rze to przy­zna­ję – nie prze­wi­dy­wa­łem.

Pew­ne­go pięk­ne­go dnia po­zna­łem pan­nę Ce­li­nę S., oso­bę już nie­mło­dą, bo li­czą­cą koło trzy­dzie­stu lat, ale jesz­cze nie­zwy­kle uro­dzi­wą. Zro­bi­ła na mnie sil­ne wra­że­nie. Za­wsze w ży­ciu by­łem tak za­pra­co­wa­ny, że nie mia­łem cza­su zaj­mo­wać się ko­bie­ta­mi, chy­ba tyl­ko prze­lot­nie i mi­mo­cho­dem, ra­czej z po­trze­by fi­zjo­lo­gicz­nej niż du­cho­wej. Ko­bie­tę uwa­ża­łem za na­rzę­dzie roz­ko­szy, nic wię­cej, i za cał­kiem nie­po­trzeb­ny sprzęt w ży­ciu męż­czy­zny, któ­ry cze­goś chce w świe­cie do­ko­nać. Nie ko­cha­łem wca­le i są­dzi­łem, że ni­g­dy ko­chać nie będę, zresz­tą mój wiek już na to nie po­zwa­lał. Tym­cza­sem sta­ło się ina­czej. Za­ko­cha­łem się w pan­nie Ce­li­nie. Moja zmy­sło­wa na­tu­ra za­chwy­ca­ła się jej wy­so­ką, oka­za­łą po­sta­wą, jej wy­dat­nym biu­stem, sze­ro­ki­mi bio­dra­mi, bia­łym cia­łem… W koń­cu, po dłu­gim na­my­śle, po­wie­dzia­łem so­bie, że się oże­nię. Bo i dla­cze­go nie miał­bym się oże­nić? Mam lat pięć­dzie­siąt, to praw­da, ale je­stem zdrów i ener­gicz­ny, tra­wię wy­bor­nie na­wet orze­chy i wę­go­rza ma­ry­no­wa­ne­go; poza tym pan­na tak­że nie jest mło­da, para za­tem bę­dzie z nas ze wszech miar do­bra­na.

Oświad­czy­łem się więc i zo­sta­łem przy­ję­ty, ale pod jed­nym wa­run­kiem: że wy­nio­sę się z Kielc, ku­pię wieś i za­pi­szę ją mej przy­szłej żo­nie. Po dłu­gim na­my­śle, po roz­wa­że­niu wszyst­kich za i prze­ciw, zde­cy­do­wa­łem się na przy­ję­cie tego wa­run­ku. By­łem sam je­den na świe­cie, nie mia­łem żad­nych krew­nych i żad­nych obo­wiąz­ków wzglę­dem ni­ko­go. By­łem dziec­kiem nie­zna­nych ro­dzi­ców, praw­do­po­dob­nie dziec­kiem mi­ło­ści, a moje po­szu­ki­wa­nia, wpraw­dzie przy na­wa­le za­jęć urzę­do­wych nie­zbyt do­kład­ne i sys­te­ma­tycz­ne, nie do­pro­wa­dzi­ły mnie do ni­cze­go. Bądź co bądź, po­wta­rzam: nie mia­łem żad­nych obo­wiąz­ków. Dla­cze­go nie miał­bym więc za­pi­sać mego ma­jąt­ku ko­bie­cie, któ­ra mi się po­do­ba­ła i któ­ra mo­gła osło­dzić reszt­ki mego ży­cia? Że jed­nak za­wsze by­łem czło­wie­kiem roz­waż­nym, po­sta­no­wi­łem ku­pić wio­skę za po­ło­wę mego fun­du­szu, czy­li za 200 ty­się­cy zło­tych, dru­gą zaś po­ło­wę za­cho­wać so­bie na wszel­ki wy­pa­dek. Tym spo­so­bem mó­wi­łem so­bie: i wilk, a ra­czej moja pięk­na wil­czy­ca, bę­dzie syta, i ba­ran, to jest ja, będę cały. Nikt nie znał wy­so­ko­ści mego oso­bi­ste­go ma­jąt­ku, gdyż nie uwa­ża­łem za sto­sow­ne wta­jem­ni­czać ko­go­kol­wiek w moje in­te­re­sy; mo­gło więc ucho­dzić, że je­że­li nie całą moją for­tu­nę, to przy­naj­mniej jej więk­szą po­ło­wę za­pi­su­ję żo­nie.

Wieś z ła­two­ścią na­by­łem, aku­rat tak, jak tego chcia­łem – za dwie­ście ty­się­cy zło­tych. Le­ża­ła ona w prze­ślicz­nej oko­li­cy, wśród skał i puszcz świę­to­krzy­skich, nad rze­ką Ka­mien­ną. Grun­ty nie były zbyt do­bre, ale lasy – nie­tknię­te od daw­na sie­kie­rą, prze­pysz­ne1. Na­zwij­my tę wieś Gra­bów­ką, bo nie wi­dzę żad­ne­go po­wo­du, dla któ­re­go miał­bym wy­mie­niać jej wła­ści­wą na­zwę i tym spo­so­bem ujaw­nić ta­jem­ni­cę wy­pad­ków, ja­kie się w niej ro­ze­gra­ły.

Gdy po raz pierw­szy zwie­dza­łem tę wieś, zro­bi­ła na mnie wra­że­nie miej­sco­wo­ści nie­gdyś mi zna­nej. Jak­by przez mgłę – przez ja­kieś za­tar­te, nie­uję­te wspo­mnie­nie – zda­wa­ło mi się, że gdzieś już, kie­dyś, bar­dzo daw­no, wi­dzia­łem to miej­sce – ten sta­ry, pę­ka­ty, przy­sa­dzi­sty dwór nad sta­wem, ten mo­drze­wio­wy, wy­glą­da­ją­cy jak basz­ta la­mus2 sto­ją­cy nie­opo­dal. Przy­po­mnia­łem so­bie, że znam tę bla­sza­ną, moc­no skrzy­pią­cą cho­rą­giew­kę na spi­cza­stym da­chu la­mu­sa, z wy­cię­tym w niej gry­fem, praw­do­po­dob­nie her­bem. Co chwi­la po­wsta­wa­ły we mnie wspo­mnie­nia, nie­okre­ślo­ne wra­że­nia – za­tar­te w du­szy, ale bu­dzą­ce się zno­wu. Po­nie­waż jed­nak ni­g­dy nie by­łem w tych stro­nach, a póź­niej spo­ry przy kup­nie, prze­glą­da­nie sza­lun­ków3 i cały ten jar­mark, jaki w ta­kich oko­licz­no­ściach ma miej­sce, za­tar­ły we mnie to pier­wot­ne wra­że­nie, za­po­mnia­łem o nim zu­peł­nie. Wieś w koń­cu na­by­łem i za­pła­ci­łem za nią go­tów­ką sta­re­mu wy­dze – szlach­ci­co­wi, któ­ry był jej wła­ści­cie­lem.

Za­ła­twiw­szy po­trzeb­ne for­mal­no­ści w hi­po­te­ce w Kiel­cach, za­pro­si­łem mego szlach­ci­ca na lamp­kę wina do Szwar­ca pod fi­la­ra­mi. Wino, zwłasz­cza do­bre wino, dzia­ła­ło na mnie za­wsze w szcze­gól­ny spo­sób. Za­miast, jak in­nym lu­dziom, za­ciem­niać umysł i od­bie­rać przy­tom­ność, mnie za­ostrza­ło ja­sność po­glą­du na rze­czy, by­strość umy­słu, wzmac­nia­ło pa­mięć i ener­gię. Wie­dzia­łem do­brze o tej mo­jej wła­ści­wo­ści i ko­rzy­sta­łem z niej nie­raz w dłu­giej urzęd­ni­czej ka­rie­rze, zresz­tą nie­raz wy­nio­słem z niej wiel­ki po­ży­tek. Ile­kroć mia­łem do roz­wi­kła­nia ja­kąś za­gad­ko­wą spra­wę, ja­kieś ta­jem­ni­cze prze­stęp­stwo lub in­try­gę, ja­kieś nie­ja­sne śledz­two, wów­czas wy­pi­ja­łem pół bu­tel­ki do­bre­go, sta­re­go wina wę­gier­skie­go i od razu uczu­wa­łem, jak po­tę­gu­ją się wszyst­kie siły mego umy­słu. Tak samo i te­raz, pi­jąc u Szwar­ca wy­bor­ne­go wę­grzy­na, z któ­rym pod­czas mego po­by­tu w Kiel­cach mia­łem czas się za­po­znać, na­gle przy­po­mnia­łem so­bie wra­że­nie, ja­kie zro­bi­ła na mnie Gra­bów­ka. Wra­że­nie to tak we mnie wzro­sło, że zo­sta­łem nim moc­no za­in­try­go­wa­ny; po­sta­no­wi­łem szlach­ci­ca, któ­ry się na­zy­wał Win­cen­ty Oczko, wy­ba­dać i zo­ba­czyć, czy w jego sło­wach nie znaj­dę ja­kiejś wska­zów­ki, któ­ra wy­tłu­ma­czy­ła­by mi źró­dło mego dziw­ne­go wra­że­nia. Po­my­li­łem się jed­nak. Szlach­cic na py­ta­nie, od jak daw­na po­sia­da Gra­bów­kę, od­rzekł:

– Trzy­dzie­ści lat, mo­ści do­bro­dzie­ju, trzy­dzie­ści lat jak ob­szył! Za­raz po re­wo­lu­cji ku­pi­łem Gra­bów­kę za sto ty­się­cy…

– Za sto ty­się­cy? A ode mnie wać­pan wzią­łeś dwa­kroć!

– Ba! Mój mo­ści do­bro­dzie­ju, te­raz inne cza­sy, zie­mia po­szła w górę, a przy­tem Gra­bów­ka dzi­siej­sza wca­le nie jest po­dob­na do daw­niej­szej.

– No? A to ja­kim spo­so­bem?

– Dziś, jak wi­dzisz, mój mo­ści do­bro­dzie­ju, wieś, co się zo­wie, jest pięk­na, za­go­spo­da­ro­wa­na, upraw­na, bu­dyn­ki całe i zdro­we, a wte­dy była tu pu­sty­nia i ru­de­ra. Jak Pana Boga ko­cham, pu­sty­nia! Dwór stał tyl­ko, a i sam był znisz­czo­ny, przez dach cie­kło jak przez rze­szo­to4… pust­ka i nic wię­cej. Na ścia­nach wi­sia­ło kil­ka por­tre­tów na pół zgni­łych, gdzieś one tam są w la­mu­sie, zo­sta­wię je wać­pa­nu, i kil­ka gra­tów wa­la­ło się po ką­tach. Pola nie były ob­sia­ne, chło­py ze wsi po­ucie­ka­li, bo nikt ich nie pil­no­wał, jed­nym sło­wem nic. No, a te­raz? Za­ro­bi­łem cięż­ko te sto ty­się­cy… krwa­wi­ca to moja, mo­ści do­bro­dzie­ju.

– A któż tak znisz­czył Gra­bów­kę? Od kogo ją, wać­pan, na­by­łeś?

– Od rzą­du; rzą­do­we to były do­bra, ale że to da­le­ko wśród puszcz, nikt nie do­glą­dał. Przy­tem re­wo­lu­cja…

– Czy za­wsze Gra­bów­ka była rzą­do­wą wła­sno­ścią?

– Nie za­wsze… nie wiem do­brze, coś mi tam, mo­ści do­bro­dzie­ju, ga­da­li, że przed­tem było pry­wat­ne. Ale czy­je, to nie wiem… daw­ne cza­sy. Coś to tam… ja­kieś hi­sto­rie były, ale mi to ze łba wy­wie­trza­ło.

Wię­cej się od Oczka nie do­wie­dzia­łem. Miał za­ku­ty łeb i wino na nie­go dzia­ła­ło w spo­sób odu­rza­ją­cy, mą­ci­ło mu jesz­cze bar­dziej i tak już nie­ja­sny umysł. Wsku­tek tego wszyst­kie­go po­wo­li prze­sta­łem my­śleć o mym wra­że­niu, któ­re uwa­ża­łem za złu­dze­nie, a za­ją­łem się te­raz moim no­wym na­byt­kiem i przy­go­to­wa­niem do ślu­bu z pan­ną Ce­li­ną, któ­ry miał się od­być za trzy mie­sią­ce. Wieś na­by­łem 1 maja 1862 roku, a oże­nić się mia­łem 3 sierp­nia. Nie przy­pusz­cza­łem wte­dy, że ni­g­dy to nie na­stą­pi, że po­rwą mnie i unio­są dziw­ne, nie­spo­dzie­wa­ne wy­pad­ki i cał­kiem wy­ko­le­ją z ży­cia, ja­kie so­bie na­kre­śli­łem.

W kil­ka dni po ure­gu­lo­wa­niu wszyst­kich spraw mego no­we­go na­byt­ku wy­bra­łem się do Gra­bów­ki – z któ­rej szlach­cic się już wy­niósł – żeby do­kład­nie obej­rzeć dwór i po­czy­nić ko­niecz­ne w nim zmia­ny i re­no­wa­cje, aby god­nie po­mie­ścić w nim moją przy­szłą żon­kę. Było to 12 maja, w dzień „trzech zim­nych świę­tych”5, jak to mó­wią, Pan­kra­ce­go, Ser­wa­ce­go i Bo­ni­fa­ce­go. I tym ra­zem przy­sło­wie nie za­wio­dło. Po pięk­nych wio­sen­nych dniach na­stą­pi­ły desz­cze i do­kucz­li­we zim­na. Wy­je­cha­łem z Kielc z moim sta­rym słu­żą­cym, nie­gdyś bar­dzo czyn­nym i bar­dzo zdol­nym ajen­tem, któ­ry był tak do mnie przy­wią­za­ny i czuł ta­kie uwiel­bie­nie dla mo­ich, jak mó­wił, ta­len­tów, że gdy opu­ści­łem służ­bę, i on uczy­nił to samo. Obaj by­li­śmy sta­ry­mi ka­wa­le­ra­mi i bar­dzo się lu­bi­li­śmy.

Przez całą dro­gę do Gra­bów­ki to­wa­rzy­szył nam nie­zno­śny deszcz, któ­ry chwi­la­mi usta­wał, i znów, na­pę­dzo­ny przez nie­ustan­ny, zim­ny, pół­noc­no-wschod­ni wiatr, pa­dał w for­mie drob­niut­kich, na wpół zmar­z­nię­tych, kłu­ją­cych kro­pe­lek. W le­si­stej oko­li­cy, któ­rą prze­by­wa­li­śmy, deszcz ten zmie­niał się w sza­rą, męt­ną mgłę, prze­ni­ka­ją­cą do szpi­ku ko­ści i zwie­sza­ją­cą się nad drze­wa­mi jak bia­ła płach­ta. Dro­ga wśród la­sów i gór roz­mię­kła, wle­kli­śmy się po­wo­li nu­żą­cą jed­no­staj­no­ścią, zzięb­nię­ci i głod­ni.

Choć dość wcze­śnie wy­je­cha­li­śmy z Kielc, przy­by­li­śmy do Gra­bów­ki do­brze po po­łu­dniu. Ja­dąc wol­no, bacz­nie przy­pa­try­wa­łem się oko­li­cy i po­ło­że­niu mo­je­go no­we­go dzie­dzic­twa. Le­ża­ło ono w pa­ro­wie mię­dzy dwie­ma wiel­ki­mi gó­ra­mi, ob­ro­sły­mi sta­rym bu­ko­wym i świer­ko­wym la­sem, na ubo­czu od go­ściń­ca6, w ką­cie na­praw­dę za­bi­tym de­ska­mi, z dala od świa­ta. Do wsi, od głów­nej dro­gi, idą­cej z Kielc na Łysą Górę, wio­dła dwu­mi­lo­wa bocz­na dróż­ka, wśród lasu, wą­wo­zów, prze­pa­ści i skał. Gdy w koń­cu do­bi­łem się do Gra­bów­ki i zo­ba­czy­łem ją utu­lo­ną we mgle, ukry­tą pod gó­ra­mi, zro­bi­ła ona na mnie bar­dzo przy­kre, cał­kiem inne wra­że­nie, niż za pierw­szym ra­zem. Wte­dy wi­dzia­łem ją wśród bla­sku słoń­ca ma­jo­we­go, wśród bu­dzą­cej się wio­sny, przy od­gło­sie ty­sią­ca nie­uchwyt­nych szme­rów gra­ją­cych w na­tu­rze. Te­raz le­ża­ła na niej sza­ra i brud­na mgła, i wi­cher tyl­ko wył z wście­kło­ścią wśród pa­ro­wu, w któ­rym kry­ła się wieś. Nie wiem dla­cze­go, ale praw­do­po­dob­nie wsku­tek dłu­go­let­nie­go przy­zwy­cza­je­nia, kie­dy pa­trzy­łem na Gra­bów­kę w ów dzień me­lan­cho­lij­ne­go roz­pła­ka­nia się na­tu­ry, na jej ukry­cie wgłę­bi puszcz i wą­wo­zów, wy­da­ła mi się ona jak­by miej­scem umyśl­nie stwo­rzo­nym dla po­peł­nie­nia wiel­kiej zbrod­ni.

Ans­ga­ry – bo ta­kie dzi­wacz­ne imię no­sił mój słu­żą­cy, a ra­czej to­wa­rzysz, któ­ry po raz pierw­szy był w Gra­bów­ce – spo­glą­da­jąc na ten smut­ny, dzi­ki, ta­jem­ni­czy pej­zaż, spy­tał, wska­zu­jąc ręką na wieś bie­le­ją­cą w od­da­li:

– Czy to Gra­bów­ka?

– A to.

– Miał też pan na­czel­nik co ku­po­wać!

– No! Dla­cze­góż to tak?

– Ależ to dziu­ra ja­kaś… ja­ski­nia zbó­jec­ka. Skó­ra na czło­wie­ku cierp­nie. Co my bę­dzie­my ro­bi­li, pa­nie na­czel­ni­ku?

– A nic, bę­dzie­my go­spo­da­ro­wa­li.

– Na dia­bła się to zda. Le­piej było w Kiel­cach sie­dzieć, choć i tam nudy, ale przy­naj­mniej lu­dzie są i świat we­sel­szy.

– Hul­ta­ju ja­kiś! – rze­kłem z uśmie­chem. – Mó­wisz tak dla­te­go, żeś już parę dziew­czyn tam zba­ła­mu­cił. Tu nie bę­dziesz mógł tego ro­bić, bo tu pa­nu­je siel­ska pro­sto­ta i su­ro­wość oby­cza­jów.

– Pa­nie na­czel­ni­ku! – za­wo­łał ze śmiesz­ną po­wa­gą Ans­ga­ry. – Ni­ko­go w Kiel­cach nie zba­ła­mu­ci­łem. Tyl­ko do­wie­dziaw­szy się, że pan na­czel­nik wstę­pu­je w związ­ki mał­żeń­skie, po­my­śla­łem so­bie: e! i mnie to wy­pa­da zro­bić. Ej! – wes­tchnął. – Kto by to przy­pusz­czał, że my… my… naj­tęż­sze gło­wy w ca­łej taj­nej po­li­cji war­szaw­skiej…

– Pst! – za­wo­ła­łem. – Ci­cho bądź, ga­du­ło. Kim by­li­śmy, to­śmy byli, a te­raz je­ste­śmy spo­koj­ny­mi eme­ry­ta­mi i oby­wa­te­la­mi ziem­ski­mi.

– A cze­góż my się mamy kryć z tym, kim by­li­śmy?

– Dla­te­go, ka­pu­ścia­na gło­wo, że po­li­cja ni­g­dzie nie jest uwa­ża­na do­brze i za­wsze po­dejrz­li­wie na ta­kich, co w niej słu­ży­li pa­trzą.

– To tyl­ko głup­cy tak ro­bią.

– Nie tyl­ko głup­cy, ale wszy­scy. Ja zaś nie chcę, by na mnie po­dejrz­li­wie pa­trzo­no, ja zresz­tą nie mam te­raz nic wspól­ne­go z po­li­cją i dla­te­go za­bra­niam ci mó­wić o tym. Zro­zu­mia­łeś?

– Zro­zu­mia­łem, pa­nie na­czel­ni­ku.

Wje­cha­li­śmy w uli­cę wio­ski i na­pa­dły nas uja­da­ją­ce za­wzię­cie psy, co wiel­ce iry­to­wa­ło Ans­ga­re­go, któ­ry klął pod no­sem, nie śmie­jąc się z po­wo­du świe­że­go upo­mnie­nia gło­śno ode­zwać. Do­tar­li­śmy w koń­cu do dwo­ru, któ­ry ze swym czar­nym, pę­ka­tym da­chem, ze swą przy­sa­dzi­stą for­mą, z la­mu­sem, na któ­rym bla­sza­na cho­rą­giew­ka nie­zno­śnie skrzy­pia­ła, z czar­nym świer­kiem ro­sną­cym na po­dwó­rzu, wy­glą­dał smut­no i po­nu­ro w po­sęp­nej opra­wie zim­ne­go i dżdży­ste­go dnia. We dwo­rze, za­bi­tym na głu­cho, nie było ży­wej du­szy. Tyl­ko gdzieś z kąta wy­wlókł się ja­kiś sta­ry dziad, mia­nu­ją­cy się być stró­żem, i od­dał nam klu­cze. Szyb­ko we­szli­śmy do środ­ka, do du­że­go po­ko­ju, w któ­rym było nie­co sta­rych sprzę­tów i wiel­ki mar­mu­ro­wy ko­mi­nek, moc­no ob­tłu­czo­ny i odra­pa­ny, na któ­rym za­raz ka­za­łem roz­pa­lić ogień. Ans­ga­ry, przy po­mo­cy owe­go stró­ża, za­jął się przy­go­to­wa­niem łó­żek i po­sił­ku. Mie­li­śmy ze sobą mię­so, wę­dli­ny, buł­ki, wino, kawę, her­ba­tę, ser, cy­ga­ra; Ans­ga­ry po­słał na wieś po mle­ko i jaja, i spo­rzą­dził wca­le zno­śny obiad.

Wie­czór w gó­rach za­padł szyb­ko w ten po­chmur­ny dzień, tak że nie było cza­su na zwie­dza­nie dwo­ru. Ju­tro zresz­tą mie­li przy­być z Kielc cie­śle, mu­ra­rze, zdu­ni i de­ka­rze, by za­jąć się od­no­wie­niem sta­re­go do­mo­stwa. W ocze­ki­wa­niu na nich, nie ma­jąc nic lep­sze­go do ro­bo­ty, zmę­cze­ni dro­gą, uko­ły­sa­ni ci­szą tego za­pa­dłe­go kąta, po­szli­śmy z Ans­ga­rym spać dość wcze­śnie.

Przypisy

1prze­pysz­ne – za­chwy­ca­ją­ce

2la­mus – drew­nia­ny lub mu­ro­wa­ny bu­dy­nek go­spo­dar­czy, sta­wia­ny daw­niej przy dwo­rach; słu­żył do prze­cho­wy­wa­nia za­pa­sów żyw­no­ści, zbroi, uprzę­ży, do­ku­men­tów itp.

3sza­lu­nek – war­stwa de­sek sta­no­wią­ca po­kry­cie ścia­ny bu­dyn­ku, wy­ko­pu itp., wzmac­nia­ją­ca kon­struk­cję i ją uszczel­nia­ją­ca

4rze­szo­to – sito z du­ży­mi otwo­ra­mi

5zim­ni ogrod­ni­cy – zja­wi­sko kli­ma­tycz­ne cha­rak­te­ry­stycz­ne dla środ­ko­wej Eu­ro­py, kie­dy w po­ło­wie maja na kon­ty­nent za­czy­na na­pły­wać zim­ne po­wie­trze z ob­sza­rów po­lar­nych. Jest ono zwią­za­ne ze zmia­ną cyr­ku­la­cji at­mos­fe­rycz­nej. We­dług przy­słów i ob­ser­wa­cji lu­do­wych ten okres to ostat­nie dni wio­sen­nych przy­mroz­ków. Na­zwa po­cho­dzi od pa­tro­nów po­szcze­gól­nych dni – zim­ni ogrod­ni­cy to św. Pan­kra­cy (wspo­mnie­nie 12 maja), św. Ser­wa­cy (13 maja) i św. Bo­ni­fa­cy (14 maja).

6go­ści­niec – sze­ro­ka dro­ga wiej­ska

II

Na­za­jutrz zje­cha­li się za­mó­wie­ni ro­bot­ni­cy i wrza­wa czyn­ne­go, ru­chli­we­go ży­cia za­pa­no­wa­ła w ci­chym i pu­stym dwo­rze. Na szczę­ście deszcz prze­stał pa­dać i dzień, choć zim­ny, zro­bił się po­god­ny i sło­necz­ny, a nie­bo przy­bra­ło czy­stą, nie­zmą­co­ną ni­czym bar­wę ciem­ne­go błę­ki­tu. Przy tym nie­bie i przy ja­snym słoń­cu pej­zaż – wczo­raj tak smut­ny i me­lan­cho­lij­ny – wy­dał się zu­peł­nie inny. Za­cho­wał wpraw­dzie swą dzi­kość i ta­jem­ni­czość, ale na­był nie­zmier­nie wie­le praw­dzi­wie po­etyc­kie­go uro­ku. Wiatr z gór, z wiel­kich bo­rów, przy­no­sił aro­ma­tycz­ną woń ży­wi­cy, wia­ło czy­ste, świe­że, bal­sa­micz­ne gór­skie po­wie­trze. Wid­no­krąg był dość ogra­ni­czo­ny gó­ra­mi i la­sa­mi, ale po­wta­rzam: ca­łość two­rzy­ła nie­zmien­ne ma­low­ni­czy ob­raz, tak że zro­bił wra­że­nie na­wet na Ans­ga­rym.

– Hm! Pa­nie na­czel­ni­ku – mó­wił. – Tu wca­le jest ład­nie: nie my­śla­łem, żeby tu było tak ład­nie.

– A wi­dzisz – od­rze­kłem. – Nie mo­żesz się ni­g­dy po­zbyć swe­go sta­re­go na­ło­gu ule­ga­nia pierw­szym wra­że­niom…

– To praw­da, pa­nie na­czel­ni­ku, praw­da… od­po­ku­to­wa­łem też za to już nie raz, jak np. w spra­wie mor­der­stwa przy uli­cy Dłu­giej… pa­mię­ta pan na­czel­nik?

– Ci­cho bądź! Skąd, u dia­bła, mor­der­stwo ci do gło­wy przy­cho­dzi wśród tej cu­dow­nej na­tu­ry i tej siel­skiej pro­sto­ty.

– Ano… tak… przez przy­zwy­cza­je­nie.

Cały dwór za­wie­rał dwa­dzie­ścia pięć po­ko­jów i mu­siał kie­dyś być miesz­ka­niem bar­dzo za­moż­nych lu­dzi – wi­dać to było po nie­któ­rych urzą­dze­niach, dziś – jak wszyst­ko w tym domu – moc­no znisz­czo­nych. Były tu pie­ce z ko­lo­ro­wych gdań­skich ka­fli, kil­ka ko­min­ków mar­mu­ro­wych, trzy­ma­nych w po­waż­nym sty­lu em­pi­re, po­sadz­ka z róż­no­barw­ne­go drze­wa, w paru sa­lach – bar­dzo ład­ne stiu­ki i zło­ce­nia. Wszyst­ko to jed­nak dziś było w ru­inie, i po­przed­ni wła­ści­ciel Gra­bów­ki, za­pew­nia­jąc mnie, że wziął ją opu­sto­szo­ną, a zo­sta­wia w po­rząd­ku, naj­wie­rut­niej kła­mał. Trze­ba było wło­żyć tu nie­ma­ło pie­nię­dzy, by to wszyst­ko mia­ło jaki taki przy­zwo­ity wy­gląd. Ro­bot­ni­cy przy­by­li z Kielc wzię­li się za­raz do pra­cy, a my z Ans­ga­rym do­glą­da­li­śmy ich i błą­dzi­li­śmy po pu­stych kom­na­tach, z któ­rych wiał ja­kiś smu­tek. Zresz­tą ni­g­dzie nie na­po­tka­li­śmy żad­ne­go śla­du, któ­ry zdra­dził­by przed nami, kto był pier­wot­nym wła­ści­cie­lem tej wsi i tego dwo­ru.

Wśród ta­kich za­jęć, wśród ob­jaz­dów po moim no­wym dzie­dzic­twie, na któ­re ze­szło nam kil­ka dni, prze­ko­na­łem się, że zo­sta­łem ha­nieb­nie oszu­ka­ny przez mego po­przed­ni­ka, bo jed­na trze­cia pól wca­le nie była ob­sia­na. Był to, pa­mię­tam do­brze, 17 czerw­ca, i za­mie­rza­łem na­za­jutrz po­je­chać do Kielc po me­ble i ta­pi­ce­rów, gdy stał się wy­pa­dek, któ­ry te moje pla­ny zmie­nił i wpra­wił mnie w nie­opi­sa­ną trwo­gę su­mie­nia i du­szy.

Owe­go dnia po obie­dzie zdrzem­ną­łem się tro­chę, bo było par­no i za­no­si­ło się na bu­rzę. Obu­dzi­łem się na sku­tek lek­kie­go, zna­ne­go mi do­brze do­tknię­cia Ans­ga­re­go. Stał on przede mną na­chy­lo­ny, z twa­rzą po­waż­ną, spo­koj­ną i zim­ną, wy­ra­zem, któ­ry zwykł przy­bie­rać tyl­ko w waż­nych wy­pad­kach na­szej wspól­nej nie­gdyś służ­by. Zna­łem ten jego wy­raz do­sko­na­le i od razu zro­zu­mia­łem, że nie dla bła­host­ki bu­dzi mnie ze słod­kie­go snu. Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi i spy­ta­łem gło­sem stłu­mio­nym, ci­chym, co było u mnie w zwy­cza­ju, gdy oko­licz­no­ści były waż­ne:

– Co się sta­ło?

– Nic strasz­ne­go, pa­nie na­czel­ni­ku; w tym domu po­peł­nio­na zo­sta­ła zbrod­nia, dla­te­go ośmie­li­łem się pana obu­dzić.

– Zbrod­nia! Gdzie? Kie­dy? Jak?

– Zda­je się, że bar­dzo daw­no.

– Opo­wiedz mi, skąd o tym wiesz.

Usia­dłem, prze­tar­łem oczy i po­czą­łem słu­chać opo­wia­da­nia Ans­ga­re­go, nie­zmier­nie tre­ści­we­go i ja­sne­go, jak zwy­kle u nie­go, gdy pod­czas służ­by mu­siał coś opo­wia­dać.

– Od ogro­du – mó­wił – jest ma­leń­ki po­ko­ik o jed­nym oknie, opa­trzo­nym we­wnątrz okien­ni­ca­mi suto na­bi­ja­ny­mi że­la­stwem.

– Wiem o tym, oglą­da­łem ten po­ko­ik.

– Otóż w tym po­ko­iku mia­no re­pe­ro­wać po­sadz­kę; a że ja, ze sta­re­go przy­zwy­cza­je­nia, wprzód ba­dam bar­dzo sta­ran­nie każ­dy po­kój, nim od­dam go ro­bot­ni­kom, więc z ko­lei po­sze­dłem i do tego. Ude­rza­jąc nogą w po­sadz­kę, moc­no zwłasz­cza na środ­ku po­łu­pa­ną i po­za­pa­da­ną, za­uwa­ży­łem, że wy­da­je ona głu­chy głos, jak­by pod nią była próż­nia. Po­sze­dłem po na­rzę­dzia i za­mknąw­szy się na klucz, od­ją­łem kil­ka ta­fli i zo­ba­czy­łem otwór, a w tym szkie­let, jak mi się zda­je, ko­bie­ty.

Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi.

– Szkie­let, mó­wisz! Pod po­sadz­ką?

– Tak, pa­nie na­czel­ni­ku. Spra­wa wy­da­je mi się zbyt waż­na, by miał kto wię­cej o niej wie­dzieć. Przy­kry­łem dół od­ję­ty­mi ta­fla­mi, za­mkną­łem drzwi na klucz i przy­sze­dłem do pana na­czel­ni­ka z ra­por­tem i po roz­ka­zy.

Mó­wił to wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na, jak­by istot­nie był jesz­cze na służ­bie i jak­bym ja był jego na­czel­ni­kiem.

– Do­brze, mój chłop­cze – rze­kłem. – Chodź­my zo­ba­czyć, co to ta­kie­go. Wprzód jed­nak­że na­lej mi lamp­kę wina, tego wy­bor­ne­go ma­śla­cza1 od Szwar­ca.

Ans­ga­ry uśmiech­nął się, za­tarł ręce i szep­nął na wpół do sie­bie, na wpół do mnie:

– Chwa­ła Bogu, od­zy­sku­je­my daw­ne zwy­cza­je.

Nic nie od­rze­kłem na tę uwa­gę, gdyż istot­nie spra­wa wy­da­ła mi się na tyle waż­na, że po­trze­bo­wa­łem ca­łej siły mego umy­słu. Szkie­let pod pod­ło­gą, na wsi ukry­tej wśród puszcz i gór, toć to oczy­wi­sta nie­uka­ra­na zbrod­nia. Za­ję­ło mnie to bar­dzo, choć nie po­ka­zy­wa­łem tego po so­bie i mó­wi­łem gło­śno:

– Wca­le nie­przy­jem­na hi­sto­ria dla mnie, co się mam że­nić i żonę wpro­wa­dzić do tego dwo­ru. Szkie­let w domu! Niech dia­bli we­zmą. Ans­ga­ry! Pa­mię­taj ję­zyk trzy­mać za zę­ba­mi, ani pary z ust o tym.

Po­da­wał mi wła­śnie lamp­kę ze zło­ci­stym na­po­jem i pa­trzył na mnie z wi­docz­nym wy­ra­zem zdzi­wie­nia w swych ma­łych, si­wych, prze­bie­głych oczach:

– Wol­ne żar­ty, pa­nie na­czel­ni­ku! Czyż to ja, Ans­ga­ry Kieł­ba­siń­ski, zdra­dzi­łem kie­dy ta­jem­ni­cę sta­nu!

Na­zy­wał to ta­jem­ni­cą sta­nu, choć rę­czę, że osioł nie ro­zu­miał do­brze tego wy­ra­że­nia. Wy­pi­łem wino dusz­kiem i rze­kłem:

– Chodź­my.

Za­trzy­ma­łem się w drzwiach i, pa­trząc na mego słu­żą­ce­go, spy­ta­łem:

– Po­my­śla­łeś ty o tym, jak wy­tłu­ma­czy­my lu­dziom wstrzy­ma­nie ro­bót w tym po­ko­ju?

– Po­my­śla­łem, pa­nie na­czel­ni­ku, i rzecz już jest za­ła­twio­na.

– W ja­kiż spo­sób?

– W bar­dzo pro­sty. Po­wie­dzia­łem, że trze­ba przede wszyst­kim skoń­czyć ro­bo­tę w in­nych po­ko­jach, że w tym, gdzie jest szkie­let, mu­szą być drzwi do ogro­du wy­bi­te, że bę­dzie prze­bu­do­wa­ny i że w tym celu pan ju­tro do Kielc je­dzie, by bu­dow­ni­cze­go spro­wa­dzić.

– Hm! Hm! – mruk­ną­łem. – Strasz­nie dużo słów i dużo po­wo­dów. Ale mniej­sza z tym, chodź­my!

Ro­bot­ni­cy pra­co­wa­li w dru­giej po­ło­wie domu i ni­ko­go nie spo­tka­li­śmy, gdy szli­śmy przez pięć po­ko­jów, do owe­go ta­jem­ni­cze­go po­ko­iku ze szkie­le­tem. Gdy tam we­szli­śmy, przede wszyst­kim bar­dzo bacz­nie mu się przyj­rza­łem. Była to iz­deb­ka mała, mo­gą­ca mieć czte­ry lub pięć łok­ci kwa­dra­to­wych, umiesz­czo­na w sa­mym rogu domu, dość z tego po­wo­du nie­fo­rem­na, o jed­nym oknie wy­cho­dzą­cym na ogród i tak za­ciem­nio­nym przez gę­ste krza­ki i drze­wa pod nim ro­sną­ce, że pa­no­wał tu zmrok. Okno to róż­ni­ło się od wszyst­kich in­nych w ca­łym domu tym, że było sil­nie okra­to­wa­ne od we­wnątrz i wi­docz­nie bar­dzo daw­no nie otwie­ra­ne, gdyż le­ża­ły na nim całe płach­ty pa­ję­czy­ny, a na pa­ję­czy­nach – kurz. Szy­by były prze­pa­lo­ne od słoń­ca, moc­no zma­to­wa­ne i po­kry­te tak gru­bą war­stwą ku­rzu i bło­ta, że nic przez nie nie było wi­dać. Oko­licz­ność ta była mi na rękę, gdyż nikt nie mógł mnie pod­glą­dać i ma­jąc pier­wot­nie za­miar za­mknię­cia okien­ni­cy, te­raz, na wi­dok tych szyb, po­rzu­ci­łem go. Przyj­rza­łem się z ko­lei okien­ni­com, któ­re tym od­róż­nia­ły się od in­nych we dwo­rze, że pod­czas gdy tam­te były umiesz­czo­ne na ze­wnątrz domu, te były we­wnątrz, w po­ko­ju. Zro­bio­ne były z moc­ne­go, dę­bo­we­go drze­wa, oku­te bar­dzo sta­ran­nie, na­bi­ja­ne gwoź­dzia­mi i za­my­ka­ły się na że­la­zną szta­bę przy­mo­co­wa­ną do ścia­ny. Do­wo­dzi­ło to, że dla ja­kichś nie­zna­nych mi w tej chwi­li po­wo­dów sil­nie się w tym po­ko­iku ob­wa­ro­wy­wa­no. To był pierw­szy nie­za­prze­czal­ny wnio­sek, któ­ry wy­cią­gną­łem z oglę­dzin okna. Wnio­sek ten zna­lazł po­twier­dze­nie i w tym, że je­dy­ne drzwi pro­wa­dzą­ce do tego po­ko­ju, cze­go pod­czas pierw­szej wi­zy­ty tu­taj nie za­uwa­ży­łem, tak­że były dę­bo­we, nie­zmier­nie sil­nie zbu­do­wa­ne i za­opa­trzo­ne od we­wnątrz w dwie że­la­zne, idą­ce na krzyż szta­by i w po­tęż­ny za­mek, za­my­ka­ją­cy się aż na trzy spu­sty.

Sam po­ko­ik był pu­sty, po­nu­ry, moc­no znisz­czo­ny i wi­docz­nie od bar­dzo daw­na nie za­miesz­ka­ny. Na ścia­nach, po­ma­lo­wa­nych nie­gdyś na ko­lor czer­wo­ny, tynk po­od­pa­dał w wie­lu miej­scach i le­żał na po­sadz­ce, do­dat­ko­wo gru­by­mi war­stwa­mi po­kry­wał je tynk i pa­ję­czy­ny. Do­sta­ła się tu wil­goć i brud­ną, zie­lo­na­wą ple­śnią gry­zła mury od stro­ny ogro­du. At­mos­fe­ra w tym po­ko­ju była dusz­na i za­tę­chła; pa­no­wa­ło wiel­kie go­rą­co, za­pew­ne wsku­tek par­ne­go sta­nu at­mos­fe­ry na dwo­rze. Su­fit, na środ­ku któ­re­go wbi­ty był hak do świecz­ni­ka, a koło nie­go – szcząt­ki ja­kichś ma­lo­wań, był strasz­nie zruj­no­wa­ny. Tynk po­od­pa­dał z nie­go ca­ły­mi ka­wa­ła­mi i sza­lo­wa­nie z trzci­ny szcze­rzy­ło swe czar­ne zęby. Trzci­na ta przez sta­rość i na­cisk po­ła­ma­ła się tu i ów­dzie, i wraz z dłu­gi­mi, brud­ny­mi nić­mi pa­ję­czy­ny zwie­sza­ła się na dół. Tu i owdzie wi­dać było bru­nat­ne pla­my po­cho­dzą­ce od wody desz­czo­wej, któ­ra wi­docz­nie ście­ka­ła tu przez ja­kąś dziu­rę w da­chu. W po­bli­żu drzwi, w rogu dwóch ścian, stał pięk­ny mar­mu­ro­wy ko­mi­nek z ciem­ne­go chę­ciń­skie­go mar­mu­ru2 w po­waż­nym sty­lu ce­sar­stwa, w wie­lu miej­scach po­pę­ka­ny i z po­ob­trą­ca­ny­mi kan­ta­mi. W ko­min­ku tym, pod war­stwą ku­rzu i wap­na z tyn­ku, za­uwa­ży­łem dość znacz­ną ilość po­pio­łu. Zresz­tą ni­cze­go wię­cej god­ne­go uwa­gi tu nie było.

Te­raz z ko­lei rze­czy za­bra­łem się do oglę­dzin po­sadz­ki. Była bar­dzo mi­ster­nie uło­żo­na z dę­bo­wych ta­fli, czar­nych i bia­łych, w duże kwa­dra­ty w sza­chow­ni­cę i nie­gdyś mu­sia­ła być bar­dzo pięk­na. Cała była po­kry­ta pa­ru­ca­lo­wą war­stwą pyłu i szcząt­ka­mi wap­na opa­dłe­go z su­fi­tu i ścian. Była ona zresz­tą, jak wszyst­ko w tym po­ko­ju, moc­no zruj­no­wa­na. Ta­fle wy­pa­czy­ły się pod wpły­wem go­rą­ca i wil­go­ci, po­za­pa­da­ły w wie­lu miej­scach. Przy­pusz­cza­jąc, że pod ca­łym tym po­ko­jem znaj­du­je się próż­nia, ude­rza­łem nogą w róż­nych miej­scach w po­sadz­kę, mimo du­szą­cych nas tu­ma­nów ku­rzu, ja­kie pod­nio­sły się przy tej ope­ra­cji. Tyl­ko w jed­nym miej­scu, to jest na sa­mym środ­ku, głu­chy od­głos zdra­dzał próż­nię.

– Czy mam zdjąć ta­fle? – spy­tał Ans­ga­ry, wi­dząc, że ukoń­czy­łem oglę­dzi­ny.

– Za­raz, mój chłop­cze, za­raz! Mu­sisz mi wprzó­dy dać parę ob­ja­śnień.

– Słu­cham pana na­czel­ni­ka.

– Czy, gdyś tu przy­szedł, klucz tkwił w tym ogrom­nym zam­ku?

– Nie, pa­nie na­czel­ni­ku. Wszak po na­szym przy­jeź­dzie, gdy­śmy cały dom oglą­da­li, przy­po­mi­na so­bie pan, że po­ło­wa więk­sza po­koi była za­mknię­ta i ten po­kój tak­że był za­mknię­ty. Ten po­kój na­zy­wa się po­ko­jem du­cha.

– Po­ko­jem du­cha? A skąd­że ty o tym wiesz?

Ans­ga­ry się uśmiech­nął i rzekł:

– Znów mu­szę panu na­czel­ni­ko­wi przy­po­mnieć, że przy klu­czach, któ­re nam wrę­czył stróż Woj­ciech, są kart­ki, a na tych kart­kach – nu­me­ry i na­zwy po­ko­jów. Więk­sza część po­ko­jów w tym oso­bli­wym domu ma swo­je na­zwy. Nie mó­wi­łem o tym panu na­czel­ni­ko­wi, bom zra­zu nie przy­wią­zy­wał do tego wagi.

– Ale te­raz przy­wią­zu­jesz. Do­brze! I ja­kież to na­zwy mają tu po­ko­je?

– Dzi­wacz­ne na­zwy. Jest po­kój róż, po­kój por­tre­to­wy, zie­lo­ny, żół­ty, bia­ły, po­kój woj­skie­go, po­kój pa­nień­ski i po­kój du­cha… Wszyst­kich nazw nie pa­mię­tam.

– Czy na pew­no wiesz, że ten na­zy­wa się po­ko­jem du­cha?

– Na pew­no. Na drzwiach są po­pi­sa­ne nu­me­ry; ten ma nu­mer 18 i pod nim owa na­zwa na kart­ce przy klu­czu…

– Daj no mi ten klucz.

Ans­ga­ry otwo­rzył drzwi i wy­jął z zam­ka klucz, któ­ry zo­sta­wił od ze­wnątrz. Wi­dząc to, rze­kłem:

– Ans­ga­ry, tra­cisz swo­ją daw­ną przy­tom­ność. Któż zo­sta­wia klucz w zam­ku od ze­wnątrz?

– Praw­da, pa­nie na­czel­ni­ku! Osioł je­stem, skoń­czo­ny osioł! Jak Boga ko­cham, wart je­stem za to, by mnie pan na­czel­nik wsa­dził do kozy na pięć dni o chle­bie i wo­dzie. A cóż za głu­pie by­dlę ze mnie!

– Do­brze! Do­brze! Tu kozy nie ma i sie­dzieć w niej nie bę­dziesz. Ale na przy­szłość bądź ostroż­niej­szy.

Wzią­łem klu­cze i bacz­nie je przej­rza­łem. W isto­cie przy każ­dym wi­sia­ła kart­ka per­ga­mi­no­wa, na któ­rej na­pi­sa­ny był nu­mer i pod spodem, sta­ro­świec­kim cha­rak­te­rem pi­sma z po­cząt­ków bie­żą­ce­go wie­ku, na­zwy po­ko­jów. Istot­nie nu­mer 18 na­zy­wał się po­ko­jem du­cha. Za­uwa­ży­łem, że po­kój po­przed­ni, ozna­czo­ny nu­me­rem 17, miał na­zwę po­ko­ju woj­skie­go.

Od­da­łem klu­cze Ans­ga­re­mu, ka­za­łem mu za­mknąć drzwi od we­wnątrz i rze­kłem:

– A te­raz zdej­mij po­sadz­kę. Zo­bacz­my ten ta­jem­ni­czy szkie­let!

Przypisy

1ma­ślacz – wę­grzyn, słod­kie lub pół­wy­traw­ne wino

2 W XIX i XX wie­ku nie­któ­rzy wła­ści­cie­le ko­palń wa­pie­nia w celu pod­nie­sie­nia ich ran­gi nada­wa­li mu han­dlo­wą na­zwę „mar­mur kie­lec­ki”. Póź­niej po­ja­wi­ły się ko­lej­ne okre­śle­nia: „mar­mur dęb­nic­ki” czy „mar­mur chę­ciń­ski”. Na­le­ży jed­nak pa­mię­tać, że mar­mur i wa­pień na­le­żą do zu­peł­nie od­mien­nych grup skał pod wzglę­dem ich po­cho­dze­nia.

III

Przez ten czas w po­ko­iku zwięk­szał się po­sęp­ny mrok i du­szą­ce go­rą­co sta­wa­ło się nie­zno­śne. Nie­kie­dy do­cho­dził do mych uszu głu­chy, prze­cią­gły grzmot zbli­ża­ją­cej się bu­rzy. Było to od­po­wied­nie tło do dra­ma­tu, jaki się przed na­szy­mi ocza­mi roz­gry­wał.

Ans­ga­ry wy­cią­gnął z kie­sze­ni dłut­ko i mło­tek i bar­dzo zręcz­nie zdej­mo­wał jed­ną ta­flę za dru­gą. Pod nimi uka­zał się ciem­ny otwór, a w nim – ko­ścio­trup. Na­chy­liw­szy się, spo­strze­głem czasz­kę, bia­łą jak śnieg, po­kry­tą jesz­cze tu i ów­dzie szcząt­ka­mi dłu­gich, ja­sno­blond wło­sów.

– Czy cały szkie­let wi­dzia­łeś? – spy­ta­łem Ans­ga­re­go, pa­trząc na to po­sęp­ne wi­do­wi­sko.

– Nie, tyl­ko czasz­kę.

– Po czym więc są­dzisz, że to była ko­bie­ta? Czy po tych dłu­gich wło­sach?

– Tak.

– Wło­sy ni­cze­go nie do­wo­dzą, może to być czasz­ka dziec­ka. Zresz­tą za­raz zo­ba­czy­my.