Namioty wezyra - Walery Przyborowski - ebook

Namioty wezyra ebook

Walery Przyborowski

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść historyczna. Główny bohater – Piotr Rzecki – pozbawiony majątku przez macochę szlachcic wyrusza do Warszawy zaciągnąć się do królewskiego wojska. Towarzyszy mu wierny sługa Maciek. Po drodze bohaterowie zmagają się z wieloma trudnościami. Finalnie docierają do oblężonego przez wrogie wojska tureckie Wiednia. Rozpoczyna się wielka bitwa... Tłem historycznym powieści są wydarzenia z 1683 roku, zwieńczone bitwą pod Wiedniem 12 września.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 185

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Walery Przyborowski
Namioty wezyra
Warszawa 2016
Rozdział pierwszy

w którym jest opowiedziane, jako Piotrek Rzecki opuścił dom ojcowski

– Już dłużej nie zdzierżę!

– Ee?

– Wyjadę.

– A dziedziczka?

– Najprzód ty mi nie gadaj o dziedziczce. Ja tu dziedzic, to wszystko moje.

I wyciągnął rękę, i powiódł nią dokoła na pola, na obszerną łąkę, której skoszoną trawę w stogi układano.

– Ej, paniczu, żeby to było wasze, tobyście nie uciekali.

– A moje, żebyś wiedział. I jeżeli uciekam, to jeno dlatego, że nie chcę się swarzyć i też Jagna mię prosi.

– Ano... panienka Jagnieszka, na ten przykład, że tak rzekę, ma dobre serce, do rany ją przyłożyć.

– Pewnikiem, że tak.

Rozmowa powyższa toczyła się na polu, pod skwarnym słońcem czerwcowym, między wysokim, tęgim chłopakiem, liczącym może osiemnaście lat, ubranym ze szlachecka w żupanik z kitajki i w buty, niegdyś czerwone, dziś mocno spłowiałe, wyszarzane i połatane. Obok niego stał z kosą w garści równy mu wiekiem podrostek, w koszuli zgrzebnej, powrósłem przepasanej, w słomianym kapeluszu na głowie. Był on boso, opalony mocno, brzydki jak nieszczęście, ale w oczach niebieskich, maleńkich, głęboko osadzonych, widać było silne zainteresowanie się rozmową, jaką toczył ze swym paniczem. Ten ciągnął dalej:

– Mam mego srokacza, szablę po ojcu, kontusinę od święta, trzy talary lewkowe, więc pojadę.

– A to i ja pojadę z wami, paniczu. Jakże ja mam ostać sam? Nie mam nijakiego rodzeństwa, sierota jestem, to zackniłbym się z kretesem. Będziecie też potrzebowali posługi, a i wyręki w jakim przypadku, o co w podróży nietrudno.

– Kiedy ty szablą robić nie umiesz, boś chłop.

– O, laboga, wielka śtuka. Chłop cić ja jestem, to prawda, ale zawdy bić potrafię. Świerzbi mię też ręka okrutnie do bitki.

– Hm, może ty masz rację, Maciek. Byłoby to dobrze, żebyś ze mną pojechał. Mam też szablę, to ci dam, o konia jeno będzie trudno, ale przecie wyproszę u macochy, żeby mi dała gniadego...

– Utyka bestyja na przednie nogi, ale to nic... Jeno czy mię dziedziczka puszczą?

– Tylko mi nie gadaj, mówię ci, na moją macochę, że ona dziedziczka. To wszystko moje po matce, a nie po rodzicu. Ona tu nic nie ma.

– Aha, ale wy, paniczu, musicie uciekać, tak wam pani macocha sadła zalała za skórę. Ale to mi ta wszyćko jedno. I dokądże my, paniczu, pojedziewa?

– W świat, gdzie oczy poniosą.

– Oj, to dobrze. Ja też okrutnie ciekawy jestem świata.

– No więc gotuj się do drogi. Jak się jeno kośba skończy, ruszym, da Bóg, w świat.

Kilkakrotnie jeszcze wracali do tej rozmowy, układali plany i umacniali się w swym postanowieniu. W rzeczy samej położenie młodego Piotrusia Rzeckiego, bo tak się zwał panicz, było nie do pozazdroszczenia. Matka odumarła go w dzieciństwie, a ojciec po raz drugi wstąpił w związki małżeńskie, wreszcie przed kilku laty przeniósł się do wieczności. Macocha źle się obchodziła z pasierbem; gdy podrósł, wyrzucała mu ciągle, że chleb je darmo, że gnije na wsi, kiedy tylu chłopców w jego wieku zarabia już na siebie i ociera się między ludźmi. Chodził obdarty, a choć pracował ciężko, bo był ekonomem, podstarościm, pisarzem, jednym słowem wszystkim, nigdy pochwały nie otrzymał. Wiedział, że wieś była jego własnością, bo ojciec dostał ją w posagu za pierwszą swoją żoną, że macocha i jej trzy córki nie mają do tego majątku żadnego prawa, ale jakże tu upominać się o swoje, kiedy macocha w garści trzymała wszystko, a nawet poradzić się nikogo nie dała. Przy tym jedna z jego sióstr przyrodnich, Agnieszka, najstarsza z trzech córek, bardzo kochała Piotrusia i zaklinała go na wszystko, by spokoju matce nie zakłócił. Słuchał jej i cierpiał, aż nareszcie, zmęczony, postanowił wyjechać w świat, szukać tam szczęścia i losu. Ludzie po okolicy gadali, że zanosi się na wojnę z Turczynem, więc Piotruś sobie mówił:

– Zaciągnę się do wojska i może jeszcze hetmanem ostanę. Co ja tu będę kisł i babskie zrzędzenie znosił!

Z zamiarem tym swoim zwierzył się naprzód Jagnie, a potem macosze. Jagna rozpłakała się na myśl, że kochanego braciszka może pogański Turczyn gdzie zabić, ale zgodziła się, że Piotruś nie ma czego siedzieć w Rzece (tak się wieś nazywała), bo nic tu nie wysiedzi i zmarnuje się na nic. Macocha zaś z radością przyjęła to postanowienie swego pasierba i umacniała go w nim ciągle. Obiecywała mu, że go opatrzy jak należy na drogę, a nawet zgodziła się na to, by Maciek Dyrdała, chłopak ze wsi, sierota, jednolatek z Piotrusiem, razem nieomal wychowani, jechał z paniczem jako sługa. Przyrzekła mu dać konia i barwę jak należy.

Ledwie też kośbę ukończono, gdy zabrano się we dworze do przygotowań do podróży. Macocha dała Piotrusiowi podjezdka jego ulubionego, srokaczem zwanego, rzędzik na niego jak się patrzy i dwa pistolety ojcowskie do olster, tureckiej fabryki. Pod Maćka dała szkapę dużą, starą, ale wytrzymałą, choć ślepą na jedno oko. Maciek i z tego był bardzo kontent, tak rad był, że się w świat daleki z paniczem wyrywa z ciasnych kopców wioski ojczystej. Ubrano go w stary kubrak, Bóg wie po kim pozostały, nieco za szeroki na niego, ale jeszcze dobry, w stare rajtuzy skórzane, haniebnie tu i ówdzie połatane, i w juchtowe buty. Gdy Maciek zadział magierkę z pawim piórem na bakier, gdy się ustroił w owe rajtuzy, do butów przypiął ostrogi podarowane przez Piotrusia, a do boku na rzemiennych rapciach przypasał wielkie szablisko także od panicza otrzymane, to wyglądał jak rycerz albo też hetman. Skoro się na wsi pokazał w tym stroju, to wszystkie baby i dziewuchy powybiegały na przyzby i podparłszy się pod brodę na łokciu, dziwowały się, że z Maćka zrobił się taki galanty ciarach, a dzieci to się przed nim chowały za węgły i dłubiąc palcem w nosie szeroko rozdziawiały gęby.

Samemu Piotrowi tymczasem Żyd, krawiec z Łomży, umyślnie sprowadzony, szył żupan i kontusz, przerobiony z ojcowskiego. Sajeta była przednia, choć na szwach haniebnie przetarta, ale jeszcze, jak macocha mówiła, można było w takim kontuszu na pokojach królewskich paradować. Bieliznę, dwa kontusze odświętne, buty kordybanowe żółte zapakowano w osobny mantelzak i przytroczono na trzeciego, luźnego konia, którego macocha także dała. Na odjezdnym zawołała Piotrka do siebie i wręczając mu pięć talarów lewkowych mówiła:

– Wyprawiam cię, Piotruś, po pańsku, żebyś nie gadał, żem cię skrzywdziła. Żadna z moich córek tyle nie będzie miała, co ty bierzesz.

Piotrek pokłonił się, podziękował pani macosze, choć w duszy wiedział, że go po prostu wypędzają z ojcowizny. Wieś była duża, ziemia pszenna, chłopów gospodarzy trzydziestu i to wszystko warte było kilkadziesiąt, jeżeli nie więcej, tysięcy. Ale zamilkł, bo rad był się stąd raz wyrwać i zobaczyć, co się tam też dzieje na szerokim świecie.

Kiedy już pięknego czerwcowego poranka siadano na koń, Agnieszka wybiegła i, żegnając się z płaczem z Piotrusiem, wsunęła mu w rękę złotego dukata szepcząc:

– Weź to, Piotruś, weź i niech cię Bóg prowadzi.

Spłakał się Piotruś, ucałował siostrę, która zawsze była dobra dla niego, i złożywszy na piersiach znak krzyża świętego ruszył w drogę. Kiedy przejeżdżali przez wieś z Maćkiem, który podparł się pod boki i wiodąc luźnego konia, z góry poglądał na wszystkich, to gospodarze i kobiety wiejskie wybiegały na drogę i żegnały panicza z płaczem, a ta i owa wsuwała Maćkowi kobiałkę to z serem, to z masłem, to z jajami, by też mieli nieboraczki czym się w drodze pożywić, jak mówiły.

Tak wyjechali za wieś. A gdy już stanęli na granicznym wzgórku, to się zatrzymali, spojrzeli jeszcze raz na niwy i gaje ojczyste, w których lata swego dzieciństwa i młodości przepędzili, spoważnieli oba, nawet Maciek magierkę zdjął i przeżegnał się głośno. Pomodliwszy się pod krzyżem przydrożnym, puścili się w świat traktem do Łomży szukać owego szczęścia, którego im zagroda domowa dać nie mogła.

Rozdział drugi

w którym jest opowiedziane, jak Maciek dowiedział się o zbójach i herszcie ich, zwanym Szydłą

Piotruś i Maciek jechali sobie wolno, gdyż nic ich nie nagliło, a przy tym długi czas pogrążeni byli w zamyśleniu i cichym smutku, jaki wywołało w nich opuszczenie wioski rodzinnej. Ale wkrótce młodość wzięła górę; ciekawość ujrzenia nieznanych okolic, użycia swobody pochłonęła ich zupełnie. Jechali piaszczystym mazurskim gościńcem, wśród gorącego dnia czerwcowego, przypatrując się zbożom, łąkom, wdychając w siebie zapach pól i lasów. Pierwszy Maciek przerwał milczenie:

– Paniczu – spytał – a dokąd my jedziemy?

– Najprzód do Łomży. Nie znasz gościńca czy co?

– To ja wiem, że do Łomży, a potem?

– Potem pojedziemy daleko, ku wschodowi słońca. Mam ja w starostwie knyszyńskim ciotkę, która tam trzyma w arendzie folwarczek Borki; zajedziemy do niej.

– Nic nie słyszałem, że panicz mają ciotkę gdzieś tam na kraju świata.

– A mam. Ja jej sam nie znam, bom był jeszcze małym pędrakiem, kiedy ona do nas, do Rzeki, przyjechała, i pomnę, że mi słodki piernik i piękny batożek dała. Potem jużem jej nie widział.

– Hm, to gdzie ta pani ciotka mieszka? Bom zabaczył.

– W starostwie knyszyńskim.

– Jeszczem też, jak żyję, nie słyszał takiego przezwiska.

– Boś nic nie słyszał. Cóż ty wiesz? Tyś głupi jak, nie przymierzając, but. Nawet czytać nie umiesz.

– A nieprawda! Bo na książce się znam. Przecie mię panicz nauczyli abecadła?

– To i cóż, ale czytać nie umiesz.

– Ej, co mi ta po czytaniu! Księdzem nie ostanę, a bić, to i bez książki potrafię. Uf, żeby tak kogo spotkać, a poswarzyć się z nim i pobić. Okrutnie mię do bitki ręka świerzbi.

– Jeno ty mi galamatii na gościńcu nie rób. Cóż to, zbóje jesteśmy czy co?

– A nie, nie zbóje.

– No więc jedź sobie spokojnie, jak Pan Jezus przykazał. A już jeżeli ci się bitki chce, to pewnikiem w knyszyńskim starostwie będziesz ją miał.

– E? A to jak?

– Ojciec nieboszczyk powiadali mi, że w tym starostwie są wielkie lasy, puszcze, bory niezbrodzone. Jeno zwierz dziki się tam przechadza i zbóje.

– O, laboga!

– A tak. Pomnę, że mi ojciec powiadali, że tam we środku tych puszcz zameczek jest królewski.

– I król tam mieszka?

– Nie, jeno czasu polowania na dzikiego zwierza staje sobie tam kwaterą. Powiadali mi też ojciec nieboszczyk, że nawet w tym zameczku umarł jeden król i że odtąd straszy.

– Rety! rety!

– Król ten zwał się Zygmunt August. Ale to już dawno temu, podobno będzie ze dwadzieścia lat.

– O, laboga!

Otóż tedy, jak my wjedziemy w tę puszczę, to trzeba się mieć na ostrożności, żeby nas zbóje nie napadli, nie ograbili albo też nie zabili.

– Rety! rety! A dużo tych zbójów, paniczu?

– Zali ja wiem? Pewnikiem wielka kupa i herszta też mają, który się zwie Szydło.

– Szydło?

– A tak. Ale to mi ojciec nieboszczyk, będzie temu z dziesięć roków, opowiadali. Może już ten Szydło nie żyje.

– Dałby Pan Jezus, bo jak nas taka kupa zbójów w boru napadnie, to jakże my się oprzemy samowtór, mając też luźnego konia, na którego baczenie dawać trzeba, bo na nim całe nasze jest mienie.

– A! a taki skory byłeś do bitki, a teraz szpetnie tchórzysz!

– No, bo jakże z kupą się bić? Czy to ja zdzierżę?

– Zawżdy w tobie chamskie jest przyrodzenie, Maćku. Ja, skoro siedzę na mym srokaczu i szablę ojcowską mam przy boku, tom gotów na całe wojsko się rzucić, a cóż dopiero na marną kupę zbójów, którzy jeno chyłkiem chodzą i milczkiem kąsają, jak psy wściekłe.

– Tak się to ta gada, ale jak przyjdzie do czego, to jakże na całą kupę zbójów się rzucać? Zbóje to straszni, słyszę, ludzie. Wiecie, paniczu, co?

– No?

– Nie jedźmy my chyba do tej tam puszczy... po kiego licha zdrową głowę kłaść pod Ewangelię, jak powiada nasz proboszcz? Albo to świat maleńki czy co? Mnie już teraz ciarki przechodzą, choć jesteśmy w szczerym polu i dzień jest, i ludzie tam oto siano zwożą. Galante siano. Ale ja sobie myślę na ten przykład, żeby nas tu, czego Boże broń, zbóje napadli, to jakżebyśmy im opór dali? Panicz jeszcze na swym srokaczu, który jest koń śmigły, mógłby uciekać, ale ja na gniadoszu, który jest stary i utyka, szelma, a przy tym mając powodową szkapę, już na żaden sposób zbójom bym nie uciekł i usiekliby mię jak cielę.

– A nie maszże szabli?

– Co tam szabla, jeszcze żebym miał dobry kij, to pono lepsze jak szabla. Ale nawet kija nie mam i jakże, jadąc z takim rycerzem jak panicz, kij bym dźwigał? Ot, szczerze mówiąc, paniczu, nie jedźmy do tej puszczy. Weźmy się oto tą drogą na lewo, a ona nas zawżdy gdzieś zaprowadzi.

– To nie może być, ja z ciotką obaczyć się i pożegnać muszę i poprosić o błogosławieństwo. Okrom niej i stryjecznego, który gdzieś tam na krańcu świata mieszka, nie mam żadnych innych krewniaków.

– To jedźmy do tego stryjecznego. Jakże on się zwie?

– A jakżeby? Rzecki, tak jak ja.

– Jedźmy tedy do niego, a nie do owej puszczy z dzikim zwierzęciem i zbójami.

– Powiadam ci, że to być nie może, najprzód dlatego, że ja nie wiem, gdzie ten stryj mieszka, a potem, że mi rodzic przed śmiercią przykazywali, ażebym się z ciotką obaczył. Pojedziemy i do stryjka, ale dopiero jak się od ciotki dowiem, w którą stronę świata się mam udać, żeby go odszukać. To podobno bogacz wielki.

– Ha, to już nas pewnikiem zbóje usieką w puszczy albo zwierz dziki pożre. Oj, dolaż moja, dola, nie lepiej mi to było w Rzece siedzieć?

– Ja cię nie trzymam, wracaj sobie, kiedyś taki tchórz. Sam pojadę.

– A to nijak być nie może. Ja bym panicza samego ostawił? O, nigdy! Niech już co chce będzie, a pojadę z paniczem. Dopiero by to wszystkie baby i dziewuchy się ze mnie śmiały, żebym wrócił. A panienka Jagnieszka powiedziałaby mi, żem cap ostatni, skorom panicza samego w świat puścił. Nie, już nie wrócę. Co będzie, to będzie. A może Pan Jezus już zabrał tego herszta Szydłę i zbójów nie ma w tej puszczy, co się tak jakoś dziwnie nazywa. Może nam nic nie będzie, chociaż...

– Cóż?

– Bo to widzą panicz – rzekł Maciek, przesuwając się z koniem, oglądając się dokoła trwożliwie i drapiąc się po kudłatej głowie – bo to widzą panicz, mnie stara Jędrzejowa... panicz pamiętają Jędrzejową?

– A, ta, co w budzie mieszkała na Bugaju? Ona już umarła.

– A pomarła, będzie temu ze dwa roki na święty Michał. O, to była mądra niewiasta. Ona uroki nawet zadawać i odczyniać umiała i gospodarze ze wsi chodzili do proboszcza, żeby ją kazał do grodu odesłać jako czarownicę. Ale proboszcz skrzyczał ich jeno, powiedział im, że są capy, kapuściane łby i już tam nie wiem co, skoro chcą chrześcijańską duszę potępić.

– A tak, bo to była pobożna niewiasta.

– Pewnikiem, że tak. Otóż u niej zawżdy pod jesień prządki się zbierały i my też chłopaki tameśmy chodzili, bo śliczne bajki umiała Jędrzejowa opowiadać, tak że ciarki po skórze latały i nieraz dobrze po północku było, a myśwa jeszcze słuchali i prosili ją, żeby dalej opowiadała. Taka to była mądra niewiasta. Ale co to ja chciałem rzec?

– Nie wiem.

– A! Jędrzejowa mówiła raz, że w takich wielgaśnych puszczach jak ta, do której my jedziemy, to okrom zbójów, zwierza dzikiego, jeszcze i czarownice, sam wielgi ożóg mieszka. Ma ona, ta niby czarownica, co robiący, taką chałupę na kurzych stopach i kruka, i kota czarnego, i węża, i sowę. To był jeden królewicz, co robiący, który zabłąkał się w takiej puszczy, szukając zaklętej królewny, i natrafił na chałupę czarownicy. Natrafił tedy, co robiący, co robiący...

– No i cóż?

– Ano, kiej zabaczyłem, jak to było. Jędrzejowa to ta umiała opowiadać, ale ja zabaczyłem... ani krzty nie pomnę...

– Boś ty kapuściana głowa. A wiesz co, Maciek?

– Nic nie wiem.

– Słońce strasznie dopieka i koło południa jest i mnie się też jeść chce.

– A i mnie. Po kiszkach to mi tak warczy, jak nie przymierzając, stary kundys kmiecia Stanisława. Jużem dwa razy rzemyka w pasie skrócał. Brzuszysko mam puste jak niby ta bania na wieży naszego kościoła.

– Otóż to. W tym lasku, gdzie widzę i strumyk jest, odpoczniemy sobie w cieniu, konie napoimy, damy im obroku i sami sobie też podjemy. Przeczekamy skwar, a potem o chłodzie pojedziemy dalej.

Jak rzekli, tak zrobili. Na łączce maleńkiej nad strumykiem, pod rosochatą wierzbą, rozłożyli się i słodkiemu oddali się spoczynkowi.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.