Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść kryminalna z 1875 r., wydana pierwotnie w odcinkach. W taką noc jak ta, kiedy szaleje śnieżyca i dmie zimny, grudniowy wicher, tylko nieliczni mieszkańcy nadgranicznego X*** przemierzają ulice swej mieściny. Wśród nich tajemniczy morderca i jego ofiara. Rano sędzia Kobylański rozpoczyna śledztwo. Kim jest zamordowany mężczyzna, a kim jego oprawca? Czyje buty pozostawiły swe odciski w świeżym śniegu na miejscu zbrodni i do czyjego szala pasuje znaleziony strzępek? Wszystko zdaje się wskazywać na to, że słowa: „Tak, to były moje ślady... nie szukano dobrze, mam nawet na nogach te same buciki, jego krwią zbryzgane”, mogą okazać się prawdziwe...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 136
Walery Przyborowski
Noc z 3 na 4 grudnia
Redakcja
Małgorzata Pilecka
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie:
„Gazeta Toruńska” 1875, nr 105–128
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-456-1
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Horror! Horror! Horror!
Makbet
Trzy kwadranse na dwunastą w nocy wybił zegar na wieży miejskiej i spiżowy odgłos zegaru przyniósł wicher do salonu pana Z***, w którym kończono właśnie pulkę preferansa. Podsędek1 miejscowego sądu pokoju, zwany przez grzeczność sędzią, jak to wreszcie wszędzie u nas jest we zwyczaju, a zatem i w powieści taki sam tytuł nosić musi – otóż pan sędzia Kobylański powstał z krzesła z kwaśną nieco miną i rzekł:
– No, przegrałem, jakoś karta mi dzisiaj wcale nie szła.
– Ale bo też, sędzio kochany, licytowałeś do ośmiu, mając zaledwie proste – wtrącił jeden z grających.
– Licytowałem, licytowałem, to prawda, aleć przecie coś i losowi zostawić należy.
– Płaćmy, panowie – przerwał inny – północ już bliska.
– O, prawda – zawołał sędzia, spoglądając na zegar – czas już spać. Pożegnajmy się z paniami i marsz do domu.
To mówiąc, zbliżył się do okna i spojrzał na ulicę.
– Piękny czas mamy do powrotu, psa by nie wygnał na świat.
– A, sędzio, masz taki kawał do domu.
– A kawał – cóż robić?
– Bo czemu się nie przeniesiesz tu bliżej do środka miasta – odezwał się gospodarz domu.
– Dziękuję! – odpowiedział sędzia – nie chcę narażać sobie zdrowia, oddychając waszym miejskim powietrzem. Tam mam przynajmniej ogródek, widok na las bliski, naturę jednym słowem, a tu… zgnilizna.
– Zawsze się sędzia kocha w naturze? – spytała, wchodząc do saloniku, młoda kobieta, złotowłosa, wesolutka jakaś z wejrzenia, i wpiła w sędziego lazurowych ocząt dwoje.
– Zawsze, panno Mario, zawsze! Ja bez lasu, drzew, łąki i kwiatków żyć bym nie mógł i nie rozumiem wreszcie takiego życia.
– Ot, poeta! – zaśmiał się jeden z obecnych.
Dziwne dość były te słowa sielankowe w ustach człowieka już niemłodego, szczupłego, zeschłego jak pergamin, jakim był nasz sędzia Kobylański. Twarz miał szczelnie wygoloną, usta ścięte2, czoło na wpół łyse, a resztę włosów siwizna już prószyła. Trzymał się prosto i chód miał jakiś drewniany; całość była dziwnie apatyczna, obojętna w sobie. Był to, pod pewnym względem i sądząc z pozoru, typ sądownika zaschłego w biurze, zakopanego w papierach i aktach, jedne tylko oczy ciemne, głęboko zapadłe, ogniste i przenikliwe, rzucały promienie spod krzaczastych czarnych jeszcze brwi. Gdy towarzysz preferansowy zaśmiał się i rzekł:
– O, poeta!… – spojrzał na niego sędzia i odpowiedział:
– Poeta! Wam się zdaje, że ten, który kocha nieco zieleni, któremu potrzebne świeże powietrze, zaraz musi być poetą. Poetą! Mój Boże! Jak gdyby to poeci rodzili się na zawołanie – dodał i wpatrzył się w pannę Marię, która stała na środku saloniku jak w święty obrazek.
– Już nie broń się, mój Jasiu – odezwał się gospodarz – ale przyznaj, iż trzeba być trochę dziwakiem, by obierać sobie mieszkanie nie tylko daleko od biura, na końcu miasta, ale jeszcze prawie pod samym cmentarzem.
– Jakże to pod samym cmentarzem? Do cmentarza ode mnie jest przecie kawał drogi, a wreszcie inna ulica tam prowadzi, a że go z okien widać, co to znaczy, owszem, nadaje pejzażowi pewien tęskny urok.
– Już ty sobie mów, co chcesz, a ja bym tam za żadne nie mieszkał pieniądze.
– Czas do domu, panowie, czas! Dwunasta za pasem – zawołał jeden z gości.
Przerwano więc dyskusję i zabrano się do wyjścia.
Trzej goście zaraz rozeszli się od drzwi domu w trzy różne strony, nam wypada iść za panem sędzią, który otuliwszy się w futro, szedł wolnym, miarowym prawie krokiem. Zimno było dokuczliwe i czas okropny. Wicher wściekły wył po ulicach miasteczka, mroźny i przenikliwy, porywał kłęby śniegu i ciskał nimi w górę jak białymi kolumnami. Zrywał całe płachty śniegu z dachów, rozrzucał go i zaciemniał drogę. Świata na trzy kroki nie było widać. Na płowym, ołowianym niebie przesuwały się gnane gwałtownie czarne chmury. W krótkich przestankach, gdy wicher ucichał, było dość widno od śniegu, który zimowym nocom nadaje tę posępną, śmiertelną bladość trupów, bez wyrazu i siły, a jednak pełną grozy jakiejś wewnętrznej. Rzadkie olejowe latarnie na ulicach ciskały snopy żółtego światła, które drżało na śniegu, jakby co chwila zgasnąć miało. Wokoło było pusto i cicho, tylko wicher ryczał i gwizdał, jak stado dantejskich potępieńców i pies gdzieś samotnie wył, a odgłos jego wycia wicher przynosił, urywając co chwila. Noc to była smutna i posępna nad wyraz, jedna z tych nocy zimowych, o których Szekspir mówi, że są w nich pewne tajemnicze szepty, głosy, które drżeniem śmiertelnym duszę ludzką przejmują. Taka też była noc z 3 na 4 grudnia 1848 roku w jednym z miasteczek o parę mil od kordonu austriackiego3 leżącym.
Pan sędzia szedł spokojnie przez całe miasto, otulając się szczelnie futrem i szepcząc od czasu do czasu.
– Niech diabli wezmą takie powietrze.
Na placu zwanym rynkiem spotkał stróża nocnego, który tulił się do muru i tupał nogami o bruk, chcąc je rozgrzać.
– Dobry wieczór – rzekł mu sędzia – niewesoło ci tu, Marcinie?
– A! To pan sędzia dobrodziej, oj, że niewesoło to niewesoło, cóż robić, trzeba na chleb zarabiać.
Mruknął coś niezrozumiale sędzia i wszedł w ulicę, na końcu której mieszkał. Tu zatrzymał się, poprawił na sobie futro i szepnął:
– Ba! Dlaczegoż bym się z nią nie miał ożenić? Czym to taki już stary albo niedołężny? Z*** da mi ją przecie.
I ruszył znów dalej. Gdy doszedł do przecznicy, która pod kątem prostym przecinała jego ulicę i prowadziła na cmentarz, zegar miejski wygłaszał dwunastą. Czy zegarzysko było stare, czy też wicher i noc nadawały jego głosowi dziwnie zgrzytliwy oddźwięk, dość, że sędzia się zatrzymał i szepnął:
– A też bestia piszczy jak puszczyk, powiem jutro burmistrzowi, żeby raz przecie kazał ten zegar wyreperować. A! Co za noc, co za noc!
I stał tak i słuchał bicia zegaru, którego głos wichrem niesiony to wzmagał się i rósł w potęgę, to cichł i konał, jakiś daleki, przytłumiony. Zaledwie ucichły ostatnie dźwięki i w powietrzu drżał jeszcze spiżowy szmer dzwonu, gdy nagle od strony cmentarza wiatr przyniósł straszliwy, okropny i bolesny okrzyk:
– Ratunku! Ratunku! Kto w Boga wierzy!…
Krzyk to był pełen niezgłębionej grozy i rozpaczy, krzyk śmiertelny rozlegał się w powietrzu i panował nad wichrem i burzą. Wpadł na uliczkę jak orkan, napełnił ją sobą… i ucichł. Widać, że nie było tam już życia w tej piersi, która go wydała – z nim pękła struna żywota, stargana gwałtownie.
Sędzia stanął jak wryty, wstrząsnął się cały, tyle było niekłamanej grozy w tym krzyku, obejrzał się wokoło, postąpił kilka kroków ku uliczce wiodącej na cmentarz, zatrzymał się znowu i począł nadsłuchiwać. Ale tylko wicher był jak dawniej i miotał kłębami suchego śniegu, tłukąc oderwaną gdzieś z zawias okiennicą.
– Ej! – mruknął. – Widocznie się bestie popiły i biją się na drodze – i poszedł dalej.
Ale krzyk ten brzmiał mu ciągle w uszach, przedzierał się do duszy, budził dziwny, niepojęty przestrach, jak gdyby trąba archanioła grzmiała tam gdzieś w głębiach, wśród czarnych chmur, poświstu i wiatru i grudniowej burzy. Gdy się już znalazł w domu, rozgrzał u ciepłego pieca, rozebrał, wdział wygodny szlafrok podbity futrem i siadł na fotelu miękkim, ciągle mu się zdawało, że wicher niesie owe rozpaczliwe słowa: „Ratunku! Ratunku!”, i rozbija o szyby jego okien.
– Coś jednak stać się musiało – szeptał – taki krzyk tylko w obliczu śmierci pierś ludzka wyrzucić może.
Położył się do łóżka, ale zasnąć nie mógł, a jeśli zasnął, to rozbujała fantazja przynosiła mu okropne sceny morderstw i rzezi, w których on był tylko aktorem; ciągle we śnie słyszał: „Ratunku! Ratunku!”, i zrywał się, przecierał oczy zimnym zlany potem, by zobaczywszy, że jest u siebie, znów zasnąć i znów się w śmiertelnym zbudzić przestrachu.
Zmordowany taką nocą, zasnął dopiero silnie nad ranem i spał tak smacznie, że nie słyszał, jak ktoś wszedł do jego pokoju i budząc go, wołał:
– Panie sędzio, proszę wstać!
Zerwał się nasz sędzia na równe nogi, przetarł oczy i ujrzał przed łóżkiem stojącego kapitana miejscowej żandarmerii.
– Co się stało? Co pan chcesz, panie kapitanie?
– Jak to, to pan nic nie wiesz?
– A nie wiem.
– Morderstwo dziś w nocy popełniono u nas.
– A więc nie omyliłem się! – zawołał sędzia na pół do siebie.
– Jak to pan nie omyliłeś się? Co to znaczy?
– Zaraz! Zaraz! Opowiem panu, ale niechże się wprzód ubiorę, wszak musimy iść na miejsce zbrodni.
– A naturalnie, po to tutaj przyszedłem, posłałem trzech ludzi, by pilnowali trupa i strzegli wszelkich śladów; już o czwartej rano dano mi znać o tym. Szkaradna rzecz, i to jeszcze o nas, u nas, co od tylu lat najmniejszego wypadku tego rodzaju nie było.
Sędzia się ubierał gorączkowo, dziwnie zamyślony.
– Posłuchajże mię4 pan, panie kapitanie, bo i ja mam coś panu powiedzieć. Ale wprzód poślę po pisarza.
Wybiegł i zaraz wrócił i opowiedział kapitanowi wczorajszy swój powrót do domu.
Kapitan, wysłuchawszy, zamyślił się i rzekł:
– Nie ulega więc kwestii, że zbrodnię popełniono o północy, szkoda, żeś mi pan zaraz nie dał znać o tym.
– Ale ba! Myślałem, że się pijacy biją i basta. Jeżeliś pan tylko zabezpieczył ślady zbrodni, to zaraz się czegoś dowiemy; mamy już bardzo ważną wskazówkę dzięki wypadkowi, że wiemy o czasie popełnienia zbrodni.
Sędzia mówił to dziwnie szybko, ruchliwy był cały, ożywiony, uśmiechnięty prawie. Oczy mu świeciły niezwykłym blaskiem.
– No, ubrałeś się pan, to chodźmy.
– Zaraz, musimy poczekać na pisarza, protokół przecież trzeba spisać.
Potem nagle obracając się do kapitana, spytał:
– O jakim czasie panu dano znać o zbrodni?
– O czwartej rano.
– Kto panu doniósł?
– Żandarm wracający od granicy.
– Czy jest ten żandarm?
– Jest.
– To dobrze, każ mu pan, żeby był obecny przy spisaniu protokółu na miejscu zbrodni. Lekarza pan zawiadomiłeś?
– Zawiadomiłem, czeka na nas.
W tej chwili wszedł pisarz, figurka malańska5, zgarbiona, pokorna, o dużej nieproporcjonalnie głowie, włosach krótko strzyżonych. Niósł pod pachą plikę papierów, a z kieszeni wyglądała mu paczka piór gęsich, bo wówczas jeszcze gęsimi pisano piórami. Ukłonił się nisko sędziemu, jeszcze niżej żandarmowi i czekał, rzucając maleńkimi oczkami niespokojnie i krzywiąc się niemiłosiernie.
– Więc chodźmy…
Ruszyli z domu i zabrawszy po drodze lekarza, stanęli wkrótce na miejscu zbrodni. Obraz, jaki im się przedstawił, miał coś okropnego w sobie.
1podsędek – pomocnik lub zastępca sędziego [wszystkie przypisy pochodzą od redakcji niniejszego wydania]
2ścięty – zaciśnięty
3kordon austriacki – granica z Austro-Węgrami (w 1848 r. nie istniało suwerenne państwo polskie, jego ziemie wchodziły w skład terytoriów trzech wielkich mocarstw europejskich, sąsiadujących dawniej z I Rzeczpospolitą)
4mię – dawna skrócona forma biernika zaimka ja, tworzona i używana analogicznie do ciebie – cię, siebie – się
5malański – prawdopodobnie: malajski, pochodzący z Malajów; egzotyczny
Było pół do dziewiątej rano, kiedy stanęli na miejscu: sędzia, kapitan żandarmerii, lekarz miejski i pisarz sądowy. Po burzliwej nocy nastąpił poranek cichy i stosunkowo dość ciepły. Zanosiło się na zupełną odwilż. Śnieg był miękki, a nagromadzony przez wicher w wielkie zaspy topniał już gdzieniegdzie. Gwałtowna nad ranem zaszła zmiana w powietrzu.
Kiedy się zbliżali ku cmentarzowi, ujrzeli z dala gromadkę ludzi ciekawie koło jednego miejsca krążących. Położenie zaś było takie. Ulica prowadząca do cmentarza kończyła się od niego o jakie dwieście kroków, dalej szedł bity trakt; od traktu zaś na prawo ciągnęła się zwyczajna droga, długa na pięćdziesiąt kroków, wprost do bramy cmentarnej. Cmentarz był otoczony murem w ten sposób zbudowanym, że mur, droga i trakt tworzyły doskonały trójkąt, którego podstawą był mur, a wierzchołkiem punkt zetknięcia się traktu z drogą.
Otóż w tym trójkącie, o kilka kroków od muru cmentarnego, leżał trup mężczyzny dobrze zbudowanego i, zdaje się, pełnego siły. Leżał on na wznak z jedną nogą zgiętą w kolanie i pod tułów podsuniętą, druga była wyciągnięta. Ręce miał dziwnie ułożone, lewa oparta na śniegu, palcami jak szponami wpiła się w ziemię, prawa, zgięta w łokciu, kryła się za plecami. Głowa, na której znać było czarny włos, była straszliwie zeszpecona, tak dalece, że niepodobna było rozpoznać rysów twarzy. Śnieg wokoło głowy literalnie krwią był zlany, włosy zlepione zgęstniałą krwią całymi promieniami układały się na śniegu. Ubrany był w dostatnią czamarę1, siwymi baranami podbitą, w łosiowe spodnie2 i buty palone3, lakierowane. Czamara była gwałtownie rozdarta na piersiach, tak że guzik urwany wisiał w pętlicy szamerowania4. Na piersiach poprzez kamizelkę i koszulę krwawiło się kilka ran, widocznie ostrym narzędziem zadanych.
Naokoło trupa śnieg był zdeptany, choć zawieja nocna zasypała nieco ślady. Z ogólnego jednak widoku wnioskować można było, że walka była straszna, uparta, nieubłagana. Noga lewa, zgięta, miała na kolanie ślady śniegu mocno przylepione. Widocznie zamordowany, przyklęknąwszy, bronił się rozpaczliwie ze strasznym wysileniem człowieka pełnego życia i chcącego żyć jeszcze.
Sędzia, stanąwszy nad trupem, zwrócił się do kapitana i rzekł:
– Każ pan podwładnym oddalić lud, niech nam nikt nie przeszkadza, i zarazem przywołać żołnierza, który pierwszy zbrodnię spostrzegł. Sami zaś panowie proszę chodźcie ostróżnie i o ile możności nie ruszajcie się, żeby śladów nie zdeptać. O, śnieg to zdradliwa rzecz dla zbrodniarzy i złodziei.
To mówiąc, nachylił się nad trupem i wpatrzył się w niego ciekawie – po chwili powstał i z oczami pełnymi piorunów szepnął, ściskając pięście:
– Ha! Zbrodniarze, jakże się pastwili.
A zwracając się do lekarza, dodał:
– Panie konsyliarzu5, proszę pana bliżej.
Doktor się zbliżył.
– Co pan sądzisz o tym morderstwie? Czy nie można by głowy jakim sposobem z krwi obmyć, żeby twarz rozeznać?
– A dlaczegóż nie? Ho! Ho! – dodał, nachylając się nad trupem. – Co tu ran! Jedna, dwie, trzy, cztery… a, niechże ich! Pięć uderzeń w samej piersi, szyi i brzuchu, widocznie sztyletem zadanych.
– A uważacie panowie – wtrącił kapitan – jak się ofiara musiała bronić, jakie ubranie ma na sobie poszarpane, pomięte…
Jakoż tak było w istocie. Szamerowanie u czamary poodrywane, rękawy rozdarte, kołnierz u koszuli wisiał na wpół urwany, kawałki baranów siwych rozrzucone dokoła – wszystko to dowodziło walki upartej, acz bezsilnej, niestety!
Teraz sędzia począł oglądać grunt. Koło zwłok ofiary, jakeśmy rzekli, śnieg był gwałtownie zdeptany, gdzieniegdzie nawet widać było ziemię i szarą trawę zgniłą, silnie w mokrą ziemię wdeptaną. Nieszczęściem nocna zawieja zasypała wszystko śniegiem, nie na tyle jednak, żeby niektórych śladów nie można było rozpoznać.
Ślady te począł sędzia skwapliwie oglądać. Twarz mu się wyciągnęła, oczy iskrzyły, nozdrza rozdymały. Ukląkł na śniegu i patrzał.
Najprzód rozróżnić można było stopy ofiary; buty były nowe, na wysokich korkach6, eleganckie i zgrabne, łatwo się w śnieg wrzynały, ile że nogi stawiano silnie i szybko. Kroki były zygzakowate, nieregularne; znać było, że ofiara szła tyłem, cofając się przed zbrodniarzami, którzy ją w końcu dosięgli.
Inne ślady wskazywały mężczyznę w butach dużych, podbitych pod podeszwą gwoździami; nogi były wielkie i stawiały kroki duże, nieregularne. Ślady te znać było gęsto koło ofiary, po czym kierowały się ku murowi cmentarnemu.
Sędzia poszedł za nimi w towarzystwie swych pomocników. Ślady, dosięgłszy muru cmentarnego, ciągnęły się jeszcze kilka kroków wzdłuż niego, po czym nagle ginęły. Pomimo najtroskliwszych poszukiwań odnaleźć ich nie było można.
– Prawdopodobnie śnieg je zasypał – szepnął kapitan.
– Czyby nie wypadało – wtrącił nieśmiało dotąd milczący pisarz – obejrzeć mur cmentarny? Być może, że zbrodniarz wdrapał się na niego i poszedł dalej cmentarzem.
Sędzia z pewnym zdziwieniem spojrzał na swego pisarza i rzekł:
– Może pan masz rację, panie Łopatkiewicz.
Tak bowiem niefortunnie nazywał się pisarz.
Obejrzano troskliwie mur – nic, najmniejszego na nim znaku, najmniejszego odrapania, które przecież musiałoby mieć miejsce przy gwałtownym wdzieraniu się na niego.
Kazano jednemu z żandarmów wejść na mur. Mur był gruby na łokieć, można było po nim wygodnie iść. Na wierzchu także najmniejszego znaku. Burza nocna zmiotła najdrobniejszy pyłek śniegu. Z drugiej strony muru od cmentarza śniegu było dosyć, ile że miejsce było zaciszne i dobrze osłonięte, lecz śnieg znaleziono nietknięty, biały i czysty.
– Straciliśmy trop – rzekł kapitan – gdzie ta szelma podziać się mógł, przecież w ziemię się nie zapadł?
Sędzia milczał i dumał. Po chwili podniósł głowę i rzekł:
– Każ pan, panie kapitanie, sprowadzić tu grabarza.
– Prawda! – zawołał kapitan, uderzając się w czoło. – Wszak tu jest grabarz, przecież musiał coś słyszeć przynajmniej. Hej! Sprowadzić mi go tu zaraz!
Dwóch żandarmów pobiegło na cmentarz.