Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Legenda o zbóju Madeju, od którego imienia powstało madejowe łoże tortur, w fabularyzowanej historii z XI wieku. Akcja powieści rozgrywa się w okresie bezkrólewia, panującego po śmierci Mieszka II.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Walery Przyborowski
Madejowe łoże
Warszawa 2017
Rozdział I
Młode pacholę
Pod wieczór się miało i puszcza w głębi już mierzenia. Po wyniosłych sosnach, na ich szczytach, zachodzące gdzieś za górami i lasami słońce pokrywało młodą korę purpurowymi blaskami, złociło roztopionym złotem. Od północy, od nieba pokrytego fioletowymi chmurami ciągnęły gromadami i pojedynczo wrony i kruki na nocne legowiska gdzieś w głębi boru głuchego. Płynąc ciężko na swych wielkich skrzydłach, kąpiąc się w blaskach słonecznych, co jakiś czas napełniały ciszę wieczorną puszczy złowieszczym i niemiłym krakaniem, które odbijając się wśród drzew tysięcznymi, odgłosy konało gdzieś daleko, daleko za dziesiątą górą i dziesiątą rzeką, jak mówi bajka ludowa. W czerniejącym coraz bardziej borze powoli zaczęły grać wszystkie nocne głosy natury. Ziemia głucho dudniała i przeraźliwy trzask łamanych gwałtownie gałęzi już słyszeć się dawał. To stado turów szło do jeziorka lub strumienia na wieczorny pój, nie szło, ale raczej pędziło jak szalone, gniotąc wszystko po drodze. Za nim przemykały się potajemnie wilki i ich posępne wycie i naszczekiwanie przyłączało się do tylu już wieczornych odgłosów pustynnych. Puchacze, siedząc gdzieś w wypróchniałych dębach starych, od czasu do czasu dawały znać o sobie i o swym nocnym życiu. Po niebie, jeszcze jasnym, jeszcze złocistym od złotego słońca, leciał samotny żuraw do stada swego i krzyczał żałośliwie. Pod wieczór zerwał się wiatr i szumiał po boru...
Na polance, przytulona do dwóch starych dębów, z których jeden strzaskany i zorany był przez piorun i czerniał suchymi jak kościotrup gałęziami, stała dość duża chata, a raczej po prostu buda leśna. Wzniesiona ona była z gałęzi i ziemi i raczej norą zwierzęcą mogła być nazwana niż mieszkaniem ludzkim. Na jej dach, niegdyś na paru belkach wsparty, lata i deszcze nanosiły dużo rozmaitych roślin, zielonego mchu, krzaków bylicy, łopuchu i macierzanki, nawet mała brzózka wyrosła i błyszczała z dala jasną barwą swych młodych liści i srebrzystą korą swoją. Chata przekrzywiła się trochę, jedna jej ściana zapadła się w ziemię, druga brzydko wypaczyła i przylgnęła do starego, suchego dębu, ale bądź co bądź w tej ogromnej, niezbrodzonej puszczy mazurskiej, ciągnącej się od Wisły aż do morza, stanowiła ona ludzkie mieszkanie, świadczyła, że i tutaj człowiek żyje. Było to tym ważniejsze, że nie opodal, o kilka zaledwie stajań, wił się piaszczysty gościniec, co szedł do Gniezna, Płocka, hen, hen daleko od morza. Chata zresztą była tak dobrze ukryta wśród boru, tak obrosła dokoła zielskiem, że kto nie był świadom tego, z gościńca by jej dostrzec nie mógł.
Teraz atoli przez otwarte na oścież drzwi, przez dziury w dachu wydobywał się dym palonego, widać, wewnątrz ogniska, a że powietrze wieczorne było ciężkie, przesycone wilgocią, więc rozpościerał się po borze szeroko i zdradzał obecność człowieka. Gdzieś z bagnisk, tak wtedy licznych po wielkich puszczach leśnych, poczęła się podnosić biała mgła i wlokąc się leniwie po ziemi, po paproci, która wkrótce w tajemniczą noc wiosenną kwitnąć miała, łączyła się z tym dymem i coraz dalej, coraz szerzej po puszczy się rozkładała. Zapadające szybko ciemności ukazały w otwartych drzwiach chaty purpurowy blask ogniska, od którego długa smuga światła drżała na krzakach i liściach, przeciskała się wśród gęstej paproci, kładła się czerwonymi plamami na korze wielkiego brzostu i konała gdzieś w nieprzejrzanej czarności puszczy.
Ten to dym zapewne i ten blask sprowadził przed chatę młode pacholę, które nagle ukazało się w jasnym onym promieniu od ogniska. Chłopiec mógł liczyć około osiemnastu lat i spostrzegłszy chatę rysującą się wśród ciemnego tła boru, zatrzymał się zaniepokojony nieco, patrząc pilnie i pilniej nieco nasłuchując. W postawie jego, w ruchach znać było widoczne wahanie się, jakby chciał iść ku chacie, a ostrożność radziła mu tego nie czynić bez zbadania wprzódy dokładnie, kto tam mieszka. Ileż to w puszczy zdrad leży, ile niebezpieczeństw się ukrywa.
Ale choćby nawet chłopiec chciał się teraz oddalić, to by już tego uskutecznić nie mógł, gdyż na progu, w jasnym blasku ogniska, ukazała się kobieta, nie kobieta, czarownica może stara. Widać ją było wyraźnie, jej postać chudą, szczupłą, zasuszoną przez lata i pracę, jej ramiona kościste i wystające, jej ręce długie, jej głowę pokrytą rozczochranym, kudłatym kołpakiem, jej garb duży, na którym chwiała się zapaska z samodziału. Stała we drzwiach, pochyliła się naprzód, jakby chciała lepiej przeniknąć ciemności ogarniające świat i na koniec głosem ochrypłym, drżącym, ale mimo to silnym zapytała:
– A kto tam?
Chłopiec milczał, gdyż widocznie strach wielkooki go ogarniał i był pewny, że w tej chałupie nie kto inny tylko czarownica mieszka, może sama Baba-Jędza albo Zmora. Ta mała, chuda postać, rysująca się ciemnymi kształtami na krwawym tle ogniska, zdawała się z piekieł zstępować, warzyć może zioła jakie, napój z kosteczek dziecięcia uduszonego, z wątroby wisielca, ze szpiku topielca, z mózgu udręczonej matki. A puszcza coraz groźniej szemrała, wiatr po niej chodził i wył, puchacz coraz donośniej hukał i tysiące odgłosów ponurej nocy leśnej się rozlegało. Mgły białe niby duszyczki utrapionych ludzi w ogromnych kłębach przewalały się, wlokły wśród drzew, pełzały jak węże po ziemi.
– Hej! – ozwie się znowu baba. – Kto tam stoi? Zali chcesz, bym cię strzałą poczęstowała?
Nie było co robić. Chłopiec powoli zbliżył się do chaty, baba też wyszła z niej zupełnie i oglądając dokoła bacznie przybysza, mówiła swym skrzeczącym głosem:
– Ktoś ty jest i co tu robisz?
– A cóż – odrzekł na to chłopak, patrząc z ukosa na babę – a cóż! Stasiek jestem.
– Stasiek! A cóż ty tu robisz?
– W drodze jestem... idę daleko, do wielkiego grodu, co go Płockiem zowią.
– Hm – mruknęła baba – po cóżeś ty tu zaszedł? Niemiłe ci to młode życie! Nie lepiej że było gdzie w puszczy spocząć, na noc ogień rozpaliwszy, z kobiałką pod głowę? Hę?
Przysunęła do niego swą chudą, zawiędłą, pełną zmarszczek twarz i śmiała się głośno, ukazując szereg czarnych i połamanych szpetnie zębów. Na głowie przy tym trząsł jej się kołpak wilczy, zrudziały i skudłany szkaradnie, spod którego wydobywały się kołtunowate, siwe zupełnie kosmyki włosów. Chudymi rękami, o palcach podobnych do szponów jastrzębia, trzęsła i wyciągała je ku puszczy, jakby ją chciała brać na świadka głupoty pacholęcia. Nagle spytała:
– Co ty tam masz w kobiałce?
Chłopiec miał na sobie na konopnym sznurze dużą kobiałkę z łyka lipowego uplecioną.
– A cóż – odrzekł – były tam dwa podpłomyki, co mi je matula dali, alem już zjadł obadwa. Teraz jeno jest jeszcze krajanka sera, nic więcej. Jeść mi się chce i pić, bom w puszczy przez cały dzień na wodę nie nadybał, a skwar był ogromny.
– A paliło, paliło jak by żywy ogień z nieba leciał! – zawołała baba. – A teraz za to na noc będzie burza. O, o, słyszysz, jak tam gdzieś, hen daleko, czarne chmury porykują.
Potem jeszcze raz popatrzała na chłopca, mrucząc coś pod haczykowatym, do dzioba kani podobnym nosem, i na koniec rzekła głośno:
– Ha, cóż czynić? Źleś zrobił, żeś tu przyszedł, ale kiedy już jesteś, to chodź do chaty. Warzy się tam w garnku rosół na kościach, resztkach starego tura, co tu niedaleko padł i wilcy go nie dojedli. Musiałam się też bić z nimi o tego zwierza, którego już za życia szarpać zaczęły, alem ich odpędziła. Chodź, chodź, woda też jest świeża, napij się, bo to może ostatni raz.
Weszła pierwsza do chaty przez wysoki próg. Chata była tak stara i tak się już zapadła, że wchodziło się do niej jak do piwnicy. Duszno też było i dymno. Wiatr rosnący coraz bardziej wpychał na powrót do chaty dym od ogniska, które na środku, na polepie z gliny, między czterema wielkimi głazami gorzało ze smolnych gałęzi. Na węglach stał duży, niezgrabny garnek i warzyło się w nim jakieś jadło, rosół, jak mówiła stara, i zapach jego rozchodził się po izbie. Wszedłszy, baba dorzuciła smolnych szczap na ognisko, błysnął żwawy ogień i jako tako rozświecił ponure cienie izby.
Przy tym świetle baba i chłopiec poczęli się sobie znowu przypatrywać. On był młodym pacholęciem, wyrostkiem smagłym i zręcznym, o głowie pokrytej bujnym, jak len białym włosem. Ubrany był w duży kapelusz słomiany, z pszenicznej słomy pleciony, w świtkę białą do kolan, przepasany rzemykiem, u którego wisiało krzesiwo i hubka, a raczej grzyb z olszyny zebrany i na słońcu wysuszony. Nogi miał w lipowych łapciach i szmatami owinięte. Okrom kobiałki na plecach i kija wielkiego w ręku Staszko nic więcej nie posiadał i całkiem był bezbronny. Stał na środku izby i patrzał dużymi, jasnymi, jak niebo niebieskimi oczyma na babę, która mruczała coś ciągle pod nosem, z ukosa spoglądała na chłopca, czasem spluwała, szepcząc przy tym:
– Na psa urok!
Zakrzątnęła się po izbie, zaczerpnęła dzbanuszkiem z lipowej kory wody gdzieś z ciemnego kąta chaty i rzekła, podając napój wyrostkowi:
– Naści, pij na zdrowie.
Potem siadła sobie przy ognisku na obciosanym pniaku sosnowym, podparła chudą brodę na ręku i patrząc się zapadłymi głęboko oczami w płomienie, jak syczały, pryskały i lizały boki garnka, prawiła:
– Cóż cię tu przyniosło? Licho chyba jakie, żebym w złą godzinę nie wymówiła. Będzie nieszczęście, obaczysz. Tylko Madej wróci, a jego jeno patrzeć. Słyszałeś ty co, głupi chłopaku o Madeju?
– Nie, nic nie słyszałem.
– Ej, a skądże ty jesteś, żeś o Madeju nie słyszał?
– O, z daleka, zza tej wielkiej puszczy. Dwa dni już idę, żeby nie podpłomyki i chleb owsiany, co mi matula dali, to bym z głodu strasznie ścieniał, bo w puszczy nic nie ma, jeno jagody i trochę miodu.
– A zwierzyny nie ma?
– Jest! Ale to trzeba mieć oszczep i łuk... a ja nic nie mam.
– Boś głupi! I żeś ty nic o Madeju nie słyszał? Ano, obaczysz go zaraz, bo jeno patrzeć, jak on tu wpadnie i zaraz cię zabije.
– Zabije! – zawołał chłopak, otwierając szeroko swe wielkie oczy.
– I zje!
– Zje! Ej! – Zaśmiał się chłopak. – Nie gadalibyście po próżnicy! Albo to ludzi jedzą?
– A jedzą! Madej takich młodych jak ty smyków najbardziej lubi. Okrutnie jest łakomy na ludzkie mięso.
Odwróciła się, sięgła chudą ręką po wielką, drewnianą warząchew i poczęła nią w garnku mieszać, przy czym mówiła swym drżącym, skrzeczącym głosem:
– Choćbym cię schowała gdzie, bo mi żal twych młodych lat, to na nic się nie przyda. Bo to widzisz – podparła znów brodę na jednej ręce, a w drugiej trzymając warząchew, wywijała nią ciągle – najprzód nie mam cię gdzie schować, chata maleńka i wali się już, bo też stara jest, starsza ode mnie, a ja przecie dużo już lat żyję na świecie, może będzie ze sto.
Opuściła głowę, nasunęła na czoło rozwichrzony wilczy kołpak i paprząc spod oka na Staszka, który stał niemy i jakby skamieniały, skrzeczała śmiejąc się przy tym głośno:
– Zje cię, zje cię, jak mnie widzisz. Przyjdzie głodny i zmęczony, bo jak wczoraj, świtaniem poszedł do boru, tak go odtąd moje oko nie widziało i moje ucho nie słyszało.
– Hm – mruczała. – Madej! Cóż z tego, żem ja jego matką? Żem go na własnych rękach nosiła i piersią własną karmiła! Nie usłucha on mnie, choćbym go zaklinała i prosiła. A na cóż! Schowani cię, ale to po próżnicy. On, jak wejdzie, to jeno nosem pociągnie, zaraz ludzkie mięso poczuje. Każe napalić drew w wielkim piecu, co tam oto w kącie stoi, co go sam z kamieni zbudował bardzo mądrze, świtkę z ciebie zedrze i żywcem upiecze.
Staszko spojrzał na wskazany kąt i na wielkie swoje zdziwienie spostrzegł istotnie ogromnych rozmiarów z kamieni i gliny murowany piec. Jakkolwiek więc dotąd nie wierzył temu, co stara mówiła, i zdawało mu się, że ona go tylko chce nastraszyć, gdy zobaczył jednak ten piec, którego czarny, wielki otwór zdawał się tylko czekać, by pochłonąć jaką ofiarę, mrowie po nim przeszło. Teraz już nie wątpił, że to, co stara czarownica mówi o jakimś Madeju, strasznym ludożercy, jest prawdą. Przerażony więc do najwyższego stopnia, składając ręce jak do modlitwy, biedny chłopczyna zawołał:
– Matulu, moiściewy złoci, a schowajcież mnie gdzie!
– A gdzież ja cię schowam. Madej cię zaraz poczuje.
Ledwo wyrzekła te słowa, nagle do uszów jej, widać, doleciał ledwie dający się uchwycić odgłos, bo zerwała się na równe nogi i przysłuchując się przez jakiś czas pilnie, siadła znów na pniaku i rzekła:
– Madei idzie!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.