Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autobiografia łobuza
Krzysztof Skiba w swojej autobiografii rozśmiesza, edukuje i puszcza oko do czytelnika, a przede wszystkim zabiera nas w niezwykłą podróż na backstage swojego życia. Opowiada o udanym dzieciństwie, działalności konspiracyjnej, więzieniu, do którego trafił w latach 80., kulisach działalności Big Cyca i polskiego show-biznesu czy powstawaniu legendarnego Lalamido.
Jest rozrywkowo i politycznie. Latają kamienie i ulotki. Unosi się gaz nad niespokojnymi ulicami i na scenie podczas koncertu. Tysiące ludzi skanduje hasła na demonstracji przeciwko władzy, ale też świetnie bawią się, śpiewając przeboje Big Cyca
Autobiografię łobuza czytajcie, jak chcecie, od początku, od środka lub wspak, bo kolejne rozdziały są jak puzzle, które ktoś porozrzucał na nie zawsze miękkim dywanie rock and rolla.
Skiba to człowiek niepokorny, wyłamujący się wszelkim stereotypom. Jaki jest naprawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim synom, Tymkowi i Tytusowi
Jak każdy, kto regularnie występuje na scenie i pokazuje się we wszystkich telewizjach, jestem rozpoznawany w miejscach publicznych. Co prawda czasem ludzie wołają na mnie „panie Piotrze” lub „panie Jacku”, ale to nie szkodzi. Dopóki nie wołają „Marzena”, wszystko jest ok.
W dawnych czasach rozpoznawano mnie po głosie lub twarzy. Był okres, że politycy rozpoznawali mnie po pośladkach. Dziś kobiety rozpoznają mnie po jajach. Podam przykład: jestem na wakacjach w Hiszpanii, niosę z barku przy basenie dwa mojito i nagle widzę, że z pobliskiego leżaka podnosi się opalona blond turystka o urodzie stokrotki.
– Czy pan to jest ten Skiba z Big Cyca? – zagaduje. – Bo ja się założyłam z mężem, że pan to pan.
– Jestem Zorro z Kaszub – odpowiadam uprzejmie i nisko się kłaniam.
Na co pani krzyczy przez cały basen:
– Stefan, to jest Skiba! On zawsze robi sobie jaja!
Robienie jaj to wbrew pozorom ciężka praca. Dziś, w czasach zalewu fałszywych informacji, wielu ludzi straciło poczucie humoru i zdolność rozpoznawania wygłupów. W internecie funkcjonuje emotikon uśmiechu, który daje się po każdym żarcie lub ironicznej wypowiedzi, aby odbiorca miał pewność, że to właśnie jaja. Duży wkład w utratę poczucia humoru przez społeczeństwo mają politycy. Gdy mówią coś na serio, wszyscy myślą, że żartują. Gdy próbują żartować, wyborcy biorą to na poważnie.
Żyjemy w czasach przełomu technologicznego. Po tym, jak zwolennikami prezydenta Dudy okazały się boty – programy komputerowe, które w sieci internetowej udają ludzi – można spodziewać się już tylko najgorszego, mianowicie: że ludzie zaczną udawać roboty. Obserwując miny Jacka Kurskiego, dochodzę do wniosku, że jemu ta sztuka już się udała.
Pojęcie happeningu zostało w dzisiejszych czasach nieco zwulgaryzowane. Sprowadza się to do jakiegoś kretyńskiego wygłupu czy durnej wypowiedzi – im głupiej coś powiedziane, tym więcej osób zwróci na to uwagę. W tych naszych polskich zawodach na okładanie się grubym słowem dochodzimy do poziomu, w którym głupota dawno przekroczyła należny jej margines. Meteorolodzy mówią o globalnym ociepleniu. Ja obserwuję postępujące globalne otępienie.
Happeningów, które robiłem przez całe życie z Big Cycem i poza nim, nie sposób traktować w kategorii wygłupów. To były poważne akcje o charakterze społecznym, to był krzyk o wolność, którego wewnętrzne przesłanie zawsze było takie samo: fantazja zwycięży kiełbasę, wyobraźnia wygra z pospolitością. Tylko wyobraźnia może nas ocalić w tym ciasnym pojmowaniu polskości, jakie nam się obecnie serwuje.
Drodzy Czytelnicy! Dbajcie o swoją wyobraźnię i pielęgnujcie ją jak uroczą roślinkę lub ferrari, kupione na kredyt w dziale nabiału w Biedronce. Mam nadzieję, że ta książka będąca barwnym przewodnikiem po moich życiowych przygodach skutecznie naoliwi Wasze zwoje mózgowe, natchnie Was pozytywną energią i pomoże Wam z uśmiechem kroczyć naprzód w tej naszej dusznej rzeczywistości. Czytajcie ją tak, jak chcecie, od początku, od środka lub wspak, bo kolejne rozdziały są jak puzzle, które ktoś porozrzucał na nie zawsze miękkim dywanie rock and rolla.
W drugiej połowie lat 90. przed Big Cycem otworzyły się bramy przedziwnych, do tej pory nieznanych nam przybytków koncertowych. Jak Polska długa i szeroka graliśmy w najrozmaitszych miejscach, od stadionów żużlowych po wiejskie stodoły. Nie wszyscy jednak nas kochali. Pewnego dnia nasze swobodne zachowanie w przydrożnym barze obraziło lokalnego stróża moralności. Do naszej wesołej bandy podszedł „dżentelmen”, który wygarnął nam, że zachowujemy się skandalicznie.
– Wypadałoby zachować chociaż resztki człowieczeństwa – pouczył nas kąśliwie.
Skoro facet chce zachować resztki, to proszę bardzo, zostało nam trochę na talerzach.
– Oto nasze resztki człowieczeństwa!
I bach mu te „resztki człowieczeństwa” w postaci niedojedzonych frytek na łeb. Już miałem przepraszać szefa lokalu, gdy usłyszałem głośne brawa. Jeden z kelnerów wytłumaczył mi, że to stały bywalec i złośliwa menda i że wszyscy mieli go tu dość.
Szczytem paranoi był epizod w wiejskiej dyskotece w Lipnie pod Jędrzejowem. Pojechaliśmy tam wprost z katowickiego Spodka, gdzie odbieraliśmy platynową płytę za album Z gitarą wśród zwierząt. W Katowicach zabawa była przednia, bo płytę wręczali nam sobowtór Edwarda Gierka i tancerka erotyczna, przedstawicielka Teresy Orlowski. Szampańskie nastroje nie opuszczały nas jeszcze następnego dnia, gdy dotarliśmy w okolice Jędrzejowa. Niestety – na miejscu za nic nie mogliśmy odnaleźć adresu podanego przez organizatora i dyskoteki o nazwie Palermo. Trzeba było zasięgnąć języka wśród lokalnej społeczności. Nasz kierowca Henas dwoił się i troił, by zrozumieć mętne tłumaczenia autochtonów. W końcu zdesperowany sięgnął po swoją tajną broń ostateczną – wojskowe mapy topograficzne.
– O! Tu przy drodze są jakieś dwa kwadraciki – zawołał. – To musi być to!
Dla pewności zapytaliśmy jeszcze jakiegoś chłopa, który szedł drogą. Potwierdził i zaraz zapytał:
– A to jakieś disco polo będzie grane?
– Będzie, będzie – odpowiedziałem nieco zaskoczony i pojechaliśmy dalej.
Okazało się, że Henas miał nosa. Dyskoteka Palermo mieściła się w jednym z dwóch samotnych budynków w szczerym polu przy wyboistej wiejskiej drodze. Była to najprawdziwsza stodoła w środku przerobiona na imprezownię. Pracujący nieopodal chłopi z widłami na nasz widok przerwali prace, by popatrzeć, co to za cudaki zjechały do Lipna.
Jak tylko to zobaczyłem, mówię do Maćka Durczaka:
– Słuchaj, wiem, że mamy umowę, ale może to olać? Coś mi tu nie gra.
Kiedy weszliśmy do stodoły, okazało się, że na nasze nieszczęście wszystko wygląda jak należy – jest scena, są światła, profesjonalne nagłośnienie i bar. Właściciele sprytnie przedzielili lokal na dwie części – dla artystów i dla publiki. Co było robić? Henas wjechał busem do środka, chłopcy zaczęli się rozstawiać ze sprzętem, Maciek poszedł pogadać z organizatorem, a mnie nie pozostało nic innego, jak walnąć piwko.
Mina mi zrzedła, gdy gość za barem z lekkim skrępowaniem wyjaśnił:
– Tu nikt piwa nie pije, lejemy z tego jabole.
No nic, myślę, pójdę do samochodu po coś mocniejszego.
Rozmawiając z miejscowymi, dowiedziałem się, że właścicielem klubu jest sołtys, ale ma tajnego wspólnika – księdza! Omal nie zachłysnąłem się whisky. Nagle poczułem, że muszę skorzystać z toalety.
– Gdzie kibelek? – pytam barmana.
Facet skierował mnie do organizatora.
– Cholera, Krzysiu, a co potrzebujesz zrobić?
– Wiesz, jestem po ostrej bibie, raczej zapowiada się coś poważniejszego.
– Dobra, zawiozę cię.
Po paru minutach bujania na wybojach w zdezelowanym golfie bez rejestracji dojeżdżamy pod całkiem przyjemny murowany domek.
– Matka! Artystę przywiozłem, srać będzie! – wrzeszczy mój kierowca, po czym zwraca się do mnie: – Idź, załatw, co trzeba, ja tu poczekam.
Obiecuję sobie, że tego dnia już niczemu nie będę się dziwił.
Po powrocie do naszej stodoły zauważam ochroniarzy. Stawiają bramki dość daleko od wejścia.
– To dla bezpieczeństwa – tłumaczy mi szef ochrony. – Oni tu potrafią mieć za pazuchą nawet topory i noże. Musimy każdego sprawdzić przed wejściem. Że też tu przyjechaliście! Przecież tu nikt nie chce grać, tylko czasem jakaś trzecia liga disco polo się pojawia.
Zapaliła mi się kolejna czerwona lampka, ale widzę, że na scenie już wszystko gotowe. Nawet są pierwsi goście na sali i sączą wino. Podchodzę do chłopaków i dzielę się wątpliwościami.
– Maciek – mówię do menedżera – znowu nas w jakiś kanał wpuściłeś, tu nikt nie przyjeżdża.
– Krzysiu, poczekajmy. Zobacz, ludzie się schodzą, zaraz się zapełni cała stodoła.
I faktycznie, słychać furkot silników, podjeżdża fura za furą. Pod sceną z jakieś 20–30 osób. Może nie będzie tak źle… Po chwili patrzę na zegarek i widzę, że koncert jest opóźniony o pół godziny. Wyglądam na zewnątrz, a tam tłumy w polu, ale nikt nie podchodzi do bramki. Zagaduję ochroniarza:
– Czemu nikt nie wchodzi do środka?
– Panie Krzysiu, ci, co mieli kupić bilety, dawno już weszli. To elita, najbogatsi we wsi, a reszta chce wbić za darmo. Takie są tutaj zwyczaje. Jak tylko zaczniecie grać, wbiją się śturmem, na partyzanta.
– I co? – pytam osłupiały. – Nie powstrzymacie ich?
– Co my możemy? Nas tylko dziesięciu, a ich, patrz pan, z tysiąc będzie. A jak wyjmą kastety i noże, to pan zobaczysz, co tu się będzie działo.
Idę do chłopaków. Aż się we mnie gotuje.
– Zwijajcie sprzęt! – wołam. – Maciek, niech oddadzą za bilety tym, co kupili, i spierdalamy. Oni chcą szturmować bramkę z nożami i kastetami!
Któryś z miejscowych musiał usłyszeć, jak się awanturuję, bo po chwili podbiega do mnie ochroniarz.
– Panie Krzysiu, nie jest dobrze, coś się szykuje. Oni już wiedzą, że chcecie ich olać, a to dla nich sprawa honorowa. Teraz już muszą wam wpierdolić. Musicie wiać! Spakujcie się szybko i wyjedźcie busem przez główną bramę, pomożemy wam i odeprzemy pierwszy atak. Jak dobrze pójdzie, zanim się zorientują, będziecie już za miedzą.
W zespole pełna mobilizacja. Słuchamy zaleceń ochrony, pakujemy sprzęt, talerzami od perkusji obstawiamy szyby w busie i wszyscy na wszelki wypadek chowamy się z tyłu. Z przodu siłą rzeczy zostaje tylko kierowca Henas. Spoglądam na jego czoło – widzę dwie strużki potu. No nie – facet, który z niejednego komisariatu chleb jadł, zaprawiony w bojach, wymięka?!
Organizator włącza na full jakieś chamskie dicho. Henas bierze się w garść, odpala silnik i rusza z piskiem opon przez uchyloną bramę. Ochroniarze odpierają ataki zdezorientowanych, ale wkurzonych lokalsów. Zapieprzamy, ile fabryka dała, wóz podskakuje na wybojach. Lecą kamienie – kilka trafia w nasz pojazd. Ktoś próbuje nas gonić na skuterze, ale zakopuje się w piachu. Po chwili jesteśmy na tyle daleko, że już nic nam nie grozi. Okrzyki: „Chuje! Chuje!” milkną w oddali. Dojeżdżamy do głównej drogi i wszystko to zdaje się tylko sennym koszmarem. Cóż, ksiądz, właściciel tej tancbudy, nie zarobił na Big Cycu. Lipno – pomyślałem – pamiętamy!
Szara rzeczywistość lat 80. miała też swoje blaski. Mój adres w akademiku Balbina trafił do obiegu niezależnego na Zachodzie. Ukazał się w kilku pismach undergroundowych o charakterze anarchistycznym i dzięki temu trafiała do mnie bibuła od wszelkiej maści buntowników z całego świata. Dostawałem między innymi gazetki trockistowskie z Londynu, pisma anarchistów z Nowego Jorku i Partii Radykalnej z Włoch. Działało to w dwie strony, bo wysyłane przeze mnie materiały o Pomarańczowej Alternatywie i Big Cycu pojawiały się na Zachodzie. Mocno wspierał mnie Bob McGlynn – towarzysz walki z Nowego Jorku. Wydawca odjechanego artystyczno-anarchistycznego pisma „On Gogol Boulevard” i wielki przyjaciel Polaków. Ze smutkiem niedawno odebrałem informację o jego śmierci. Powiedział mi o tym mój przyjaciel z Galerii Działań Maniakalnych Michał Gralak, który wyemigrował z Polski na początku lat 90. i trafił prosto pod jego skrzydła.
Czasem kontaktowały się ze mną kapele z odległych krain z prośbą o pomoc w zorganizowaniu koncertu. Dzięki Poczcie Polskiej nawiązaliśmy wiele cennych kontaktów i przyjaźni. Tak też trafił do nas Lorenz Hettich z Berlina, który zaprosił Big Cyca na koncerty do klubu El Locco, oraz pewna przedstawicielka londyńskiej Tate Gallery, która chciała zrobić wystawę o akcjach Pomarańczowej Alternatywy. Zrobiło się zabawnie, gdy do jednego z pisemek Partito Radicale z Włoch w niedużym woreczku zostały dołączone niewinne nasionka. Tomek Gaduła zabrał je do domu i zasiał w doniczce na balkonie. Gdy pojawiły się charakterystyczne liście, zrozumieliśmy, że nasi włoscy kumple mieli dobry pomysł. Tamtejsi radykałowie pod wodzą Marca Pannelli walczyli między innymi o legalizację marihuany. Po jakimś czasie, gdy Tomkowi urósł tak wielki krzak, że matka zaczęła się dopytywać, co to jest, chłopak przetransportował roślinę tramwajem do naszego akademika, wmawiając pasażerom, że wiezie egzotyczną odmianę eukaliptusa. Dziś raczej to by nie przeszło. Później robiliśmy skręty i umilaliśmy sobie czas darem od włoskiej partii, której najsłynniejszą przedstawicielką w europejskiej polityce była gwiazda porno Cicciolina zasiadająca dumnie we włoskim parlamencie.
Jedną z ciekawszych ekip, które poznaliśmy dzięki niezależnemu obiegowi, był zespół Memento Mori z Mannheim. To była taka rockowa wymiana pozytywna. Najpierw my pomogliśmy im zorganizować trasę po Polsce, a potem oni wzięli nas na ostry tour po niemieckich jaskiniach buntu. Ich pierwsze spotkanie z rzeczywistością socjalistyczną zaowocowało szeregiem zabawnych wydarzeń. Jako wolni ludzie, artyści i anarchiści byli ciekawi naszego świata. Nie mieli wielkich wymagań, nie musieli spać w Hiltonach. Gdy przyjechali na koncert w Balbinie, załatwiliśmy im z Jackiem nocleg w naszym skromnym akademiku. Pomyśleliśmy też o piwie i zorganizowaliśmy je na mieście odpowiednio wcześniej, żeby czuli się komfortowo niemal jak u siebie. Po koncercie zabraliśmy ich na imprezę do pokoju, bo chcieliśmy uniknąć tłumaczenia, że w kawiarence studenckiej nie ma alkoholu. Następnego dnia poszliśmy jednak coś zjeść do stołówki w akademiku. Któremuś z muzyków skończyły się papierosy. Zauważył, że za barem są przypięte szpilkami do słomianki pudełka po marlboro i pall mallach. Chłopak najnormalniej w świecie podszedł do lady i pokazując palcem, poprosił o paczkę Marlboro. I tu konsternacja! Zdezorientowana pani za ladą zwraca się do mnie:
– Panie Krzysiu, pan mu powie, że to jest tylko dekoracja.
I jak ten totalny absurd wytłumaczyć młodemu niemieckiemu muzykowi?!Chłopcy w jednej chwili uświadomili sobie, czym jest socjalizm w praktyce. Dotarło do nich, że to, co u nich jest śmieciem, co po prostu zgniata się i wyrzuca, u nas potrafi być przedmiotem o charakterze estetycznym. Obrazem lepszego świata, który pewnie nigdy do nas nie nadejdzie.
Innym razem odwiedził mnie aktywista ekologiczny, specjalista od walki z elektrowniami atomowymi, niejaki Ricky z San Francisco. Przyjechał z kumplem Dżekopem z Gdańska, który w ogóle nie mógł się z nim porozumieć po angielsku. Jak matka Dżekopa dowiedziała się, że przyjeżdża facet z Ameryki, narobiła górę kanapek z szynką. A tu klops – Ricky jest wegetarianinem i szynki nie zje. Niefortunnie się złożyło, że Ricky przyjechał w zamszowych półbutach, a u nas był mróz i 20 centymetrów śniegu. Zimno mu było w nogi, więc stwierdził, że chce kupić lepsze buty. Jeszcze nie wiedział, że to nie jest tak jak w Stanach, gdzie wchodzisz do sklepu i kupujesz, co ci się podoba. Nie miał pojęcia, że w PRL-u obowiązują kartki na buty. I zaczęła się kombinacja alpejska – skąd wziąć kartki na buty w środku zimy?! Były przydzielane tylko dwa razy w ciągu roku! Na szczęście jeden kumpel z akademika stwierdził, że sobie jakoś poradzi, i heroicznie oddał swój przydział na rzecz Ricky’ego.
Uzbrojeni w kartki idziemy w miasto. Przechodzimy całą Piotrkowską. W pierwszym sklepie nie ma butów. Nic, puste półki, siedzą babki i każda coś skrobie długopisem.
– To jest na pewno sklep obuwniczy? Może pomyliliśmy adresy? – pyta zaniepokojony Ricky.
– Tak, Ricky, to obuwniczy – uspokajam przybysza zza wielkiej wody.
– A co robią te panie? – nie odpuszcza.
– Jak to co? Mają tu etat! Czekają i rozwiązują krzyżówki.
W drugim sklepie są same lekarskie chodaki, które nadają się do przybijania gwoździ, a nie chodzenia zimą po śniegu. Jeden chodak – do przymiarki – jest przywiązany do lady sznurkiem. Zdziwiony Ricky pyta dlaczego.
Biorę głęboki oddech i odpowiadam:
– Wiesz, boją się, że ktoś podpierdoli.
Kolejny sklep – tu dla odmiany same japonki. Zimą jak znalazł! W następnym – znowu puste półki i baby pijące kawę z gruntem. Sporo było tych sklepów, bo Łódź to jednak od zawsze zagłębie włókiennicze. W innych miastach byśmy tak nie poszaleli. Ostatecznie amerykański anarchista Ricky zakupił bardzo ładne, ocieplane różowe damskie kozaki i był zachwycony! Przy okazji skutecznie wyleczyliśmy go z miłości do socjalizmu.
Każdy, kto konspiruje przeciwko władzy, musi się liczyć z ryzykiem wpadki. Pech chciał, że w 1985 roku w Jarocinie podczas koncertu nie rozpoznałem w tłumie sierżanta, jak się potem okazało, o rozczulającym nazwisku Wesołek. Rozrzucając ulotki, trafiłem go prosto w nos.
To był czas eksplozji polskiego rocka. Jarocin, który w poprzednich latach organizowano w małym amfiteatrze, teraz rozkwitał na stadionie. Dwadzieścia tysięcy osób! Jak na tamte lata była to chyba największa koncertowa masówka. Wyobraźcie sobie teraz chudego, niepozornego chłopaka w obdartych krótkich spodenkach i dżinsowej katanie narzuconej na gołe ciało. Włosy spięte w kitkę, a na ramieniu hippisowska torba z frędzelkami. Zaraz rozrzuci ostatnią partię ulotek, którą przywiózł z Gdańska. To już trzeci dzień festiwalu. Przez dwa poprzednie ulotki, które rozrzucał, fruwały nad głowami publiczności, a on wmieszany w tłum sprawnie umykał przyczajonej władzy. Ostatni rozrzut i wreszcie idę się bawić z Renatą – możliwe, że tak pomyślałem. Byłem już zmęczony ciągłym napięciem i pilnowaniem torby z ulotkami, poza tym chciałem wreszcie spędzić trochę czasu ze swoją dziewczyną. Rzucam po raz ostatni, a tu bach – rączki w tył i obywatel pójdzie z nami. Kolesie wywlekają mnie z tłumu i prowadzą – uwaga – do punktu pierwszej pomocy. Czyżby chcieli mi dać serię bolesnych zastrzyków i pałą w łeb? A może pod kitlem gość będzie miał paralizator? Nie! Oni mnie tam zabrali na przesłuchanie. Okazało się, że na stadionie bezpieka ma taki pokój operacyjny, który jest zakamuflowany właśnie w ten sposób – typowa przykrywka SB. Siedziało tam już kilku delikwentów, w większości zatrzymanych za posiadanie alkoholu. Wówczas w dniach festiwalowych prohibicja obejmowała obszar do 50 kilometrów od Jarocina, ale wiadomo – Polak takie łamigłówki rozwiązuje z zamkniętymi oczami.
Ja spośród zatrzymanych stanowiłem największe zagrożenie. Zagrożona była cała Polska! Ludowa, ma się rozumieć. Inni siedzieli na taboretach, za to ja – na podłodze, skuty kajdankami i przypięty do kaloryfera. Scena jak z 07 zgłoś się. Esbek wali nerwowo w widełki telefonu, kręci jakąś korbką i krzyczy do słuchawki:
– Halo! Halo, centrala! Słychać mnie? Z tej strony sierżant Wesołek. Wesołek, do cholery! Mamy go! Tak, tak. Polityczny. Jak to, co z nim zrobić?
W milczeniu czekam na rozwój wypadków. Sierżant Wesołek dokonuje pierwszego przesłuchania, które kończy się niczym, bo ja od razu mówię, że to horrendalna mistyfikacja, że to nie ja, że owszem, był w tłumie gość bardzo do mnie podobny i to z pewnością on te ulotki rozrzucał. Nie mam przy sobie żadnych dokumentów, a pytany o nazwisko, odpowiadam: Hendrix. Po chwili dzwoni telefon – jest decyzja, żeby mnie przewieźć na dołek przy komisariacie w Jarocinie i tam kontynuować czynności służbowe, bo tu nie ma warunków. Dodatkowo mam zły wpływ na młodzież przyłapaną z piwkiem.
Areszt śledczy w Kaliszu. Moje pierwsze autografy na wieczną pamiątkę
Fot. Archiwum IPN
Dołek to cztery małe cele dla miejscowych pijaczków, z którymi mam przyjemność spędzić noc. Znów rozpoczyna się przesłuchanie. Cały czas podtrzymuję, że nazywam się Jimi Hendrix, nigdzie nie mieszkam i jestem hippisem.
– A gdzie nocujecie?
– Jak poderwę jakąś dziewczynę, to śpię u niej, jak nie poderwę, to śpię na ławce. Polecam, mamy piękne lato i wakacje.
– W jakim mieście mieszkacie?
– W żadnym. Krążę tu i tam.
– Zeznaliście, że nazywacie się Dżimi Hendriks?
Nie mieli pojęcia, kim był Hendrix! To mi dodawało trochę radości w tej ponurej sytuacji.
Oczywiście umyślnie grałem na zwłokę i przez pierwsze dwa dni nie podawałem danych osobowych, żeby znajomi zdążyli nawiać i ostrzec rodzinę, że wpadłem i trzeba jak najszybciej oczyścić chatę. Działałem w podziemiu od kilku lat i znałem procedury na wypadek wtopy. Dopiero po kilku dniach do mojej mamy zapukało dwóch smutnych panów w prochowcach. Zachowywali się modelowo – jak gestapo w serialu Stawka większa niż życie. Przetrzepali każdą książkę, pawlacz, piwnicę, wszystko. Protokół z rewizji według procedur urzędowych musiał być spisany przy przeszukiwanym. Mama również znała procedury i wiedziała, że trzeba dodatkowo poprosić sąsiada na świadka. Przyszedł. Nie znaleziono nic.
Tymczasem trwa przesłuchanie na dołku. Esbek na biurko wysypuje zawartość mojej torby. A tu niespodzianka – nie ma ani jednej ulotki! A już totalnie go zaskoczył widok dwóch tamponów.
– Co to? – pyta zupełnie serio.
– Tampony do nosa, zatyczki takie. Na katar, przecież widać.
– Aha.
Sprawa robi się poważna, bo oni nie mają żadnych dowodów. Zero ulotek. Mają człowieka z torbą i zatyczkami do nosa, który twierdzi, że nazywa się Jimi Hendrix. Pada komenda, żeby ktoś pojechał z powrotem na miejsce zdarzenia i znalazł choćby jedną ulotkę. Tak się dzieje. Daje mi to pewną przewagę, ponieważ podkreślam, że te ulotki przyniesiono godzinę po moim zatrzymaniu i próbuje się mnie łączyć z kimś innym. Nagle pojawia się sierżant Wesołek, tym razem w roli świadka. Mówi, że widział mnie, jak rozrzucałem ulotki. No więc ja, że to pomówienie, pomyłka, i opisuję człowieka podobnego do mnie.
Do pokoju przesłuchań wchodzi drugi milicjant.
– Co to jest? – pyta, wskazując na tampony.
– Tampony do nosa, przecież widać! – woła z przekonaniem pierwszy.
Przełomu w śledztwie brak.
Nazajutrz rano przewożą mnie fiatem 125p – takim, jakim jeździł porucznik Borewicz – do największego budynku w Ostrowie Wielkopolskim. Największe budynki w małych, prowincjonalnych PRL-owskich miasteczkach stanowiły zawsze siedzibę partii i prokuratury. Pierwszy raz w życiu jestem w mieście, w którym już niedługo poznam kolegów muzyków, z którymi stworzę jeden z najważniejszych projektów mojego życia. Tymczasem prokurator musi zdecydować, co ze mną robić. Trafiam na bardzo młodego i zaangażowanego człowieka, który patrzy na mnie z góry i mówi wprost, że nie mam szans. Lepiej, żebym się przyznał, bo oni i tak mają filmy, jak rozrzucam ulotki.
– A to proszę pokazać – kpię. – Ja jestem bardzo fotogeniczny, chętnie zobaczę te filmy.
Słyszę, że jest paragraf na ulotki, a on ma tu pięknie na maszynie wypisane i podpisane zeznania towarzysza Wesołka, poza tym w miejscu mojego zatrzymania znaleziono trzy porwane ulotki.
– W związku z powyższym na najbliższych kilka miesięcy, czyli czas prowadzenia śledztwa, osadza się obywatela w areszcie śledczym w Kaliszu, ulica Jasna jeden. – Bum, pieczątka. – Wyprowadzić!
Cały areszt to 12 czteroosobowych cel, korytarz i mały spacerniak. Od miejscowych złodziei szybko dowiaduję się, że jak tylko dostanę wyrok, to trafię „na zamek”, czyli do więzienia. „Tu, wiesz, wszyscy jesteśmy przejściowo, taki czyściec”. W areszcie, w przeciwieństwie do więzienia, nie nosi się służbowych drelichów. Faceci lądują tam zazwyczaj z łapanek, z jakichś napadów – jak go zatrzymali, to tak zostaje. Ja cały czas od zatrzymania jestem w krótkich gaciach – całe szczęście mamy lipiec. Każdy ma swoje kojo, czyli miejsce do spania. Okna wysoko, trzeba się podsadzać, żeby cokolwiek zobaczyć. A widać niewiele – właściwie wpada przez nie tylko trochę światła. Ogólnie lokal przypomina ciasną suterenę.
Kiedy wszedłem pod celę – tak się mówi w slangu: nie do celi, a pod celę – przypomniał mi się film o poprawczakach i zasada, że wchodzącemu nigdy nie podaje się ręki. Może to donosiciel, a może cwel? A jak podasz rękę cwelowi, to będziesz miał ją przecweloną. Mój kolega Wojtek Jankowski, który siedział za odmowę służby wojskowej z samymi kryminałami, opowiadał taką historię: stołówka więzienna, kilkudziesięciu chłopa, nikt nie gada, słychać tylko brzdęk łyżek o talerze. Na obiad ryba. Nagle jeden, główny garus mówi: „Kurwa! Cwel się kąpał w morzu!”. I wszyscy, mimo że głodni, odkładają łyżki, bo cwel kąpał się w morzu. Przecwelił rybę! Taka jest filozofia chłopaków z pierdla.
Pada pierwsze pytanie:
– Jaki paragraf, kolego?
Zaczynam coś tam tłumaczyć, a oni – sami prawnicy normalnie – „niech się kolega podzieli paragrafami”. Rzucam więc, że 282a k.k. Wszyscy podnoszą brwi. Jeden, stary garus, mówi:
– Ooo, to jest, kurwa, coś mocnego, to jest blisko szpiegostwa.
Potwierdzam, że owszem, to polityczny paragraf, bo przeciwko komunie się postawiłem. Wszyscy od razu klepią mnie po plecach. Okazuje się, że oni też, jak jeden mąż, wszyscy antykomuniści. Milicja to przecież komuna.
Później opowiadałem im, jak wyglądał stan wojenny i napieprzanie się z ZOMO. Bardzo im się podobało zabijanie nudy tymi opowieściami. Najczęściej w ripoście słyszałem: „Krzysiu, że nas tam nie było!”. Mieli nawet pretensje do siebie, bo chętnie by pomogli, ale cały czas siedzieli.
W związku z tym, że siedziałem jako polityczny, „gadziorstwo” – tak współtowarzysze niedoli nazywali „obsługę hotelową”, czyli odpowiednik klawiszy w więzieniach – traktowało mnie gorzej niż morderców. Takiego kwiatka jak ja dotąd tutaj nie mieli, a ówczesna propaganda Urbana wystarczająco zryła im berety. Był jeden taki strażnik, strasznie zawzięty aktywista partyjny, który mnie witał słowami:
– cia cię tu nie odbije! Ani armia amerykańska!
Był naprawdę dumny, że broni kraju przed zdrajcami. Żeby go utwierdzić w jego chorej wizji, odpowiadałem:
– Jak Amerykanie przyjdą, to będziesz pierwszy do rozstrzelania.
Na co on:
– Ale zanim oni tu przyjdą, to ty zgnijesz.
Często mnie brał na osobistą i musiałem rozbierać się do naga. Ciekawe, co potem robił.
Dzięki temu, że pomiędzy celami była pewna rotacja, poznałem ludzi i świat niedostępny dla uczciwych zjadaczy chleba. Powszechni byli kwadraciarze, czyli tacy, którzy okradali mieszkania. Uważać trzeba było na dziesiony, czyli tych z paragrafem 210 prl-owskiego kodeksu karnego. Dziesiona w nomenklaturze oznaczała napad z podbiciem. Oni byli wyrywni i skutkiem tego znajdowali się wyżej w hierarchii. Zaskoczenie moje wzbudził starszy pan, którego pewnego dnia wprowadzono do celi, a o którym koledzy powiedzieli, że to stary akowiec. Przez pół dnia nie dawało mi to spokoju. Jak w 1985 roku ktoś kibluje za ak? Dwudziestojednolatkowi każdy wydaje się stary, ale ten według moich obliczeń był trochę za młody. Okazało się, że w żargonie więziennym akowiec to ktoś, kto kradnie a to kury, a to kaczki. Po latach darzono mnie wielkim szacunkiem, kiedy wspominałem, że siedziałem z akowcami.
Były też rozmaite bidaki, jak na przykład „złodziej na piechotkę”, który nie miał własnego auta. Zrobił włam, jakoś wlazł przez piwnicę, zapakował fanty. Potem wyszedł przed willę, którą kroił, i zaczął łapać stopa. Pierwsze, co nadjechało, to radiowóz… Oczywiście go zgarnęli. Gang Olsena normalnie.
Idolem drobnych złodziejaszków był Zdzisław Najmrodzki – słynny złodziej i król ucieczek o pseudonimie Szaszłyk, który okradał Pewexy i kroił polonezy. Legenda głosi, że obrobił siedemdziesiąt Pewexów. Najmrodzki wymykał się milicjantom z konwojów i więzień 29 razy, więc nic dziwnego, że w prl-owskich więzieniach opowiadało się o nim niczym o Robin Hoodzie.
Najciekawszy wydał mi się gang Pingwina. Odgrywali spektakl teatralny na ulicy, co mnie, studenta teatrologii, bardzo zainteresowało.
– Krzysiu, najpierw musisz znaleźć chytrego. Wiadomo, że będzie chciał zarobić, więc szybko zaświecą mu się oczka. A w życiu, pamiętaj, okazji nie ma, jak słyszysz, że jest, to znaczy, że chcą cię rąbnąć – tak mnie oświecał łysy, niewysoki człowiek z Wrocławia, pseudonim, jak się można domyśleć, Pingwin. – Później ci oszukani wstydzą się przyznać, że dali się nabrać, no bo na frajerów wyszli. I na tym właśnie bazujemy. Trzeba ich stuknąć na naprawdę dużą kasę, żeby zgłaszali sprawę na milicję.
Podstawą operacji były rubelki, tyle że z tombaku. Mieli kolegę z Wrocławia, który tłukł je na kilogramy. Dla niewprawnego oka były to złote ruble, z którymi stawał na deptaku niejaki Rusek. Polak z Białegostoku. Mówił ze wschodnim akcentem, trochę po polsku, trochę po rosyjsku. Szukał frajera, którego brał na litość, mówiąc, że jest ze Związku Radzieckiego i bardzo chce swojej „żenszczinie” kupić prezent, ale nie ma złotówek. Za to może sprzedać złote ruble, bo akurat ma. Były to czasy, kiedy Rosjan w Polsce w ogóle nie było. A jak już się jakiś znalazł, to wiadomo, że urwał się z wycieczkowego pociągu przyjaźni i ma coś do sprzedania. Wszyscy mu współczuli, bo wiedzieli, że ten ich komunizm był straszniejszy od naszego. Istniał też taki mit, że ruski zazwyczaj bidny, ale złoto, za które nic u siebie nie kupi, ma pochowane, pewnie gdzieś na Syberii.
Ważne było, żeby ten numer wykonywać po zamknięciu jubilera w miasteczku. Ulica nie była ryzykowną okolicznością, przecież za komuny większość, że tak powiem, transakcji walutowych była realizowana właśnie w miejscach publicznych. Kiedy frajer został już wypatrzony, najlepiej taki w kożuszku, z zegareczkiem, Rusek przedstawiał ofertę. Na pytanie „po ile”, Rusek podawał połowę stawki za złoto w Polsce. Jeżeli ktoś się orientował, jak stoi uncja, od razu widział w tym deal życia, choć przeważnie wciąż miał wątpliwości. Wtedy na scenę wkraczał sam Pingwin. Udając przypadkowego przechodnia, z daleka pytał: „Ile?” i od razu wyciągał pęgę. „Ile pan masz tych błyskotek? Biorę!”. Frajerowi wszelkie wątpliwości mijały w sekundę.
– Jeden taki numer dziennie i jesteś królem wieczoru, Krzysiu. Ja się tylko teraz modlę, żeby moje zdjęcie nie ukazało się w „Trybunie Ludu”.
– Dlaczego, Pingwin?
– Cała Polska tu zjedzie.
Pingwin był nie tylko oszustem, ale też doskonałym psychologiem, choć ledwie po podstawówce. W dzisiejszych czasach bez problemu zyskałby miano mentora, który ludzi z kasą wyczuwa z daleka.
W areszcie śledczym rygor jest większy niż w więzieniu. Nie można się kontaktować z osadzonymi w innych celach, nie wolno mieć nic do pisania, nie można czytać. W zasadzie masz tylko swoje ciuchy bez sznurówek i paska. Zdecydowałem, że napiszę do prokuratora prośbę o pozwolenie na czytanie. Dostałem zgodę i mama mi dostarczyła paczkę książek. Dzięki temu przeczytałem całego Dostojewskiego. Właśnie wtedy do mojej celi dokwaterowali Pingwina, który jako jedyny zainteresował się leżącymi książkami.
– O, to znam, to znam, tego nie znam. Mogę? – Wskazał na którąś z książek. Później wyznał mi:
– Krzysiu, czytam tylko, jak siedzę, bo na wolności nie mam czasu.
Co jakiś czas przerzucano mnie z celi do celi. Myślę, że w ramach represji. Człowiek nigdy nie wiedział, na kogo trafi, dlatego cały czas się bał. W jednej z cel siedział legendarny wampir z Krotoszyna, którego notorycznym zajęciem było siedzenie na kojo i zaspokajanie żądzy pod kocem. Dziwnie się czułem, kiedy w niedzielę poprosił mnie, żebym napisał w jego imieniu list do jego mamusi. Niedziela była dniem pisania listów, każdy, kto chciał, dostawał kartkę papieru i zaostrzony ołówek, które potem trzeba było zwrócić. Nie pamiętam już, co było w liście, ale chyba nabrał do mnie zaufania, ponieważ później zwierzył mi się, że udusił pięć kobiet, ale się pucuje, czyli przyznaje się do dwóch, bo trzy tak zakopał, że ich nie znajdą.
W tym wszystkim była gdzieś moja mama. Czułem się bezsilny, kiedy złośliwość skierowana w moją stronę dotykała również jej. Kiedy prokurator zgodził się, bym czytał książki, nie spodziewał się chyba, że poproszę o tyle. Dla nich to była dodatkowa robota, ponieważ przeglądali, czy tam nie ma jakichś szyfrów. Teoretycznie można było coś tam ponakłuwać, ale nic takiego nie miało miejsca i sensu. Gdy mama przywiozła mi książki, poprosiła o spotkanie. Nie pozwolono nam. Wiedziałem, że mama tam płacze. Kiedy chłopcy mnie podsadzili do okna, widziałem, jak wychodzi z aresztu, sama, malutka. Krzyknąłem do niej: „Mamo!”, a ona się ślepo rozglądała. Później mi mówiła, że słyszała głos, ale nie wiedziała skąd. Nic jej nie powiedzieli, czy siedzę na dole, czy na górze, nic.
W moich papierach w ipn-ie są informacje pozyskane od agenta w celi. I rzeczywiście – miałem przyjemność poznać księdza, który księdzem nie był. Twierdził, że jest z Tarnowa, tworzy jakąś organizację, która nie lubi komunistów i rozdaje ulotki. Bardzo inteligentny typ, ale jego historia była zbyt podobna do mojej, co wzbudziło moje podejrzenia.
– No wiesz, rozrzucamy te ulotki w czasie mszy – mówi.
– Chyba po mszy!
No i masz. Diabeł tkwi w szczegółach.
Któregoś razu nie wytrzymałem i na przesłuchaniu ukradłem mazak, chowając go w majtki. Wszyscy się ucieszyli. Mogliśmy grać w statki i po kryjomu na zmianę rozwiązywać krzyżówki. To była najsilniejsza broń na nudę. Przy którymś tam kipiszu mi go odebrano, ale szacunek pozostał. Mówili: „Wiesz, młody podjebał mazak esbekowi, nie w kij dmuchał”.
Codziennie wyprowadzano nas celami na maleńki, okratowany od góry spacerniak. Od chodzenia w kółko można było zgłupieć, więc wpadłem na pomysł ożywienia tej sytuacji. Ugniecioną gazetę wkładałem do skarpety i zawiązywałem. Powstawała jakby piłka, wielkości do ręcznej. Rzuciłem ją na spacerniaku i zawołałem:
– Chłopaki, patrzcie, tu jedna bramka, tu druga, gramy!
Był jeden gad, który przymykał na to oko. Był też inny, którego to denerwowało, i raz, kiedy naprawdę ostro rywalizowaliśmy o ostatni punkt, zabrał nam naszą skarpetopiłkę. Stwierdziłem, że to już jest przesada, że nie respektują praw człowieka, i zorganizowałem jednoosobową głodówkę. Ogłosiłem, że żądam powrotu skarpety. Jeden dzień, drugi, tydzień głodówki mija. Najgorsze były pierwsze dni, kiedy kurczy się żołądek, no i kiedy przegrywałem w karty i na głodzie musiałem robić karne pompki. Ale mimo wszystko pierdel dodawał motywacji.
Kiedy siedziałem, działał pron – Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego – taka fikcyjna opozycja sterowana przez komunistów. Prawdziwa opozycja nazywała to „prącie”. Na czele tego ruchu stał katolicki pisarz, poczciwina, ale komunista w sumie – Jan Dobraczyński. I żeby uwiarygodnić ten twór wystąpił do generała Jaruzelskiego – co oczywiście było wcześniej ustawione – z propozycją amnestii dla młodzieży, która pobłądziła. Taka zagrywka miała też istotne znaczenie wizerunkowe dla Zachodu. Wiadomo, że Michniki i Kuronie muszą siedzieć, bo to twarda opozycja opłacana przez zachód i cia, ale może tym młodym dać szansę? Inicjatywę wsparła jakaś Liga Kobiet Polskich, no i wiadomo, „za” przemawiał też czynnik społeczny, który w socjalizmie stanowił poważny argument. Jaruzel dał zgodę i jesienią 1985 roku wypuszczono z więzień i aresztów około 300 młodych. Zakwalifikowałem się do tej grupy, bo wsadzili mnie po raz pierwszy. Gdyby to było drugie zatrzymanie, posiedziałbym jeszcze długo, mój proces był dopiero w przygotowaniu. Nagromadzono sporo dokumentów na mój temat, które po latach odnalazłem w ipn-ie.
Skutkiem małej amnestii Dobraczyńskiego – jak ją później nazwano – było anulowanie mojego procesu. Po trzech miesiącach odsiadki wsiadłem do pociągu i pojechałem do Gdańska. W pierdlu natomiast efekt był taki, że wszyscy pomyśleli, że to moja głodówka tak zadziałała. Podobno po moim wyjściu połowa aresztu zaczęła głodować.
Podziemie gdańskie było dość dobrze zorganizowane. Istniało coś w rodzaju biura pomocy osobom represjonowanym, do którego zgłaszało się więźniów politycznych z danego terenu. Moi koledzy już na początku mojej odsiadki zawiadomili biuro o sytuacji. Napotkali jednak na opór – niejaki Lech Lanckorzyński, były prokurator, współpracownik księdza Jankowskiego (późniejszy senator z listy Solidarności), stwierdził: on nie jest nasz, nie z Solidarności, tylko z rsa. Koledzy uparcie przekonywali, że siedzę za wolnościowe ulotki i walkę z komuną, i koniec końców wpisano mnie na oficjalną listę więźniów politycznych z regionu gdańskiego. Jakież było zdziwienie co poniektórych, kiedy podczas mszy za ojczyznę wyczytano moje nazwisko: „Krzysztof Skiba, módlmy się”. Normalnie modlono się za anarchistę i w intencji mojego uwolnienia. Inną konsekwencją wpisania mnie na listę było osobiste spotkanie z Haliną Słojewską i Jerzym Kiszkisem, do których mam ogromny sentyment. Byli to wówczas bardzo popularni aktorzy na wybrzeżu, tworzyli komitet pomocy dla represjonowanych. Gdy wróciłem do Gdańska, przyszli do mnie do domu, opowiedzieli, jak działają, zaproponowali pomoc prawną, medyczną i finansową. To, że znani i powszechnie szanowani ludzie angażowali się w pomoc represjonowanym, miało ogromne znaczenie. Swoją działalnością ośmielali zwykłych ludzi.
Dalsza konspiracja nie miała już sensu. W wydawanych pismach zacząłem się podpisywać swoim nazwiskiem. Miałem lekką obsesję, że mogą mnie obserwować, że za chwilę ktoś powie: „Proszę pokazać, co pan ma w torbie”. Wtedy zaczął kiełkować mi w głowie pomysł na zrobienie czegoś innego, nowego. Może założyć zespół? Widziałem w Jarocinie swoich rówieśników na scenie. Zrozumiałem, że pod pretekstem grania muzyki można dużo powiedzieć. Marley, Dylan, Hendrix, cała scena punkowa, przemycali w tekstach treści ideologiczne. Stanie pod sceną w tłumie ludzi i rozrzucanie ulotek miało swój sens, ale uznałem, że chyba już pora zacząć mówić z innej perspektywy.
Mój powrót na uczelnię stał pod dużym znakiem zapytania. W zasadzie, patrząc na doświadczenia innych kolegów, nie liczyłem, że ukończę jakiekolwiek studia. Mimo to uznałem, że zrobię, ile mogę, aby tak się stało.
Do Łodzi pojechałem w listopadzie. Byłem oczywiście zawieszony, co oznaczało, że nie mogłem przychodzić na zajęcia. Powiedziano mi, że o mojej przyszłości zadecyduje komisja dyscyplinarna, która zbierze się w styczniu. Postanowiłem zaryzykować i poprosić wykładowców o możliwość uczestniczenia w ich zajęciach. Wszyscy się zgodzili, kilku nawet powiedziało: „A niech mnie aresztują, może pan chodzić”. Byli bardzo solidarni. Zatem chodziłem na zajęcia i zaliczałem kolejne przedmioty, mimo że do indeksu nie wolno mi było nic wpisać.
W końcu zebrała się komisja dyscyplinarna. Denerwowałem się, bo nie wiedziałem, czym to się może skończyć. Przy stole prezydialnym zasiedli rektor i jego ludzie, wśród nich jest profesor Michał Seweryński, późniejszy minister nauki. Komisja miała do rozpatrzenia trzy sprawy. Pierwsza dotyczyła dziewczyny, którą w bibliotece złapano na wyrywaniu kartek ze starodruków, bo nie chciało jej się przepisywać. Orzeczenie: czyn szkodliwy, relegować z uczelni. Potem przed komisją stanął student prawa, bardzo zresztą miły i elokwentny. Chwilę wcześniej spytałem go, co się stało.
– W dyskotece, w Pretorze, żeśmy trochę wypili, no i był tam wykładowca, który oblał mnie na egzaminie. W ryja mu strzeliłem, poniosło mnie.
Relegowany. Pomyślałem, że nie mam szans ze swoim paragrafem 282a. Wreszcie zaproszono mnie do sali. Tam usłyszałem:
– Wie pan co, my nie mamy możliwości śledczych, żeby wyjaśnić, czy pan rzucał, czy nie rzucał. Musimy się naradzić.
Kolega Marcin Więcław, który kręcił filmy dokumentalne, znalazł w dokumentach ipn-u informacje, że bezpieka naciskała na uczelnię, żeby mnie wywalić. Mieliby problem z głowy, szczególnie łódzka bezpieka. Konsultował to potem z historykami z IPN-u, którzy powiedzieli, że to rzadki przypadek, bo na ogół takie sprawy załatwiano przez telefon, na zasadzie: „Obywatelu rektorze, postarajcie się, żeby ten człowiek już nigdy nie pojawił się na uczelni”. Całe szczęście nawet w komunie środowiska akademickie pokazywały trochę swojej niezależności. Gdyby mnie relegowali, to nie miałbym żadnego pretekstu, żeby dalej siedzieć w Łodzi. Plotka głosi, że nawet profesor Seweryński zagłosował, żeby mnie zostawić. I pamiętam, że później, kiedy informowałem moich wykładowców, że zostałem przywrócony, mówili mi: „Panie Krzysztofie, zawsze w pana wierzyliśmy”. To miłe, że u kadry naukowej miałem takie dobre notowania.
Później, po wielu latach, przy okazji piosenki o posłance Renacie Beger wróciłem do pierdla z całym zespołem.
W czerwcu 2018 roku Adam Świtlik ze Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita zaprosił mnie na spotkanie autorskie do Namysłowa. Wówczas po raz pierwszy wyznałem publicznie, że w dzieciństwie spędzałem w tym mieście każde wakacje – u dziadków. Z ogromną przyjemnością wspominałem rozmaite szczegóły, między innymi dom przy ulicy Mickiewicza. Mieszkańcy miasta ciepło przyjęli to wyznanie, a organizator imprezy obiecał, że następnego dnia z radością obwiezie mnie po okolicy. Po spotkaniu podeszła do mnie starsza pani.
– Czy pan wie, że pana rodzina pochodzi z Francji? – spytała.
Uśmiechnąłem się serdecznie i opowiedziałem pokrótce, jak to z tą Francją było.
Jesienią 1905 roku we wsi Wierzchlas pod Wieluniem rodzi się Franciszek Skiba, ojciec mojego ojca. Ma trzy siostry i trzech braci. Gdy kończy się I wojna światowa, Polska znów staje się Polską, ale wszędzie panuje bieda. Nie działa jeszcze system edukacji, na wsi analfabetyzm jest powszechny. Żeby w domu było co jeść, cała rodzina pracuje dla bogatego chłopa. Są parobkami. Franciszek czuje, że długo tak nie wytrzyma. W każdą niedzielę ze złością spogląda na spasionego księdza, który nie musi pracować, a wiedzie mu się całkiem dobrze. Niektórzy z sąsiadów wyjeżdżają za chlebem do Gdyni. Inni coraz częściej mówią o wyjazdach do Francji. Ktoś słyszał, że brakuje tam rąk do pracy fizycznej, a zarobić można całkiem sporo. Franek postanawia spróbować. Zgłasza się jako ochotnik do organizacji, która odpowiada za nabory do pracy w hucie w Hayange w Lotaryngii niedaleko Metzu. Do zakochanej w nim dziewczyny o imieniu Józia mówi:
– Będę do ciebie pisał! Zarobię, wrócę, kupimy ziemię i będziemy razem.
Międzywojenna emigracja za chlebem stała się udziałem tysięcy Polaków. Większość znajdowała zatrudnienie w kopalniach oraz hutach Francji i Belgii.
Józia z bijącym sercem czeka na wieści z Francji. Sama czytać nie umie, bo od wczesnych lat musiała pracować. Z pomocą przychodzi starsze rodzeństwo. W pierwszym liście Franek podaje swój adres. Pisze też o ciężkiej pracy w hucie, o Polakach, których tam zastał, i związkach zawodowych, które zabiegają o zainteresowanie każdego robotnika. Angażuje się w działalność cgt (Central General du Travail) – lewicowej organizacji, która walczy z kapitalistami o prawa robotników. Przy okazji szlifuje język, a jego poglądy stopniowo się radykalizują. Tymczasem Józia coraz mocniej tęskni za ukochanym. Zaczyna rozumieć, że na wspólną przyszłość na swoim będzie musiała długo poczekać. Decyduje się na samotną podróż za narzeczonym. Ze sobą zabiera tylko najpotrzebniejsze rzeczy, trochę jedzenia i karteczkę z adresem. Wyjeżdża do Francji i dociera do Hayange. Po kilku dniach staje w drzwiach Franka. Dziś trudno mi sobie wyobrazić, jak wielka to była miłość i co musieli czuć, gdy tak stanęli przed sobą oddaleni setki kilometrów od ojczyzny.
W Hayange młodzi biorą ślub i próbują ułożyć sobie życie. Wkrótce pojawiają się dzieci: Franciszek – mój ojciec – Nicole i Mieczysław, który niestety umiera w wieku pięciu lat. Dziadek coraz mocniej angażuje się w organizację strajków z komunistami. Wciągają go teorie Karola Marksa i szczerze wierzy w przewodnią rolę klasy robotniczej. W mieszkaniu jego i babci coraz częściej można znaleźć nielegalną strajkową bibułę, a spacerowy wózek dziecięcy służy mu za narzędzie do kolportażu ulotek ukrytych pod kocykiem śpiącego Frania. Któregoś dnia dziadek wpada. Na przesłuchaniu policjant przegląda zarekwirowane ulotki i pyta:
– Należy pan do jakiejś organizacji?
– Tak, należę. Ta organizacja to moja żona i dzieci!
Podejrzewam, że za ten „żart” dostał pałą przez łeb.
Po II wojnie światowej w środowisku komunistów francuskich coraz częściej słyszy się o polskiej władzy ludowej, gdzie klasa robotnicza ma wiele do powiedzenia. Nie ma już burżuazyjnej klasy panów. To budzi wspomnienia i chęć powrotu „na ojczyzny łono”. Tym bardziej że dorastający Franek junior coraz częściej zadaje pytanie: „Skoro tam jest tak wspaniale, to dlaczego stąd nie wyjedziemy?”.Skibowie opuszczają Francję pod koniec lat 40. W Gdyni na dzień dobry dziadka komunistę zgarnia Urząd Bezpieczeństwa. Z aresztu zostaje zwolniony dopiero po dwóch tygodniach, gdy z Francji przychodzą dokumenty i okazuje się, że jest zasłużonym działaczem cgt. Mimo aresztowania nie przychodzi mu do głowy, że może z tą komuną jest coś nie tak. Z całą rodziną jedzie do Namysłowa i rozpoczyna pracę w lokalnym browarze. Przesiedzi tam aż do emerytury.
W podstawówce jeździłem do Namysłowa praktycznie w każde wakacje. Co prawda miasto nie było tak barwne i ładne jak mój Gdańsk, lecz dziadek rekompensował brak atrakcji barwnymi opowieściami, którymi żyła cała okolica. Opowiedział mi anegdotę o sąsiedzie, który chciał swojej żonie zrobić kawał i postanowił udawać wisielca. Żona miała wrócić z pracy i się przestraszyć. Całą zabawę zepsuła sąsiadka, która nieoczekiwanie zjawiła się przed powrotem żony. Ponieważ nikt nie odpowiadał na stukanie do drzwi, weszła do środka i zobaczyła sąsiada wiszącego na lampie. Uznawszy, że nie żyje, natychmiast zaczęła plądrować szuflady.
– A sąsiadka czego tam szuka? – przemówił nagle „wisielec”.
Przerażona kobieta dostała zawału serca.
Kiedy dziadek przeszedł na emeryturę, francuskie związki o nim nie zapomniały. Co miesiąc otrzymywał świadczenia za pracę w hucie. Państwo polskie nie wypłacało francuskiej emerytury we frankach, tylko w złotówkach, po jakimś koszmarnym kursie, mimo to twardogłowy dziadek nie dopuszczał do siebie myśli, że ludowa ojczyzna go okrada. Ojciec proponował założenie konta bankowego we Francji. „To byłoby nieuczciwe wobec ojczyzny”, odpowiadał zdenerwowany dziadek.
Rozmowy z nim przestały być przyjemne, kiedy poszedłem do liceum. Z wypiekami na twarzy opowiadałem mu o Solidarności, o rzucaniu ulotek, chwaliłem się, że sam robię podziemną gazetę! Dziadek kwitował to zawsze tak samo:
– Ten cały wasz cyrk jest sterowany z Londynu! Wszyscy powinniście siedzieć!
Gdy w trakcie tegorocznej objazdówki po Namysłowie odwiedziłem browar – dziś w rękach prywatnego inwestora – przy wejściu zauważyłem amerykańską flagę. Pomyślałem: dobrze, że dziadek tego nie widzi.
Nienawidziłem przedszkolnego jedzenia, nie smakowało mi i już. Nigdy nie poszedłem na współpracę z opiekunkami, które proponowały układy typu „jeszcze dwie łyżki zupki, Krzysiu, i możesz iść się pobawić z dziećmi”. Dużo kombinowałem, żeby wymigać się od spożywania przedszkolnych specjałów. Opracowałem nawet własny patent – chowałem jedzenie w rajtuzy, a zupy wylewałem pokątnie do kwiatków, które później z niewiadomych przyczyn nie chciały rosnąć. Zaaferowany światem dookoła, zabawą w piratów i koleżankami, zapominałem usuwać „dowody zbrodni”. Jakież było zdziwienie mojej mamy, kiedy wieczorem ściągała ze mnie rajtuzy, a z nich wylatywały niezjedzone kotlety, kanapki i inne pyszności.
Moja pierwsza akcja wolnościowa miała miejsce, gdy objęto mnie przymusem leżakowania. Kiedy panie wyciągały sprzęty i szykowały się już do malowania paznokci, ja biegałem w najlepsze po całej sali, mówiąc, że nie ma tu mojego łóżeczka – zostało w domu. I dalej się bawiłem. A jak się bawiłem, to na całego. To mi zresztą pozostało do dziś. Żadne spodnie w kancik czy „uwaga, bo mam nowe dżinsy!” – wszystko, co miałem na sobie, było usmarowane do granic możliwości.
Na podwórku mieliśmy plac zabaw z kutrem rybackim. Ale dla nas, osadzonych w przedszkolu Złota Rybka, był to prawdziwy statek piracki! Zabawa w piratów stanowiła stały punkt rozrywki. W trakcie jednej z takich zabaw chłopcy walczyli z dziewczynami. Nasze uzbrojenie było dużo lepsze, mieliśmy miecze i szpady z drewna przeciw dzierżonym przez dziewczyny plastikowym łopatkom. Zwycięstwo było przesądzone, gdy nagle ogłuszony zobaczyłem gwiazdki przed oczyma. Jedna z koleżanek przyłożyła mi łopatką centralnie w czoło. Polała się krew, a przerażone opiekunki wezwały karetkę. W szpitalu trzeba było szyć. Do dziś mam szramę po tym wydarzeniu. Potem dowiedziałem się, że jeszcze paru chłopaków dostało łopatką po nosie i skończyło zabawę z płaczem. Dało mi to do myślenia. Może lepiej uzbroić się w łopatkę pozostawioną w piaskownicy, niż ostrzyć ciężki miecz? Być może ta porażka zaważyła na moim postrzeganiu świata i gdyby nie ten incydent, pracowałbym w stoczni i oglądał Dynastię?
Tata pyta, czy byłem grzeczny
Fot. Archiwum Krzysztofa Skiby
Mama zna się na samochodach!
Fot. Archiwum Krzysztofa Skiby
Miałem swoją dziecięcą fantazję, żeby zostać śmieciarzem. Bardzo mi panowie śmieciarze imponowali. Gdy tak trzymali się jedną ręką jadącej śmieciary i potem w westernowym stylu zeskakiwali na ulicę, przypominali kowbojów na rodeo. Do tego te ich piękne kombinezony. Wydawało mi się, że tacy właśnie są hippisi – chodzą jak wolni ludzie i mogą sobie robić, co chcą. O śmieciarzach jednak zapomniałem, gdy 1 maja zobaczyłem paradę strażaków. Mieli błyszczące kaski i wielkie samochody. Długi czas potem wierzyłem, że zostanę strażakiem. Ale ostatecznie nie mogłem się zdecydować i co tydzień chciałem być kimś innym. Kiedy słuchałem opowieści taty, myślałem, że zostanę marynarzem i jak on będę pływał po świecie. Tato jednak bardzo poważnie tłumaczył, że to rozłąka z rodziną, która rozbija relacje. Dziś moje ciągłe trasy koncertowe to też jakby rejsy. Tyle że ja pływam po morzach i oceanach rock and rolla.
Lata 70. Głęboka komuna. Szkoła podstawowa i pani od fizyki, szczerze zaangażowana w eksperyment, dzięki któremu być może zaszczepi w uczniach pasję do nauki.
– A teraz słuchajcie, drogie dzieci: kiedy nacisnę tutaj, między tą kulką a tą kulką przebiegnie prąd elektryczny.
Po czym nacisnęła magiczny guzik raz, drugi i trzeci, dzieci wciągały powietrze, pchając się, żeby lepiej widzieć i… nic się nie działo. Wszystko było stare, zużyte lub zepsute. I wtedy ja na całą klasę wrzeszczałem:
– Czary! Gusła! To nie istnieje! To nie jest prawdą!
Szybko zauważyłem, że moje dowcipy podobają się kolegom. Szczególnie kiedy żartuję z nauczycieli. Jako etatowy śmieszek klasowy miałem swój popisowy numer. Na lekcjach matematyki specjalizowałem się w zjadaniu kredy, co w biednej prl-owskiej podstawówce było odbierane jako rodzaj sabotażu. Kiedy zjadałem kredę i nie było czym pisać po tablicy, automatycznie stawałem się wrogiem systemu. Na swoją obronę miałem absurdalne wytłumaczenie, że muszę jeść kredę, bo pochodzę z biednej rodziny i mam niedobory wapnia w organizmie. Dwa razy udało się uniknąć konsekwencji, ale za trzecim stwierdzono, że to chyba jednak jakaś lipa. Ku uciesze kolegów rozpętała się prawdziwa zadyma o kredę. Na dywanik wezwano najpierw moją starszą siostrę, a później rodziców, by dogłębnie zbadać sytuację rodzinną. Na szczęście obyło się bez większych sankcji. Mama doskonale wiedziała, do czego jestem zdolny, więc nie odkręcała specjalnie mojego absurdalnego tłumaczenia.
Szkolny kabaret Tapeta w bojowym nastroju
Fot. KFP
W siódmej klasie podstawówki wymyśliliśmy z chłopakami, że na 8 marca zamiast żałosnej szopki z wręczaniem zwyczajowych goździków przygotujemy dla dziewczyn coś jakby spektakl. Poprzebieraliśmy się, pozakładaliśmy peruki i na lekcji wychowawczej parodiowaliśmy naszych nauczycieli. Wychowawczyni była zachwycona, że w szkole powstał taki oryginalny kabarecik, a nasze dziewczyny piszczały i pokładały się ze śmiechu. To miała być jednorazowa akcja, ale na fali sukcesu zapragnęliśmy pójść dalej. Razem z Maćkiem Kosycarzem i kilkoma kolegami założyliśmy kabaret Tapeta. Wtedy często mówiło się, że coś jest „na tapecie”. Tapety w ogóle były dość popularne w domach oraz na twarzach kobiet. Rajcowała nas właśnie ta wieloznaczność. Już pierwszego dnia wiosny wystąpiliśmy w sali gimnastycznej przed całą szkołą jako oficjalny kabaret z pełnym programem. Władze szkolne entuzjastycznie zareagowały na naszą propozycję występu, bo zwykle trzeba było uczniów za ucho ciągnąć na jakieś teatry. A myśmy zaproponowali pełny program ze skeczami i piosenkami dla całej szkoły. Na gitarze grał wtedy Darek Tomaszewski, ja z Maćkiem Kosycarzem robiłem skecze, w niektórych scenkach wspierało nas jeszcze dwóch kolegów. Oczywiście obśmiewaliśmy rzeczywistość szkolną i świat wokół nas ze swojego punktu widzenia. Chcieliśmy mieć własne piosenki, bo wiedzieliśmy, że pomiędzy żartami niezbędny jest oddech muzyczny – nauczyliśmy się tego od naszych mistrzów. Obaj z Maćkiem znaliśmy już studencki kabaret Złodziejka, kojarzyliśmy Jacka Kleyffa, kabaret Olgi Lipińskiej. Nagminnie słuchaliśmy trójkowego magazynu 60 minut na godzinę. Chętnie posługiwaliśmy się parodią i przerabialiśmy znane piosenki. Wymyśliliśmy na przykład parodię telewizyjnego programu śniadaniowego, który w naszym skeczu nazywał się Lura czy owsianka. Zainspirowani żartami o tak zwanych fachowcach, których w prl-u niemalże całowało się po rączkach, przygotowaliśmy własny dowcip, który niestety nie znalazł zrozumienia wśród grona pedagogicznego. Jego puenta leciała mniej więcej tak:
– To co, idziemy do mnie na jednego?
– No tak, tylko dlaczego na jednego?
– Bo tylko jednego mam…
To było za wiele dla grona pedagogicznego. Tapeta miała być przyzwoitym i grzecznym kabaretem, a tu taki sprośny żart? Uznano, że to nie przystoi, i zaraz po pierwszym przedstawieniu dostaliśmy zakaz działalności na terenie szkoły. Na szczęście za kilka miesięcy kończyliśmy podstawówkę, więc w ogóle się nie przejęliśmy.
W ogólniaku do mnie, Maćka i Darka dołączyli Marek Wałuszko i Wojtek Lipka. Pod wpływem wydarzeń sierpniowych 1980 roku w Gdańsku program Tapety bardzo się upolitycznił. Zrobiliśmy na przykład skecz obśmiewający drogówkę. Zaczynał się jak klasyczny reportaż telewizyjny, w którym ja byłem reporterem. Chwaliłem drogówkę, podkreślałem, że jej obecność na drodze podnosi bezpieczeństwo. Mówiłem coś w stylu: „Witam serdecznie! Jest niedziela, kierowcy właśnie wracają z weekendowych wypadów… O! Na horyzoncie pojawia się samochód w kolorze zielonym… Kolor zielony, kolor nadziei… z zielonym listkiem, zapewne początkujący kierowca…”. Następnie przed samochodem wyrastał funkcjonariusz i czerwonym lizakiem usiłował zatrzymać auto. Samochód jechał dalej i wpadał do rowu wypełnionego… kwasem solnym. Absurd totalny! Ale ludziom podobały się te nasze makabryczne historie. Poza tym naśmiewać się z milicji, to prawie jak naśmiewać się ze Związku Radzieckiego.
Przybywało nam żartów i chcieliśmy się rozwijać, zostać profesjonalnymi kabareciarzami. Daliśmy kolejny spektakl w auli naszej gdańskiej Jedynki. Swoje teksty przedstawiliśmy wcześniej polonistce, ale podczas występu zaprezentowaliśmy coś zupełnie innego. Jeden dowcip zaczynał się tak: „Uwaga! Komunikaty SS! – Tu następowała znacząca przerwa. – Czyli Samorządu Szkolnego!”. I znów dyrekcja uznała, że absolutnie nie możemy występować jako kabaret szkolny. Dyrektor i nauczyciele strasznie się bali, srali ze strachu, że coś palniemy, a do nich zadzwoni ktoś z kuratorium z pretensjami. W komunie wszystko musiało podlegać kontroli, każda grupa artystyczna musiała mieć jakiś patronat, na przykład szkoły, domu kultury, organizacji młodzieżowej. Kiedy artyści amatorzy coś nabroili, to władze czepiały się ich „opiekuna”. Dzisiaj to jest absurdalne, ale tak to wtedy działało.
Zupełnie nie przejęliśmy się awanturą w szkole i dość szybko zaczęliśmy występować w domach kultury i innych zaprzyjaźnionych liceach. Potem znaleźliśmy kółko teatralne przy Pałacu Młodzieży na ulicy Ogarnej. Kółkiem opiekował się Florian Staniewski, przesympatyczny aktor Teatru Wybrzeże. Był bardzo pomocny, uczył młodzież dykcji i organizował konkursy recytatorskie. Wyczuwał w nas dobrego ducha i w ogóle nas nie kontrolował. Wręcz przeciwnie – pomagał ustawiać nam skecze, żeby były bardziej udramatyzowane, pokazywał, jak grać. Jako człowiek wolny i artysta był ostatnią osobą, która chciałaby kogoś cenzurować. Wtedy zrozumiałem, że artyści mają zupełnie inne postrzeganie świata. Nie są urzędnikami i żeby tworzyć, nie potrzebują żadnej pieczątki.
Przez przypadek dowiedzieliśmy się o warsztatach kabaretowych w Kielcach. To był festiwal twórczości artystycznej harcerzy połączony z konkursem dla młodych talentów. Tak się złożyło, że hufiec gdański nie miał żadnych artystów, których na tym festiwalu mógłby pokazać. Stwierdziliśmy, że skoro Maciek i ja jesteśmy harcerzami, to się podepniemy pod tę imprezę. Tym bardziej że warsztaty kabaretowe mieli tam prowadzić nasi idole: Jacek Federowicz, Marcin Wolski i Andrzej Zaorski. Oprócz tego była to pierwsza okazja, by się pokazać szerokiej publiczności. Kiedy się dowiedzieliśmy, że fundują nam spanie i zwracają koszty podróży, poczuliśmy się jak gwiazdy.
Na miejscu dużym przeżyciem okazały się rozmowy z młodymi artystami z całej Polski. Przyjechało tam pięć czy sześć kabaretów, między innymi Harakiri z Ostrowi Mazowieckiej, z której pochodzi Wiesław Tupaczewski, późniejszy współzałożyciel kabaretu ot.to, i kabaret Który z Lublina, czyli Andrzej Klesyk i Dariusz Saleta. Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem spotkania z Jackiem Federowiczem i Marcinem Wolskim, którzy wtedy tworzyli słynną audycję radiową 60 minut na godzinę. Pamiętam, że kiedy zapytaliśmy się, jaki procent tekstów kreśli im cenzura, po namyśle odpowiedzieli, że około 50. To był dla nas szok – praktycznie połowa pracy była z miejsca skreślana i lądowała w koszu.
Głupie miny i piękne kobiety towarzyszą mi od zawsze. Pierwsza z lewej, obok mnie, to Aneta Kręglicka – przyszła Miss Świata 1989
Fot. Maciej Kosycarz / KFP
W Kielcach zdobyliśmy nagrodę publiczności. Z pełną premedytacją obśmiewaliśmy komunistyczną propagandę, używając języka klaso-poetyckiego:
Prędzej, górniku!
Szybciej, górniku!
Już na ten węgiel czeka huta.
Nasza kochana Huta Bieruta.
Szybciej, piekarzu!
Mocniej, piekarzu!
Już na twe bułki czeka huta.
Nasza kochana Huta Bieruta.
Główną nagrodę jurorzy przyznali grzecznemu kabaretowi o nazwie Grzybek, który składał się z samych dziewcząt.
Można powiedzieć, że przez krótką chwilę byliśmy specjalistami od nagród publiczności. Zaraz po imprezie w Kielcach pojechaliśmy na Inowrocławskie Spotkania Artystyczne i tam także zostaliśmy docenieni przez widownię. W nagrodę dostaliśmy wielki dzban, który do dziś zdobi piwnicę mojej matki. Jurorzy najwyraźniej bali się przyznawać nagrody kabaretom, które w swoim repertuarze miały dowcipy uznawane za polityczne. Na szczęście załatwiała to za nich publiczność.
Zachęceni drobnymi ogólnopolskimi sukcesami zapragnęliśmy stworzyć własną imprezę kabaretową w Gdańsku. Wymyśliliśmy kilkudniowy przegląd młodzieżowych kabaretów Błazenada ’81, przy czym słowo Błazenada było pisane liternictwem Solidarności. Pamiętam, że niektórych bardzo to oburzało i mówili nam, że kpimy z Solidarności.
Impreza wystartowała 12 grudnia 1981 roku. Wszystko zorganizowałem, zaprojektowałem plakaty z Matejkowym Stańczykiem, zaprosiłem zaprzyjaźnione kabarety z Polski i zadbałem o sprzedaż biletów. Niestety, przyszła feralna niedziela bez Teleranka – 13 grudnia. W zasadzie można powiedzieć, że na koniec Błazenady wystąpił generał Jaruzelski i pozamiatał. Wprowadzono godzinę policyjną, postawiono szlabany na rogatkach miast i wszyscy, którzy przebywali poza swoimi domami, mieli 24 godziny na powrót pod groźbą pozbawienia wolności. Pamiętam, jak odprowadzaliśmy naszych kolegów na dworzec. Wszystko wokół sprawiało wrażenie, jakby zaczęła się wojna. Na peronach było czarno od ludzi, nagle zmuszonych opuścić miasto.
Wracając, widzieliśmy, jak patrole zomo zrywają nasze plakaty z napisem „Błazenada ‘81”. Żarty naprawdę się skończyły. Powtarzaliśmy sobie, że teraz to będzie podziemie, teraz to będzie prawdziwa walka. Wszyscy byliśmy naładowani. Mówiliśmy, że Solidarności nie da się pokonać, bo co można zrobić dziesięciu milionom ludzi? Jak się okazało, w dwa tygodnie właściwie posprzątano całą sprawę z pomocą ciężkiego sprzętu do odśnieżania, a Solidarność okazała się kolosem na glinianych nogach.
Nie mogliśmy występować oficjalnie, więc próbowaliśmy robić spektakle podziemne, jako tak zwane otwarte próby z udziałem publiczności. Przynajmniej nie trzeba było oddawać tekstów do cenzora. Ostatni spektakl zagraliśmy w maju lub kwietniu 1982 roku. Chwilę później na akcji ulotkowej wpadli pianista Tapety Piotr Makoś i nasz kumpel Janusz Waluszko. Piotr został strasznie pobity, wymęczony i zajechany psychicznie. Mieliśmy wyrzuty sumienia, bo to my wkręciliśmy go w akcje ulotkowe. Sam nie był nigdy jakimś wielkim działaczem podziemia, chciał nam pomóc i tyle. Poszedł na pierwszą akcję ulotkową i akurat go, kurwa, złapali!
Po tym wszystkim odechciało nam się robić kabaret, który nagle wydał nam się dziecinną zabawą. Powiedzieliśmy sobie: dość tego! Nadszedł czas walki! I wtedy nastąpiła radykalizacja. W ruch poszły kamienie.
Skiba. Ciągle na wolności
Copyright © by Krzysztof Skiba 2018
Copyright © by Jakub Jabłonka 2018
Copyright © by Paweł Łęczuk 2018
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Aneta Wieczorek, Marta Pustuła
Korekta merytoryczna – Leszek Gnoiński
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne..pl, Jakub Jabłonka
Fotografia na okładce – Piotr Oleś / Fotoles.pl
Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2018
ISBN EPUB: 978-83-8129-295-5 ISBN MOBI: 978-83-8129-294-8