Słodkie więzy - J. Daniels - ebook + książka

Słodkie więzy ebook

J. Daniels

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dylan Sparks i Reese Carroll mają zaszczyt zaprosić... Bezczelna dziewczyna, która piecze najlepsze babeczki na świecie. Podniecający, czasem nieco zaborczy księgowy. I szybki seks, który zmienił ich życie na zawsze. Do ślubu Dylan i Reese'a zostało już tylko dziesięć dni. Gorączkowe przygotowania, natrętne matki, przyciasna suknia i niechciany adorator. Narzeczeni mają teraz sporo na głowie... Ale mają też siebie. I bliskość, którą nigdy się nasycą. Czy uda im się zorganizować wesele i nie zwariować? Co jeszcze stanie im na przeszkodzie, zanim powiedzą sobie wymarzone tak?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 394

Oceny
4,5 (136 ocen)
92
24
16
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaBura

Nie oderwiesz się od lektury

piękna wzruszająca historia tej niesamowitej pary i ich przyjaciół. polecam serdecznie ♥️
00
Jolcia0105

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Kalukram88

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Serdecznie polecam.
00

Popularność




Mo­im Czy­tel­ni­kom z wdzięcz­no­ścią za wszel­kie oka­za­ne do­wo­dy sym­pa­tii.

Pi­szę dla Was.

Rozdział 1

PO CO LU­DZIE W OGÓ­LE BIO­RĄ ŚLU­BY?

Zda­ję so­bie spra­wę, jak to idio­tycz­nie brzmi w ustach ko­goś, kto za­ra­bia na ży­cie pie­cze­niem wy­szu­ka­nych tor­tów we­sel­nych dla szczę­śli­wie za­ko­cha­nych par. Tyl­ko dzię­ki nim mo­ja cu­kier­nia Coś Słod­kie­go jest w sta­nie utrzy­mać się na po­wierzch­ni. Mó­wiąc krót­ko, bez ślu­bów nie by­ło­by mnie stać na opła­ce­nie czyn­szu. Nie mó­wiąc już o tym, że gdy­by nie przy­ję­cie we­sel­ne mo­je­go wred­ne­go eksa, nie mia­ła­bym oka­zji po­znać Re­ese’a, a bez nie­go nie wy­obra­żam so­bie ży­cia. Na swo­ją obro­nę po­wiem tyl­ko ty­le, że jak do­tąd nie by­łam zmu­szo­na wy­słu­chi­wać go­dzi­na­mi, czy w naj­szczę­śliw­szym dniu mo­je­go ży­cia le­piej bę­dą się pre­zen­to­wać ser­wet­ki z ba­weł­ny czy z je­dwa­biu.

Aż do te­raz.

Jo­ey wzdy­cha z iry­ta­cją, wska­zu­jąc wy­mow­nym ge­stem rę­ki mo­ją mat­kę i przy­szłą te­ścio­wą dys­ku­tu­ją­ce ze so­bą pod­nie­sio­ny­mi gło­sa­mi przy bocz­nym sto­li­ku, gdzie zwy­kle sia­dam z klien­ta­mi.

– Przez ten cyrk już z sa­me­go ra­na mam ocho­tę strze­lić so­bie coś moc­niej­sze­go. Sto ra­zy ci mó­wi­łem, że po­win­ni­śmy mieć na za­ple­czu ja­kiś al­ko­hol. Mo­gli­by­śmy so­bie przy nich po­grać w ja­kąś faj­ną pi­jac­ką grę.

Pod­no­szę gło­wę, spo­glą­da­jąc mu w oczy.

– Grę? Czy­li na przy­kład wy­pić kie­li­cha za każ­dym ra­zem, gdy któ­raś z nich mó­wi: „To bę­dzie ślub mo­ich ma­rzeń”? Urżnę­li­by­śmy się jesz­cze przed po­łu­dniem, gdy jest naj­więk­szy ruch.

Ki­wa po­ta­ku­ją­co gło­wą, uśmie­cha­jąc się do mnie znad kub­ka z ka­wą.

– I wła­śnie o to cho­dzi. Wte­dy nie mę­czy­ła­by nas tak bar­dzo ta ca­ła dys­ku­sja, któ­ra i tak nic a nic cię nie ob­cho­dzi.

Jo­ey ma ra­cję. Mam gdzieś, z ja­kie­go ma­te­ria­łu bę­dą ser­wet­ki, i w ogó­le wszyst­ko in­ne też. Po­wie­rzy­łam prak­tycz­nie ca­łą or­ga­ni­za­cję swo­je­go ślu­bu i we­se­la mo­jej naj­lep­szej, za­ufa­nej przy­ja­ciół­ce, któ­ra po­tra­fi pla­no­wać te­go ty­pu im­pre­zy prak­tycz­nie z za­mknię­ty­mi ocza­mi. So­bie zo­sta­wi­łam tyl­ko dwie rze­czy: tort i su­kien­kę. I ty­le. Ser­wet­ki? A kto, do dia­bła, przej­mo­wał­by się ja­ki­miś głu­pi­mi ser­wet­ka­mi?

Jo­ey przy­su­wa się do mnie bli­żej, zni­ża­jąc głos pra­wie do szep­tu, choć wąt­pię, by ktoś in­ny był go w sta­nie usły­szeć, bio­rąc pod uwa­gę ja­zgot, ja­ki w tym mo­men­cie roz­le­ga się w skle­pie.

– Wiem, że two­ja mat­ka ma lek­kie­go bzi­ka i chce cię wy­dać za mąż, od­kąd skoń­czy­łaś dzie­więt­na­ście lat, ale mu­sisz przy­znać, że mat­ka Re­ese’a jest już cał­kiem świr­nię­ta. Sły­sza­łaś, jak po­wie­dzia­ła, że chce być na two­im wie­czo­rze pa­nień­skim? Mo­żesz to so­bie wy­obra­zić?!

Wzru­szam obo­jęt­nie ra­mio­na­mi, opie­ra­jąc się o la­dę.

– Na­wet jesz­cze się nie za­sta­na­wia­łam, jak on w ogó­le ma wy­glą­dać. Mo­że po pro­stu zro­bi­my so­bie z tej oka­zji wy­pad do spa al­bo coś w tym sty­lu? Wte­dy ni­ko­mu nie bę­dzie prze­szka­dzać, jak do nas do­łą­czy.

Wy­da­je z sie­bie zdu­mio­ny okrzyk, ob­rzu­ca­jąc mnie nie­do­wie­rza­ją­cym spoj­rze­niem.

– O, nie, nie! Idzie­my do klu­bu ze strip­ti­zem i krop­ka, na­wet gdy­bym miał prze­rzu­cić cię przez ra­mię i za­nieść tam si­łą, jak to ro­bi Re­ese. Prze­cież po to wła­śnie są wie­czo­ry pa­nień­skie! Dla­cze­go aku­rat wy, mo­je naj­lep­sze kum­pe­le, upar­ły­ście się, że­by by­ło ina­czej?!

– Prze­pra­szam bar­dzo, ale u Juls nie by­ło żad­nych go­łych fa­ce­tów, a mi­mo to świet­nie się ba­wi­li­śmy. Kto po­wie­dział, że ko­niecz­nie mu­si­my iść na strip­tiz?

– Ja tak mó­wię – ce­dzi przez za­ci­śnię­te zę­by. – Od­pu­ści­łem Juls tyl­ko dla­te­go, że mu­sia­łem niań­czyć jej dur­ną sio­strę, a nie dał­bym ra­dy te­go ro­bić, ma­jąc przed ocza­mi go­łe fiu­ty.

Spo­glą­dam na nie­go, uno­sząc brew.

– A masz coś in­ne­go przed ocza­mi w so­bot­nie wie­czo­ry?

Obo­je wy­bu­cha­my śmie­chem. Na­gle do­bie­ga mnie głos mat­ki wy­ma­chu­ją­cej w po­wie­trzu prób­ka­mi ma­te­ria­łów.

– Dy­lan, ko­cha­nie, je­dwab czy mie­szan­ka ba­weł­ny? – wo­ła, tu­piąc ner­wo­wo no­gą o te­ra­ko­to­wą pod­ło­gę.

Prze­no­szę wzrok mię­dzy obie­ma ko­bie­ta­mi. Spo­glą­da­ją na mnie z ocze­ki­wa­niem w oczach, spo­dzie­wa­jąc się, że po­prę któ­rąś z nich. Gdy­bym mia­ła zga­dy­wać, po­wie­dzia­ła­bym, że to mo­ja mat­ka jest za je­dwa­biem. Z dru­giej stro­ny, wy­star­czy rzut oka na Mag­gie Car­roll, ema­nu­ją­cą dys­kret­nym luk­su­sem i odzia­ną od stóp do głów w mar­ko­we ciu­chy, któ­re wręcz krzy­czą: „Bierz je­dwab!”. Niech to ja­sny szlag! Po czy­jej stro­nie sta­nąć? Krzy­wię się, po­stu­ku­jąc ner­wo­wo pal­ca­mi o szkla­ną ga­blo­tę wy­sta­wo­wą.

– Czy to na­praw­dę ta­kie waż­ne? Prze­cież to tyl­ko zwy­kłe szmat­ki do wy­cie­ra­nia ust.

– Oczy­wi­ście, że tak – obu­rza się Mag­gie, wsta­jąc i zbie­ra­jąc ze sto­łu prób­ki ma­te­ria­łu, z któ­ry­mi ru­sza w mo­ją stro­nę. – Je­dwab jest znacz­nie bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ny. A bio­rąc pod uwa­gę miej­sce, gdzie ma od­być się przy­ję­cie, uwa­żam, że to naj­wła­ściw­szy wy­bór.

– Ale ba­weł­na jest w ko­lo­rze an­tycz­nej bie­li, więc bę­dzie ide­al­nie pa­so­wać do su­kien dru­hen – wtó­ru­je mat­ka, sta­jąc obok Mag­gie.

O ra­ny! Od kie­dy to ser­wet­ki ma­ją pa­so­wać do su­kien dru­hen?

Prze­no­szę wzrok z jed­nej na dru­gą, po czym od­wra­cam się do Jo­eya.

– Ja­kieś ra­dy?

– Żad­nych. Na mnie nie licz, ba­becz­ko. – Wy­co­fu­je się, po­pi­ja­jąc ka­wę i zo­sta­wia­jąc mnie na pa­stwę lo­su.

Do­ty­kam pal­ca­mi obu ma­te­ria­łów.

– No cóż, wy­da­je mi się, że ba­weł­na bę­dzie tań­sza, więc mo­że zde­cy­du­je­my się na nią?

Mag­gie kła­dzie de­li­kat­nie dłoń na mo­jej dło­ni.

– Ależ ko­cha­nie, pie­nią­dze nie gra­ją ro­li. Je­śli chcesz mieć ser­wet­ki z je­dwa­biu…

– Prze­cież po­wie­dzia­ła, że ma­ją być z ba­weł­ny – od­zy­wa się mo­ja mat­ka sta­now­czym to­nem. – Ab­so­lut­nie cię w tym po­pie­ram, skar­bie. Do­sko­na­ły wy­bór.

– Ależ He­len, je­dwab był­by o wie­le bar­dziej… wy­ra­fi­no­wa­ny.

Z ję­kiem iry­ta­cji cho­wam w dło­niach twarz, pod­czas gdy one na no­wo za­czy­na­ją się spie­rać. Ko­go ob­cho­dzą ser­wet­ki? Czy ze mną jest coś nie tak, że nie dbam o tak nie­istot­ne szcze­gó­ły? Gdy­by to za­le­ża­ło tyl­ko ode mnie, rów­nie do­brze go­ście mo­gli­by wy­cie­rać usta w swo­je rę­ka­wy.

Tak mniej wię­cej wy­glą­da od pół ro­ku mo­je ży­cie. Od­kąd za­rę­czy­li­śmy się z Re­ese’em, na­sze mat­ki to­czą nie­usta­ją­ce bo­je o to, któ­ra z nich le­piej zor­ga­ni­zu­je na­sze we­se­le, a bied­na Juls i ja mio­ta­my się mię­dzy ni­mi, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad ca­łym tym sza­leń­stwem. Cał­kiem zwa­rio­wa­ły, do te­go stop­nia, że za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie le­piej by­ło­by po­le­cieć do Ve­gas. Nie­ste­ty, mój przy­szły mąż uparł się, że­by­śmy po­bra­li się w obec­no­ści na­szych ro­dzin i na­wet nie chce sły­szeć o szyb­kim ślu­bie. Za każ­dym ra­zem, gdy o tym wspo­mi­nam, uci­sza mnie, za­my­ka­jąc mi usta po­ca­łun­kiem. Al­bo pe­ni­sem. A po­nie­waż przy nim nie­ustan­nie pło­nę z po­żą­da­nia, a na do­da­tek mam już kwa­dra­to­wą gło­wę od cią­głych dy­le­ma­tów na­szych ma­tek, umyśl­nie czę­sto po­ru­szam ten te­mat w na­szych roz­mo­wach.

Pod­no­szę gło­wę na dźwięk brzę­czy­ka u fron­to­wych drzwi i wi­dzę wcho­dzą­cą do środ­ka mo­ją naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę. Wy­star­czy jej je­den rzut oka na na­sze ge­sty­ku­lu­ją­ce z oży­wie­niem i wy­ma­chu­ją­ce ser­wet­ka­mi mat­ki, by z miej­sca przy­brać ton pro­fe­sjo­nal­nej kon­sul­tant­ki ślub­nej.

– O nie, dro­gie pa­nie! Nie bę­dzie już żad­nych zmian. Pro­szę mi to na­tych­miast od­dać.

Wy­ry­wa prób­ki ma­te­ria­łów z rąk ko­biet, wpa­tru­ją­cych się w nią ze wstrzą­śnię­ty­mi mi­na­mi. Ca­ła Juls – ta­ka, ja­ką znam i uwiel­biam. Ona je­dy­na po­tra­fi po­kie­ro­wać tym ba­ła­ga­nem.

– Ślub jest za dzie­sięć dni i wszyst­ko już ma­my usta­lo­ne. Na­praw­dę cho­dzi o ser­wet­ki? Zno­wu? – Ma­cha w mo­im kie­run­ku rę­ką, w któ­rej trzy­ma zgnie­cio­ny ma­te­riał. – Pan­ny mło­dej w ogó­le to nie ob­cho­dzi. Szcze­rze mó­wiąc, jak do­tąd je­ste­ście pa­nie je­dy­ny­mi oso­ba­mi, któ­re przej­mu­ją się ja­ki­miś tam ser­wet­ka­mi. I wiem, co mó­wię, bo zor­ga­ni­zo­wa­łam po­nad sto we­sel. Bła­gam, daj­my już te­mu spo­kój.

Mo­ja mat­ka spla­ta rę­ce na pier­siach, uśmie­cha­jąc się po­nu­ro do Juls.

– Wiesz, co ci po­wiem, Ju­lian­no? Jak bę­dziesz kie­dyś or­ga­ni­zo­wać we­se­le wła­snej cór­ki, zo­ba­czysz, że ser­wet­ki bę­dą mia­ły dla cie­bie wiel­kie zna­cze­nie.

– Bar­dzo wąt­pię. Po­za tym pla­nu­ję mieć sa­mych chło­pa­ków.

Mag­gie i mo­ja mat­ka jak na ko­men­dę od­wra­ca­ją się i się­ga­ją po swo­je to­reb­ki le­żą­ce na sto­li­ku, na wi­dok cze­go Juls uśmie­cha się trium­fal­nie, za­do­wo­lo­na ze swe­go ma­łe­go zwy­cię­stwa. Po­tem obie ob­cho­dzą la­dę i bio­rą mnie po ko­lei w ob­ję­cia.

– Wpad­nie­my po dro­dze na sa­lę, że­by jesz­cze raz się ro­zej­rzeć – oznaj­mia Mag­gie, wy­pusz­cza­jąc mnie z ra­mion. – I oczy­wi­ście nie za­po­mnij dać mi znać o wie­czo­rze pa­nień­skim. Już nie mo­gę się do­cze­kać.

– Ha! – roz­le­ga się z kuch­ni gło­śny okrzyk Jo­eya.

Uśmie­cham się z za­kło­po­ta­niem, gło­śno chrzą­ka­jąc, by za­trzeć nie­przy­jem­ne wra­że­nie po wy­sko­ku mo­je­go nie­oce­nio­ne­go asy­sten­ta.

– Pro­szę po­zdro­wić ode mnie pa­na Car­rol­la.

Mo­ja mat­ka ca­łu­je mnie w po­li­czek.

– Je­stem pew­na, że ser­wet­ki, któ­re sa­ma wy­bra­łaś, bę­dą pa­so­wa­ły.

– Ma­mo – od­zy­wam się ostrze­gaw­czym to­nem. – Wciąż jesz­cze mo­gę prze­ko­nać Re­ese’a, że­by­śmy wszyst­ko od­wo­ła­li i po­le­cie­li do Ve­gas. – Na te sło­wa jej oczy ro­bią się okrą­głe ze zdu­mie­nia, po­dob­nie jak oczy Mag­gie, któ­ra od­wra­ca gwał­tow­nie gło­wę w mo­ją stro­nę. – Pro­szę, nie prze­cią­gaj stru­ny.

– To wca­le nie jest śmiesz­ne – od­pa­ro­wu­je mat­ka, trą­ca­jąc mnie w bok swo­ją to­reb­ką.

Kie­dy za­afe­ro­wa­ne ślu­bem mat­ki wy­cho­dzą z cu­kier­ni, Juls śmie­je się do mnie ze współ­czu­ją­cą mi­ną, a z za­ple­cza wy­ła­nia się Jo­ey. Opie­ram się z re­zy­gna­cją o la­dę, ża­łu­jąc jak ni­g­dy do­tąd, że nie mo­że­my wziąć szyb­kie­go ślu­bu w Ve­gas.

– Nie mo­gę się do­cze­kać, kie­dy wresz­cie bę­dzie po wszyst­kim. Nie mam po­ję­cia, jak uda­ło mi się prze­żyć ostat­nie pół ro­ku bez pro­chów czy cze­goś moc­niej­sze­go na co dzień.

– Mat­ka Re­ese’a, ni­by ta­ka dys­tyn­go­wa­na, a cał­kiem zwa­rio­wa­ła. Nie po­zwo­lę, że­by na wie­czo­rze pa­nień­skim pil­no­wa­ła nas ja­kaś przy­zwo­it­ka – oznaj­mia sta­now­czo Jo­ey, krę­cąc gło­wą. Wi­dać, że w tym mo­men­cie in­te­re­su­je go tyl­ko to, by nie mu­siał im­pre­zo­wać w to­wa­rzy­stwie mo­jej przy­szłej te­ścio­wej.

Juls ci­ska prób­ki ma­te­ria­łów do ko­sza, ja zaś mam ci­chą na­dzie­ję, że wi­dzę je już na­praw­dę ostat­ni raz. Po­tem wra­ca na dru­gą stro­nę la­dy.

– Przy oka­zji, co z wie­czo­rem pa­nień­skim? Mo­że chcesz się wy­brać do Clan­cy’s, tak jak u mnie? By­ło bar­dzo faj­nie.

Na te sło­wa Jo­ey prze­ry­wa nam gwał­tow­nym ude­rze­niem dło­ni w blat.

– No co jest z wa­mi, do ja­snej cho­le­ry? Wy­pad do spa? Ja­kiś pod­rzęd­ny klub? Chcę ro­bić rze­czy, któ­rych po­tem bę­dę się wsty­dził przed ludź­mi. Da­ły­by­ście czło­wie­ko­wi tro­chę po­żyć!

– Wy­bacz, ale czy to twój wie­czór pa­nień­ski? Czyż­by Bil­ly już ci się oświad­czył, a ty to przed na­mi ukry­wasz? – dzi­wi się Juls, bez­sku­tecz­nie tłu­miąc śmiech i mru­ga­jąc do mnie zna­czą­co. Na te sło­wa Jo­ey spusz­cza z to­nu, naj­wy­raź­niej przy­po­mi­na­jąc so­bie, że nie jest jesz­cze za­rę­czo­ny, po czym wzru­sza ra­mio­na­mi z uda­wa­ną obo­jęt­no­ścią.

– Mniej­sza z tym. Wy mo­że­cie so­bie świę­to­wać roz­cień­czo­ny­mi drin­ka­mi i z bło­tem na twa­rzy, ale nie bądź­cie zdzi­wio­ne, jak wam za coś ta­kie­go po­dzię­ku­ję.

Przy­su­wam się bli­żej, obej­mu­jąc go wpół i wtu­la­jąc twarz w je­go ko­szu­lę. Po­tem pod­no­szę gło­wę i wi­dzę, że się do mnie uśmie­cha.

– Obie­cu­ję, że wy­my­ślę coś faj­ne­go. Mu­sisz przyjść, bez cie­bie nie bę­dzie za­ba­wy.

– Ona ma ra­cję. – Juls ob­cho­dzi la­dę i idzie za mo­im przy­kła­dem, obej­mu­jąc go od ty­łu. – Bar­dzo by nam cie­bie bra­ko­wa­ło, Jo­Jo.

Jo­ey mru­czy coś nie­zro­zu­mia­le nad na­szy­mi gło­wa­mi.

– Ma­cie szczę­ście, że zro­bił­bym dla was wszyst­ko. – Ra­zem z Juls wy­pusz­cza­my go z uści­sku i sta­je­my obok sie­bie. – Ale za­strze­gam, że ma być przy­naj­mniej tort w kształ­cie pe­ni­sa.

– Cze­ko­la­do­wy czy wa­ni­lio­wy? – dro­czę się.

Uśmie­cha się, schy­la­jąc i wyj­mu­jąc z ga­blo­ty pra­wie pu­stą ta­cę.

– Cze­ko­la­do­wy. Jesz­cze w ży­ciu nie mia­łem w ustach czar­ne­go fiu­ta.

Za­śmie­wa­my się w głos ra­zem z Juls, on zaś idzie do kuch­ni, rzu­ca­jąc nam przez ra­mię zgor­szo­ne spoj­rze­nie.

– Słu­chaj, chcia­ła­bym cię pro­sić o przy­słu­gę. – Juls ciąg­nie mnie w kąt za la­dą, wy­raź­nie nie chcąc, że­by jej proś­ba do­tar­ła do uszu Jo­eya.

Już się bo­ję. Mo­ja naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka rzad­ko mnie o coś pro­si, ale gdy do te­go doj­dzie, zwy­kle strze­la z gru­bej ru­ry. Za­raz przy­po­mi­nam so­bie sy­tu­ację sprzed kil­ku mie­się­cy, gdy upar­ła się, że mu­szę ko­niecz­nie przy­mie­rzyć ra­zem z nią suk­nię ślub­ną.

Wi­dzę, że mie­rzy mnie ner­wo­wym spoj­rze­niem, więc po­na­glam ją ge­stem dło­ni, że­by wresz­cie do­wie­dzieć się, o co cho­dzi.

– Ekhm, no bo wiesz, Bro­oke wy­la­li z pra­cy w ban­ku. Po­dob­no przy­ła­pa­li ją, jak ro­bi la­skę jed­ne­mu z ka­sje­rów w go­dzi­nach pra­cy.

– O ra­ny! – Szcze­rze mó­wiąc, spe­cjal­nie mnie to nie dzi­wi. Bro­oke Wicks mo­gła­by śmia­ło kon­ku­ro­wać o ty­tuł naj­bar­dziej na­pa­lo­nej pa­nien­ki w ca­łym Chi­ca­go, śmia­ło do­rów­nu­jąc pod tym wzglę­dem Jo­ey­owi.

– No nie­ste­ty i te­raz na gwałt po­trze­bu­je no­wej pra­cy, ina­czej stra­ci miesz­ka­nie. – Na te sło­wa otwie­ram sze­ro­ko oczy ze zdu­mie­nia, bo chy­ba się do­my­ślam, o ja­ką przy­słu­gę chce mnie pro­sić. – A sko­ro masz te­raz ty­le pra­cy w cu­kier­ni…

– Po mo­im tru­pie!

Juls za­ci­ska ner­wo­wo dło­nie w pię­ści.

– Oj, nie bądź ta­ka, Dyl! Ma pro­blem, że­by coś zna­leźć, szu­ka już od mie­sią­ca. – Jej twarz roz­ja­śnia się, po czym chwy­ta w obie rę­ce mo­ją dłoń. – Pro­szę. Je­śli wy­rzu­cą ją z miesz­ka­nia, bę­dzie mu­sia­ła za­miesz­kać ze mną i Ia­nem, a do te­go nie mo­gę do­pu­ścić. Ko­cham swo­ją sio­strę, ale za nic nie bę­dę z nią miesz­kać.

– A nie mo­że z po­wro­tem wpro­wa­dzić się do ro­dzi­ców?

– Wy­klu­czo­ne. Za­raz by się po­za­bi­ja­ły z mat­ką. – Milk­nie na chwi­lę, ści­ska­jąc lek­ko mo­ją dłoń.– Tak bar­dzo chcia­ła­bym jej po­móc.

Niech to szlag! Ten po­mysł jest z gó­ry ska­za­ny na ka­ta­stro­fę, ale nie mam ser­ca jej od­mó­wić. Jak do­tąd ni­g­dy mnie nie za­wio­dła, ani ra­zu. Wy­da­ję z sie­bie jęk re­zy­gna­cji, a wte­dy jej oczy mo­men­tal­nie się roz­ja­śnia­ją.

– No do­bra, mo­że za­cząć od po­nie­dział­ku. Ale nie myśl so­bie, że jak­by co, to jej nie wy­le­ję, bo jest two­ją sio­strą.

Ści­ska mnie moc­no, pisz­cząc z ra­do­ści. Wzdry­gam się na wi­dok Jo­eya, któ­ry sta­je w drzwiach kuch­ni. Uśmie­cha się z za­do­wo­le­niem, jesz­cze nie­świa­do­my no­wi­ny, od któ­rej z pew­no­ścią do­sta­nie bia­łej go­rącz­ki.

– Le­piej, że­byś to ty sprze­da­ła mu tę bom­bę – mru­czę pod no­sem.

– Oj, daj spo­kój. Prze­cież to nic ta­kie­go.

– Ta, ja­sne. Za­raz się prze­ko­na­my.

Od­su­wa­my się od sie­bie, po czym Juls pod­cho­dzi do Jo­eya, kła­dąc mu dłoń na ra­mie­niu.

– Tyl­ko się nie de­ner­wuj.

W je­go oczach po­ja­wia się za­sko­cze­nie po­mie­sza­ne z za­cie­ka­wie­niem.

– Je­śli cho­dzi o to, że nie bę­dzie tor­tu w kształ­cie pe­ni­sa, to nie chcę was znać. Nikt mi nie bę­dzie od­ma­wiał ulu­bio­nych przy­sma­ków!

Pod­cho­dzę do nie­go bli­żej, przy­go­to­wu­jąc się w du­chu na awan­tu­rę z pio­ru­na­mi.

– Jo­ey, Jo­Jo, naj­lep­siej­szy kum­pel – od­zy­wam się przy­mil­nie, na­wi­ja­jąc na pal­ce tro­czek od far­tu­cha, na co on prze­wra­ca ocza­mi.. – Sam wiesz, ja­ki ostat­nio mie­li­śmy na­wał za­mó­wień, a jesz­cze za­czął się se­zon na we­se­la. Ruch jest co­raz więk­szy, więc po­my­śla­łam so­bie, że mo­że czas za­trud­nić ko­goś do po­mo­cy.

– Su­per po­mysł. – Wi­dzę, jak od ra­zu się roz­luź­nia. Zer­ka na nas i wi­dząc na­sze mi­ny, marsz­czy brew. – Nie wiem dla­cze­go, ale mam prze­czu­cie, że za­raz bę­dę ża­ło­wał, że to po­wie­dzia­łem.

– Przede wszyst­kim pa­mię­taj, jak bar­dzo cię ko­cha­my – przy­łą­cza się do mnie Juls. – A dzię­ki tej… do­dat­ko­wej oso­bie bę­dziesz mógł spę­dzać z Dy­lan wię­cej cza­su. Na pew­no bę­dzie to mia­ło dla cie­bie wię­cej plu­sów niż mi­nu­sów.

Nie od­zy­wam się, cze­ka­jąc, czy sam się do­my­śli z na­szych dość oczy­wi­stych alu­zji. Nie mi­ja kil­ka se­kund, gdy wi­dzę, jak wzbie­ra w nim fa­la wście­kło­ści. Za­ci­ska moc­no po­wie­ki, uno­sząc rę­ce i po­cie­ra­jąc pal­ca­mi skro­nie.

– Po­wiedz, pro­szę, że ta do­dat­ko­wa oso­ba to śle­pa mał­pa. Z nią na pew­no by­ło­by mniej pro­ble­mów niż z tą, któ­rą, jak po­dej­rze­wam, ma­cie na my­śli.

– Bro­oke nam się przy­da do po­mo­cy, Jo­ey – rzu­cam po­spiesz­nie, sta­ra­jąc się, by za­brzmia­ło to prze­ko­nu­ją­co.

– Osza­la­łaś? Po cho­le­rę nam ta kre­tyn­ka?

Juls da­je mu kuk­sań­ca.

– Ej, no! To mo­ja sio­stra, po­za tym ostat­nio wie­le prze­szła.

– Prze­szła? A cze­góż to? Łó­żek? Fiu­tów? Dy­lan, to na­praw­dę nie jest do­bry po­mysł.

Wzru­szam lek­ko ra­mio­na­mi. Je­go wy­buch ani tro­chę mnie nie za­sko­czył; praw­dę mó­wiąc, ni­cze­go in­ne­go się nie spo­dzie­wa­łam. Ale w prze­ci­wień­stwie do Jo­eya je­stem skłon­na za­ry­zy­ko­wać i dać Bro­oke szan­sę. Je­śli tyl­ko nie bę­dzie pró­bo­wa­ła go mo­le­sto­wać, jak wte­dy, dzień przed ślu­bem Juls, po­win­no się obejść bez więk­szych pro­ble­mów. Osta­tecz­nie trze­ba so­bie po­ma­gać.

– Po­trzeb­na jej pra­ca, bo ina­czej stra­ci miesz­ka­nie.

Wy­rzu­ca gwał­tow­nie rę­ce w po­wie­trze.

– Och, jak mi przy­kro! Ale czy to nasz pro­blem?

– Jo­ey – obu­rza się Juls. – Nie bądź wred­ny.

– Przyj­mę ją na okres prób­ny. Je­śli na­mie­sza, nie bę­dę się za­sta­na­wiać, tyl­ko od ra­zu ją wy­le­ję. Praw­da, Juls?

Ki­wa skwa­pli­wie gło­wą w mo­ją stro­nę, a po­tem od­wra­ca się do mo­je­go roz­wście­czo­ne­go asy­sten­ta.

– Ja­sne. Wy­lu­zuj, Jo­Jo. – Wy­krzy­wia się do nie­go, a on po­sy­ła jej uśmiech, na wi­dok któ­re­go odro­bi­nę się roz­ja­śnia. – Łó­żek i fiu­tów? I kto to mó­wi!

Ca­łą trój­ką wy­bu­cha­my śmie­chem, roz­ła­do­wu­jąc chwi­lo­we na­pię­cie spo­wo­do­wa­ne per­spek­ty­wą wspól­nej pra­cy z Bro­oke Wicks. Choć praw­dę mó­wiąc, mo­że na­wet wyj­dzie nam to na do­bre. Ma­my te­raz spo­ry ruch, więc dzię­ki do­dat­ko­we­mu pra­cow­ni­ko­wi bę­dę mo­gła wię­cej piec, za­miast wy­dzwa­niać do klien­tów. Dla­te­go obie­cu­ję so­bie, że nie bę­dę się wię­cej tym przej­mo­wać. I tak mam na gło­wie mnó­stwo spraw zwią­za­nych ze swo­im we­se­lem i na­praw­dę wy­star­czy mi pro­ble­mów.

Juls ści­ska nas obo­je, po czym wy­cho­dzi z cu­kier­ni na spo­tka­nie z ko­lej­ną przy­szłą pan­ną mło­dą, mi­ja­jąc się w drzwiach z klient­ką. Gdy ko­bie­ta jest już przy la­dzie, z kie­sze­ni roz­le­ga się sy­gnał mo­jej ko­mór­ki. Jo­ey uśmie­cha się do mnie na znak, że ją ob­słu­ży, więc wy­my­kam się na za­ple­cze.

Re­ese: W co je­steś ubra­na?

Śmie­jąc się do sie­bie, sia­dam na stoł­ku.

Ja: A co, ręcz­na ro­bót­ka, przy­stoj­nia­ku?

Re­ese: To za­le­ży od two­jej od­po­wie­dzi.

To, co mam w tej chwi­li na so­bie – po­strzę­pio­ne dżin­sy i umą­czo­ny far­tuch – z pew­no­ścią by go nie pod­nie­ci­ło, więc mu­szę wy­si­lić wy­obraź­nię.

Ja: Ob­ci­słą ja­sno­ró­żo­wą su­kien­kę, któ­ra le­d­wo za­kry­wa mi majt­ki. To zna­czy, za­kry­wa­ła­by, gdy­bym je mia­ła na so­bie.

Re­ese: Je­steś okrop­na. Masz po­ję­cie, jak bar­dzo mi w tym mo­men­cie stward­niał? Tak, że mógł­bym cię prze­le­cieć przez ścia­nę.

Ho, ho, ho!

Ja: Ża­łu­ję, ale mu­sisz ra­dzić so­bie sam. Mam spo­tka­nia do koń­ca dnia. Gdy­by nie to, ulży­ła­bym ci rę­ką. Al­bo usta­mi.

Re­ese: Mo­żesz mi ulżyć po po­wro­cie do do­mu. Masz być mo­kra i go­to­wa.

Uśmie­cham się, bo uwiel­biam je­go sam­cze za­pę­dy.

Ja: Jak za­wsze.

Do te­go na pew­no nie mu­szę wy­si­lać wy­obraź­ni.

Rozdział 2

PRZEZ RESZ­TĘ DNIA JE­STEM SKA­ZANA na wy­słu­chi­wa­nie uty­ski­wań Jo­eya na Bro­oke i je­go teo­rii na te­mat pro­ble­mów, ja­kich mo­że mi na­ro­bić. Na szczę­ście ja­koś uda­je mi się do­trwać do osiem­na­stej i wresz­cie mo­gę się z nim po­że­gnać i uwol­nić od je­go czar­no­widz­twa. Spę­dza­my ra­zem czas głów­nie w miesz­ka­niu Re­ese’a, a u mnie w za­sa­dzie tyl­ko wte­dy, gdy mu­szę wcze­śnie wstać i za­jąć się pie­cze­niem. Re­ese, co praw­da, sta­now­czo twier­dzi, że po ślu­bie mam się wpro­wa­dzić do nie­go na sta­łe, ale ja ca­ły czas zwle­kam z przy­go­to­wa­nia­mi. Przy­zwy­cza­iłam się do pod­da­sza nad cu­kier­nią. To mo­je pierw­sze sa­mo­dziel­ne miesz­ka­nie, a na do­da­tek wią­że się z nim tak wie­le cu­dow­nych wspo­mnień z im­prez i spo­tkań z Jo­ey­em i Juls, że nie mam ocho­ty się wy­pro­wa­dzać. Przyj­mu­ję jed­nak do wia­do­mo­ści ar­gu­men­ty Re­ese’a; bez sen­su by­ło­by pła­cić po­dwój­ny czynsz tu i tam. I dla­te­go, choć ze smut­kiem, za dzie­sięć dni opusz­czam swo­je przy­tul­ne gniazd­ko.

Par­ku­ję Sa­ma – tak piesz­czo­tli­wie na­zy­wam swo­ją fur­go­net­kę – w ga­ra­żu pod­ziem­nym tam gdzie zwy­kle, tuż obok sa­mo­cho­du Re­ese’a. Cią­gle jesz­cze nie mo­gę się po­wstrzy­mać od śmie­chu na wi­dok za­baw­ne­go kon­tra­stu mię­dzy sta­rym do­staw­cza­kiem w ko­lo­ro­we ba­becz­ki a je­go nie­ska­zi­tel­nym ran­ge ro­ve­rem, zwłasz­cza wte­dy, gdy Re­ese ro­bi do nie­go ja­kieś przy­ty­ki. Przy­zwy­cza­iłam się już daw­no pusz­czać mi­mo uszu kry­tycz­ne uwa­gi na te­mat Sa­ma; naj­waż­niej­sze, że jest nie­za­wod­ny, a po­za tym, mo­im zda­niem, wy­glą­da od­lo­to­wo.

Wy­cho­dzę z win­dy na dzie­sią­tym pię­trze i chwi­lę póź­niej sta­ję przed drzwia­mi miesz­ka­nia Re­ese’a. Po wej­ściu do środ­ka za­my­kam za so­bą drzwi na za­mek, a po­tem rzu­cam to­reb­kę i klu­cze na stół. Roz­glą­dam się, stwier­dza­jąc, że do­oko­ła pa­nu­je nie­ska­zi­tel­ny po­rzą­dek; jak wi­dać, mój na­rze­czo­ny wziął się dziś ostro za sprzą­ta­nie. Wszyst­ko jest na swo­im miej­scu, a w ca­łym miesz­ka­niu uno­si się za­pach ja­kie­goś wło­skie­go spe­cja­łu. Ja jed­nak mam w tym mo­men­cie ape­tyt na coś in­ne­go niż je­dze­nie, więc ko­la­cja, któ­rą zo­sta­wił dla mnie na ku­chen­ce, mo­że po­cze­kać.

– Re­ese?

Prze­cho­dzę przez przed­po­kój i sta­ję pod drzwia­mi ła­zien­ki, zza któ­rych do­cie­ra do mnie szum prysz­ni­ca. Po ich otwar­ciu mo­men­tal­nie ude­rza we mnie in­ten­syw­na cy­tru­so­wa woń, aż ła­pię się za fu­try­nę, że­by nie stra­cić rów­no­wa­gi. Ależ ten fa­cet jest nie­sa­mo­wi­ty. Już sam je­go za­pach po­tra­fi mnie pod­nie­cić do sza­leń­stwa.

Za­sło­na od­su­wa się i na­sze spoj­rze­nia krzy­żu­ją się. Uno­si lek­ko je­den ką­cik ust, po­wo­li prze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem po mo­jej syl­wet­ce. Wi­dzę, jak war­gi drga­ją mu w lek­kim uśmie­chu.

– Kłam­czu­cha. Mia­łaś być w su­kien­ce i bez maj­tek.

Opie­ram się o drzwi, chło­nąc wzro­kiem je­go bo­skie cia­ło.

– Gdy­bym się przy­zna­ła, że mam na so­bie coś ta­kie­go – po tych sło­wach prze­śli­zgu­ję po so­bie rę­ką – wąt­pię, że­by ci się to spodo­ba­ło.

– Ty mi się po­do­basz w każ­dym ubra­niu.

Wy­po­wia­da to ni­skim, gar­dło­wym gło­sem, któ­ry dzia­ła na mnie wciąż tak sa­mo jak wte­dy, gdy usły­sza­łam go po raz pierw­szy. Do te­go stop­nia, że zro­bi­ła­bym dla te­go fa­ce­ta ab­so­lut­nie wszyst­ko. Mo­men­tal­nie ro­bię się mo­kra nie tyl­ko na wi­dok je­go fan­ta­stycz­ne­go cia­ła; wy­star­czy, że usły­szę ten spe­cy­ficz­ny ton, a już prze­pa­dłam.

Prze­sy­ła mi pro­mien­ny uśmiech, od­su­wa­jąc sze­rzej za­sło­nę.

– Rusz swój zgrab­ny ty­łek i chodź do mnie.

Roz­bie­ram się w po­śpie­chu i wśli­zgu­ję pod prysz­nic ra­zem z nim.

Wcią­ga­jąc głę­bo­ko po­wie­trze do płuc, za­rzu­cam mu rę­ce na szy­ję i de­lek­tu­ję się je­go cu­dow­nym wi­do­kiem i za­pa­chem. Przy­gar­nia mnie moc­no do sie­bie, opusz­cza­jąc gło­wę i opie­ra­jąc się czo­łem o mo­je czo­ło. Przy­my­kam oczy z bło­go­ścią, pod­da­jąc się stru­mie­nio­wi wo­dy ob­le­wa­ją­cej na­sze sple­cio­ne cia­ła. Je­go go­rą­cy mię­to­wy od­dech owie­wa mo­ją twarz, a rę­ce de­li­kat­nie gła­dzą mnie po ple­cach, stop­nio­wo zsu­wa­jąc się co­raz ni­żej. Otwie­ram po­wie­ki, na­po­ty­ka­jąc pa­lą­ce spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu, jak za­wsze in­ten­syw­ne i na­mięt­ne. W ten spo­sób pa­trzy na mnie tyl­ko on.

– Wiesz, że nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać i za­wsze mam na cie­bie ocho­tę, gdy wi­dzę cię na­go. W ubra­niu zresz­tą też. – Uno­si brew, a ja prze­cią­gam po­wo­li ję­zy­kiem po dol­nej war­dze. – Je­stem wiecz­nie na cie­bie na­pa­lo­ny.

– Znam to uczu­cie. – Od­chy­lam gło­wę i zbli­żam usta do je­go po­licz­ka. Po­tem scho­dzę po­wo­li w dół, ca­łu­jąc go czu­le po szyi i klat­ce pier­sio­wej. Po­ję­ku­je ci­cho, lek­ko drżąc na ca­łym cie­le, gdy zsu­wam war­gi co­raz ni­żej. Czu­ję, że na­prę­ża­ją mu się mię­śnie brzu­cha, jak za­wsze, gdy mu­skam usta­mi na­pię­tą skó­rę. Je­stem już pra­wie u ce­lu, ale on chwy­ta mnie za ra­mio­na i pod­cią­ga do gó­ry, przy­gnia­ta­jąc swo­im cia­łem do chłod­nej, wy­ło­żo­nej ka­fel­ka­mi ścia­ny.

– Ej! Jesz­cze nie skoń­czy­łam! – Chwy­ta mnie moc­no za bio­dra, ja zaś owi­jam wo­kół nie­go no­gi. Je­go klat­ka wpie­ra się w mo­je pier­si, gwał­tow­nie fa­lu­jąc od krót­kich ury­wa­nych od­de­chów. Pło­nę z ocze­ki­wa­nia, czu­jąc w do­le je­go erek­cję.

– Chodź, zrób to – po­na­glam go ochry­płym z po­żą­da­nia gło­sem, wie­dząc, że obo­je rów­nie moc­no te­go pra­gnie­my.

– Co, ko­cha­nie?

Zbli­ża usta do mo­ich warg, skła­da­jąc na nich de­li­kat­ne i czu­łe po­ca­łun­ki, jak za­wsze, gdy chce zwol­nić tem­po. Ubó­stwiam, gdy mnie w ten spo­sób ca­łu­je, ale zwy­kle nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać i się­gam za­chłan­nie do je­go ust, kie­dy tyl­ko mam oka­zję. Rów­nież te­raz od ra­zu roz­chy­lam za­chę­ca­ją­co war­gi i na­sze ję­zy­ki za­czy­na­ją de­li­kat­nie się o sie­bie ocie­rać. Ro­bi to z ide­al­nym wy­czu­ciem, aż ję­czę pro­sto w je­go usta i wpla­tam gwał­tow­nie pal­ce w je­go roz­wi­chrzo­ną czu­pry­nę. Chwi­lę po­tem zsu­wa usta ni­żej, od­chy­la­jąc mi gło­wę do ty­łu.

– Ko­cham cię – szep­cze, przy­wie­ra­jąc war­ga­mi do mo­jej szyi.

Te dwa sło­wa wpra­wia­ją mnie w trans za każ­dym ra­zem, od­kąd pierw­szy raz wy­po­wie­dział je w dniu ślu­bu Juls. Tym, któ­re­go tak bar­dzo się oba­wia­łam, a po­tem oka­za­ło się, że ni­g­dy go nie za­po­mnę.

Dy­szę gło­śno, wpi­ja­jąc spa­zma­tycz­nie pal­ce w je­go ple­cy. Do­brze wiem, co w tej chwi­li po­wie­dzieć, że­by jak naj­szyb­ciej mieć go tam, gdzie już nie mo­gę się do­cze­kać.

– Pro­szę, Re­ese… Pra­gnę cię – bła­gam go, bo wiem, że lu­bi to sły­szeć, choć to i tak oczy­wi­stość i za­wsze tak bę­dzie. Nie po­tra­fię po­jąć, jak mo­głam kie­dyś te­mu za­prze­czać i jak idiot­ka uda­wać, że jest ina­czej. Re­ese jest tym je­dy­nym, od sa­me­go po­cząt­ku, gdy przy­pad­kiem wy­lą­do­wa­łam na je­go ko­la­nach.

Pod­no­si gło­wę i wwier­ca­jąc się spoj­rze­niem w mo­je oczy, wy­prę­ża bio­dra do przo­du z ury­wa­nym od­de­chem.

– Ooo, Dy­lan… – Za­czy­na ni­mi po­ru­szać, wcho­dząc gład­ko raz po raz w mo­ją wil­goć. Przy nim pra­wie przez ca­ły czas je­stem mo­kra i go­to­wa, ale nic na to nie po­ra­dzę. Ma mo­je cia­ło na wy­łącz­ność. – Ale mi do­brze, jak za­wsze.

– Och, tak! – Chwy­tam go jed­ną rę­ką za szy­ję, a dru­gą za ra­mię, ści­ska­jąc je moc­no i czu­jąc pod pal­ca­mi na­pi­na­ją­ce się mię­śnie. Je­go bio­dra ude­rza­ją gwał­tow­nie o mo­je, aż uno­szę się co­raz wy­żej, wpar­ta ple­ca­mi w śli­ską ścia­nę. Wąt­pię, czy kie­dy­kol­wiek przy­zwy­cza­ję się do mo­cy, któ­rą ma w so­bie pod­czas sek­su, i te­go, jak po­tra­fi ste­ro­wać mo­im cał­ko­wi­cie mu pod­da­nym cia­łem. Na­sze mi­ło­sne po­ję­ki­wa­nia od­bi­ja­ją się echem od ścian, gdy wcho­dzi we mnie płyn­nie raz za ra­zem, naj­głę­biej jak to tyl­ko moż­li­we.

– Re­ese!

Za­ci­ska moc­niej dło­nie na mo­ich bio­drach, a je­go pchnię­cia sta­ją się co­raz sil­niej­sze i gwał­tow­niej­sze, aż ude­rzam ryt­micz­nie ple­ca­mi o ścia­nę.

– Za­raz, jesz­cze tro­chę, ko­cha­nie – od­zy­wa się z usta­mi na mo­ich war­gach.

Za­wsze wie, kie­dy zbli­żam się do or­ga­zmu – za­zwy­czaj nie zaj­mu­je mi to du­żo cza­su. Mo­je cia­ło jest nie­sły­cha­nie po­dat­ne na je­go do­tyk i piesz­czo­ty, co spra­wia mu ogrom­ną przy­jem­ność. Jed­nym zde­cy­do­wa­nym ru­chem zdej­mu­je z bio­der mo­je no­gi i sta­wia mnie na pod­ło­dze, a po­tem osu­wa się przede mną na ko­la­na. Chwi­lę póź­niej czu­ję na łech­tacz­ce do­tyk je­go ust, któ­re za­czy­na­ją ją ssać. Chwy­ta mnie przy tym za uda i za­kła­da je so­bie na ra­mio­na.

– Dojdź dla mnie, Dy­lan.

– Ooo, tak… Tak, wła­śnie tam… – Do­cho­dzę szyb­ko i moc­no, chwy­ta­jąc go obie­ma rę­ka­mi kur­czo­wo za wło­sy. Ale jest w tym do­bry! Je­go gło­wa drga gwał­tow­nie mię­dzy mo­imi no­ga­mi, a z do­łu do­cho­dzą mnie ci­che po­ję­ki­wa­nia, gdy wy­li­zu­je za­chłan­nie mo­je naj­in­tym­niej­sze za­ka­mar­ki. Drżę przy tym na ca­łym cie­le, jak za­wsze pod­czas speł­nie­nia.

Po chwi­li pod­no­si wzrok na mo­ją twarz i ostroż­nie sta­wia mnie z po­wro­tem na pod­ło­dze. Mam no­gi jak z wa­ty i mu­szę się bar­dzo sta­rać, że­by nie stra­cić rów­no­wa­gi.

– Po­wiedz, jak ty to ro­bisz, że za każ­dym ra­zem jest jesz­cze le­piej? – Prze­cze­su­ję mu wło­sy pal­ca­mi, a on spo­glą­da na mnie, w od­po­wie­dzi wzru­sza­jąc lek­ko ra­mio­na­mi.

– Te­raz mo­ja ko­lej – oznaj­miam, na co on pro­stu­je się z bły­skiem w oczach. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem po­py­cham go na ścia­nę, wręcz po­dry­gu­jąc z nie­cier­pli­wo­ści, choć le­d­wo sto­ję na no­gach, a on przy­glą­da mi się z roz­ba­wie­niem. – Rę­ka czy usta?

Sły­sząc to, uno­si brwi i uśmie­cha się ką­ci­kiem ust.

– I to, i to.

Za­cie­ram rę­ce z ra­do­ści, się­ga­jąc do je­go ust, że­by dać mu szyb­kie­go ca­łu­sa, ale on chwy­ta mnie dło­nią z ty­łu za szy­ję, zmie­nia­jąc go w go­rą­cy i na­mięt­ny po­ca­łu­nek. Na­sze ję­zy­ki zwie­ra­ją się, tłu­miąc mo­je nie­cier­pli­we po­ję­ki­wa­nia i spra­wia­jąc, że prze­szy­wa mnie gwał­tow­ny dreszcz.

– Je­steś słod­ka jak ja­kiś pie­przo­ny cu­kie­rek.

Drżę wtu­lo­na w nie­go, jak zwy­kle, gdy mó­wi do mnie ta­kie rze­czy. Jest mi­strzem pi­kant­nych tek­stów, pod­czas sek­su, w SMS-ach i w li­stach mi­ło­snych. Tak, z ty­mi ostat­ni­mi wca­le nie prze­sa­dzam. W koń­cu do mnie do­tar­ło, że kar­to­ni­ki, ja­kie wy­sy­łał mi, gdy tkwi­li­śmy w idio­tycz­nym „związ­ku bez związ­ku”, to nic in­ne­go, jak praw­dzi­we li­sty mi­ło­sne. Aż wstyd się przy­znać, ja­ka by­łam głu­pia, uwa­ża­jąc wte­dy ina­czej.

Się­gam w dół i obej­mu­ję dło­nią twar­de­go jak ska­ła pe­ni­sa. Ca­ły drga pod mo­im do­ty­kiem, po­chy­la­jąc gło­wę i opie­ra­jąc się czo­łem o mo­je czo­ło. Za­czy­nam go po­cie­rać, ale czu­ję pod pal­ca­mi opór, więc przy­cho­dzi mi do gło­wy pi­kant­ny po­mysł. Od­su­wam się nie­co, spo­glą­da­jąc mu pro­sto w oczy, a po­tem przy­gry­zam war­gę i z ci­chym ję­kiem wkła­dam so­bie do środ­ka dwa pal­ce. Na ten wi­dok je­go prze­szy­wa­ją­ce mnie oczy otwie­ra­ją się sze­rzej ze zdu­mie­nia. Roz­sma­ro­wu­ję swo­ją wil­goć kil­ka­krot­nie na człon­ku, aż uzna­ję, że jest już wy­star­cza­ją­co na­wil­żo­ny.

– Skar­bie, to by­ło na­praw­dę go­rą­ce.

– Chcia­łam się z to­bą po­dzie­lić tym, co mi da­łeś – od­po­wia­dam za­lot­nie, pod­cho­dząc bli­żej i za­czy­na­jąc po­cie­rać pe­ni­sa. – Przez cie­bie je­stem sta­le mo­kra. – Prze­cią­gam de­li­kat­nie ję­zy­kiem po lek­ko za­ro­śnię­tym pod­bród­ku, aż ję­czy z roz­ko­szy. – Wy­star­czy, że je­stem z to­bą w tym sa­mym po­miesz­cze­niu.

Wol­ną rę­ką chwy­tam go za ra­mię, czu­jąc na po­licz­ku je­go go­rą­cy od­dech. Po­cie­ram człon­ka ryt­micz­nie dło­nią, stop­nio­wo zwięk­sza­jąc tem­po i uścisk, on zaś obej­mu­je mnie w ta­lii.

– Ża­den fa­cet ni­g­dy tak na mnie nie dzia­łał.

Na te sło­wa wy­da­je z sie­bie gar­dło­wy jęk, nie tyl­ko za spra­wą mo­ich piesz­czot, ale tak­że te­go wy­zna­nia. Ubó­stwia słu­chać, że jest je­dy­nym męż­czy­zną, któ­ry kie­dy­kol­wiek mnie pod­nie­cał. Wiem, że ni­g­dy nie bę­dzie żad­ne­go in­ne­go.

Przy­gry­za gwał­tow­nie dol­ną war­gę, na znak, że jest już bli­ski speł­nie­nia. Po­tra­fię to roz­po­znać, po­dob­nie jak owo spe­cy­ficz­ne prze­cze­sy­wa­nie pal­ca­mi wło­sów, któ­re sy­gna­li­zu­je, że jest nie­spo­koj­ny, po­de­ner­wo­wa­ny al­bo moc­no wku­rzo­ny.

– To cu­dow­nie, że przy mnie ro­bisz się mo­kra. Two­ja słod­ka cip­ka jest tyl­ko mo­ja. – Czu­ję we wło­sach je­go chra­pli­wy od­dech. – Skar­bie, za­raz doj­dę…

Osu­wam się na ko­la­na i obej­mu­ję pe­ni­sa war­ga­mi, po­cie­ra­jąc go jed­no­cze­śnie moc­no dło­nią i usta­mi. Z gó­ry do­bie­ga mnie gło­śne stę­ka­nie, je­go uda na­pi­na­ją się, a opar­te na mo­jej gło­wie dło­nie chwy­ta­ją kur­czo­wo mo­je wło­sy. Wy­sy­sam z nie­go wszyst­ko do ostat­niej kro­pel­ki, ję­cząc z roz­ko­szy i czu­jąc, jak drga pod mo­im do­ty­kiem.

Chwi­lę póź­niej, gdy je­go od­dech uspo­ka­ja się, uno­szę wzrok i wi­dzę, że przy­glą­da mi się z wy­raź­nie roz­ba­wio­ną mi­ną.

– Ko­cham cię – mó­wię ci­cho, ca­łu­jąc mu czło­nek i wsta­jąc z ko­lan. Obej­mu­je mnie ra­mio­na­mi, a ja od ra­zu kry­ję twarz w za­głę­bie­niu na je­go szyi – mo­im ulu­bio­nym miej­scu na świe­cie.

– Mnie czy mo­je­go fiu­ta?

Chi­cho­czę z usta­mi na je­go szyi, czu­jąc, jak on sam rów­nież drży od śmie­chu.

– Two­je­go fiu­ta. – Od­su­wa się, rzu­ca­jąc mi spoj­rze­nie, któ­re wy­raź­nie mó­wi: „nie prze­gi­naj”, aż nie mo­gę opa­no­wać śmie­chu. – Cie­bie i je­go też. Sza­le­ję za wa­mi obo­ma. Do te­go stop­nia, że nie po­tra­fi­ła­bym już bez was żyć.

Się­gam po szam­pon i gdy się od­wra­cam, wy­cią­ga do mnie dłoń. Wy­ci­skam na nią odro­bi­nę pły­nu, a po­tem zdej­mu­ję z pół­ki je­go żel do my­cia i wy­le­wam na swo­ją rę­kę. Za­czy­nam go myć, wo­dząc rę­ka­mi po gład­kiej skó­rze. Za­trzy­mu­ję się dłu­żej na ra­mio­nach i ple­cach, moc­no i sta­ran­nie je roz­ma­so­wu­jąc, aż przy­my­ka oczy. Uwiel­bia, gdy ugnia­tam mu mię­śnie tak dłu­go, aż stop­nio­wo się roz­luź­nia­ją.

Sły­sząc, jak po­ję­ku­je z przy­jem­no­ści, uśmie­cham się z za­do­wo­le­niem, zsu­wa­jąc dło­nie ni­żej, że­by na­my­dlić resz­tę. On w tym cza­sie jak za­wsze pie­czo­ło­wi­cie wma­so­wu­je mi w gło­wę szam­pon, aż pia­na za­czy­na za­le­wać mi oczy. Wte­dy szyb­ko ją spłu­ku­je i się­ga po mój żel do cia­ła.

– Ej! Weź swój! – do­ma­gam się, pró­bu­jąc wy­rwać mu bu­tel­kę z rąk. Za­raz jed­nak przy­po­mi­nam so­bie, ja­ki po­tra­fi być szyb­ki, więc da­ję za wy­gra­ną, bo i tak nie je­stem w sta­nie ni­cze­go mu ode­brać. Mia­łam już wcze­śniej nie­jed­ną oka­zję, że­by się o tym prze­ko­nać.

– Nie ma mo­wy. Masz pach­nieć tak jak za­wsze.

Mru­czę pod no­sem bez prze­ko­na­nia, w du­chu za­do­wo­lo­na, że po­do­ba mu się mój za­pach, choć wo­la­ła­bym pach­nieć jak on. Po­tem przy­glą­dam się, jak z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią my­je ca­łe mo­je cia­ło. Ta­ki już jest – nie­sa­mo­wi­cie do­kład­ny we wszyst­kim, co ro­bi. Rów­nież i te­raz nie po­mi­ja ani jed­ne­go skraw­ka skó­ry, po­kry­wa­jąc ją rów­no­mier­nie pie­nią­cym się że­lem. Za­trzy­mu­je się nie­co dłu­żej na pier­siach, ma­su­jąc je i ugnia­ta­jąc przez kil­ka mi­nut przed spłu­ka­niem wo­dą. Wi­dać na nich co­dzien­nie od­na­wia­ne pod­czas wspól­nych ką­pie­li pa­miąt­ki po je­go piesz­czo­tach. Ję­czę ci­cho, gdy obej­mu­je war­ga­mi ślad na le­wej pier­si i za­czy­na ssać, a po­tem de­li­kat­nie ca­łu­je po­ciem­nia­łe miej­sce.

– I jak mi­nął dzień? Bar­dzo źle? – py­ta, li­żąc swój mi­ło­sny znak na mo­jej pra­wej pier­si, któ­ry rów­nież od­na­wia, tak sa­mo jak po­przed­ni.

Chwy­tam je­go dłoń i przy­ci­skam do sie­bie.

– Da­ło się wy­trzy­mać.

Przy­glą­da mi się spod zmru­żo­nych po­wiek z wy­raź­nym nie­do­wie­rza­niem. Gło­śno wzdy­cham, opusz­cza­jąc z re­zy­gna­cją gło­wę.

– Wiesz co? Gdy­byś mnie na­praw­dę ko­chał, nie cze­kał­byś tych dzie­się­ciu dni, aż ofi­cjal­nie zo­sta­nę two­ją żo­ną, tyl­ko za­brał mnie do Ve­gas.

Wy­pro­sto­wu­je się, przy­wie­ra­jąc usta­mi do mo­je­go czo­ła.

– Mam zno­wu ci za­tkać buź­kę fiu­tem? – Po­ta­ku­ję skwa­pli­wie, na co on wy­bu­cha śmie­chem. – Gdy­by tyl­ko się da­ło, ca­ły świat był­by świad­kiem te­go, jak sta­jesz się mo­ja. – Uśmie­cha się prze­kor­nie. – Ofi­cjal­nie.

– Ofi­cjal­nie – po­wta­rzam po nim, się­ga­jąc do ty­łu, że­by za­krę­cić wo­dę. Tak na­praw­dę obo­je do­sko­na­le wie­my, że na­le­ży­my do sie­bie od mo­men­tu, gdy po­zna­li­śmy się na przy­ję­ciu we­sel­nym, ale za­nim nie przyj­mę je­go na­zwi­ska, żad­ne­mu z nas nie wy­da­je się to do koń­ca rze­czy­wi­ste.

Owi­ja się ręcz­ni­kiem wo­kół bio­der, prze­sła­nia­jąc mi wy­jąt­ko­wo atrak­cyj­ny wi­dok, a dru­gim otu­la mnie, po czym idzie­my do sy­pial­ni. Nie mam za­mia­ru nic na sie­bie za­kła­dać, bo Re­ese wo­li mnie w łóż­ku na­gą. Cze­go­kol­wiek bym te­raz na sie­bie nie wło­ży­ła, i tak od ra­zu by to ze mnie ze­rwał i ci­snął na pod­ło­gę.

Żad­nych ba­rier mię­dzy na­mi.

Żad­nych prze­szkód na dro­dze do mnie.

To je­go mot­to.

– Głod­na? – py­ta, na­cią­ga­jąc bok­ser­ki.

– A by­ło kie­dyś ina­czej po sek­sie z to­bą?

Wy­cho­dzi z sy­pial­ni i za kil­ka mi­nut jest z po­wro­tem, nio­sąc w rę­kach dwie mi­ski. Wrę­cza mi z uśmie­chem jed­ną z nich, ja zaś opie­ram się ple­ca­mi o za­głó­wek łóż­ka i uno­szę ją do no­sa.

– Mmm, pach­nie cu­dow­nie. Za coś ta­kie­go chcę cię mieć na za­wsze.

Śmie­je się ci­cho, sia­da­jąc obok i za­cią­ga­jąc się ape­tycz­nym za­pa­chem je­dze­nia.

– Słu­chaj, w ostat­niej chwi­li tra­fił nam się z Ia­nem klient i mu­si­my wy­je­chać w ten week­end. Po­my­śle­li­śmy so­bie, że by­ło­by faj­nie po­je­chać tam ca­łą pacz­ką.

– A do­kąd?

Wy­cią­ga no­gi przed sie­bie tuż obok mo­ich, któ­re się­ga­ją mu za­le­d­wie do po­ło­wy ły­dek.

– Do No­we­go Or­le­anu. Ma­my spo­tka­nie wcze­śnie ra­no w pią­tek, więc mu­sie­li­by­śmy po­le­cieć osob­no. – Milk­nie na chwi­lę, cięż­ko wzdy­cha­jąc. – Mu­szę o czymś z to­bą po­roz­ma­wiać.

Prze­chy­lam py­ta­ją­co gło­wę na bok, wi­dząc, jak drga­ją mu lek­ko mię­śnie szczę­ki, a rę­ka prze­śli­zgu­je się po wło­sach.

Oho!

– Ten klient to fir­ma, w któ­rą in­we­stu­je Bry­ce. Za­trud­nił nas, że­by­śmy im po­ka­za­li, jak le­piej wy­ko­rzy­stać środ­ki i po­pra­wić zy­skow­ność. Zgo­dzi­łem się na to tyl­ko dla­te­go, że… – ury­wa, za­ci­ska­jąc po­wie­ki i prze­ły­ka­jąc gło­śno śli­nę. Po­tem spo­glą­da mi w oczy, bio­rąc głę­bo­ki wdech. – Bo to dla mnie waż­ne. Mu­szę za­jąć się tym klien­tem, mam na­dzie­ję, że to zro­zu­miesz.

Bry­ce Ro­berts usu­nął się w cień po mo­ich za­rę­czy­nach z Re­ese’em, ale wcze­śniej dał mi wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia, że jest mną za­in­te­re­so­wa­ny. Ostat­ni raz wi­dzia­łam go, gdy do­star­cza­łam swo­je wy­pie­ki do biu­ra Re­ese’a na ja­kieś waż­ne spo­tka­nie. Nie mia­łam po­ję­cia, że oni się zna­ją. Ten gad ga­pił się wte­dy na mnie tak bez­czel­nie, jak­bym by­ła jed­nym z upie­czo­nych prze­ze mnie ciach. Na szczę­ście oka­za­ło się, że nie pra­cu­ją ra­zem i na ogół rzad­ko ma­ją ze so­bą do czy­nie­nia, co mnie bar­dzo cie­szy. Re­ese nie ma żad­nych za­ha­mo­wań wo­bec fa­ce­tów, któ­rzy pró­bu­ją mnie pod­ry­wać lub sta­wiać w nie­zręcz­nej sy­tu­acji, a Bry­ce za­li­cza się do obu tych ka­te­go­rii.

Na twa­rzy Re­ese’a wi­dać z tru­dem ha­mo­wa­ną iry­ta­cję, któ­rej nie uda­je mu się przede mną ukryć. Na szczę­ście wiem już z do­świad­cze­nia, że te­go ty­pu na­pię­cie naj­le­piej roz­ła­do­wać żar­tem.

– Nie wie­dzia­łam, że ten du­pek w ogó­le jesz­cze się li­czy. My­śla­łam, że już daw­no zjadł go niedź­wiedź gieł­do­wy. – Mój żar­to­bli­wy uśmiech ga­śnie na wi­dok po­waż­nej mi­ny na­rze­czo­ne­go. Po­chy­lam gło­wę, zmu­sza­jąc go, by spoj­rzał mi w oczy, ale upar­cie wwier­ca się wzro­kiem w prze­ście­ra­dło. – Ro­zu­miem, waż­ny klient. Mó­wi­łam ci prze­cież, że po­tra­fię so­bie po­ra­dzić z dup­ka­mi po­kro­ju Bry­ce’a.

Praw­dę mó­wiąc, tyl­ko cze­kam na ta­ką oka­zję. Już daw­no nie da­łam żad­ne­mu fa­ce­to­wi w gę­bę i po­wo­li za­czy­na mnie swę­dzieć rę­ka.

Wbi­ja gwał­tow­nie wi­de­lec w ma­ka­ron, jak­by chciał się wy­ła­do­wać na pysz­nej ko­la­cji, ja­ką dla nas przy­go­to­wał.

– A ja ci mó­wi­łem, że je­śli przez nie­go po­czu­jesz się choć odro­bi­nę nie­zręcz­nie, skrę­cę mu kark. I to nie do­ty­czy tyl­ko przy­ła­że­nia do two­je­go skle­pu. Wy­star­czy, że za­cznie się na cie­bie ga­pić…

Kła­dę mu rę­kę na ra­mie­niu, prze­ry­wa­jąc po­gróż­ki.

– Spo­koj­nie. Nie zro­bi te­go.

Chy­ba, że jest więk­szym kre­ty­nem, niż przy­pusz­czam, a to wca­le nie­wy­klu­czo­ne.

Prze­ły­kam je­dze­nie, któ­re mam w ustach, na­wi­ja­jąc na wi­de­lec ko­lej­ną por­cję ma­ka­ro­nu. Naj­wyż­szy czas zmie­nić te­mat, za­nim mój na­rze­czo­ny do­sta­nie za­wa­łu.

– Wiesz, że ni­g­dy nie by­łam w No­wym Or­le­anie? Już nie mo­gę się do­cze­kać. – Wkła­dam wi­de­lec do ust, od­wra­ca­jąc gło­wę w je­go stro­nę i prze­żu­wa­jąc z ape­ty­tem. Re­ese za­śmie­wa się ci­cho, na­resz­cie się roz­luź­nia­jąc. – To jak to ma wy­glą­dać?

Od­kła­da pu­stą mi­skę na szaf­kę noc­ną, a po­tem zsu­wa się ni­żej i kła­dzie na bo­ku z twa­rzą zwró­co­ną w mo­ją stro­nę.

– Masz tyl­ko za­re­zer­wo­wać so­bie sa­mo­lot. Wy­na­ją­łem już na miej­scu dla nas dom.

Uno­szę brew.

– A gdy­bym nie mo­gła po­le­cieć?

Szczy­pie mnie w bok, aż za­czy­nam pisz­czeć, przy­gar­nia­jąc go do sie­bie. Nie je­ste­śmy w sta­nie zbyt dłu­go le­żeć obok sie­bie i się nie do­ty­kać.

– Wie­dzia­łem, że się zgo­dzisz. Nie masz w ten week­end żad­ne­go za­mó­wie­nia na tort we­sel­ny, więc je­steś ca­ła mo­ja.

Uśmie­cham się do nie­go sze­ro­ko.

– Pro­szę, pro­szę, ja­cy to je­ste­śmy świet­nie zo­rien­to­wa­ni w mo­im ka­len­da­rzu. O! Mo­że­my w ten week­end urzą­dzić nasz wie­czór pa­nień­ski i ka­wa­ler­ski! I to gdzie?! Niech ży­je Wiel­ki Luz!*

* Ang. Big Easy – po­pu­lar­ne okre­śle­nie No­we­go Or­le­anu (przyp. tłum.).

Zry­wam z sie­bie przy­kry­cie i wy­ska­ku­ję z łóż­ka, od­kła­da­jąc nie­do­je­dzo­ne spa­ghet­ti na szaf­kę noc­ną.

– Do­kąd idziesz?

– Za­dzwo­nić do Jo­eya. Pad­nie tru­pem!

Sły­sząc z da­le­ka je­go śmiech, wy­do­sta­ję z to­reb­ki ko­mór­kę i wy­bie­ram nu­mer Jo­eya. Po­tem wra­cam do po­ko­ju i gdy Jo­ey od­bie­ra, Re­ese po­cią­ga mnie z po­wro­tem na łóż­ko.

– Je­śli dzwo­nisz, że­by mi po­wie­dzieć, że mat­ka Re­ese’a nad­zo­ru­je pie­cze­nie dla mnie tor­tu w kształ­cie pe­ni­sa, nie mam za­mia­ru w ogó­le z to­bą ga­dać – rzu­ca gder­li­wie Jo­ey za­miast po­wi­ta­nia.

Śmie­ję się pod no­sem, ukła­da­jąc wy­god­nie po swo­jej stro­nie łóż­ka i wpa­tru­jąc w Re­ese’a, któ­ry wy­glą­da na sen­ne­go. Ostat­nio pra­co­wał do póź­na, tak­że przez kil­ka week­en­dów, więc wie­czo­ra­mi by­wa wy­koń­czo­ny. A zwłasz­cza wte­dy, gdy na mój wi­dok od ra­zu się na mnie rzu­ca, co zda­rza się prak­tycz­nie co­dzien­nie. Obej­mu­je mnie jed­ną rę­ką w ta­lii, przy­my­ka­jąc oczy, a ja wra­cam do roz­mo­wy z Jo­ey­em.

– Co byś po­wie­dział na wy­pad do No­we­go Or­le­anu z dwie­ma naj­lep­szy­mi kum­pe­la­mi i na­szy­mi fa­ce­ta­mi?

– Pi­szę się na to! Kie­dy?

– W ten week­end. Pa­su­je ide­al­nie, bo nie ma­my żad­ne­go za­mó­wie­nia na tort, a Re­ese z Ia­nem i tak mu­szą tam po­le­cieć. Po­za tym… – za­wie­szam ta­jem­ni­czo głos, aż Jo­ey chrzą­ka po­na­gla­ją­co. – Urzą­dzi­my tam mój wie­czór pa­nień­ski i za­sza­le­je­my na ca­łe­go, w kar­na­wa­ło­wym sty­lu!

– To jest to! Wiesz, ile tam jest klu­bów ge­jow­skich? O ra­ny, ba­becz­ko, chy­ba za­raz osza­le­ję z ra­do­ści! Zo­ba­czysz, bę­dzie fan­ta­stycz­nie!

Przy­słu­chu­ję się swo­je­mu roz­go­rącz­ko­wa­ne­mu asy­sten­to­wi, uśmie­cha­jąc się do uko­cha­ne­go, któ­ry już cał­kiem od­pły­nął w sen u mo­je­go bo­ku. Sły­szę je­go wol­ny i ryt­micz­ny od­dech, przy­ci­ska­jąc czo­ło do je­go czo­ła i czu­jąc na swo­jej skó­rze do­tyk je­go na­dal wil­got­nych wło­sów.

– Bil­ly jest za, praw­da?

– Ja­sne. Od ra­zu, jak tyl­ko usły­szał o klu­bach ge­jow­skich. Ma­my coś jesz­cze ro­bić oprócz re­zer­wa­cji sa­mo­lo­tu?

– Nie. Miesz­ka­nie jest już za­ła­twio­ne. O, mo­że na­wet w Dziel­ni­cy Fran­cu­skiej!

– Skar­bie, za­ma­wiam miej­sce przy oknie. Przy oknie! – Sły­szę w tle stłu­mio­ną od­po­wiedź Bil­ly’ego, na co Jo­ey sar­ka z iry­ta­cją. – O jej­ku! Ba­becz­ko, mu­szę się tym za­jąć. Rób szyb­ko re­zer­wa­cję, jak chcesz mieć do­bre miej­sce.

Prze­krę­cam się na bok i sia­dam na łóż­ku, się­ga­jąc po le­żą­ce­go na szaf­ce noc­nej iPa­da Re­ese’a.

– Już się za to bio­rę. Do ju­tra.

Gdy koń­czę roz­mo­wę z Jo­ey­em, z ko­mór­ki roz­le­ga się sy­gnał SMS-a.

Juls: NO­WY OR­LE­AN, KO­CHA­NA! Ro­bię re­zer­wa­cję. Ma­my tyl­ko je­den sa­mo­lot, w pią­tek po po­łu­dniu, więc mu­sisz wcześ­niej za­mknąć. Da się zro­bić?

Ja: Ja­sne. Nie mo­gę się już do­cze­kać!

Juls: Ja też! Wy­ga­da­łam się przy Bro­oke.

Od­chy­lam gło­wę do ty­łu z re­zy­gna­cją, ude­rza­jąc nią o za­głó­wek łóż­ka. Se­rio? Czy ona ma coś z gło­wą?

Ja: Chy­ba osza­la­łaś.

Juls: Spo­ko, bę­dzie faj­nie. Nie martw się o Jo­Jo, zaj­mę się nim.

Ja: To do­brze, bo ja na pew­no nie.

Od­kła­dam te­le­fon i włą­czam iPa­da. Mo­men­tal­nie się roz­luź­niam, gdy na ekra­nie po­ja­wia się zna­jo­me zdję­cie, na któ­rym wi­dać, jak śpię w łóż­ku Re­ese’a pod­czas na­szej pierw­szej wspól­nej no­cy.

Nie mo­gę uwie­rzyć, że tak się przed tym bro­ni­łam. I przed nim.

Przed wspól­ny­mi no­ca­mi. Przed nim.

Przed in­tym­no­ścią. Przed NIM.

Mi­mo że za­cho­wy­wa­łam się jak kom­plet­na idiot­ka, nie do­pusz­cza­jąc do sie­bie my­śli, że od po­cząt­ku łą­czy­ło nas coś wię­cej niż tyl­ko seks, nie chcia­ła­bym ni­cze­go zmie­niać. Ni­g­dy nie bę­dę ża­ło­wać te­go, w ja­ki spo­sób za­ko­cha­łam się w Re­esie. Do­ce­niam każ­dą spę­dzo­ną z nim wte­dy chwi­lę, bo dzię­ki nim do­tar­li­śmy tu, gdzie dziś je­ste­śmy. I znio­sła­bym bez mru­gnię­cia okiem ko­lej­ne osiem­dzie­siąt pięć dni bez nie­go, choć wspo­mi­nam je jak tor­tu­ry, bo za­wsze był tyl­ko mój. A za dzie­sięć dni bę­dę już ofi­cjal­nie na­le­żeć do nie­go.

Rozdział 3

NA PEW­NO CHCESZ prze­pu­ścić tę tor­bę przez ska­ner? Z ty­mi two­imi za­baw­ka­mi z seks sho­pu? – draż­ni się Juls z Jo­ey­em wy­kła­da­ją­cym swój ba­gaż na ta­śmę. Na te sło­wa Bil­ly lek­ko się czer­wie­ni, za­sła­nia­jąc dło­nią usta, by ukryć uśmiech.

Jo­ey pod­no­si wzrok na mo­ni­tor, przy­glą­da­jąc się, jak ska­no­wa­ne są je­go pre­cjo­za.

– Bar­dzo wąt­pię, że­by służ­by bez­pie­czeń­stwa ob­cho­dzi­ło, że lu­bię uży­wać roz­pór­ki.

– Daj spo­kój, skar­bie. Nie wszy­scy mu­szą to wie­dzieć – stro­fu­je go Bil­ly, się­ga­jąc po swo­ją wa­liz­kę i tor­bę Jo­eya.

Tłu­mię śmiech i po chwi­li do­łą­czam do po­zo­sta­łej trój­ki ze swo­im ba­ga­żem.

– Nie ma­my mię­dzy so­bą żad­nych ta­jem­nic. Po­wi­nie­neś już się do te­go przy­zwy­cza­ić, Bil­ly.

– Zwłasz­cza w spra­wach sek­su – do­da­je Juls.

Idzie­my wszy­scy ra­zem przez ter­mi­nal w kie­run­ku na­szej bram­ki. Re­ese i Ian po­le­cie­li już na miej­sce wcze­śnie ra­no, a my do­łą­czy­my do nich wie­czo­rem. Cie­szę się w my­ślach, że Bro­oke się spóź­nia, więc Jo­ey na­dal po­zo­sta­je w bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Praw­dę mó­wiąc, wca­le bym się nie zmar­twi­ła, gdy­by nie zdą­ży­ła na sa­mo­lot. Juls stwier­dzi­ła, że le­piej bę­dzie, je­śli wia­do­mość o tym, że jej sio­stra wpro­si­ła się na na­szą im­pre­zę „ujaw­ni się w spo­sób na­tu­ral­ny”. Na­tu­ral­ny? Wąt­pię, czy bę­dzie na­tu­ral­nie wy­glą­dać, jak Jo­ey od­sta­wi sce­nę na środ­ku lot­ni­ska. Do­sko­na­le wia­do­mo, że Bro­oke Wicks jest je­dy­ną oso­bą, na wi­dok któ­rej mo­że do­stać bia­łej go­rącz­ki, nie li­cząc Mag­gie Car­roll, gdy­by zo­ba­czył ją w na­szym sa­mo­lo­cie.

– Bę­dzie su­uuuper! – pie­je z za­chwy­tu Jo­ey, wkła­da­jąc tor­bę na pół­kę nad sie­dze­niem. Ra­zem z Juls zaj­mu­je­my miej­sca tuż za chło­pa­ka­mi. Ca­ły czas zer­kam ku wej­ściu, choć je­stem pew­na, że i tak usły­szę Bro­oke wcze­śniej, niż zdo­łam ją wy­pa­trzeć.

– Wie­cie, mam na­dzie­ję, że urzą­dza­my od­dziel­ny wie­czór pa­nień­ski i ka­wa­ler­ski? – Jo­ey prze­no­si wzrok po­mię­dzy na­szą trój­ką. – Skar­bie, ty idziesz z chło­pa­ka­mi.

Obie z Juls wy­bu­cha­my śmie­chem, a on sa­do­wi się na swo­im miej­scu obok Bil­ly’ego. I wte­dy to czu­ję: ja­kaś na­gła zmia­na at­mos­fe­ry, od któ­rej do­słow­nie sztyw­nie­ję w fo­te­lu.

Juls też mu­sia­ła się już zo­rien­to­wać, bo po­chy­la się ku szpa­rze mię­dzy fo­te­la­mi.

– Jo­Jo, pro­szę, nie zrób cze­goś, za co mo­gli­by nas stąd wy­rzu­cić.

Jo­ey od­wra­ca gło­wę do ty­łu, ob­rzu­ca­jąc nas po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Co?! Chy­ba nie jest ze mną aż tak źle.

– Cześć, la­secz­ki! To jak? Je­dzie­my po­im­pre­zo­wać w Wiel­kim Lu­zie?

Do­strze­gam Bro­oke ką­tem oka, nie mo­gąc ode­rwać wzro­ku od stę­ża­łej twa­rzy Jo­eya. Mo­men­tal­nie za­sty­ga, nie za­szczy­ca­jąc jej ani jed­nym spoj­rze­niem.

– Chy­ba was cał­kiem po­gię­ło – war­czy, oglą­da­jąc się na nas, a po­tem od­wra­ca się w stro­nę Bro­oke z mi­ną, w któ­rej, jak się mo­gę do­my­ślić, nie ma ani cie­nia życz­li­wo­ści. – Kto cię tu, do cho­le­ry, za­pro­sił?

– Jo­ey! – obu­rza się Juls.

War­ga Bro­oke drga w prze­kor­nym uśmiesz­ku.

– Po­dob­no śpi­my we trój­kę w jed­nym łóż­ku. To praw­da? Su­per, bo już kil­ka ra­zy sły­sza­łam, że je­stem do­bra na ły­żecz­kę. – Od­kła­da ba­gaż na pół­kę, a po­tem po przy­ja­ciel­sku tar­ga wło­sy Jo­eya, sia­da­jąc obok mnie. Mój asy­stent mru­czy coś gniew­nie pod no­sem, aż Bil­ly uspo­ka­ja­ją­cym ge­stem po­pra­wia mu fry­zu­rę. – A tak z cie­ka­wo­ści, któ­ry z was to pa­syw?

– Zli­tuj się, Bro­oke – od­zy­wam się po­spiesz­nie, gdy Bil­ly i Jo­ey od­wra­ca­ją się gwał­tow­nie do ty­łu. – Lu­dzie słu­cha­ją.

– Mam na­dzie­ję, że prze­pu­ści­li przez kon­tro­lę two­je dil­da, bo ża­den praw­dzi­wy pe­nis w ten week­end się do cie­bie nie zbli­ży – od­ci­na się Jo­ey, wska­zu­jąc na ko­la­na Bro­oke i uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie.

Od­pę­dza go od sie­bie, ce­lu­jąc pal­cem w je­go twarz, aż co­fa się gwał­tow­nie na opar­cie fo­te­la.

– Chcesz się za­ło­żyć, kto za­li­czy wię­cej fiu­tów? Pro­szę bar­dzo, la­lu­niu.

– Na ba­te­rię się nie li­czą, pa­mię­taj, Bro­oke – od­gry­za się Jo­ey.

Uno­szę rę­ce mię­dzy nich na znak, że­by prze­sta­li, a po­tem od­wra­cam gło­wę i wbi­jam wzrok w Bro­oke.

– Uprze­dzam, że nie po­zwo­lę na coś ta­kie­go w skle­pie. Nie bę­dę te­go zno­sić, i tak mam do­syć na gło­wie.

– Bę­dę grzecz­na – za­pew­nia Bro­oke, wy­krzy­wia­jąc się z uda­wa­ną życz­li­wo­ścią do Jo­eya. Prze­wra­ca ocza­mi i od­wra­ca się, szep­cząc z Bil­lym. Da­ła­bym gło­wę, że te­ma­tem ich roz­mo­wy jest sie­dzą­ca tuż obok mnie słod­ka idiot­ka.

Bro­oke od­wra­ca się do mnie tym ra­zem ze szcze­rym uśmie­chem na twa­rzy.

– Przy oka­zji, wiel­kie dzię­ki za pra­cę. To dla mnie na­praw­dę wie­le zna­czy.

– Pro­szę bar­dzo, ale mu­szę cię ostrzec: nie in­te­re­su­je mnie, że je­steś sio­strą mo­jej naj­lep­szej kum­pe­li. Wy­le­ję cię, je­śli nie do­ga­da­cie się z Jo­ey­em.

Ki­wa gło­wą na znak zgo­dy i za­pi­na pa­sy, a ja idę za jej przy­kła­dem. W przej­ściu ste­war­de­sa za­czy­na pre­zen­to­wać in­struk­cję bez­pie­czeń­stwa. Wi­dzę, jak sie­dzą­cy przed na­mi Jo­ey za­wzię­cie ge­sty­ku­lu­je po­grą­żo­ny w dys­ku­sji z Bil­lym.

Juls na­chy­la się na­de mną i kle­pie sio­strę w ko­la­no.

– Zrób nam tę przy­jem­ność i nie prze­śla­duj go za moc­no w ten week­end. Że­bym nie mu­sia­ła ża­ło­wać, że cię za­pro­si­łam.

Bro­oke par­ska obu­rzo­na uwa­gą sio­stry.

– Wy­lu­zuj­cie tro­chę, do­bra? Ma­ru­dzi­cie tak, jak­bym nie umia­ła się za­cho­wać wśród lu­dzi.

Na szczę­ście do­kład­nie w tej chwi­li obok nas za­trzy­mu­je się ste­war­de­sa z wóz­kiem z na­po­ja­mi, więc ani Juls, ani ja nie mo­że­my przy­wo­łać jej ostro do po­rząd­ku.

– Czy mo­gę coś za­pro­po­no­wać?

– Al­ko­hol! – od­po­wia­da­my jed­no­cze­śnie z Juls. Ste­war­de­sa uśmie­cha się i wrę­cza nam po mi­nia­tur­ce wód­ki, któ­re na­tych­miast opróż­nia­my do dna.

– Pro­szę o wy­łą­cze­nie te­le­fo­nów, za chwi­lę star­tu­je­my.

Wszy­scy jak na ko­men­dę się­ga­ją do kie­sze­ni i za­czy­na­ją grze­bać w ko­mór­kach. Wi­dzę na ekra­nie po­wia­do­mie­nie o no­wej wia­do­mo­ści, któ­rą otwie­ram z tą sa­mą ner­wo­wą eks­cy­ta­cją, jak za­wsze na wi­dok nadaw­cy.

Re­ese: Jesz­cze osiem dni, ko­cha­nie. Przy­by­waj jak naj­szyb­ciej.

Ja: Sta­ram się. Ej no, stać cię na wię­cej niż tyl­ko „osiem dni”. Wy­sil głów­kę, przy­stoj­nia­ku.

Wy­łą­czam ko­mór­kę i wsu­wam do kie­sze­ni, roz­kła­da­jąc się wy­god­nie w fo­te­lu. Jesz­cze osiem dni, któ­re wy­da­ją mi się wiecz­no­ścią.

* * *

– Niech mnie szlag! Ale tu jest fan­ta­stycz­nie!

Sły­szę głos Jo­eya gdzieś z głę­bi do­mu, idąc po scho­dach na gó­rę do sy­pial­ni. Nie ma w tym ani krzty prze­sa­dy – cha­ta na­praw­dę jest re­we­la­cyj­na, mój fa­cet świet­nie się spi­sał. Z ze­wnątrz wy­glą­da jak re­zy­den­cja z cza­sów woj­ny se­ce­syj­nej, a w środ­ku jest urzą­dzo­na w sty­lu ru­sty­kal­nym i bar­dzo przy­tul­na. Na do­le miesz­czą się kuch­nia i sa­lon, prze­stron­ne i urzą­dzo­ne ze sma­kiem, a na pię­trze trzy sy­pial­nie. Otwie­ram pierw­sze z brze­gu drzwi i wi­dzę le­żą­cą na łóż­ku brą­zo­wą lek­ko sfa­ty­go­wa­ną skó­rza­ną wa­liz­kę, któ­ra mu­si na­le­żeć do Ia­na.

– Juls, twój po­kój jest po pra­wej! – krzy­czę przez ra­mię w stro­nę scho­dów. Jest pew­nie w tej chwi­li zbyt za­ję­ta ła­go­dze­niem na­pię­tej at­mos­fe­ry na do­le, że­by mnie usły­szeć, ale wo­lę ją uprze­dzić.

Otwie­ram drzwi na­prze­ciw­ko i wte­dy mo­men­tal­nie ude­rza mnie zna­jo­my, naj­uko­chań­szy na świe­cie za­pach. Re­ese mu­siał prze­by­wać tu bar­dzo krót­ko, sko­ro pra­wie za­raz po przy­lo­cie mie­li z Ia­nem spo­tka­nie u klien­ta, a mi­mo to je­go woń zdą­ży­ła się za­do­mo­wić w tym miej­scu, gdzie spę­dzi­my ra­zem naj­bliż­sze dwa dni. W tym mo­men­cie nic nie by­ło­by w sta­nie bar­dziej mnie ucie­szyć.

Kła­dę swój ba­gaż na pod­ło­dze obok je­go wa­liz­ki, do­strze­ga­jąc na jed­nej z po­du­szek na łóż­ku na­le­żą­ce­go do nie­go iPo­da i ma­ły brą­zo­wy kar­to­nik. Wcho­dzę na ko­la­nach na łóż­ko, się­gam po iPo­da i kła­dę go so­bie na ko­la­nach, otwie­ra­jąc jed­no­cze­śnie zna­jo­mo wy­glą­da­ją­cy li­ścik.

Dy­lan,

64 863 se­kun­dy. (Plus mi­nus, w za­leż­no­ści od te­go, kie­dy to czy­tasz.)

X, Re­ese

P.S. Po­słu­chaj.

Nie je­stem w sta­nie po­wstrzy­mać uśmie­chu, jak zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach. Za­wsze tak by­ło i to się ni­g­dy nie zmie­ni. Nie­waż­ne, ile li­ści­ków czy prze­sy­łek by mi nie wy­słał, ni­g­dy na ich wi­dok nie opu­ści mnie to nie­sa­mo­wi­te pod­nie­ce­nie. Wty­kam słu­chaw­ki do uszu i włą­czam iPo­da. Spo­dzie­wa­łam się dłu­giej li­sty pio­se­nek, bo Re­ese za­wsze cho­dzi z nim na si­łow­nię, ale oka­zu­je się, że jest tam tyl­ko jed­na, więc mu­siał usu­nąć resz­tę spe­cjal­nie na tę oka­zję. Za­my­kam oczy, za­ta­pia­jąc się w mu­zy­ce i wsłu­chu­jąc w sło­wa, tak sa­mo jak wte­dy, gdy Re­ese pu­ścił ją i po raz pierw­szy się ko­cha­li­śmy. Dziś mam wra­że­nie, że tak jest za­wsze, na­wet je­śli upra­wia­my po­spiesz­ny czy ostry seks.

Słu­cham Lo­ok After You, któ­ra już na za­wsze bę­dzie mi się ko­ja­rzy­ła z tam­tą no­cą, gdy na­gle czu­ję, że łóż­ko się ugi­na. Otwie­ram jed­no oko i wi­dzę obok sie­bie Jo­eya. Wyj­mu­je mi słu­chaw­kę z jed­ne­go ucha, pod­kra­da­jąc przy tym mi­ło­sny li­ścik, któ­ry przy­ci­skam do ser­ca.

Przy­glą­dam się je­go mi­nie, gdy wkła­da słu­chaw­kę do ucha i czy­ta, co na­pi­sał do mnie Re­ese. Marsz­cząc brwi, od­da­je mi kar­to­nik, a po­tem opa­da cięż­ko na łóż­ko, ukła­da­jąc gło­wę na po­dusz­ce tuż obok mnie.

– Przy two­im każ­dy fa­cet w Chi­ca­go wy­da­je się bez­na­dziej­ny. Zwłasz­cza ten mój.

Da­ję mu kuk­sań­ca w że­bra, na co re­agu­je uśmie­chem i bez­gło­śnym „auć!”. Ści­szam mu­zy­kę, że­by brzę­cza­ła ci­cho w tle.

– Prze­cież Bil­ly zro­bił wie­le ro­man­tycz­nych rze­czy. Po­pro­sił, że­byś się do nie­go wpro­wa­dził, choć zna­li­ście się do­pie­ro od ty­go­dnia. Wszy­scy wi­dzą, że cię uwiel­bia i zro­bił­by dla cie­bie wszyst­ko.

– W ta­kim ra­zie dla­cze­go nie za­pro­po­no­wał, że­by­śmy wzię­li ślub?

Już otwie­ram usta, ale w ostat­niej chwi­li się po­wstrzy­mu­ję, bo praw­dę mó­wiąc, nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Sa­ma się nad tym za­sta­na­wia­łam, zwłasz­cza ostat­nio, przy oka­zji or­ga­ni­zo­wa­nia swo­je­go we­se­la. Są dla sie­bie stwo­rze­ni. Bil­ly jest dla nie­go opar­ciem i przy nim ujaw­nia się cu­dow­ne kpiar­skie uspo­so­bie­nie Jo­eya, za któ­re wręcz go ubó­stwiam. Aż mi­ło na nich po­pa­trzeć, gdy są ra­zem – ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam mo­je­go asy­sten­ta tak szczę­śli­we­go. Być mo­że Bil­ly po pro­stu na­le­ży do fa­ce­tów, któ­rzy są prze­ciw­ni sa­mej in­sty­tu­cji mał­żeń­stwa.

– A roz­ma­wia­li­ście kie­dyś o ślu­bie?

Wyj­mu­je z ucha słu­chaw­kę, wy­raź­nie ma­jąc do­syć pio­sen­ki o mi­ło­ści, któ­ra tyl­ko po­głę­bia je­go iry­ta­cję. Idę za je­go przy­kła­dem i owi­jam słu­chaw­ki wo­kół iPo­da, a po­tem prze­krę­cam się na bok, spo­glą­da­jąc na Jo­eya.

– Tak jak­by. Stwier­dził, że nie miał­by nic prze­ciw­ko kie­dyś w przy­szło­ści, ale nie po­wie­dział, że kon­kret­nie ze mną.

– No to mo­że cze­ka, aż mu się oświad­czysz.

Jo­ey od­wra­ca gwał­tow­nie gło­wę w mo­ją stro­nę, uno­sząc brwi.

– Osza­la­łaś? Nie ma mo­wy, to je­go ro­la. Zro­bił­by wresz­cie ja­kiś ro­man­tycz­ny gest.

W tym mo­men­cie drzwi otwie­ra­ją się i sta­je w nich Bil­ly z lek­ko prze­stra­szo­ną mi­ną, trzy­ma­jąc jed­ną dłoń na klam­ce, a dru­gą po­cie­ra­jąc nie­pew­nie czu­bek no­sa.

– Kot­ku, Bro­oke chce wie­dzieć, czy mo­że spać z na­mi w na­szym po­ko­ju.

– Co?!!!

Opusz­czam gło­wę, za­śmie­wa­jąc się ukrad­kiem z wy­bu­chu Jo­eya, ale za­raz pod­no­szę z po­wro­tem wzrok na Bil­ly’ego.

– Ma­my tyl­ko trzy sy­pial­nie. Mnie to nie prze­szka­dza, je­śli ty nie masz nic prze­ciw­ko.

Bil­ly ma ten sam mięk­ki i ła­god­ny wy­raz twa­rzy, co za­wsze wo­bec Jo­eya. Po­dej­rze­wam jed­nak, że nie wie, na co się go­dzi, bo jak do­tąd nie miał zbyt wie­le do czy­nie­nia z Bro­oke.

Jo­ey uno­si gło­wę, pod­pie­ra­jąc się na łok­ciach.

– Oczy­wi­ście, że mam! Do ja­snej cho­le­ry, nie ma mo­wy, że­by ona spa­ła z na­mi w jed­nym łóż­ku! Wi­dzia­łem na do­le so­fę, więc mo­że się na niej prze­ki­mać przez noc.

– No do­bra, to pój­dziesz jej po­wie­dzieć? Bo chy­ba za­czę­ła się już u nas roz­pa­ko­wy­wać.

– Moż­na się by­ło te­go spo­dzie­wać.

Jo­ey jed­nym ru­chem zsu­wa swe dłu­gie mu­sku­lar­ne no­gi z łóż­ka, po czym pod­cho­dzi do drzwi, ca­łu­jąc w prze­lo­cie Bil­ly’ego w usta.

– Bro­oke! Chy­ba cał­kiem zwa­rio­wa­łaś, je­śli my­ślisz, że po­zwo­lę ci z na­mi spać!

W od­da­li roz­le­ga się jej stłu­mio­na od­po­wiedź, a po niej ostra ri­po­sta Jo­eya, na dźwięk któ­rej obo­je z Bil­lym wy­bu­cha­my śmie­chem.

Chwi­lę po­tem Bil­ly od­wra­ca się do mnie z uśmie­chem.

– Go­to­wa na na­stęp­ny week­end? To nie la­da wy­czyn usi­dlić naj­bar­dziej za­twar­dzia­łe­go ka­wa­le­ra w ca­łym Chi­ca­go.

– Bar­dzo śmiesz­ne. Á pro­pos ka­wa­le­rów – do­da­ję, wsta­jąc z łóż­ka i pod­cho­dząc do nie­go bli­żej – mo­gę cię o coś za­py­tać?

Za­my­ka drzwi, spo­glą­da­jąc na mnie py­ta­ją­co z za­chę­ca­ją­cą mi­ną. Kła­dę mu dłoń na ra­mie­niu.

– Nie skrzyw­dził­byś Jo­eya, praw­da?

Prze­chy­la gło­wę na bok, marsz­cząc brwi, wy­raź­nie zbi­ty z tro­pu mo­im py­ta­niem. Rzu­ca prze­lot­ne spoj­rze­nie na mo­ją rę­kę spo­czy­wa­ją­cą na je­go ra­mie­niu, a po­tem z po­wro­tem spo­glą­da mi w oczy.

– Dy­lan, znam two­je moż­li­wo­ści i wiem, że po­tra­fisz dać wy­cisk fa­ce­tom, ale na­wet gdy­by by­ło ina­czej, prze­nig­dy nie zra­nił­bym Jo­eya.

Ści­skam go lek­ko za ra­mię, a po­tem opusz­czam rę­kę.

– Ja­sne. Tak tyl­ko py­tam, bo się o nie­go mar­twię.

– Wiem. Ty i Juls bar­dzo się o nie­go trosz­czy­cie. Chwi­la­mi mam wra­że­nie, że jak we­zmę ślub, to z ca­łą wa­szą trój­ką. – Wi­dząc mo­ją ura­do­wa­ną mi­nę, przy­kła­da pa­lec do ust. – Tyl­ko na ra­zie ani sło­wa.

Ki­wam en­tu­zja­stycz­nie gło­wą.

– To su­per wia­do­mość – szep­czę.

Otwie­ra drzwi, wy­sta­wia­jąc gło­wę do przed­po­ko­ju i roz­glą­da­jąc się na obie stro­ny.

– Ci­sza. My­ślisz, że się po­za­bi­ja­li?

W kie­sze­ni za­czy­na mi dzwo­nić ko­mór­ka. Się­gam po nią, rzu­ca­jąc do nie­go:

– Cał­kiem moż­li­we. Le­piej idź i sprawdź.

Bil­ly mru­ga do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo i wy­cho­dzi z po­ko­ju, za­my­ka­jąc za so­bą drzwi. Od­bie­ram, idąc z po­wro­tem do łóż­ka.

– Cześć, przy­stoj­nia­ku.

– Cześć, ko­cha­nie. Już na miej­scu?

– Aha. Do­tar­li­śmy go­dzi­nę te­mu. Kie­dy się zo­ba­czy­my? Już pra­wie ósma. – Opa­dam na po­dusz­kę, od­wra­ca­jąc się na bok i kła­dąc je­go li­ścik obok iPo­da. – Mu­szę mieć swo­ją dzien­ną daw­kę cie­bie.

Na te sło­wa za­śmie­wa się ci­cho.

– Czyż­by wczo­raj­sze dwa or­ga­zmy, ja­kie ode mnie do­sta­łaś, to ma­ło?

– Zde­cy­do­wa­nie. Wiesz, że ni­g­dy nie mam do­syć two­ich ust.

– Tyl­ko mo­ich ust?

Do­słow­nie wi­dzę ocza­mi wy­obraź­ni je­go uśmiech. Uwiel­biam, gdy za­czy­na świn­tu­szyć. Praw­da jest ta­ka, że mógł­by mnie za­spo­ka­jać wy­łącz­nie usta­mi, gdy­by tyl­ko chciał. Ale zdą­ży­łam już po­znać resz­tę je­go re­per­tu­aru i za nic w świe­cie nie by­ła­bym w sta­nie z te­go zre­zy­gno­wać.

– Wiesz, że je­stem od cie­bie uza­leż­nio­na – od­po­wia­dam, czu­jąc, jak mój uśmiech prze­cho­dzi w ziew­nię­cie. Na­cho­dzi mnie na­gle ocho­ta, że­by w ogó­le nie wy­cho­dzić już dziś z łóż­ka, szcze­gól­nie gdy do­łą­czy do mnie Re­ese.

– Spró­bo­wa­ła­byś nie być. Zmę­czo­na?

– Bar­dzo. Cięż­ki dzień i jesz­cze gor­szy lot. – Się­gam rę­ką za gło­wę i uno­szę wło­sy, że­by po­czuć na kar­ku chłód po­dusz­ki. – Bro­oke i Jo­ey z miej­sca za­czę­li brać się za łby.

Sły­szę w tle głos Ia­na.

– Do­bra – rzu­ca do nie­go Re­ese, od­wra­ca­jąc się na chwi­lę od słu­chaw­ki. – Mu­szę le­cieć. Wy­rwie­my się stąd do­pie­ro za kil­ka go­dzin, nie­ste­ty.

– Mmm… ja­sne – od­po­wia­dam, zie­wa­jąc. – Tę­sk­nię za two­im wi­do­kiem.

– A ja za two­im.

Roz­łą­czam się, pod­no­szę z pod­ło­gi swo­ją wa­liz­kę i sta­wiam ją na łóż­ku. Wyj­mu­ję spra­ną ko­szul­kę Re­ese’a z lo­go uni­wer­sy­te­tu w Chi­ca­go, któ­rą po­ży­czył mi kil­ka mie­się­cy te­mu. To je­dy­na rzecz, nie li­cząc poń­czoch i pod­wiąz­ki, ja­ką po­zwa­la mi no­sić w łóż­ku. Roz­bie­ram się i szyb­ko się w nią wśli­zgu­ję.

W na­szej sy­pial­ni na szczę­ście jest od­dziel­na ła­zien­ka. Bar­dzo mnie to cie­szy, bo gdy­bym mu­sia­ła dzie­lić ją z pa­rą ge­jów i jesz­cze dwo­ma in­ny­mi ko­bie­ta­mi, pew­nie skoń­czy­ło­by się to ka­ta­stro­fą; sam Jo­ey ma wię­cej ko­sme­ty­ków do wło­sów ode mnie. Po zmy­ciu ma­ki­ja­żu i wy­szo­ro­wa­niu zę­bów wra­cam do łóż­ka, gdy na­gle roz­le­ga się pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę.

W drzwiach uka­zu­je się gło­wa uśmiech­nię­tej Juls.

– Hej! Fa­ce­ci bę­dą za pa­rę go­dzin.

– Yhy. Wiem, wła­śnie roz­ma­wia­łam z Re­ese’em. Je­stem wy­koń­czo­na, idę spać.

– Do­bry po­mysł – stwier­dza z prze­kor­nym uśmiesz­kiem. – Bę­dziesz po­trze­bo­wa­ła na ju­tro du­żo ener­gii. – Mru­ga do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo, za­my­ka­jąc drzwi, a ja na­cią­gam na sie­bie koł­drę.

Ju­tro.

Mój wie­czór pa­nień­ski.

Juls z Jo­ey­em od dwóch dni szep­ta­li po ką­tach w cu­kier­ni, pla­nu­jąc mo­ją ostat­nią noc wol­no­ści. Do­my­ślam się, że wbrew mo­jej wo­li za­cią­gną mnie do ja­kie­goś klu­bu ze strip­ti­zem. Jo­ey tak się na­pa­lił na oglą­da­nie mę­skiej go­li­zny, że mam to jak w ban­ku. Je­śli cho­dzi o mnie, wo­la­ła­bym pójść po­tań­czyć, tak jak u Juls. Wca­le nie chce mi się ga­pić na wy­sma­ro­wa­nych olej­ka­mi i ocie­ra­ją­cych o sie­bie na sce­nie na­gich fa­ce­tów. Mam już swo­je­go, je­dy­ne­go na ca­łe ży­cie, więc nie mu­szę oglą­dać in­nych fiu­tów.

Niech cię szlag, Bil­ly! Mógł­byś się wresz­cie oświad­czyć swo­je­mu chło­pa­ko­wi, że­by sku­pił się na wła­snym wie­czo­rze pa­nień­skim.

Rozdział 4

DOTYK JE­GO WARG I RĄK błą­dzą­cych po mo­im cie­le mo­men­tal­nie wy­ry­wa mnie ze snu. Otwie­ram wol­no po­wie­ki i wi­dzę le­żą­ce­go na mnie Re­ese’a, któ­ry wo­dzi usta­mi po mo­ich pier­siach i gła­dzi dłoń­mi uda. Je­go nie­sfor­ne wło­sy jak zwy­kle ster­czą każ­dy z in­nym kie­run­ku, mu­ska­jąc mo­ją skó­rę. Zry­wa ze mnie ko­szul­kę i majt­ki, rzu­ca­jąc je na pod­ło­gę.

– Mmm… Uwiel­biam się tak bu­dzić. – Zsu­wa usta co­raz ni­żej, ką­sa­jąc de­li­kat­nie zę­ba­mi mo­je bio­dra, aż za­czy­nam się pod nim nie­cier­pli­wie wić. Zer­kam w pra­wo na wy­świe­tlacz bu­dzi­ka. – Do­pie­ro wró­ci­łeś?

– Uhm. – Wo­dzi usta­mi po mo­ich że­brach, ugnia­ta­jąc dłoń­mi obie pier­si. – Wiem, że jest strasz­nie póź­no. Je­śli je­steś zmę­czo­na…

Tak, na pew­no. Jak­bym kie­dy­kol­wiek by­ła w sta­nie mu od­mó­wić.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Swe­et Po­sses­sion

Autor: J. Daniels

Tłumaczenie: Regina Mościcka

Redakcja: Pracownia COGITO

Korekta: Agnieszka Płoskonka

Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ

Skład: IMK

Zdjęcia na okładce:

Zachary Scott | Getty Images (front)

Prezoom.nl | Shutterstock (tył)

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Redaktor inicjująca: Agnieszka Skowron

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Sweet Possession (Sweet Addiction, #2) © 2014

Copyright © 2014 J. Daniels. All Rights Reserved

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Bielsko-Biała 2016

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected]

www.pascal.pl

ISBN 978-83-7642-936-6

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

De­dy­ka­cja

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

Roz­dział 17

Roz­dział 18

Roz­dział 19

Roz­dział 20

Roz­dział 21

Roz­dział 22

Roz­dział 23

Roz­dział 24

Roz­dział 25

Epi­log

Po­dzię­ko­wa­nia

Kar­ta re­dak­cyj­na