Słoneczny mąż - Brandon Sanderson - ebook + książka

Słoneczny mąż ebook

Brandon Sanderson

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przed laty miał towarzyszy broni i sprawę, w którą wierzył, ale teraz mężczyzna, który przedstawia się jako Nomad, cały czas ucieka. Gdy nieubłagana Nocna Brygada zbliża się za bardzo, musi skakać ze świata na świat wewnątrz cosmere, aż ląduje na kolejnej planecie i natychmiast wikła się w konflikt między tyranem a buntownikami, którzy chcą jedynie uniknąć przemiany w bezmyślnych niewolników – a przez cały czas zagraża im wschód słońca, którego gorąco stopi nawet skały. Czy Nomadowi, pozbawionemu znajomości miejscowego języka, uda się odnaleźć drogę wśród konfliktu i zgromadzić dość mocy, by opuścić świat, zanim jego umysł lub ciało zapłacą najwyższą cenę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 431

Oceny
4,7 (134 oceny)
96
33
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katrau

Nie oderwiesz się od lektury

Nomad budzi się na planecie, której słońce zabija (ludzie żyją w ciemności i ciagle uciekają przed światłem dnia). Niemal od razu po otwarciu oczu wplątuje się w walkę o wolność i władzę. Walczy z Popielnym Panem, jednocześnie próbując znaleźć sposób na zgromadzenie mocy wystarczającej do przeskoku na inną planetę. Gdy słońce go dotknęło, nie spłonął - niektórzy uważają to za znak, że jest Słonecznym Mężem. Uwielbiam tworzone przez Sandersona światy - w każdym z nich moc pochodzi z innego źródła - ze światła, z burzy, z kolorów, z metali. Nie zdradzę jaki jest na w tym świecie, ale mogę przyznać, że dla mnie jeden z najsmutniejszych. Jak przyjemnie było ponownie zanurzyć się w uniwersum Cosmere, spotkać z dawnymi znajomymi, przypomnieć słowa przysięgi. Sanderson chciał stworzyć powieść wzorowaną na starych westernach i ich unowocześnionych wersjach, jak Mad Max - moim zdaniem udało się to znakomicie. Akcja jest bardzo szybka, wszystko dzieje się naraz i w ogromnym pospiechu. Nomad ...
PrzeJulia

Nie oderwiesz się od lektury

Ważne! Nie czytacie tej książki bez znajomości uniwersum.
ratajeek

Nie oderwiesz się od lektury

Brandon Sanderson jest niezawodny! Gratka dla serii Archiwum Burzowego Światła.
10
Walindor

Dobrze spędzony czas

⭐️4/5
10
slawko1740

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
10

Popularność




Podziękowania

Uff! Co za rok! To była nie­zła jazda, która wyma­gała mnó­stwa pracy wielu zain­te­re­so­wa­nych osób. Posta­ram się wymie­nić ich w tym dziale, ale na początku chcia­łem po pro­stu ogrom­nie wszyst­kim podzię­ko­wać. Zre­da­go­wa­nie, zilu­stro­wa­nie i dostar­cze­nie ksią­żek czy­tel­ni­kom było ogrom­nym wysił­kiem.

Redak­to­rem tej książki był Moshe Feder, mój dłu­go­letni wspól­nik – i czło­wiek, który mnie odkrył. Byli­śmy zachwy­ceni, że znów mogli­śmy z nim współ­pra­co­wać, a ja cie­szę się, że pomógł mi na kolej­nym eta­pie podróży Nomada. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia kie­ruję do dr. Jose­pha Jen­sena za jego pomoc z astro­fi­zyką, bo w tej kwe­stii ta książka to coś wyjąt­ko­wego. Jak rów­nież dzię­kuję eki­pie Cosmere Arca­nist – jeste­ście wielcy.

Repre­zen­tuje mnie nie­zwy­kły zespół agen­cji JAB­ber­wocky, któ­rym kie­ruje Joshua Bil­mes. Dzię­kuję rów­nież Susan Vela­zquez i Chri­sti­nie Zobel.

Ta książka jest inna od pozo­sta­łych taj­nych pro­jek­tów, bo mamy troje ilu­stra­to­rów. Chcie­li­śmy spraw­dzić nowych ludzi i zna­leź­li­śmy osoby, które nada­wały się do tej powie­ści. Dzię­kuję im wszyst­kim za nie­sa­mo­wite dzieła. Te pro­jekty stały się naprawdę wyjąt­kowe dzięki ich udzia­łowi. Ernanda Souza zapro­jek­to­wała wyklejki, kolo­rowe ilu­stra­cje i gra­fiki kon­cep­cyjne. Nabetse Zitro stwo­rzył rysunki w tek­ście – dołą­czył do nas ponow­nie po tym, jak przy­go­to­wał nie­wia­ry­godne nowe plan­sze do wyda­nia zbior­czego komiksu „Biały pia­sek”. Nie­sa­mo­wita okładka zaś to dzieło kudria­ken.

Bill Wearne z Ame­ri­can Print and Bin­dery czy­nił cuda z każ­dym z taj­nych pro­jek­tów. Doce­niamy jego, dru­kar­nię, intro­li­ga­tor­nię i wszyst­kich, któ­rzy pomo­gli z wypro­du­ko­wa­niem tej książki. Debi Ber­ger­son ode­grała klu­czową rolę po stro­nie dru­karni, a Chad Dil­lon dał z sie­bie wszystko, by zapew­nić wyso­kiej jako­ści oprawę.

Przejdźmy teraz do Dra­gon­steel. Mam naj­lep­szy zespół w branży, który wkłada mnó­stwo pracy w te tajne pro­jekty.

Isaac StÙart to nasz wice­pre­zes do spraw roz­woju arty­stycz­nego. Do jego zespołu należą Ben McSwe­eney (który wło­żył mnó­stwo pracy kon­cep­cyj­nej, by ten pro­jekt zacho­wał spój­ność), Rachael Lynn Bucha­nan (która bar­dzo pomo­gła Isa­acowi we współ­pracy z arty­stami, wybie­rała sceny do zilu­stro­wa­nia i pil­no­wała szcze­gó­łów), Jen­ni­fer Neal, Hay­ley Lazo, Pri­scilla Spen­cer i Anna Ear­ley.

Poucza­jący Peter Ahl­strom jest wice­pre­ze­sem działu wydaw­ni­czego. Do jego zespołu należą Karen Ahl­strom, Kri­sty S. Gil­bert, Jen­nie Ste­vens (nasza redak­torka tej książki), Bet­sey Ahl­strom i Emily Shaw-Higham. Korektą zaj­mo­wała się Kri­sty Kugler.

Dział nar­ra­cyjny składa się wyłącz­nie z Dana Wel­lsa, który rów­nież jest wice­pre­ze­sem. Ale żeby mu to wyna­gro­dzić, pozwa­lamy mu wyda­wać pole­ce­nia Benowi.

Naszym dyrek­to­rem do spraw ope­ra­cyj­nych jest Emily San­der­son, a w dziale tym pra­cują Matt „Matt” Hatch, Emma Tan-Sto­ker, Jane Horne, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Makena Salu­one, Hazel Cum­mings i Becky Wil­son.

Adam Horne, znany rów­nież jako Wielki Mistrz Cor­gich, jest naszym wice­pre­ze­sem do spraw reklamy i mar­ke­tingu. W jego zespole pra­cują Jeremy Pal­mer, Tay­lor D. Hatch i Octa­via Esca­milla.

Kara Ste­wart to nasza wice­pre­ze­ska do spraw reali­za­cji zamó­wień i wyda­rzeń – to ona upew­nia się, że wszy­scy dosta­je­cie swoje paczki. Do jej zespołu należą: Emma Tan-Sto­ker, Chri­sti Jacob­sen, Kel­lyn Neu­mann, Lex Wil­l­hite, Mem Grange, Michael Bate­man, Joy Allen, Ally Reep, Richard Rubert, Katy Ives, Brett Moore, Dal­lin Hol­den, Daniel Phipps, Jacob Chri­sman, Alex Lyon, Matt Hamp­ton, Camilla Cutler, Quin­ton Mar­tin, Esther Grange, Logan Reep, Laura Love­ridge, Amanda But­ter­field, Gwen Hick­man, Donald Mustard III, Zoe Hatch, Pablo Mooney, Bray­donn Moore, Avery Mor­gan, Nathan Mor­ten­sen, Chri­stian Fair­banks, Dal Hill, Geo­rge Kaler, Kath­leen Bar­low, Kale­igh Arnold, Kitty Allen, Rachel Jacob­sen, Syd­ney Wil­son, Kate­lyn Hatch i Judy Tor­sak.

Chciał­bym podzię­ko­wać Oria­nie Lec­kert z Kick­star­tera, jak rów­nież Annie Gal­la­gher, Pal­me­rowi John­so­nowi i McKyn­zee Wig­gins (główna twór­czyni przy­pi­nek) z Bac­ker­Kit.

Do mojej grupy pisar­skiej nale­żeli: Emily San­der­son, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Peter Ahl­strom, Karen Ahl­strom, Darci Stone, Eric James Stone, Alan Lay­ton, Ethan Skar­stedt, Ben Olsen i Dan Wells.

Czy­tel­ni­kami alfa tej książki byli Karen Ahl­strom, Joy Allen, Chri­sti Jacob­sen, Brett Moore, Brad Neu­mann, Kel­lyn Neu­mann, Ally Reep, Emma Tan-Sto­ker, Sean Van­Black i Dan Wells.

Czy­tel­ni­kami beta byli Ravi Per­saud, Ian McNatt, Bran­don Cole, Shan­non Nel­son, Ben Mar­row, Jen­ni­fer Neal, Poonam Desai, Chris McGrath, Sumejja Mura­ta­gić-Tadić, Ken­dra Ale­xan­der, Zenef Mark Lind­berg, Paige Phil­lips, Rose­mary Wil­liams, Eric Lake, David Beh­rens, Wil­liam Juan i Erika Kuta Mar­ler. Na szcze­gólne podzię­ko­wa­nia zasłu­guje Mikah Kil­gore, za infor­ma­cje zwrotne na temat opi­sów ilu­stra­cji, które można zna­leźć w ebo­oku i audio­bo­oku.

Wśród czy­tel­ni­ków gamma znaj­do­wała się duża część czy­tel­ni­ków beta, jak rów­nież Evgeni „Argent” Kiri­lov, Joshua Har­key, Ross New­berry, Tim Chal­le­ner, Jes­sica Ash­craft, Ted Her­man, Brian T. Hill, Rob West, Paige Vest, Gary Sin­ger, Darci Cole, Kaly­ani Poluri, Jay­den King, Ling­ting „Bota­nica” Xu, Glen Voge­laar, Bob Kluttz, Billy Todd, Megan Kanne, Eliy­ahu Bere­lo­witz Levin, Aaron Ford, Jes­sie Lake i Sam Baskin.

Do zespołu Arca­nist należą Eric Lake, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Ben Mar­row, David Beh­rens, Ian McNatt i Joshua Har­key.

Jako że to ostatni z taj­nych pro­jek­tów z Kick­star­tera, chcia­łem wyko­rzy­stać tę ostat­nią oka­zję, by podzię­ko­wać Wam wszyst­kim. Ow­szem, to ja napi­sa­łem te książki, ale to Wy stwo­rzy­li­ście wyda­rze­nie, któ­rym się stały. Dzięki Wam ten rok był wyjąt­kowy. Po prze­czy­ta­niu książki zaj­rzyj­cie do Post­scrip­tum, żeby dowie­dzieć się wię­cej.

Bran­don San­der­son

Rozdział 1

Nomad obu­dził się wśród ska­za­nych na śmierć.

Zamru­gał i zorien­to­wał się, że leży przy­ci­śnięty pra­wym policz­kiem do ziemi. Póź­niej sku­pił się na oso­bli­wym widoku rośliny wyra­sta­ją­cej w przy­spie­szo­nym tem­pie na jego oczach. Śnił? Kru­cha siewka drżała i zwi­jała się, pod­no­sząc się z gruntu. Wyda­wało się, że prze­ciąga się z rado­ścią, jej liście­nie roz­ło­żyły się jak ramiona po głę­bo­kim śnie. Ze środka wyło­nił się pęd, sma­ku­jący powie­trze jak język węża. Póź­niej wycią­gnął się w lewo w stronę sła­bego bla­sku docho­dzą­cego z tam­tej strony.

Nomad jęk­nął i uniósł głowę, nie mógł myśleć i wszystko go bolało. Dokąd Prze­sko­czył tym razem? I czy zna­lazł się wystar­cza­jąco daleko, by ukryć się przed Nocną Bry­gadą?

Oczy­wi­ście, że nie. Przed nimi nie dało się ukryć. Nie mógł się zatrzy­my­wać. Musiał…

Na burze. Dobrze mu się tu leżało. Nie mógłby choć przez chwilę odpo­cząć? Choć raz prze­stać ucie­kać?

Ktoś szarp­nął go bru­tal­nie i pod­niósł na kolana, wyry­wa­jąc go z otę­pie­nia. Stał się bar­dziej świa­domy oto­cze­nia – krzy­ków, jęków. Dźwię­ków, na które nie zwra­cał uwagi, kiedy był pół­przy­tomny po Prze­skoku.

Tutejsi ludzie, włą­cza­jąc tego, który go zła­pał, nosili nie­ty­powe ubra­nia. Dłu­gie spodnie z cia­snymi man­kie­tami, koszule z wyso­kimi koł­nie­rzami koń­czą­cymi się pod brodą. Męż­czy­zna potrzą­snął nim i mówił coś w języku, któ­rego Nomad nie rozu­miał.

– Tłu… tłu­ma­cze­nie? – wychry­piał Nomad.

„Przy­kro mi” powie­dział głę­boki, mono­tonny głos w jego gło­wie. „Nie mamy na to dość Napeł­nie­nia”.

Racja. Led­wie się­gnął progu ostat­niego Prze­skoku, co ozna­czało, że był wła­ści­wie wyczer­pany. Jego umie­jęt­no­ści zale­żały od osią­gnię­cia lub utrzy­ma­nia pew­nych pozio­mów Napeł­nie­nia, mistycz­nego źró­dła mocy, dzięki któ­remu na więk­szo­ści z odwie­dzo­nych przez niego pla­net działy się rze­czy nie­sa­mo­wite.

– Ile? – wychry­piał. – Ile nam zostało?

„Jakieś tysiąc pięć­set JEO. Innymi słowy, nie­całe osiem pro­cent Prze­skoku”.

Potę­pie­nie. Jak się oba­wiał, koszt przy­by­cia tutaj go zruj­no­wał. Dopóki zacho­wy­wał pewne okre­ślone poziomy, jego ciało było zdolne do rze­czy nie­zwy­kłych. Każda kosz­to­wała odro­binę Napeł­nie­nia, ale ta cena była mini­malna – póki trzy­mał się pro­gów.

Kiedy miał ponad dwa tysiące Jed­no­stek Ekwi­wa­lent­nych Odde­chu, mógł maj­stro­wać przy Związku. Co pozwa­lało mu wyko­rzy­stać swoje umie­jęt­no­ści i Zwią­zać się z pla­netą, a wobec tego rów­nież posłu­gi­wać się miej­sco­wym języ­kiem. A to zna­czyło, że Nomad nie mógł się poro­zu­mie­wać z miej­sco­wymi, dopóki nie znaj­dzie źró­dła mocy, którą mógłby wchło­nąć.

Skrzy­wił się, czu­jąc oddech krzy­czą­cego męż­czy­zny, który miał na gło­wie kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, zawią­zany pod brodą, i grube ręka­wice. Pano­wał pół­mrok, choć hory­zont roz­świe­tlała pło­nąca korona. Tuż przed świ­tem, jak domy­ślał się Nomad. I nawet w tym świe­tle na całym polu wyra­stały siewki. Te rośliny… ich poru­sze­nia przy­po­mi­nały mu dom, miej­sce pozba­wione gleby, ale z rośli­nami, które zacho­wy­wały się o wiele bar­dziej ener­gicz­nie niż na innych świa­tach.

Te jed­nak były inne. Nie uchy­lały się, żeby unik­nąć nadep­nię­cia. Te rośliny jedy­nie szybko rosły. Dla­czego?

W pobliżu osoby w dłu­gich bia­łych płasz­czach wbi­jały w zie­mię kołki – a póź­niej inne przy­ku­wały do nich ludzi, któ­rzy nie mieli płasz­czy. Do obu tych grup nale­żały jed­nostki o róż­nych odcie­niach skóry, nato­miast wszy­scy nosili podobne ubra­nia.

Nomad nie rozu­miał słów, które wykrzy­ki­wali, ale roz­po­zna­wał zacho­wa­nie ska­za­nych. Krzyki roz­pa­czy nie­któ­rych, bła­galne tony innych, cał­ko­wita rezy­gna­cja więk­szo­ści, kiedy przy­ku­wano ich do ziemi.

To była egze­ku­cja.

Męż­czy­zna trzy­ma­jący Nomada znów na niego krzyk­nął i spoj­rzał nań ze zło­ścią wod­ni­stymi bia­łymi oczami. Nomad tylko pokrę­cił głową. Ten oddech mógłby zwa­rzyć kwiaty. Towa­rzysz męż­czy­zny – ubrany w jeden z tych dłu­gich bia­łych płasz­czy – wska­zał Nomada i coś powie­dział. Wkrótce dwaj męż­czyźni pod­jęli decy­zję. Jeden wycią­gnął zza pasa kaj­dany i pod­szedł do Nomada, by go zakuć.

– Nie sądzę. – Nomad zła­pał męż­czy­znę za nad­gar­stek, przy­go­to­wu­jąc się, żeby go szarp­nąć i prze­wró­cić.

Ale jego mię­śnie stę­żały – jak maszyna, któ­rej skoń­czył się smar. Zesztyw­niał, a męż­czyźni cof­nęli się zasko­czeni jego nagłym wybu­chem.

Mię­śnie Nomada się roz­luź­niły. Prze­cią­gnął ręce i poczuł nagły, ostry ból.

– Potę­pie­nie! – Jego Udręka robiła się coraz gor­sza. Spoj­rzał na prze­stra­szo­nych męż­czyzn. Przy­naj­mniej nie wyglą­dali na uzbro­jo­nych.

Z tłumu wyło­niła się postać. Wszyst­kich innych spo­wi­jały ubra­nia – nie­za­leż­nie od płci odsła­niali jedy­nie twa­rze. Ale ten nowo przy­były miał odkrytą pierś – był ubrany w prze­świ­tu­jącą szatę z roz­cię­ciem z przodu – i grube czarne spodnie. Jako jedyny na polu nie nosił ręka­wi­czek – za to jego przed­ra­miona ota­czały sze­ro­kie zło­ci­ste bran­so­lety.

Bra­ko­wało mu spo­rej czę­ści torsu.

Więk­szość jego mię­śni pier­sio­wych i żeber oraz serce usu­nięto – wypa­lono, bo pozo­sta­ło­ści skóry były zwę­glone i poczer­niałe. We wnę­trzu jamy serce męż­czy­zny zastę­po­wał żarzący się węgiel. Kiedy wiatr go pod­sy­cał, pul­so­wał czer­wie­nią – podob­nie jak to się działo z punk­ci­kami szkar­łat­nego świa­tła wśród popio­łów. Skórę wokół otworu pokry­wały czarne wypa­lone ślady, kilka z nich się­gnęło nawet twa­rzy męż­czy­zny – i w nich rów­nież cza­sami migo­tały znacz­nie mniej­sze iskry. Wyglą­dało to tak, jakby męż­czy­znę przy­wią­zano do sil­nika rakie­to­wego tuż przed uru­cho­mie­niem – a on nie tylko to prze­żył, ale też cią­gle pło­nął.

– Pew­nie nie jeste­ście gośćmi, któ­rzy dobrze się bawią, oglą­da­jąc komiczne pomyłki popeł­niane przez kogoś, kto nie zna waszej kul­tury? – Nomad uniósł ręce, by poka­zać, że nie jest groźny, igno­ru­jąc instynkty, które pod­po­wia­dały mu… jak zawsze… że powi­nien ucie­kać.

Roz­ża­rzony męż­czy­zna zdjął z ple­ców duży kij. Przy­po­mi­nał tro­chę poli­cyjną pałkę, ale z nieco mniej­szym naci­skiem na uni­ka­nie śmier­tel­nych obra­żeń.

– Tak myśla­łem. – Nomad się cof­nął.

Kilku z przy­ku­tych ludzi przy­glą­dało mu się z tą dziwną, choć zna­jomą nadzieją więź­nia – cie­szyło ich, że ktoś inny zwró­cił na sie­bie uwagę.

Roz­ża­rzony pod­szedł do niego, nad­na­tu­ral­nie szybko, a pło­mień jego serca się roz­ja­rzył. Był Napeł­niony. Cudow­nie.

Nomad z tru­dem uchy­lił się przed potęż­nym cio­sem.

– Potrze­buję broni, Pom! – wark­nął Nomad.

„To ją przy­wo­łaj, mój drogi giermku” powie­dział głos w jego gło­wie. „Ja cię nie powstrzy­muję”.

Nomad chrząk­nął i zanur­ko­wał w kępę wyso­kiej trawy, która wyro­sła w ciągu kilku minut od kiedy się obu­dził. Pró­bo­wał spra­wić, by poja­wiła się broń, ale nic się nie stało.

„To twoja Udręka, wyja­śnia uprzej­mie rycerz swo­jemu prze­cięt­nie kom­pe­tent­nemu gierm­kowi. Stała się na tyle silna, że odma­wia ci broni”. Jak zwy­kle głos Poma brzmiał abso­lut­nie mono­ton­nie. Był tego świa­domy, więc doda­wał komen­ta­rze.

Nomad znów usko­czył, kiedy roz­ża­rzony opu­ścił pałkę i po raz kolejny minął go o włos, a zie­mia aż zatrzę­sła się od siły ciosu. Na burze. To świa­tło robiło się coraz jaśniej­sze. Przy­kry­wało cały hory­zont w spo­sób, który wyda­wał się zbyt rów­no­mierny. Jak… jak duże było słońce na tej pla­ne­cie?

– Myśla­łem, że moje przy­sięgi wygry­wają z tym aspek­tem Udręki! – krzyk­nął Nomad.

„Prze­pra­szam, Noma­dzie. Ale jakie przy­sięgi?”.

Roz­ża­rzony przy­go­to­wał się do zada­nia ciosu, a wtedy Nomad ode­tchnął głę­boko, uchy­lił się przed ata­kiem i całym cia­łem runął na prze­ciw­nika. Jed­nakże w chwili, gdy się do tego przy­go­to­wał, jego ciało ponow­nie stę­żało.

„Tak, rozu­miem, zauważa rycerz swo­bod­nym tonem. Twoja Udręka pró­buje powstrzy­mać teraz nawet naj­drob­niej­sze fizyczne star­cia”.

Nie mógł nawet kogoś prze­wró­cić? Robiło się źle. Roz­ża­rzony ude­rzył Nomada w twarz i oba­lił go na zie­mię. Noma­dowi udało się prze­to­czyć i uchy­lić przed pałką, a po chwili pod­niósł się z jękiem.

Pałka znów opa­dła, a wtedy Nomad odru­chowo uniósł obie ręce i ją zła­pał. Zatrzy­mał cios w miej­scu.

Roz­ża­rzony otwo­rzył sze­rzej oczy. W pobliżu kilku więź­niów zaczęło wykrzy­ki­wać. Inni odwra­cali się w jego stronę. Naj­wy­raź­niej w tych oko­li­cach ludzie nie byli przy­zwy­cza­jeni do tego, że ktoś mógł dorów­nać jed­nemu z tych Napeł­nio­nych wojow­ni­ków. Roz­ża­rzony wyba­łu­szył oczy jesz­cze bar­dziej, kiedy Nomad zaci­snął zęby, zro­bił krok do przodu i wytrą­cił go z rów­no­wagi, aż męż­czy­zna zato­czył się do tyłu.

Za dziw­nym wojow­ni­kiem pło­nące świa­tło znie­kształ­cało sto­piony hory­zont i przy­nio­sło ze sobą nagłe ude­rze­nie gorąca. Wokół nich rośliny, które uro­sły tak szybko, zaczy­nały więd­nąć. Sze­regi przy­ku­tych ludzi jęczały i krzy­czały.

„Ucie­kaj!” – krzy­czało coś we wnę­trzu Nomada. „Ucie­kaj!”.

Tak postę­po­wał.

Ostat­nimi czasy nie robił nic innego.

Kiedy odwró­cił się do ucieczki, inny roz­ża­rzony za jego ple­cami uniósł pałkę. Nomad pró­bo­wał zatrzy­mać rów­nież ten cios, ale jego burzowe ciało stę­żało po raz kolejny.

– Daj spo­kój! – krzyk­nął, kiedy pałka ude­rzyła go w bok. Zato­czył się. Roz­ża­rzony ude­rzył go pię­ścią w twarz.

Upa­da­jąc, Nomad sap­nął i jęk­nął. Poczuł na skó­rze zie­mię i kamyki. I gorąco. Strasz­liwe, osza­ła­mia­jące gorąco od strony hory­zontu, wciąż nara­sta­jące.

Obaj roz­ża­rzeni odwró­cili się i pierw­szy wska­zał ponad ramie­niem Nomada. Dwaj spło­szeni ofi­ce­ro­wie w bia­łych płasz­czach pode­szli pospiesz­nie i – kiedy Nomad był oszo­ło­miony z bólu i fru­stra­cji – skuli jego ręce. Wyda­wało się, że roz­wa­żali wbi­cie kołka w zie­mię i przy­ku­cie go do niego, ale cał­kiem słusz­nie zga­dy­wali, że męż­czy­zna, który zła­pał w locie pałkę Napeł­nio­nego wojow­nika, mógłby go wyrwać. Zamiast tego pocią­gnęli go do pier­ście­nia przy­mo­co­wa­nego do skały i tam go unie­ru­cho­mili.

Nomad padł na kolana w sze­regu więź­niów, z czoła pły­nął mu pot, kiedy gorąco nara­stało. Instynkty kazały mu ucie­kać.

Jed­nakże inna część jego osoby… po pro­stu chciała, żeby wszystko się skoń­czyło. Jak długo trwał pościg? Ile czasu minęło, od kiedy stał dum­nie wypro­sto­wany?

Może po pro­stu pozwolę, żeby to się skoń­czyło, pomy­ślał. Cios łaski. Jak zadany śmier­tel­nie ran­nemu na polu bitwy.

Osu­nął się, ból w jego boku pul­so­wał, choć wąt­pił, by coś było zła­mane. Jak długo utrzy­my­wał około pię­ciu pro­cent zdol­no­ści do Prze­skoku – około tysiąca JEO – jego ciało było potęż­niej­sze, bar­dziej wytrzy­małe. Tam, gdzie inni łamali kości, on miał tylko sińce. Ogień, który innych palił, jego tylko osma­lał.

„Uzdra­wia­nie uru­cho­mione, mówi boha­ter pew­nym sie­bie gło­sem do upo­ko­rzo­nego lokaja. Masz poni­żej dzie­się­ciu pro­cent zdol­no­ści do Prze­skoku, więc twoje uzdra­wia­nie nie będzie tak sku­teczne jak zazwy­czaj”.

Cza­sami zasta­na­wiał się, czy jego wzmoc­nie­nia były bło­go­sła­wień­stwem, czy kolej­nym ele­men­tem Udręki. Wraz z gorą­cem nara­stało też świa­tło, sta­wało się ośle­pia­jące. Ten dym na hory­zon­cie… Czy to zie­mia sta­wała w ogniu? Od świa­tła sło­necz­nego?

Potę­pie­nie. Samo Potę­pie­nie wsta­wało na hory­zon­cie.

„To świa­tło” powie­dział Pom. „Jest zbyt potężne, by było to zwy­kłe świa­tło sło­neczne… przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o zamiesz­kane pla­nety.”

– Myślisz, że świa­tło jest Napeł­nione? – szep­nął Nomad. – Jak na Tal­da­inie?

„Wia­ry­godna teo­ria, mówi rycerz z zacie­ka­wie­niem.”

– Możesz je wchło­nąć?

„Moż­liwe. Naj­pew­niej wkrótce zoba­czymy…”.

Gdyby udało mu się wchło­nąć wystar­cza­jąco dużo, mógłby Prze­sko­czyć pro­sto z tej pla­nety i jesz­cze bar­dziej odda­lić się od Noc­nej Bry­gady. To by było miłe, czyż nie? Choć raz się wysfo­ro­wać? Mimo to coś w inten­syw­no­ści tego świa­tła znie­chę­cało Nomada. Mar­twiło go. Wpa­try­wał się w nie, kiedy pobli­scy ofi­ce­ro­wie – w tym roz­ża­rzeni – koń­czyli zaku­wać więź­niów. Póź­niej pobie­gli do sze­regu maszyn. Dłu­gie i wąskie miały po sześć sie­dzeń. Były otwarte, z szybą z przodu i urzą­dze­niami ste­ru­ją­cymi z przodu po lewej.

Wyglą­dały tro­chę jak… Sze­ścio­miej­scowe lata­jące moto­cy­kle? Dziwna kon­struk­cja, ale nie wie­dział, jak ina­czej je nazwać. Wyglą­dało to tak, że każdy sia­dał okra­kiem na osob­nym sie­dze­niu – było nawet miej­sce na nogę – ale wszyst­kie łączyły się ze sobą wzdłuż cen­tral­nego kadłuba. Całość nie miała zewnętrz­nych ścian i drzwi. W każ­dym razie nie zasko­czyło go, kiedy pod pierw­szym z nich zapło­nął ogień, który pozwo­lił mu wznieść się w powie­trze na wyso­kość kilku stóp.

Jakie to miało zna­cze­nie? Odwró­cił się w stronę coraz sil­niej­szego świa­tła, a rośliny – jesz­cze przed kil­koma minu­tami pełne życia – brą­zo­wiały i wię­dły. Wyda­wało mu się, że w z pew­nej odle­gło­ści dobiega go ryk pło­mieni, gdy świa­tło słońca przy­bli­żało się jak front nie­gdyś zna­jo­mej burzy.

Wpa­tru­jąc się w moc tego świa­tła, zga­dy­wał, że nie uda mu się go wchło­nąć. Podob­nie jak zwy­kły prze­wód i wtyczka nie pora­dzi­łyby sobie z surową mocą reak­tora jądro­wego. To było coś nie­wia­ry­god­nego, siła, która go usmaży, zanim zdąży wyko­rzy­stać jej moc.

„Uch, Noma­dzie” powie­dział Pom swoim mono­ton­nym gło­sem. „Mam prze­czu­cie, że próba wchło­nię­cia i uży­cia Napeł­nie­nia z tego przy­po­mi­na­łaby próbę wydo­by­cia płatka śniegu z lawiny. Ja… sądzę, że nie powin­ni­śmy pozwo­lić, by cię dotknęło”.

– Zabije mnie, jeśli tak się sta­nie… – szep­nął Nomad.

„Czy… tego pra­gniesz?”.

Nie.

Nie, bo choć nie­na­wi­dził spo­rej czę­ści swo­jego życia, nie chciał umie­rać. Nawet jeśli z każ­dym dniem coraz bar­dziej dzi­czał… cóż, dzi­kie istoty umiały wal­czyć o życie.

Nagle opa­no­wała go gorącz­kowa despe­ra­cja. Zaczął cią­gnąć i szar­pać się w łań­cu­chach. Drugi z czte­rech lata­ją­cych moto­cy­kli odle­ciał, a on wie­dział – oce­nia­jąc pręd­kość zbli­ża­ją­cego się sło­necz­nego świa­tła – że były jego jedyną nadzieją na ucieczkę. Krzy­czał ochry­ple, napie­ra­jąc na stal, roz­cią­ga­jąc ją – ale nie mógł się uwol­nić.

– Pom! – krzyk­nął. – Potrze­buję Ostrza! Prze­obraź się!

„Nie ja to unie­moż­li­wiam, Noma­dzie”.

– To świa­tło nas zabije.

„Cała kwe­stia w tym, że zabije cie­bie, mój biedny lokaju. Ja już jestem mar­twy”.

Nomad ryk­nął, kiedy trzeci lata­jący moto­cykl wystar­to­wał, choć ostatni miał pewne pro­blemy. Może…

Chwi­leczkę.

– Mam zakaz korzy­sta­nia z broni. A co z narzę­dziami?

„Dla­czego miał­byś mieć zakaz korzy­sta­nia z nich?”.

Nomad był idiotą! Pomoc­nik był zmien­no­kształt­nym meta­lo­wym narzę­dziem, które w tym przy­padku mogło obja­wić się fizycz­nie jako łom. Powstało w jego dłoni jakby z bia­łej mgiełki, wyło­niło się z niczego. Nomad zacze­pił nim o pier­ścień w skale, a póź­niej naparł na niego całym cię­ża­rem ciała.

TRZASK.

Wyrwał się z szarp­nię­ciem, wciąż był zakuty w kaj­dany, ale mię­dzy nimi miał dwie stopy luź­nego łań­cu­cha. Pod­niósł się nie­zgrab­nie i pobiegł w stronę ostat­niego lata­ją­cego moto­cy­kla, pod któ­rym w końcu zapło­nął ogień.

Przy­wo­łał Pomoc­nika jako hak z łań­cu­chem, któ­rymi natych­miast rzu­cił w stronę moto­cy­kla. Ude­rzył w maszynę w chwili, kiedy się pod­nio­sła. Na roz­kaz Nomada, kiedy Pomoc­nik się zacze­pił, hak roz­mył się na chwilę i zmie­nił w pier­ścień wokół występu na końcu pojazdu. Drugi koniec łań­cu­cha zaci­snął się wokół kaj­dan Nomada.

Dotarł do niego blask słońca. Nie­wia­ry­godne, inten­sywne, palące świa­tło. Więź­nio­wie z wrza­skiem sta­wali w pło­mie­niach.

„Och, na burze, krzy­czy rycerz.”

W tej wła­śnie chwili łań­cuch się nacią­gnął. Nomad został gwał­tow­nie wyrwany ze słońca, jego skórę prze­szy­wał ból, ubra­nie pło­nęło.

Został odcią­gnięty od pew­nej śmierci. Ale nie miał poję­cia ku czemu.

Rozdział 2

Nomad ude­rzył bokiem w zie­mię. Lata­jący moto­cykl cią­gnął go za sobą z prze­ra­ża­jącą pręd­ko­ścią.

„Uru­cho­miono uzdra­wia­nie” powie­dział Pom. „Twoje ciało dosto­so­wało się do niż­szego ciśnie­nia w miej­sco­wym śro­do­wi­sku. Ale, Noma­dzie, zostało ci tak mało Napeł­nie­nia. Spró­buj nie dać się za bar­dzo potur­bo­wać, dobrze?”.

W cza­sie, kiedy Pom to mówił, Nomad prze­bi­jał się przez bariery uschnię­tych roślin i co chwila ude­rzał o kamie­nie, a brud wni­kał w jego skórę. Z dru­giej strony Nomad był twardy. Pod­sta­wowy poziom Napeł­nie­nia go wzmac­niał. Choć uzdra­wia­nie zuży­wało Napeł­nie­nie szyb­ciej niż inne zdol­no­ści, jak długo utrzy­my­wał mini­malny poziom pod­sta­wowy, nie potrze­bo­wał dużo uzdra­wia­nia.

Nie był nie­śmier­telny. Więk­szość roz­wi­nię­tych broni od razu by go zabiła – na burze, nawet wiele z pry­mi­tyw­nych mogło go zabić, gdyby uży­wano ich bez prze­rwy, zmu­sza­jąc go do wyczer­pa­nia Napeł­nie­nia. Jed­nak pod­czas gdy ramiona zwy­kłego czło­wieka zosta­łyby wyrwane ze sta­wów – a jego skóra roz­szar­pana, bo resztki roślin przy takiej pręd­ko­ści sta­wały się ostre jak brzy­twy – on pozo­stał w jed­nym kawałku. I nawet udało mu się wyle­czyć opa­rze­nia.

„Zeszło do sze­ściu pro­cent” poin­for­mo­wał go Pom. „Nie­źle, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści. Ale… czu­łeś to gorąco? Było nie­re­alne. Z całą pew­no­ścią jest w to zamie­szane Napeł­nie­nie, ale nie udało mi się zła­pać ani tro­chę. Gdy­bym się otwo­rzył, żeby je wchło­nąć, znisz­czy­łoby mnie. Potrze­bu­jemy bez­piecz­niej­szego spo­sobu, by je zebrać”.

Nomad chrząk­nął, kiedy znów ude­rzył o zie­mię. Z wysił­kiem udało mu się prze­krę­cić, żeby więk­szość dal­szych uszko­dzeń przyj­mo­wać na udo i bark. Choć wiatr zga­sił jego pło­nące ubra­nie, impet, z jakim ude­rzał o różne rze­czy, roz­szar­pał resztki jego kurtki i koszuli.

Ale skóra wytrzy­mała. Nie prze­szka­dzał mu bru­talny cha­rak­ter ucieczki. To i tak lep­sze niż pozo­sta­nie na słońcu.

Zamknął oczy, pró­bu­jąc pozbyć się więk­szego bólu. Wspo­mnie­nia krzy­ków nie­szczę­snych więź­niów, kiedy ude­rzył w nich wschód słońca, w ciągu kilku sekund zmie­nia­jący ich w popiół. Był pewien, że nie­któ­rzy z nich wołali do niego, pro­sząc go o pomoc.

Nie­gdyś nie umiałby tego zigno­ro­wać. Ale każ­dego dnia w cosmere umie­rały miliony, może miliardy ludzi. Nie mógł tego powstrzy­mać. Led­wie uda­wało mu się utrzy­mać przy życiu sie­bie.

I tak bolało. Nawet po latach męki na­dal nie mógł patrzeć, jak ludzie umie­rają.

Przy­ci­snął brodę do mostka, chro­niąc twarz przed prze­cią­gnię­ciem po nie­rów­nej powierzchni tego suro­wego świata. Widział, jak niebo ciem­nieje. Prze­ra­ża­jący blask słońca znik­nął za hory­zon­tem, jakby zapadł zmierzch, choć to Nomad się poru­szał. Lata­jący moto­cykl był na tyle szybki, że okrą­żał pla­netę przed wscho­dzą­cym słoń­cem, trzy­ma­jąc się poza zasię­giem jego palą­cych szpo­nów.

„Ta pla­neta musi powoli się obra­cać, mówi boha­ter do swo­jego nie­prze­wi­dy­wal­nego lokaja. Zauważ, że te pojazdy bez trudu prze­ga­niają słońce”.

Przed nimi, po dru­giej stro­nie słońca, wscho­dził ogromny pier­ścień – sze­roki łuk, który odbi­jał blask słońca.

Nomad nie mógł nacie­szyć się powro­tem do bez­piecz­nego pół­mroku. Kilku ludzi na moto­cy­klu pró­bo­wało ode­rwać jego łań­cuch, ale przy takiej pręd­ko­ści – i z nim samym jako obcią­że­niem na końcu – byłoby to trudne, nawet gdyby nie zaci­snął pier­ście­nia. Zasta­na­wiał się, czy może się zatrzy­mają, żeby się nim zająć, ale lecieli dalej za innymi moto­cy­klami i ni­gdy nie wzno­sili się bar­dziej niż kilka stóp nad zie­mię.

W końcu zwol­nili i się zatrzy­mali. Nomad wylą­do­wał na wil­got­nej ziemi – doce­nił uczu­cie, że dotyka cze­goś mięk­kiego. Prze­to­czył się z jękiem. Jego spodnie były podarte, świeżo uzdro­wioną skórę miał posi­nia­czoną, ręce wciąż skute. Po chwili cier­pie­nia – w cza­sie któ­rej pró­bo­wał doce­nić fakt, że przy­naj­mniej nie doda­wano do niej nowego bólu – odwró­cił głowę, żeby spraw­dzić, dla­czego się zatrzy­mali.

Nie widział powodu. Może cho­dziło o to, żeby kie­rowcy się rozej­rzeli – bo po krót­kiej roz­mo­wie lata­jące moto­cy­kle znów wystar­to­wały. Tym razem wznio­sły się wyżej, a Nomad wisiał. To było lep­sze, bo przy­naj­mniej w locie o nic nie ude­rzał. Zało­żył, że wcze­śniej trzy­mali się nisko, bo woleli nie ryzy­ko­wać, że wzniosą się za wysoko w blask słońca.

Lecieli około godziny, aż w końcu dotarli do cze­goś inte­re­su­ją­cego – lata­ją­cego mia­sta. Wyglą­dało jak ogromna płyta i poru­szało się nad kra­jo­bra­zem, uno­szone przez pło­nące pod nim setki sil­ni­ków. Nomad odwie­dzał wcze­śniej lata­jące mia­sta, w tym jedno na pla­ne­cie w pobliżu jego ojczy­stego świata, ale rzadko zda­rzało mu się widzieć coś tak… pro­wi­zo­rycz­nego. Bez­ładna zbie­ra­nina par­te­ro­wych budyn­ków, jak ogromny slums, jakimś cudem uno­sząca się nad zie­mią – ale na wyso­ko­ści zale­d­wie trzy­dzie­stu, może czter­dzie­stu stóp. Zaiste, wyda­wało się, że nawet wznie­sie­nie się na tak skromną wyso­kość było wysił­kiem dla sil­ni­ków mia­sta, które z tru­dem omi­jało prze­szkody.

To nie była szy­bu­jąca metro­po­lia pełna tech­nicz­nej chwały. To była roz­pacz­liwa próba prze­trwa­nia. Obej­rzał się – blask na hory­zon­cie był już wła­ści­wie nie­wi­dzialny. Jed­nak Nomad wie­dział, że słońce tam jest. Nie­ubła­gane. Jak data egze­ku­cji.

– Musi­cie utrzy­mać się przed nim, prawda? – szep­nął. – Żyje­cie w cie­niach, bo tutej­sze słońce by was zabiło.

Na burze. Całe spo­łe­czeń­stwo, które musiało się poru­szać, żeby prze­go­nić słońce? Impli­ka­cje tego faktu popy­chały jego umysł do dzia­ła­nia, a stare wyszko­le­nie – męż­czy­zny, któ­rym kie­dyś był – zaczęło prze­bi­jać się przez trupa, któ­rym się stał. Dla­czego pogoda na tej pla­ne­cie, nawet w ciem­no­ści, nie była burz­liwa? Jeśli słońce przez cały czas prze­grze­wało jedną stronę, prze­trwa­nie na dru­giej byłoby nie­moż­liwe. Fakt, że im się to udało, był oczy­wi­sty, musiał więc coś prze­ga­pić.

Czym się odży­wiali? Jakie paliwo wyko­rzy­sty­wali w tych sil­ni­kach i jakim cudem mieli czas je wydo­by­wać, skoro się poru­szali? A skoro mowa o kopal­niach, czemu nie miesz­kali w jaski­niach? Wyraź­nie mieli dość metalu. Wyko­rzy­stali go do przy­ku­cia tych bie­da­ków do ziemi.

Zawsze był docie­kliwy. Nawet po tym, jak został żoł­nie­rzem – osten­ta­cyj­nie odwró­ciw­szy się od życia uczo­nego – zada­wał pyta­nia. Teraz drę­czyły go, aż sta­now­czo je odpę­dził. Tylko jedno się liczyło. Czy źró­dło mocy tych sil­ni­ków wystar­czy, by napę­dzić jego kolejny Prze­skok i zabrać go z tej pla­nety, zanim odnaj­dzie go Nocna Bry­gada?

Lata­jący moto­cykl zary­czał, wzno­sząc się ku mia­stu. Wisiał za ostat­nim z czte­rech, obcią­ża­jąc go, a sil­niki poni­żej wyrzu­cały ogień w jego stronę i pod­grze­wały łań­cuch. Całe szczę­ście Pomoc­nik mógł się tym zająć. Co cie­kawe, ta nie­wielka róż­nica wyso­ko­ści spra­wiła, że Nomad poczuł nacisk w uszach.

Kiedy moto­cy­kle dotarły do poziomu mia­sta, nie zapar­ko­wały w tra­dy­cyjny spo­sób. Skrę­ciły w bok i przy­cze­piły się do skraju kon­struk­cji, a ich sil­niki pozo­stały włą­czone, doda­jąc swoją moc do głów­nych sil­ni­ków.

Nomad wisiał na rękach i łań­cu­chu, jego ból zani­kał, kiedy znów się uzdra­wiał, choć to uzdra­wia­nie było mini­malne w sto­sunku do tego, czego potrze­bo­wał, by wró­cić do sie­bie po kon­tak­cie ze słoń­cem. Z tego miej­sca widział nagie wzgó­rza i błot­ni­ste jamy poni­żej, koja­rzące mu się z bagnami i wrzo­so­wi­skami. Mia­sto pozo­sta­wiało za sobą sze­roki ślad wypa­lo­nej, wysu­szo­nej ziemi. Oczy­wi­ście dzięki takiej bliź­nie lata­jące moto­cy­kle nie miały pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem drogi do domu.

Zasko­czyło go, jak dobrze wszystko widział. Zamru­gał, żeby pozbyć się potu i błot­ni­stej wody, które wpa­dały mu do oczu, i znów pod­niósł wzrok na ten pier­ścień. Jak więk­szość tego rodzaju ciał nie­bie­skich, tak naprawdę skła­dał się z więk­szej liczby pier­ścieni. Jaskrawe, nie­bie­skie i złote, okrą­ża­jące pla­netę – wzno­szące się wysoko w powie­trze, się­ga­jące jakby w nie­skoń­czo­ność. Skie­ro­wane w stronę słońca i prze­chy­lone pod nie­wiel­kim kątem, odbi­jały jego pro­mie­nie na powierzch­nię. Teraz, kiedy mógł się mu przyj­rzeć, czę­ściowo musiał przy­znać, że to osza­ła­mia­jący widok. Odwie­dził dzie­siątki pla­net i ni­gdy nie widział cze­goś tak sto­icko wspa­nia­łego. Błoto i ogień poni­żej, ale w powie­trzu… to był maje­stat. To była pla­neta, która nosiła koronę.

Jego łań­cuch zadrżał, kiedy ktoś zaczął cią­gnąć go do góry. Wkrótce został zła­pany za ramiona i wcią­gnięty na meta­lową powierzch­nię mia­sta, w wąską uliczkę mię­dzy przy­sa­dzi­stymi budyn­kami. Wokół zebrała się grupka osób, który roz­ma­wiały i wska­zy­wały na niego. Igno­ru­jąc je, sku­pił się na pię­ciu cha­rak­te­ry­stycz­nych syl­wet­kach za nimi – ludziach z żarem w piersi.

Stali z pochy­lo­nymi gło­wami i zamknię­tymi oczami – ich żar ostygł. Dwoje było kobie­tami, tak sądził, choć ogień, który pochło­nął ich torsy nie pozo­sta­wił śla­dów piersi, jedy­nie sze­roki na dwie dło­nie otwór z kawał­kami żeber wysta­ją­cymi przez zwę­gloną skórę. I żar w miej­scu serca.

Reszta ludzi była ubrana tak, jak widział to na dole – wyso­kie koł­nie­rze się­ga­jące aż pod brodę, ubra­nia zakry­wa­jące całe ciała, ręka­wiczki. Nie­któ­rzy mieli na sobie białe płasz­cze, ofi­cjalne, otwarte z przodu, ale z emble­ma­tami na ramio­nach. Ofi­ce­ro­wie lub urzęd­nicy. Pozo­stali nosili ubra­nia w przy­ga­szo­nych kolo­rach i wyglą­dali na cywi­lów. Widział kilka kobiet w spód­ni­cach, choć więk­szość pre­fe­ro­wała dłu­gie, przy­po­mi­na­jące sukienki kurty ze spodniami widocz­nymi przez roz­cię­cie z przodu. Na gło­wach wielu z nich – zarówno męż­czyzn, jak i kobiet – dostrzegł kape­lu­sze z sze­ro­kim ron­dem. Czemu, skoro pra­wie nie było świa­tła?

„Nie myśl o tym”, powie­dział sam sobie. Czuł się wyczer­pany. „A kogo to obcho­dzi? Nie spę­dzisz tu dość czasu, by dowie­dzieć się cze­go­kol­wiek o ich kul­tu­rze”.

W jego oto­cze­niu prze­wa­żali ludzie albo bla­dzi, albo podobni do niego, o ciem­nej kar­na­cji. Tych o skó­rze w róż­nych pośred­nich odcie­niach było znacz­nie mniej. Wszy­scy wkrótce się uci­szyli, a póź­niej spu­ścili wzrok i się wyco­fali, roz­stę­pu­jąc się przed jakimś nowo przy­by­łym. Nomad usiadł na pię­tach i oddy­chał głę­boko. Przy­bysz oka­zał się wyso­kim męż­czy­zną w czar­nym płasz­czu – a jego oczy pło­nęły.

Żarzyły się ciem­no­czer­wono, jakby pod­świe­tlane od tyłu. Efekt przy­po­mi­nał Noma­dowi coś z prze­szło­ści, dawno temu – ale to nie były czer­wone oczy zepsu­tej duszy, lecz raczej jakby wewnątrz męż­czy­zny coś pło­nęło. Kra­wę­dzie jego czar­nego płasz­cza rów­nież ema­no­wały w podob­nym czer­wono-poma­rań­czo­wym odcie­niu. Nomad pomy­ślał, że męż­czy­zna też ma żar w piersi, choć przy­kry­wało ją cien­kie ubra­nie. Wyda­wało się, że nie zagłę­bił się tak głę­boko pod skórą jak u pozo­sta­łych, bo wciąż było widać zarys mię­śni pier­sio­wych.

Jego blask naśla­do­wało wiele z budyn­ków, kra­wę­dzie ścian wyglą­dały, jakby oświe­tlał je ogień. Jakby mia­sto nie­dawno spło­nęło, a to były jego popioły.

Męż­czy­zna o świe­cą­cych oczach uniósł dłoń w gru­bej ręka­wicy, by uci­szyć tłum. Przyj­rzał się Noma­dowi, a póź­niej ski­nął na dwóch ofi­ce­rów i wark­nął roz­ka­zu­jąco. Ofi­ce­ro­wie poty­kali się o wła­sne nogi, by wypeł­nić jego pole­ce­nie, i pospiesz­nie zdjęli kaj­dany Nomada.

Wyco­fali się ner­wowo w chwili, kiedy kaj­dany spa­dły z jego rąk. Nomad pod­niósł się – na ten widok wielu cywi­lów wes­tchnęło – ale nie wyko­ny­wał żad­nych gwał­tow­nych ruchów. Ode­tchnął głę­boko, bo drę­czący go ból zła­god­niał. Kazał Pomoc­ni­kowi, by pozo­stał na miej­scu jako łań­cuch – nie chciał, by uświa­do­mili sobie, że ma dostęp do zmien­no­kształt­nego narzę­dzia.

Męż­czy­zna o świe­cą­cych oczach wark­nął coś do niego, głos miał szorstki.

Nomad pokrę­cił głową.

Świe­cące Oczy powtó­rzył pyta­nie, gło­śniej, wol­niej, z więk­szą zło­ścią.

– Nie znam waszego języka – powie­dział chra­pli­wie Nomad. – Daj­cie mi źró­dło ener­gii, jak w sil­ni­kach tych moto­cy­kli. Jeśli je wchłonę, to powinno pomóc.

Zale­żało to od tego, czego uży­wali jako paliwa – ale ponie­waż utrzy­my­wali całe mia­sto w powie­trzu, wąt­pił, by to było kon­wen­cjo­nalne źró­dło. Idea napę­dza­nia takiego mia­sta węglem była śmieszna. Wyko­rzy­sty­wali jakiś Napeł­niony mate­riał, może łado­wany na słońcu.

Ich przy­wódca, który w końcu uświa­do­mił sobie, że Nomad nie zamie­rza odpo­wie­dzieć, uniósł rękę w bok – i ostroż­nie zdjął ręka­wiczkę, palec po palcu. Ludzie wzdy­chali, choć uka­zał zwy­czajną, nawet jeśli dość bladą, dłoń.

Męż­czy­zna pod­szedł do Nomada i zła­pał go za twarz.

Nic się nie stało.

Męż­czy­zna wyda­wał się tym zasko­czony. Zmie­nił uchwyt.

– Jeśli zamie­rzasz mnie poca­ło­wać, to odgryzę ci burzową wargę – mruk­nął Nomad.

Czuł się dobrze, mogąc tak żar­to­wać. Jego były mistrz byłby z niego dumny. W mło­do­ści Nomad zacho­wy­wał się sta­now­czo za poważ­nie i rzadko pozwa­lał sobie na weso­łość. Głów­nie dla­tego, że czuł się zbyt zawsty­dzony i prze­stra­szony wizją, że powie coś żenu­ją­cego.

Jeśli czło­wiek został wiele razy prze­cią­gnięty po ziemi – pobity pra­wie na śmierć, do momentu, w któ­rym nie pamię­tał, jak się nazywa – cóż, to dosko­nale wpły­wało na poczu­cie humoru. Wtedy pozo­sta­wało już tylko śmiać się z żartu, jakim stało się jego życie.

Widzo­wie byli naprawdę zdzi­wieni fak­tem, że nic się nie stało, kiedy Świe­cące Oczy go dotknął. Męż­czy­zna jesz­cze raz zła­pał Nomada za brodę, po czym puścił go, wytarł rękę o płaszcz i znów zało­żył ręka­wiczkę, a jego oczy – jak blask ogniom­chu – pod­świe­tlały z przodu rondo kape­lu­sza i zbyt gład­kie rysy twa­rzy. Mógł mieć około pięć­dzie­się­ciu lat, ale trudno to było oce­nić, bo jego skóry nie zna­czyły żadne zmarszczki. Życie w cią­głym pół­mroku miało swoje zalety.

Jeden z ofi­ce­rów, któ­rzy zdjęli mu kaj­dany, pod­szedł bli­żej i wska­zał Nomada, mówiąc przy­ci­szo­nym gło­sem. Na jego twa­rzy odma­lo­wał się wyraz nie­do­wie­rza­nia i męż­czy­zna wska­zał hory­zont.

Inny z ofi­ce­rów poki­wał głową, wpa­tru­jąc się w Nomada.

– Sess Nassith Tor – szep­nął.

„Inte­re­su­jące, mówi rycerz. Pra­wie to zro­zu­mia­łem. Bar­dzo przy­po­mina inny język, z któ­rym wciąż mam słaby Zwią­zek”.

– Jakieś poję­cie, który? – wark­nął Nomad.

„Nie. Ale… Myślę… Sess Nassith Tor… To zna­czy coś w rodzaju… Ten, Który Uciekł Słońcu”.

Inni z tyłu powta­rzali tę frazę, pod­jęli ją, aż Świe­cące Oczy ryk­nął na nich. Znów spoj­rzał na Nomada, po czym kop­nął go w pierś. Bolało, szcze­gól­nie w sta­nie, w któ­rym był teraz Nomad. Męż­czy­zna bez wąt­pie­nia musiał być Napeł­niony, żeby kop­nąć tak mocno.

Nomad chrząk­nął i zgiął się wpół, z tru­dem łapiąc oddech. Męż­czy­zna pod­trzy­mał go i uśmiech­nął się, uświa­da­mia­jąc sobie, że Nomad nie zamie­rza odpo­wie­dzieć cio­sem na cios. Męż­czyź­nie się to podo­bało. Rzu­cił Noma­dem w bok, po czym znów kop­nął go w pierś i uśmiech­nął się sze­rzej.

Nomad chęt­nie zerwałby mu uśmiech z tej twa­rzy, naj­le­piej z dołą­czoną skórą. Ale skoro próba obrony dopro­wa­dzi­łaby go do stę­że­nia mię­śni, naj­lep­szym roz­wią­za­niem było uda­wa­nie pokor­nego.

Świe­cące Oczy wska­zał Nomada.

– Kor Sess Nassith Tor – powie­dział z szy­der­czym uśmie­chem i kop­nął Nomada raz jesz­cze, na dokładkę.

Kilku ofi­ce­rów pode­szło bli­żej i zła­pało go pod pachami, żeby go odcią­gnąć. Odkrył, że ma nadzieję na miłą celę – gdzieś, gdzie byłoby zimno i twardo, ale przy­naj­mniej mógłby usnąć i na kilka godzin zapo­mnieć, kim jest.

Te skromne nadzieje zostały roz­wiane, kiedy mia­sto zaczęło się roz­pa­dać.

Rozdział 3

Wcze­śniej widział, jak lata­jące moto­cy­kle zacze­piają się na kra­wę­dzi, doda­jąc swoje sil­niki do mia­sta. Teraz z kon­ster­na­cją uświa­do­mił sobie, że każdy ele­ment plat­formy był podobny. To nie było jedno wiel­kie lata­jące mia­sto, lecz setki połą­czo­nych stat­ków.

Więk­szość z nich była śred­nich roz­mia­rów – lata­jący sta­tek w wer­sji dom jed­no­ro­dzinny. Nie­które, jesz­cze mniej­sze, przy­po­mi­nały holow­niki, z sze­ro­kimi pokła­dami i kabiną na górze. Nie­liczne, więk­sze, dźwi­gały sze­ro­kie budynki, mogące słu­żyć jako sale narad albo maga­zyny. Wszyst­kie ota­czały sze­ro­kie, pła­skie pokłady, które można było połą­czyć, by stwo­rzyć ulice. W miarę jak kolejne statki odla­ty­wały, na skra­jach pokła­dów pod­no­siły się relingi, a ściany roz­su­wały się, uka­zu­jąc przed­nie szyby i kok­pity.

Odno­sił wra­że­nie, że to mia­sto nie zostało stwo­rzone jako spójna całość, którą można było roz­dzie­lić na ele­menty skła­dowe, lecz raczej, że był to misz­masz poje­dyn­czych pojaz­dów, mogą­cych ze sobą współ­dzia­łać. To wyja­śniało eklek­tyczny cha­rak­ter mia­sta. Przy­po­mi­nało kara­wanę, która mogła – dla wygody lub obrony – połą­czyć swoje frag­menty w tym­cza­sowe mia­sto.

Zadzi­wia­jące, że wszystko dzia­łało ze sobą tak dobrze. W odpo­wie­dzi na okrzyki i pole­ce­nia, któ­rych Nomad nie rozu­miał, wiele ze stat­ków odle­ciało i zajęło się czymś. Kiedy Nomad przy­mru­żył powieki, zoba­czył, że nie­które posy­py­wały czymś zie­mię.

Nasiona, uświa­do­mił sobie. Roz­sie­wają nasiona. Kawa­łek ukła­danki tego dzi­wacz­nego świata zna­lazł się na swoim miej­scu. Napeł­nione świa­tło słońca wyja­śniało szybki wzrost roślin, które nie­mal bły­ska­wicz­nie doj­rze­wały, kiedy wchła­niały potężny blask świtu. Już udo­wod­nił, że nie może samo­dziel­nie pochło­nąć tej ener­gii, ale rośliny szep­tały, że ist­niał spo­sób – nawet jeśli znaj­do­wał się poza jego zasię­giem.

Tak czy ina­czej, to spo­łe­czeń­stwo zbie­rało plony każ­dego dnia. Musieli wysiać rośliny i zale­d­wie kilka godzin póź­niej je zebrać, po czym uciec w ciem­ność. Czy świa­tło pier­ścieni wystar­czało, czy musieli podejść bli­żej, ryzy­ko­wać na kra­wę­dzi zabój­czego świa­tła słońca?

Musiał zatłuc swoją cie­ka­wość.

Jest z cie­bie, pomy­ślał, bar­dzo kiep­ski cynik.

Sta­tek, na któ­rym się znaj­do­wał, nie podą­żył za tymi pro­wa­dzą­cymi zasiew, lecz dołą­czył do innej grupy, która opa­dła na zie­mię. Na nie­któ­rych wzno­siły się pię­trowe lub dwupię­trowe budynki, naj­więk­sze, jakie widział. Wylą­do­wali w sze­ro­kim kręgu na błot­ni­stej ziemi. Jego sta­tek opadł i przy­łą­czył się do innego, potęż­nego, z rzę­dami bal­ko­nów na fron­cie.

Świe­cące Oczy wszedł na jeden z nich i zajął miej­sce. Nomad przy­glą­dał się błot­ni­stemu krę­gowi, kiedy mniej­sze statki zatrzy­my­wały się jeden na dru­gim, two­rząc wzno­szącą się rzę­dami kon­struk­cję wysoką na cztery do pię­ciu stat­ków. Spo­chmur­niał, roz­po­znaw­szy ten układ. To była arena. Pod­czas gdy rol­nicy szli do pracy, uprzy­wi­le­jo­wani zebrali się na pokła­dach swo­ich stat­ków, by obej­rzeć przed­sta­wie­nie.

Jęk­nął, kiedy ci, któ­rzy go poj­mali, zało­żyli mu parę sze­ro­kich zło­ci­stych bran­so­let na ramiona – wyglą­dały zupeł­nie jak te, które nosili roz­ża­rzeni. Po tym, jak zna­la­zły się na swoim miej­scu, został zacią­gnięty na pokład dzio­bowy statku. Kiedy spró­bo­wał sta­wić opór – i odru­chowo się zamach­nął – stę­żał. Póź­niej bez trudu zrzu­cili go jakieś dwa­na­ście stóp w dół na śmier­dzącą, błot­ni­stą zie­mię.

To nie była pierw­sza arena, na któ­rej się zna­lazł, ale kiedy wydo­był twarz z błocka, uznał, że z całą pew­no­ścią jest naj­brud­niej­sza. Kilka więk­szych stat­ków, przy­po­mi­na­ją­cych kon­te­nery, wylą­do­wało i otwo­rzyło przed­nie drzwi. Urzęd­nicy w bia­łych płasz­czach zmu­sili do wyj­ścia jakieś trzy dzie­siątki ludzi w poszar­pa­nych ubra­niach i zapę­dzili ich do kręgu. Nomad wes­tchnął i pod­niósł się, pró­bu­jąc zigno­ro­wać smród błocka. Bio­rąc pod uwagę to, co prze­szedł przez ostat­nie tygo­dnie, uznał, że błoto pew­nie robiło to samo.

Więź­nio­wie zmu­szeni do wej­ścia na arenę nie przy­po­mi­nali wojow­ni­ków. Bie­dacy wyglą­dali na nie­mal rów­nie obszar­pa­nych i zuży­tych, jak on. Poty­kali się i prze­wra­cali, usi­łu­jąc poru­szać się w gęstej mazi, która bru­dziła ich ubra­nia.

Nie dostali broni. Raczej więc nie arena gla­dia­to­rów, pomy­ślał Nomad. Nie mieli tutaj wal­czyć… ale mogli umrzeć. I w rze­czy samej otwo­rzyły się inne drzwi, przez które wyszła trójka roz­ża­rzo­nych, z bro­nią w ręku. Z góry opadł sta­tek – gorąco jego sil­ni­ków było nie­przy­jemne – i upu­ścił kilka dużych meta­lo­wych skrzyń, które z chlu­po­tem wylą­do­wały w bło­cie. Prze­szkody, róż­nych roz­mia­rów.

Roz­ża­rzeni ruszyli bie­giem. Tłum wiwa­to­wał. Bez­bronni chłopi roz­pro­szyli się jak prze­ra­żone wie­prze przed bia­ło­grz­bie­tem.

Cudow­nie.

Nomad biegł przez błoto. Się­gało mu zale­d­wie do kostek, ale było zdra­dziecko śli­skie i zadzi­wia­jąco mocno wcią­gało jego stopy. Prze­śli­zgnął się w stronę jed­nej z więk­szych skrzyń, wyso­kiej na osiem stóp, zła­pał ją czub­kami pal­ców i wcią­gnął się na górę.

Uznał, że jeśli uczyni się naj­trud­niej­szym celem ze wszyst­kich, roz­ża­rzeni naj­pierw zapo­lują na łatwiej­szą zwie­rzynę. Dzięki temu mógłby zyskać tro­chę czasu, by wymy­ślić burzowy spo­sób na wydo­sta­nie się z tej sytu­acji. Ale w chwili, kiedy wszedł na skrzy­nię, poja­wiła się para rąk okry­tych czar­nymi ręka­wicz­kami i ktoś wspiął się za nim.

W miej­scu jej serca pło­nął żar, jasno­zie­lone oczy wpa­try­wały się w niego, a jej wargi wygięły się w gry­ma­sie. Miała krót­kie czarne włosy prze­ty­kane siwi­zną, a jej lewy poli­czek prze­ci­nała czarna żyła ze świe­cącą linią pośrodku.

Pod­czas gdy pozo­stali dwaj roz­ża­rzeni nosili bicze, ta miała długą maczetę o paskud­nym ostrzu. Dla­czego ruszyła za nim? Nomad spoj­rzał w stronę tronu, z któ­rego Świe­cące Oczy przy­glą­dał się z zain­te­re­so­wa­niem.

„Myślisz, pyta rycerz swo­jego wier­nego giermka, że on chce zoba­czyć, co potra­fisz?”.

– Nie – szep­nął Nomad, cofa­jąc się przed roz­ża­rzoną. – Pamię­tasz złość, którą oka­zał przy­wódca? Inni trak­to­wali mnie z pew­nym sza­cun­kiem, bo udało mi się uciec przed słoń­cem. To go zło­ściło.

To nie była próba. Świe­cące Oczy chciał, by Nomad zgi­nął na widoku. Chciał, by został upo­ko­rzony i poko­nany na oczach wszyst­kich.

Roz­ża­rzona zamach­nęła się w stronę Nomada, więc odwró­cił się i zesko­czył z wiel­kiej skrzyni w stronę mniej­szej. Tam celowo sto­czył się w błoto, udał, że się potyka i pró­buje zna­leźć coś innego. Kiedy roz­ża­rzona pobie­gła w jego stronę, pod­niósł się z wła­śnie stwo­rzo­nym łomem – celowo nie pró­bo­wał ude­rzyć kobiety, lecz jedy­nie zablo­ko­wać cios maczetą.

Jego ciało nie stę­żało. Dopóki sku­piał się wyłącz­nie na obro­nie, wyda­wało się, że może sta­wiać opór. Ode­pchnął roz­ża­rzoną na bok, a ona stra­ciła rów­no­wagę i się prze­wró­ciła. Po chwili się pod­nio­sła, twarz miała czę­ściowo uma­zaną bło­tem i patrzyła na niego z wście­kło­ścią. Nie wyglą­dała na zasko­czoną nagłym poja­wie­niem się jego broni, a on swoim manew­rem spró­bo­wał ukryć, skąd ją wziął. Miał nadzieję, że patrzący z góry uznają, że wydo­był ją z błocka, że to był odpad pozo­sta­wiony przez inną prze­mie­rza­jącą te tereny grupę.

Kobieta wark­nęła i rzu­ciła się na niego. Za nim jedna z bied­nych chło­pek została przy­parta do muru. Jeden z roz­ża­rzo­nych chwy­cił ją i jedną ręką wyrzu­cił w powie­trze. Tłum wiwa­to­wał, a kobieta krzy­czała prze­ra­żona, choć wyda­wało się, że nie stała jej się krzywda.

Nomad uchy­lił się raz, drugi, trzeci – o włos uni­ka­jąc cio­sów maczety roz­ża­rzo­nej, która poru­szała się z nad­na­tu­ralną szyb­ko­ścią i zwin­no­ścią. Miał wię­cej pro­ble­mów z bło­tem niż ona. Mimo że ucie­kał od wielu lat, gleba wciąż wyda­wała mu się nie­na­tu­ralna. To było nie­wła­ściwe nie czuć pod sto­pami sta­bil­nego kamie­nia.

W chwili gdy pochwy­cono drugą osobę, Nomad zablo­ko­wał kolejny cios maczety – a póź­niej z tru­dem powstrzy­mał się przed ude­rze­niem kobiety. Na burze, trudno mu się było opa­no­wać. Ale nie mógł też cią­gle robić uni­ków. W końcu ci dwaj pozo­stali roz­ża­rzeni po niego przyjdą.

Przy następ­nym zwar­ciu wyjąt­kowo mocno ude­rzył w maczetę kobiety i wytrą­cił jej broń ze spo­co­nej ręki. Kiedy zawyła, odwró­cił się i uciekł, zaty­ka­jąc łom za pas – ukrad­kiem stwo­rzył nie­dużą pętelkę, by go zamo­co­wać. Nie oglą­dał się, żeby spraw­dzić, czy za nim podą­żyła, tylko wsko­czył na kilka mniej­szych skrzyń, a póź­niej rzu­cił się w stronę naj­więk­szej, wyso­kiej na jakieś pięt­na­ście stóp.

Led­wie zła­pał za kra­wędź i pró­bo­wał się pod­cią­gnąć. Nie­stety, ręce miał śli­skie od błota i zaczął się zsu­wać.

Aż ktoś zła­pał go za nad­gar­stek. Na skrzyni stał już męż­czy­zna, jeden z chło­pów – dość krępy, o bla­dej skó­rze, brą­zo­wych oczach, z doł­kiem w bro­dzie. Męż­czy­zna szarp­nął z deter­mi­na­cją i wycią­gnął Nomada na górę.

Nomad ski­nął głową brud­nemu męż­czyź­nie, który w odpo­wie­dzi uśmiech­nął się, uka­zu­jąc braki w uzę­bie­niu. Wska­zał broń Nomada i zadał pyta­nie, a w jego gło­sie brzmiał nie­pew­ność.

„Coś o… zabi­ja­niu przez cie­bie?” – powie­dział Pom. „Prze­pra­szam. Led­wie to wszystko rozu­miem. Musisz zdo­być tro­chę Napeł­nie­nia”.

– Przy­kro mi, przy­ja­cielu. – Nomad zwró­cił się do męż­czy­zny. – Nie rozu­miem. Ale dzię­kuję.

Męż­czy­zna razem z nim obser­wo­wał arenę. Kolejna z więź­niów spra­wiała roz­ża­rzo­nym pewne pro­blemy, dobrze robiła uniki i krę­ciła się w bło­cie. Żeby ją zła­pać, potrzebni byli w końcu dwaj roz­ża­rzeni.

Roz­ża­rzona wal­cząca z Noma­dem na­dal igno­ro­wała inną zwie­rzynę. Ostroż­nie okrą­żała dużą skrzy­nię, pla­nu­jąc wej­ście. Kiedy zła­pano kolejną osobę, pozo­stali chłopi prze­stali ucie­kać, osu­nęli się na kolana lub opie­rali o ściany, dysząc z wyczer­pa­nia.

Tych, któ­rzy zostali zła­pani, zapę­dzono w stronę innego statku. Krzy­czeli i pła­kali – ale nie pró­bo­wali sta­wiać oporu. Inte­re­su­jące. Ich zacho­wa­nie wska­zy­wało Noma­dowi, że…

– Ta banda, która została zła­pana na początku, to kolejna grupa ska­za­nych, Pom. Zostaną wysta­wieni na słońce.

„Więc…” – powie­dział Pom w jego gło­wie. „To jakaś skom­pli­ko­wana odmiana zabawy w berka? Która decy­duje, kto zosta­nie stra­cony jako następny?”.

– Tak się domy­ślam. Popatrz, jaką ulgę oka­zują ci, któ­rzy nie zostali zła­pani.

„Ulga, tak, mówi rycerz z ponurą melan­cho­lią. Ale też… smu­tek”.

Pomoc­nik miał rację. Wielu z oca­la­łych patrzyło z bólem w oczach w stronę tych, któ­rych zabie­rano. Jeden z męż­czyzn nawet osu­nął się bła­gal­nie na kolana i krzy­czał, wska­zu­jąc na sie­bie, jakby pro­po­no­wał wymianę. Ci jeńcy znali się nawza­jem. Zabrani byli przy­ja­ciółmi, może człon­kami rodziny tych, któ­rzy oca­leli.

Sojusz­nik Nomada zaczął scho­dzić ze skrzyni, ale walka się nie skoń­czyła. Jesz­cze nie. Choć dwaj pozo­stali roz­ża­rzeni ode­szli po tym, jak odpro­wa­dzili ska­za­nych, trze­cia – kobieta o siwie­ją­cych wło­sach – rzu­ciła się mię­dzy skrzy­niami w stronę Nomada.

Nie prze­sta­nie, dopóki go nie zabije, tego był pewien. Cóż. Czas zoba­czyć, czy uda mu się oszu­kać Udrękę. Cze­kał w napię­ciu na zbli­ża­jącą się roz­ża­rzoną.

„Noma­dzie?” – spy­tał Pomoc­nik. „Co robisz?”.

– Jak cięż­kim przed­mio­tem możesz się stać? Nie zuży­wa­jąc wię­cej naszych JEO?

„Każde moje prze­obra­że­nie zużywa odro­binę Napeł­nie­nia, ale w więk­szo­ści wypad­ków to pomi­jalna ilość. Zakła­dam więc, że pytasz, czym się mogę stać, nie się­ga­jąc do naszych rezerw i nie zmniej­sza­jąc ich zna­cząco. Przy takich ogra­ni­cze­niach mogę stać się masą metalu ważącą około stu fun­tów. Czemu pytasz?”.

Nomad zacze­kał, aż roz­ża­rzona pra­wie do niego dotrze – sko­czyła w stronę jego skrzyni z sąsied­niej. W tej wła­śnie chwili rzu­cił się w jej stronę. Uniósł Pomoc­nika nad głową – mar­twiąc się, że musi zdra­dzić swoją tajem­nicę – i stwo­rzył sztangę o mak­sy­mal­nej wadze. Trzy­mał ją wycią­gniętą przed sobą, jakby był gotów się nią zamach­nąć.

W odpo­wie­dzi Udręka wyczuła, że chce zro­bić krzywdę. Jego ręce stę­żały. Ale roz­ża­rzona i tak ude­rzyła pro­sto w kawał metalu i sap­nęła, kiedy zde­rzyli się w powie­trzu.

Zasad­ni­czo był mar­twym bala­stem. Oboje ude­rzyli w błoto, a on wylą­do­wał na górze. Sztanga ude­rzyła w pierś kobiety, a łokieć Nomada zmiaż­dżył jej szyję. Połą­czony cię­żar wbił ją w miękką zie­mię.

Kiedy Nomad pod­niósł się z tru­dem, pozo­stała na ziemi – przy­tomna, ale ogłu­szona. Jej żar zadrżał jak oko mru­ga­jące z wyczer­pa­nia.

Ryki tłumu zmie­niły się w mar­twą ciszę.

– Nie zda­rza się czę­sto, co?! – krzyk­nął Nomad w stronę Świe­cą­cych Oczu, który sie­dział na bal­ko­nie nad areną. – Że ktoś pokona two­ich żoł­nie­rzy? Ale czemu mia­łoby tak się stać? To są Napeł­nieni wojow­nicy, a wysta­wiasz ich prze­ciwko bez­bron­nym chło­pom!

Świe­cące Oczy, rzecz jasna, nie odpo­wie­dział. Na burze, Nomad nie­na­wi­dził drę­czy­cieli. Zro­bił krok do przodu, jakby chciał rzu­cić wyzwa­nie męż­czyź­nie. Wtedy jed­nak prze­szyło go zimno, zaczy­na­jące się od nad­garst­ków.

Spoj­rzał na bran­so­lety, które mu zało­żono. Wysy­sały z niego cie­pło, zamra­ża­jąc go i unie­ru­cha­mia­jąc mię­śnie. Wypu­ścił powie­trze i wokół jego ust poja­wiła się chmurka pary. Spio­ru­no­wał wzro­kiem Świe­cące Oczy – który trzy­mał w ręku urzą­dze­nie z przy­ci­skami.

– S-sukin­syn – powie­dział Nomad, szczę­ka­jąc zębami. I padł nie­przy­tomny twa­rzą w błoto.

Rozdział 4

Kiedy Nomad obu­dził się tym razem, odkrył, że został przy­kuty do ściany. Nie… to była zewnętrzna strona przy­sa­dzi­stego statku, jed­nego z tych, które two­rzyły arenę. Został przy­kuty do jego boku, roz­krzy­żo­wany na pła­skim kawałku metalu o wymia­rach dzie­sięć na dzie­sięć stóp.

Wyda­wało mu się, że nie był długo nie­przy­tomny, choć nie mógł mieć pew­no­ści, bo nie widział słońca na nie­bie. Jedy­nie te malow­ni­cze, ogromne pier­ście­nie.

Pró­bo­wał się poru­szyć, ale jego nad­garstki i kostki były mocno przy­ci­śnięte do statku. Hała­śliwy tłum nie znik­nął, choć pośrodku areny wylą­do­wał nie­duży sta­tek z podium oto­czo­nym czte­rema zdo­bio­nymi kolum­nami. Nie miał ścian i wyda­wało się, że służy jedy­nie jako mów­nica – przedni pokład statku zapew­niał impo­nu­jące miej­sce, z któ­rego przy­wódca mógł prze­ma­wiać do swo­ich pod­da­nych. Świe­cące Oczy stał na nim i zwra­cał się do tłumu, pod­sy­ca­jąc ich entu­zjazm.

– Pomoc­niku – wark­nął Nomad. – Prze­ga­pi­łem coś waż­nego?

„Zabrali te skrzy­nie. Póź­niej przy­wią­zali cię tutaj. Pró­buję zro­zu­mieć tę prze­mowę, ale wyła­pa­łem tylko kilka słów. Część z tego odnosi się do cie­bie. I… »przy­kładu«?”.

– Wspa­niale. – Nomad szar­pał się z łań­cu­chami.

„Wydaje mi się, że nie zorien­to­wali się i nie widzieli, co zro­bi­łeś ze mną”, mówił dalej Pomoc­nik. „To zna­czy ze sztangą. Kąt był nie­wła­ściwy. Dla­tego, kiedy wyjęli cię z błota, zmie­ni­łem się znowu w łom. Zba­dali mnie i odrzu­cili na bok, zakła­da­jąc, że nie jestem niczym waż­nym. Wciąż leżę w bło­cie, na lewo od cie­bie”.

To już coś. Nomad mógł przy­wo­łać broń w dowol­nej chwili, spra­wić, żeby znik­nęła i poja­wiła się ponow­nie w jego dło­niach. Więzy na jego nad­garst­kach były cia­sne, ale Pomoc­nik mógł przy­bie­rać różne dziwne kształty. Jeden z nich mógł zadzia­łać i uwol­nić Nomada. Ale jeśli nie znaj­do­wał się w bez­po­śred­nim nie­bez­pie­czeń­stwie, nie było powodu, by ujaw­niał swoje zdol­no­ści. Na razie więc roz­wa­żał inne metody. Może gdyby zła­mał sobie kciuk, mógłby wysu­nąć rękę, a póź­niej go uzdro­wić. Nie­stety, zła­ma­nia uzdra­wiał znacz­nie wol­niej niż sińce.

Jego spoj­rze­nie przy­cią­gnęło poru­sze­nie po lewej. Prze­krę­cił głowę naj­da­lej, jak mógł, i zoba­czył obra­ca­jące się czarne pudełko z miga­ją­cym świa­teł­kiem. Kamera moni­to­ringu? Przy­glą­dała mu się przez chwilę i skie­ro­wała się w stronę podium.

Głos Świe­cą­cych Oczu wzniósł się, kiedy męż­czy­zna wska­zał Nomada. Potę­pie­nie. Nawet gdyby udało mu się uwol­nić, na­dal miał na sobie bran­so­lety, które go zamro­ziły. I wciąż ota­czali go wro­go­wie, z któ­rymi nie mógł wal­czyć, i kamery, które mogły go śle­dzić. Co by mu dało uwol­nie­nie ręki w takiej sytu­acji?

„Tym razem chyba wpa­ko­wa­łeś się w praw­dziwe tara­paty”, powie­dział Pomoc­nik.

– Tak myślisz?

„Czy ja myślę? Nie jestem pewien. Zależy od two­jej defi­ni­cji”.

– Wiesz, bar­dziej cię lubi­łem, kiedy byłeś żywy.

„A czyja to wina?”.

Nomad wark­nął i szarp­nął się w łań­cu­chach. Prze­stał się jed­nak sku­piać na swoim trud­nym poło­że­niu, kiedy grupa urzęd­ni­ków przy­pro­wa­dziła kilku obszar­pa­nych jeń­ców do statku-podium. Świe­cące Oczy łapał każde z nich po kolei za szyję, a oni jakby wię­dli, ich skóra nabie­rała sza­rego odcie­nia. Kiedy odrzu­cał ich na bok, byli mar­twi, a żar w jego piersi pło­nął jaśniej.

Tłum wiwa­to­wał, a to wiwa­to­wa­nie stało się jesz­cze gło­śniej­sze, kiedy do podium zacią­gnięto kolejną więź­niarkę. Towa­rzy­szyli jej dwaj straż­nicy w bia­łych płasz­czach, jeden niósł długą włócz­nię, a drugi trzy­mał kara­bin. Świe­cące Oczy nie zła­pał tej kobiety, lecz uniósł dło­nie i pozwa­lał, by tłum krzy­czał.

Nomad sku­pił wzrok na kara­bi­nie. To była pierw­sza nowo­cze­sna broń, którą tu zoba­czył. Czy były rzad­ko­ścią? Przyj­rzał się uwię­zio­nej i zorien­to­wał się, że to kobieta, która tak spryt­nie uni­kała zła­pa­nia. Ta, którą poj­mało dopiero dwóch roz­ża­rzo­nych.

– Ta kobieta… – powie­dział Nomad. – Była jedną z lepiej wal­czą­cych… a przy­naj­mniej uchy­la­ją­cych się… na are­nie. Może, ponie­waż dobrze wal­czyła, nagro­dzą ją?

Świe­cące Oczy wska­zał na kobietę i tłum zary­czał. Ude­rzył ją w ramię w spo­sób, który koja­rzył się wręcz z gra­tu­la­cjami. Ale wtedy kobieta zaczęła się szar­pać jesz­cze bar­dziej, a Nomad poczuł ści­ska­nie w żołądku.

To nie mój pro­blem, pomy­ślał.

Świe­cące Oczy mach­nął w bok i jeden ze straż­ni­ków podał mu włócz­nię. Przy­wódca zdjął osłonę i oka­zało się, że sama włócz­nia miała na gro­cie świe­cący żar – tak jaskrawy, że zosta­wił powi­doki w oczach Nomada.

Uwię­ziona kobieta krzyk­nęła.

Świe­cące Oczy wbił włócz­nię w jej pierś.

Nomad dosko­nale widział, co wyda­rzyło się póź­niej. Świe­cące Oczy wyrwał włócz­nię, pozo­sta­wia­jąc żar. Urzęd­nicy roz­bie­gli się w panice, ale Świe­cące Oczy został i nie wyglą­dał na poru­szo­nego. Udrę­czona kobieta osu­nęła się na kolana i krzy­czała coraz gło­śniej, gdy gorąco zapło­nęło w jej wnę­trzu. Na zewnątrz wystrze­liły iskry i pło­mie­nie, jakby ktoś dorzu­cił do ogni­ska, a poje­dyn­cze węgielki zna­czyły skórę na jej ramio­nach i twa­rzy – zosta­wiały za sobą pasma, które wciąż ema­no­wały bla­skiem, nawet kiedy ogień w jej piersi przy­gasł.

Kobieta w końcu osu­nęła się na bok, ale nie zamknęła oczu. Leżała i patrzyła nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, a cichy pło­mień w jej piersi roz­świe­tlał podium.

„Cóż”, ode­zwał się Pomoc­nik. „Pew­nie wiemy już, skąd się biorą ci roz­ża­rzeni ludzie”.

– Zgoda. – Noma­dowi zro­biło się nie­do­brze. – Domy­ślam się, że wybiera naj­spraw­niej­szych jeń­ców, by zostali wynie­sieni. W końcu ci, któ­rymi się poży­wił, byli słabsi.

„To być może tro­chę nacią­gane, ale logiczne”.

Nomad ode­tchnął głę­boko.

– To może dać nam szansę. Myślisz, że uda­łoby nam się wchło­nąć to, co daje moc tym włócz­niom? Może uzy­skać dość JEO, żeby uciec z tej pla­nety?

„Nie, nie sądzę, by były dość silne, by napę­dzić Prze­skok. Trudno oce­nić bez dodat­ko­wych infor­ma­cji, ale domy­ślam się, że taka włócz­nia ma parę tysięcy JEO – dzie­sięć, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pro­cent mocy Prze­skoku. Ale to wię­cej, niż potrze­bo­wał­byś, by uzy­skać Zwią­zek z tą pla­netą. W końcu rozu­miał­byś, co mówią ludzie, i miał­byś rezerwy do uzdra­wia­nia albo doda­wa­nia mi mocy”.

Kiedy straż­nicy wró­cili, żeby odcią­gnąć nową roz­ża­rzoną, Świe­cące Oczy wró­cił na podium i ktoś przy­niósł mu dwie nowe włócz­nie. Świe­cące Oczy wziął jedną i zdjął osłonę, uka­zu­jąc kolejny ema­nu­jący bla­skiem grot – jak roz­grzany do bia­ło­ści metal, ale taki, który ni­gdy nie stygł. Tłum krzy­czał i wiwa­to­wał jesz­cze gło­śniej.

– Założę się, że użyje jed­nego z nich na mnie – powie­dział Nomad. – Pró­bo­wał mnie zabić, ale jego ludzie zawie­dli. Teraz więc spró­buje cze­goś innego.

„Ach, mówi boha­ter ze zro­zu­mie­niem. Tak, to roz­sądne. Dla­czego nie mar­twi się, że zwró­cisz się prze­ciwko niemu, kiedy dosta­niesz moce?”.

– Podej­rze­wam, że polega na zamra­ża­ją­cych bran­so­le­tach, żeby kon­tro­lo­wać pozo­sta­łych, a przed chwilą udo­wod­nił, że na mnie dzia­łają.

„To się wydaje nie­bez­pieczne”.

– Zgoda.

W tym przy­padku sytu­acja nie roze­gra­łaby się tak, jak spo­dzie­wał się Świe­cące Oczy. Gdyby dotknął Nomada czub­kiem włóczni, on byłby w sta­nie wchło­nąć jej moc. Był to jeden z nie­licz­nych uży­tecz­nych aspek­tów Udręki. Nomad uzy­skał nie­zwy­kłą zdol­ność meta­bo­li­zo­wa­nia nie­mal każ­dego rodzaju Napeł­nie­nia, choć cza­sem potrze­bo­wał do tego Pomoc­nika.

„W porządku. Ale czemu dwie włócz­nie?”.

– Ja będę ostatni. Wiel­kie zwień­cze­nie. Zakła­dam więc, że jest inny biedny jeniec…

Urwał, kiedy na podium wcią­gnięto drugą osobę – szczer­ba­tego męż­czy­znę, który wcze­śniej pomógł Noma­dowi. Kiedy Nomad zoba­czył bie­daka, dotarło do niego, że to ma sens. Przed chwilą teo­re­ty­zo­wał, że zmie­niali naj­lep­szych wojow­ni­ków w roz­ża­rzo­nych. Ten osob­nik miał może nie­wielką nad­wagę, ale udało mu się unik­nąć poj­ma­nia – a nawet pomógł Noma­dowi, który był celem tam­tych.

Dzięki swej deter­mi­na­cji męż­czy­zna zdo­był strasz­liwą nagrodę. Tłum wiwa­to­wał, kiedy Świe­cące Oczy uniósł drugą włócz­nię. Biedny jeniec krzyk­nął żało­śnie i szar­pał się ze straż­ni­kami.

„Nie mój pro­blem”, powie­dział sobie Nomad i zamknął oczy.

Ale wciąż sły­szał. I, z jakie­goś powodu, kiedy odciął świa­tło – wewnątrz ciem­no­ści, którą sam stwo­rzył – poczuł coś. Coś z osoby, którą kie­dyś był.

Słowa nie­gdyś wypo­wie­dziane. W chwili osza­ła­mia­ją­cej świe­tli­sto­ści.

Potę­pie­nie, pomy­ślał, kiedy prze­ra­żone krzyki męż­czy­zny wstrzą­snęły nim do szpiku kości.

Nomad zmu­sił się do otwar­cia oczu i wyrwał prawą rękę z kaj­dan. Jego nad­na­tu­ralna siła zmiaż­dżyła mu kciuk i zerwała skórę z boków dłoni. Uniósł krwa­wiącą rękę nad głowę i przy­wo­łał Pomoc­nika z błota.

Zła­pał za ręko­jeść samymi pal­cami przy­ci­śnię­tymi do dłoni i szarp­nął rękę do przodu, rzu­ca­jąc Pomoc­nika, który zawi­ro­wał w powie­trzu – błysz­czący i wspa­niały. Pom ude­rzył w jedną z kolumn na podium tuż obok głowy Świe­cą­cych Oczu – długi na sześć stóp, świe­tli­sty miecz, naj­praw­dziw­sza z postaci Pomoc­nika. Wbił się głę­boko w kolumnę i zawisł tam, drżąc.

Tłum ucichł.

„Hm”, powie­dział Pomoc­nik w jego gło­wie. „Myśla­łem, że już nie możesz tego zro­bić”.

Świa­do­mie wyce­lo­wał z dala od Świe­cą­cych Oczu. Jeśli nikomu nie zagra­żał, mógł unik­nąć prze­bu­dze­nia Udręki. Mimo wszystko minęło dużo czasu, od kiedy widział pełne Ostrze i mógł się­gnąć po nie w całej jego chwale. Jak miał nadzieję, to nagłe poja­wie­nie się oszo­ło­miło Świe­cące Oczy. Wpa­try­wał się nie­pew­nie w miecz i zapo­mniał o jeńcu. Szczer­baty męż­czy­zna cof­nął się w uści­sku straż­ni­ków, ale jesz­cze nie został dotknięty przez włócz­nię.

Nomad ponow­nie przy­wo­łał Pomoc­nika i pró­bo­wał znów przy­wo­łać Ostrze. Nie udało mu się. Udręka raz popeł­niła błąd, ale teraz była czujna. Żad­nych broni. Nomad uniósł Pomoc­nika wysoko w postaci dłu­giego pręta. Jego kciuk prze­szy­wał ból, ale bran­so­leta przy­trzy­my­wała go u nasady, dzięki czemu mógł chwy­cić pręt zdro­wymi pal­cami. Następ­nie stwo­rzył klucz nastawny, a póź­niej łom.

Świe­cące Oczy wpa­try­wał się w broń jak urze­czony, a w jego sze­roko otwar­tych oczach widać było pożą­da­nie. Z włócz­nią w ręku zszedł z pod­wyż­sze­nia. Sku­piony na Noma­dzie.

– Dobrze – szep­nął Nomad. Spoj­rzał w te świe­cące oczy, rzu­ca­jąc wyzwa­nie. – Dobrze. Chcesz tego. Chodź, spró­buj uczy­nić mnie jed­nym ze swo­ich nie­wol­ni­ków. Póź­niej będziesz mógł mi wydać roz­kaz, bym ci to oddał, prawda?

Męż­czy­zna zatrzy­mał się, zawa­hał, po czym uniósł włócz­nię przed sobą.

– Nie mam ochoty zostać dźgnięty, kiedy będę wchła­niał Napeł­nie­nie – powie­dział Nomad do Pomoc­nika. – Chcesz się tym zająć?

„Tak. Nadaj mi postać naczy­nia – albo nawet zwy­kłej tar­czy – na piersi, kiedy cię dźgnie, a ja wyko­rzy­stam ener­gię”.

Świe­cące Oczy zawa­hał się kilka stóp od Nomada.

– No dalej! – krzyk­nął Nomad. – Dźgnij mnie!

Męż­czy­zna uniósł roz­grzany do bia­ło­ści grot włóczni na wyso­kość oka Nomada i zażą­dał cze­goś.

– Nie mówię w twoim języku, idioto. Po pro­stu mnie dźgnij.

Męż­czy­zna wska­zał ręce Nomada i znów się ode­zwał, bar­dziej surowo.

„Chce, żebyś mu poka­zał, wyja­śnia rycerz swo­jemu cza­sem tępemu gierm­kowi, jak przy­wo­łu­jesz narzę­dzia”.

W zamian Nomad przy­wo­łał ślinę – dopra­wioną bło­tem, które wciąż miał na war­gach – i dostar­czył ją pro­sto w oko tego sukin­syna. Plwo­cina zasy­czała, jak na roz­grza­nej pły­cie, a męż­czy­zna cof­nął się wście­kły.

Wymie­rzył włócz­nię w pierś Nomada i zawar­czał, a tłum wiwa­to­wał.

I się zaczyna, pomy­ślał Nomad.

W tej wła­śnie chwili jeden z pobli­skich stat­ków wybuchł.

Rozdział 5

Nomad krzyk­nął z fru­stra­cji, kiedy Świe­cące Oczy odwró­cił się w stronę dźwięku, po czym zaczął wyda­wać roz­kazy, a jed­no­cze­śnie ruszył – dumny i nie­wzru­szony – z powro­tem w stronę podium.

Z nieba spa­dał ogień z broni – wystrzały cha­rak­te­ry­stycz­nego czer­wono-bia­łego gorąca. Świe­cące Oczy wykrzyk­nął coś innego, a roz­ża­rzeni – dobre dwie setki – wybie­gli na kra­wę­dzie stat­ków. Nagle ich żar zaczął przy­ga­sać.

Ich bran­so­lety się uru­cho­miły. Te na rękach Nomada rów­nież, ale w panice przy­wo­łał Pomoc­nika w bar­dzo spe­cy­ficz­nym kształ­cie – dwie cien­kie meta­lowe bran­so­lety pod tymi na jego przed­ra­mio­nach, osła­nia­jące skórę. Była to dziwna kon­struk­cja, a zazwy­czaj, jeśli chciał podzie­lić Pomoc­nika na czę­ści, one musiały się sty­kać – więc te dzi­waczne bran­so­lety pod bran­so­le­tami były połą­czone prę­tem.

Ale zadzia­łało i tym razem nie został zamro­żony.

„Sprytne, chwali rycerz swo­jego giermka z praw­dzi­wym uzna­niem. To dziwny kształt, nawet jak na cie­bie.”

Pomoc­nik pozwa­lał mu stwo­rzyć wła­ści­wie wszystko, o ile ten przed­miot mógł powstać z odpo­wied­niej ilo­ści metalu. I o ile rozu­miał kon­struk­cję na naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie. Na przy­kład nie udało mu się stwo­rzyć zegara do czasu, kiedy bar­dzo uważ­nie przyj­rzał się sche­ma­towi budowy.

Pozo­sta­ło­ści uczo­nego w jego wnę­trzu szep­tały, że zbyt pro­stacko pod­cho­dził do tej mocy – że gdyby poćwi­czył, mógłby stwo­rzyć o wiele wspa­nial­sze rze­czy. Ale w jego życiu po pro­stu nie było dość czasu na nic poza ucieczką, a cią­gła pre­sja spra­wiała, że nie­raz trudno mu było wyobra­zić sobie cokol­wiek poza naj­bar­dziej oczy­wi­stymi roz­wią­za­niami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki