Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przed laty miał towarzyszy broni i sprawę, w którą wierzył, ale teraz mężczyzna, który przedstawia się jako Nomad, cały czas ucieka. Gdy nieubłagana Nocna Brygada zbliża się za bardzo, musi skakać ze świata na świat wewnątrz cosmere, aż ląduje na kolejnej planecie i natychmiast wikła się w konflikt między tyranem a buntownikami, którzy chcą jedynie uniknąć przemiany w bezmyślnych niewolników – a przez cały czas zagraża im wschód słońca, którego gorąco stopi nawet skały. Czy Nomadowi, pozbawionemu znajomości miejscowego języka, uda się odnaleźć drogę wśród konfliktu i zgromadzić dość mocy, by opuścić świat, zanim jego umysł lub ciało zapłacą najwyższą cenę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Uff! Co za rok! To była niezła jazda, która wymagała mnóstwa pracy wielu zainteresowanych osób. Postaram się wymienić ich w tym dziale, ale na początku chciałem po prostu ogromnie wszystkim podziękować. Zredagowanie, zilustrowanie i dostarczenie książek czytelnikom było ogromnym wysiłkiem.
Redaktorem tej książki był Moshe Feder, mój długoletni wspólnik – i człowiek, który mnie odkrył. Byliśmy zachwyceni, że znów mogliśmy z nim współpracować, a ja cieszę się, że pomógł mi na kolejnym etapie podróży Nomada. Szczególne podziękowania kieruję do dr. Josepha Jensena za jego pomoc z astrofizyką, bo w tej kwestii ta książka to coś wyjątkowego. Jak również dziękuję ekipie Cosmere Arcanist – jesteście wielcy.
Reprezentuje mnie niezwykły zespół agencji JABberwocky, którym kieruje Joshua Bilmes. Dziękuję również Susan Velazquez i Christinie Zobel.
Ta książka jest inna od pozostałych tajnych projektów, bo mamy troje ilustratorów. Chcieliśmy sprawdzić nowych ludzi i znaleźliśmy osoby, które nadawały się do tej powieści. Dziękuję im wszystkim za niesamowite dzieła. Te projekty stały się naprawdę wyjątkowe dzięki ich udziałowi. Ernanda Souza zaprojektowała wyklejki, kolorowe ilustracje i grafiki koncepcyjne. Nabetse Zitro stworzył rysunki w tekście – dołączył do nas ponownie po tym, jak przygotował niewiarygodne nowe plansze do wydania zbiorczego komiksu „Biały piasek”. Niesamowita okładka zaś to dzieło kudriaken.
Bill Wearne z American Print and Bindery czynił cuda z każdym z tajnych projektów. Doceniamy jego, drukarnię, introligatornię i wszystkich, którzy pomogli z wyprodukowaniem tej książki. Debi Bergerson odegrała kluczową rolę po stronie drukarni, a Chad Dillon dał z siebie wszystko, by zapewnić wysokiej jakości oprawę.
Przejdźmy teraz do Dragonsteel. Mam najlepszy zespół w branży, który wkłada mnóstwo pracy w te tajne projekty.
Isaac StÙart to nasz wiceprezes do spraw rozwoju artystycznego. Do jego zespołu należą Ben McSweeney (który włożył mnóstwo pracy koncepcyjnej, by ten projekt zachował spójność), Rachael Lynn Buchanan (która bardzo pomogła Isaacowi we współpracy z artystami, wybierała sceny do zilustrowania i pilnowała szczegółów), Jennifer Neal, Hayley Lazo, Priscilla Spencer i Anna Earley.
Pouczający Peter Ahlstrom jest wiceprezesem działu wydawniczego. Do jego zespołu należą Karen Ahlstrom, Kristy S. Gilbert, Jennie Stevens (nasza redaktorka tej książki), Betsey Ahlstrom i Emily Shaw-Higham. Korektą zajmowała się Kristy Kugler.
Dział narracyjny składa się wyłącznie z Dana Wellsa, który również jest wiceprezesem. Ale żeby mu to wynagrodzić, pozwalamy mu wydawać polecenia Benowi.
Naszym dyrektorem do spraw operacyjnych jest Emily Sanderson, a w dziale tym pracują Matt „Matt” Hatch, Emma Tan-Stoker, Jane Horne, Kathleen Dorsey Sanderson, Makena Saluone, Hazel Cummings i Becky Wilson.
Adam Horne, znany również jako Wielki Mistrz Corgich, jest naszym wiceprezesem do spraw reklamy i marketingu. W jego zespole pracują Jeremy Palmer, Taylor D. Hatch i Octavia Escamilla.
Kara Stewart to nasza wiceprezeska do spraw realizacji zamówień i wydarzeń – to ona upewnia się, że wszyscy dostajecie swoje paczki. Do jej zespołu należą: Emma Tan-Stoker, Christi Jacobsen, Kellyn Neumann, Lex Willhite, Mem Grange, Michael Bateman, Joy Allen, Ally Reep, Richard Rubert, Katy Ives, Brett Moore, Dallin Holden, Daniel Phipps, Jacob Chrisman, Alex Lyon, Matt Hampton, Camilla Cutler, Quinton Martin, Esther Grange, Logan Reep, Laura Loveridge, Amanda Butterfield, Gwen Hickman, Donald Mustard III, Zoe Hatch, Pablo Mooney, Braydonn Moore, Avery Morgan, Nathan Mortensen, Christian Fairbanks, Dal Hill, George Kaler, Kathleen Barlow, Kaleigh Arnold, Kitty Allen, Rachel Jacobsen, Sydney Wilson, Katelyn Hatch i Judy Torsak.
Chciałbym podziękować Orianie Leckert z Kickstartera, jak również Annie Gallagher, Palmerowi Johnsonowi i McKynzee Wiggins (główna twórczyni przypinek) z BackerKit.
Do mojej grupy pisarskiej należeli: Emily Sanderson, Kathleen Dorsey Sanderson, Peter Ahlstrom, Karen Ahlstrom, Darci Stone, Eric James Stone, Alan Layton, Ethan Skarstedt, Ben Olsen i Dan Wells.
Czytelnikami alfa tej książki byli Karen Ahlstrom, Joy Allen, Christi Jacobsen, Brett Moore, Brad Neumann, Kellyn Neumann, Ally Reep, Emma Tan-Stoker, Sean VanBlack i Dan Wells.
Czytelnikami beta byli Ravi Persaud, Ian McNatt, Brandon Cole, Shannon Nelson, Ben Marrow, Jennifer Neal, Poonam Desai, Chris McGrath, Sumejja Muratagić-Tadić, Kendra Alexander, Zenef Mark Lindberg, Paige Phillips, Rosemary Williams, Eric Lake, David Behrens, William Juan i Erika Kuta Marler. Na szczególne podziękowania zasługuje Mikah Kilgore, za informacje zwrotne na temat opisów ilustracji, które można znaleźć w ebooku i audiobooku.
Wśród czytelników gamma znajdowała się duża część czytelników beta, jak również Evgeni „Argent” Kirilov, Joshua Harkey, Ross Newberry, Tim Challener, Jessica Ashcraft, Ted Herman, Brian T. Hill, Rob West, Paige Vest, Gary Singer, Darci Cole, Kalyani Poluri, Jayden King, Lingting „Botanica” Xu, Glen Vogelaar, Bob Kluttz, Billy Todd, Megan Kanne, Eliyahu Berelowitz Levin, Aaron Ford, Jessie Lake i Sam Baskin.
Do zespołu Arcanist należą Eric Lake, Evgeni „Argent” Kirilov, Ben Marrow, David Behrens, Ian McNatt i Joshua Harkey.
Jako że to ostatni z tajnych projektów z Kickstartera, chciałem wykorzystać tę ostatnią okazję, by podziękować Wam wszystkim. Owszem, to ja napisałem te książki, ale to Wy stworzyliście wydarzenie, którym się stały. Dzięki Wam ten rok był wyjątkowy. Po przeczytaniu książki zajrzyjcie do Postscriptum, żeby dowiedzieć się więcej.
Brandon Sanderson
Nomad obudził się wśród skazanych na śmierć.
Zamrugał i zorientował się, że leży przyciśnięty prawym policzkiem do ziemi. Później skupił się na osobliwym widoku rośliny wyrastającej w przyspieszonym tempie na jego oczach. Śnił? Krucha siewka drżała i zwijała się, podnosząc się z gruntu. Wydawało się, że przeciąga się z radością, jej liścienie rozłożyły się jak ramiona po głębokim śnie. Ze środka wyłonił się pęd, smakujący powietrze jak język węża. Później wyciągnął się w lewo w stronę słabego blasku dochodzącego z tamtej strony.
Nomad jęknął i uniósł głowę, nie mógł myśleć i wszystko go bolało. Dokąd Przeskoczył tym razem? I czy znalazł się wystarczająco daleko, by ukryć się przed Nocną Brygadą?
Oczywiście, że nie. Przed nimi nie dało się ukryć. Nie mógł się zatrzymywać. Musiał…
Na burze. Dobrze mu się tu leżało. Nie mógłby choć przez chwilę odpocząć? Choć raz przestać uciekać?
Ktoś szarpnął go brutalnie i podniósł na kolana, wyrywając go z otępienia. Stał się bardziej świadomy otoczenia – krzyków, jęków. Dźwięków, na które nie zwracał uwagi, kiedy był półprzytomny po Przeskoku.
Tutejsi ludzie, włączając tego, który go złapał, nosili nietypowe ubrania. Długie spodnie z ciasnymi mankietami, koszule z wysokimi kołnierzami kończącymi się pod brodą. Mężczyzna potrząsnął nim i mówił coś w języku, którego Nomad nie rozumiał.
– Tłu… tłumaczenie? – wychrypiał Nomad.
„Przykro mi” powiedział głęboki, monotonny głos w jego głowie. „Nie mamy na to dość Napełnienia”.
Racja. Ledwie sięgnął progu ostatniego Przeskoku, co oznaczało, że był właściwie wyczerpany. Jego umiejętności zależały od osiągnięcia lub utrzymania pewnych poziomów Napełnienia, mistycznego źródła mocy, dzięki któremu na większości z odwiedzonych przez niego planet działy się rzeczy niesamowite.
– Ile? – wychrypiał. – Ile nam zostało?
„Jakieś tysiąc pięćset JEO. Innymi słowy, niecałe osiem procent Przeskoku”.
Potępienie. Jak się obawiał, koszt przybycia tutaj go zrujnował. Dopóki zachowywał pewne określone poziomy, jego ciało było zdolne do rzeczy niezwykłych. Każda kosztowała odrobinę Napełnienia, ale ta cena była minimalna – póki trzymał się progów.
Kiedy miał ponad dwa tysiące Jednostek Ekwiwalentnych Oddechu, mógł majstrować przy Związku. Co pozwalało mu wykorzystać swoje umiejętności i Związać się z planetą, a wobec tego również posługiwać się miejscowym językiem. A to znaczyło, że Nomad nie mógł się porozumiewać z miejscowymi, dopóki nie znajdzie źródła mocy, którą mógłby wchłonąć.
Skrzywił się, czując oddech krzyczącego mężczyzny, który miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, zawiązany pod brodą, i grube rękawice. Panował półmrok, choć horyzont rozświetlała płonąca korona. Tuż przed świtem, jak domyślał się Nomad. I nawet w tym świetle na całym polu wyrastały siewki. Te rośliny… ich poruszenia przypominały mu dom, miejsce pozbawione gleby, ale z roślinami, które zachowywały się o wiele bardziej energicznie niż na innych światach.
Te jednak były inne. Nie uchylały się, żeby uniknąć nadepnięcia. Te rośliny jedynie szybko rosły. Dlaczego?
W pobliżu osoby w długich białych płaszczach wbijały w ziemię kołki – a później inne przykuwały do nich ludzi, którzy nie mieli płaszczy. Do obu tych grup należały jednostki o różnych odcieniach skóry, natomiast wszyscy nosili podobne ubrania.
Nomad nie rozumiał słów, które wykrzykiwali, ale rozpoznawał zachowanie skazanych. Krzyki rozpaczy niektórych, błagalne tony innych, całkowita rezygnacja większości, kiedy przykuwano ich do ziemi.
To była egzekucja.
Mężczyzna trzymający Nomada znów na niego krzyknął i spojrzał nań ze złością wodnistymi białymi oczami. Nomad tylko pokręcił głową. Ten oddech mógłby zwarzyć kwiaty. Towarzysz mężczyzny – ubrany w jeden z tych długich białych płaszczy – wskazał Nomada i coś powiedział. Wkrótce dwaj mężczyźni podjęli decyzję. Jeden wyciągnął zza pasa kajdany i podszedł do Nomada, by go zakuć.
– Nie sądzę. – Nomad złapał mężczyznę za nadgarstek, przygotowując się, żeby go szarpnąć i przewrócić.
Ale jego mięśnie stężały – jak maszyna, której skończył się smar. Zesztywniał, a mężczyźni cofnęli się zaskoczeni jego nagłym wybuchem.
Mięśnie Nomada się rozluźniły. Przeciągnął ręce i poczuł nagły, ostry ból.
– Potępienie! – Jego Udręka robiła się coraz gorsza. Spojrzał na przestraszonych mężczyzn. Przynajmniej nie wyglądali na uzbrojonych.
Z tłumu wyłoniła się postać. Wszystkich innych spowijały ubrania – niezależnie od płci odsłaniali jedynie twarze. Ale ten nowo przybyły miał odkrytą pierś – był ubrany w prześwitującą szatę z rozcięciem z przodu – i grube czarne spodnie. Jako jedyny na polu nie nosił rękawiczek – za to jego przedramiona otaczały szerokie złociste bransolety.
Brakowało mu sporej części torsu.
Większość jego mięśni piersiowych i żeber oraz serce usunięto – wypalono, bo pozostałości skóry były zwęglone i poczerniałe. We wnętrzu jamy serce mężczyzny zastępował żarzący się węgiel. Kiedy wiatr go podsycał, pulsował czerwienią – podobnie jak to się działo z punkcikami szkarłatnego światła wśród popiołów. Skórę wokół otworu pokrywały czarne wypalone ślady, kilka z nich sięgnęło nawet twarzy mężczyzny – i w nich również czasami migotały znacznie mniejsze iskry. Wyglądało to tak, jakby mężczyznę przywiązano do silnika rakietowego tuż przed uruchomieniem – a on nie tylko to przeżył, ale też ciągle płonął.
– Pewnie nie jesteście gośćmi, którzy dobrze się bawią, oglądając komiczne pomyłki popełniane przez kogoś, kto nie zna waszej kultury? – Nomad uniósł ręce, by pokazać, że nie jest groźny, ignorując instynkty, które podpowiadały mu… jak zawsze… że powinien uciekać.
Rozżarzony mężczyzna zdjął z pleców duży kij. Przypominał trochę policyjną pałkę, ale z nieco mniejszym naciskiem na unikanie śmiertelnych obrażeń.
– Tak myślałem. – Nomad się cofnął.
Kilku z przykutych ludzi przyglądało mu się z tą dziwną, choć znajomą nadzieją więźnia – cieszyło ich, że ktoś inny zwrócił na siebie uwagę.
Rozżarzony podszedł do niego, nadnaturalnie szybko, a płomień jego serca się rozjarzył. Był Napełniony. Cudownie.
Nomad z trudem uchylił się przed potężnym ciosem.
– Potrzebuję broni, Pom! – warknął Nomad.
„To ją przywołaj, mój drogi giermku” powiedział głos w jego głowie. „Ja cię nie powstrzymuję”.
Nomad chrząknął i zanurkował w kępę wysokiej trawy, która wyrosła w ciągu kilku minut od kiedy się obudził. Próbował sprawić, by pojawiła się broń, ale nic się nie stało.
„To twoja Udręka, wyjaśnia uprzejmie rycerz swojemu przeciętnie kompetentnemu giermkowi. Stała się na tyle silna, że odmawia ci broni”. Jak zwykle głos Poma brzmiał absolutnie monotonnie. Był tego świadomy, więc dodawał komentarze.
Nomad znów uskoczył, kiedy rozżarzony opuścił pałkę i po raz kolejny minął go o włos, a ziemia aż zatrzęsła się od siły ciosu. Na burze. To światło robiło się coraz jaśniejsze. Przykrywało cały horyzont w sposób, który wydawał się zbyt równomierny. Jak… jak duże było słońce na tej planecie?
– Myślałem, że moje przysięgi wygrywają z tym aspektem Udręki! – krzyknął Nomad.
„Przepraszam, Nomadzie. Ale jakie przysięgi?”.
Rozżarzony przygotował się do zadania ciosu, a wtedy Nomad odetchnął głęboko, uchylił się przed atakiem i całym ciałem runął na przeciwnika. Jednakże w chwili, gdy się do tego przygotował, jego ciało ponownie stężało.
„Tak, rozumiem, zauważa rycerz swobodnym tonem. Twoja Udręka próbuje powstrzymać teraz nawet najdrobniejsze fizyczne starcia”.
Nie mógł nawet kogoś przewrócić? Robiło się źle. Rozżarzony uderzył Nomada w twarz i obalił go na ziemię. Nomadowi udało się przetoczyć i uchylić przed pałką, a po chwili podniósł się z jękiem.
Pałka znów opadła, a wtedy Nomad odruchowo uniósł obie ręce i ją złapał. Zatrzymał cios w miejscu.
Rozżarzony otworzył szerzej oczy. W pobliżu kilku więźniów zaczęło wykrzykiwać. Inni odwracali się w jego stronę. Najwyraźniej w tych okolicach ludzie nie byli przyzwyczajeni do tego, że ktoś mógł dorównać jednemu z tych Napełnionych wojowników. Rozżarzony wybałuszył oczy jeszcze bardziej, kiedy Nomad zacisnął zęby, zrobił krok do przodu i wytrącił go z równowagi, aż mężczyzna zatoczył się do tyłu.
Za dziwnym wojownikiem płonące światło zniekształcało stopiony horyzont i przyniosło ze sobą nagłe uderzenie gorąca. Wokół nich rośliny, które urosły tak szybko, zaczynały więdnąć. Szeregi przykutych ludzi jęczały i krzyczały.
„Uciekaj!” – krzyczało coś we wnętrzu Nomada. „Uciekaj!”.
Tak postępował.
Ostatnimi czasy nie robił nic innego.
Kiedy odwrócił się do ucieczki, inny rozżarzony za jego plecami uniósł pałkę. Nomad próbował zatrzymać również ten cios, ale jego burzowe ciało stężało po raz kolejny.
– Daj spokój! – krzyknął, kiedy pałka uderzyła go w bok. Zatoczył się. Rozżarzony uderzył go pięścią w twarz.
Upadając, Nomad sapnął i jęknął. Poczuł na skórze ziemię i kamyki. I gorąco. Straszliwe, oszałamiające gorąco od strony horyzontu, wciąż narastające.
Obaj rozżarzeni odwrócili się i pierwszy wskazał ponad ramieniem Nomada. Dwaj spłoszeni oficerowie w białych płaszczach podeszli pospiesznie i – kiedy Nomad był oszołomiony z bólu i frustracji – skuli jego ręce. Wydawało się, że rozważali wbicie kołka w ziemię i przykucie go do niego, ale całkiem słusznie zgadywali, że mężczyzna, który złapał w locie pałkę Napełnionego wojownika, mógłby go wyrwać. Zamiast tego pociągnęli go do pierścienia przymocowanego do skały i tam go unieruchomili.
Nomad padł na kolana w szeregu więźniów, z czoła płynął mu pot, kiedy gorąco narastało. Instynkty kazały mu uciekać.
Jednakże inna część jego osoby… po prostu chciała, żeby wszystko się skończyło. Jak długo trwał pościg? Ile czasu minęło, od kiedy stał dumnie wyprostowany?
Może po prostu pozwolę, żeby to się skończyło, pomyślał. Cios łaski. Jak zadany śmiertelnie rannemu na polu bitwy.
Osunął się, ból w jego boku pulsował, choć wątpił, by coś było złamane. Jak długo utrzymywał około pięciu procent zdolności do Przeskoku – około tysiąca JEO – jego ciało było potężniejsze, bardziej wytrzymałe. Tam, gdzie inni łamali kości, on miał tylko sińce. Ogień, który innych palił, jego tylko osmalał.
„Uzdrawianie uruchomione, mówi bohater pewnym siebie głosem do upokorzonego lokaja. Masz poniżej dziesięciu procent zdolności do Przeskoku, więc twoje uzdrawianie nie będzie tak skuteczne jak zazwyczaj”.
Czasami zastanawiał się, czy jego wzmocnienia były błogosławieństwem, czy kolejnym elementem Udręki. Wraz z gorącem narastało też światło, stawało się oślepiające. Ten dym na horyzoncie… Czy to ziemia stawała w ogniu? Od światła słonecznego?
Potępienie. Samo Potępienie wstawało na horyzoncie.
„To światło” powiedział Pom. „Jest zbyt potężne, by było to zwykłe światło słoneczne… przynajmniej jeśli chodzi o zamieszkane planety.”
– Myślisz, że światło jest Napełnione? – szepnął Nomad. – Jak na Taldainie?
„Wiarygodna teoria, mówi rycerz z zaciekawieniem.”
– Możesz je wchłonąć?
„Możliwe. Najpewniej wkrótce zobaczymy…”.
Gdyby udało mu się wchłonąć wystarczająco dużo, mógłby Przeskoczyć prosto z tej planety i jeszcze bardziej oddalić się od Nocnej Brygady. To by było miłe, czyż nie? Choć raz się wysforować? Mimo to coś w intensywności tego światła zniechęcało Nomada. Martwiło go. Wpatrywał się w nie, kiedy pobliscy oficerowie – w tym rozżarzeni – kończyli zakuwać więźniów. Później pobiegli do szeregu maszyn. Długie i wąskie miały po sześć siedzeń. Były otwarte, z szybą z przodu i urządzeniami sterującymi z przodu po lewej.
Wyglądały trochę jak… Sześciomiejscowe latające motocykle? Dziwna konstrukcja, ale nie wiedział, jak inaczej je nazwać. Wyglądało to tak, że każdy siadał okrakiem na osobnym siedzeniu – było nawet miejsce na nogę – ale wszystkie łączyły się ze sobą wzdłuż centralnego kadłuba. Całość nie miała zewnętrznych ścian i drzwi. W każdym razie nie zaskoczyło go, kiedy pod pierwszym z nich zapłonął ogień, który pozwolił mu wznieść się w powietrze na wysokość kilku stóp.
Jakie to miało znaczenie? Odwrócił się w stronę coraz silniejszego światła, a rośliny – jeszcze przed kilkoma minutami pełne życia – brązowiały i więdły. Wydawało mu się, że w z pewnej odległości dobiega go ryk płomieni, gdy światło słońca przybliżało się jak front niegdyś znajomej burzy.
Wpatrując się w moc tego światła, zgadywał, że nie uda mu się go wchłonąć. Podobnie jak zwykły przewód i wtyczka nie poradziłyby sobie z surową mocą reaktora jądrowego. To było coś niewiarygodnego, siła, która go usmaży, zanim zdąży wykorzystać jej moc.
„Uch, Nomadzie” powiedział Pom swoim monotonnym głosem. „Mam przeczucie, że próba wchłonięcia i użycia Napełnienia z tego przypominałaby próbę wydobycia płatka śniegu z lawiny. Ja… sądzę, że nie powinniśmy pozwolić, by cię dotknęło”.
– Zabije mnie, jeśli tak się stanie… – szepnął Nomad.
„Czy… tego pragniesz?”.
Nie.
Nie, bo choć nienawidził sporej części swojego życia, nie chciał umierać. Nawet jeśli z każdym dniem coraz bardziej dziczał… cóż, dzikie istoty umiały walczyć o życie.
Nagle opanowała go gorączkowa desperacja. Zaczął ciągnąć i szarpać się w łańcuchach. Drugi z czterech latających motocykli odleciał, a on wiedział – oceniając prędkość zbliżającego się słonecznego światła – że były jego jedyną nadzieją na ucieczkę. Krzyczał ochryple, napierając na stal, rozciągając ją – ale nie mógł się uwolnić.
– Pom! – krzyknął. – Potrzebuję Ostrza! Przeobraź się!
„Nie ja to uniemożliwiam, Nomadzie”.
– To światło nas zabije.
„Cała kwestia w tym, że zabije ciebie, mój biedny lokaju. Ja już jestem martwy”.
Nomad ryknął, kiedy trzeci latający motocykl wystartował, choć ostatni miał pewne problemy. Może…
Chwileczkę.
– Mam zakaz korzystania z broni. A co z narzędziami?
„Dlaczego miałbyś mieć zakaz korzystania z nich?”.
Nomad był idiotą! Pomocnik był zmiennokształtnym metalowym narzędziem, które w tym przypadku mogło objawić się fizycznie jako łom. Powstało w jego dłoni jakby z białej mgiełki, wyłoniło się z niczego. Nomad zaczepił nim o pierścień w skale, a później naparł na niego całym ciężarem ciała.
TRZASK.
Wyrwał się z szarpnięciem, wciąż był zakuty w kajdany, ale między nimi miał dwie stopy luźnego łańcucha. Podniósł się niezgrabnie i pobiegł w stronę ostatniego latającego motocykla, pod którym w końcu zapłonął ogień.
Przywołał Pomocnika jako hak z łańcuchem, którymi natychmiast rzucił w stronę motocykla. Uderzył w maszynę w chwili, kiedy się podniosła. Na rozkaz Nomada, kiedy Pomocnik się zaczepił, hak rozmył się na chwilę i zmienił w pierścień wokół występu na końcu pojazdu. Drugi koniec łańcucha zacisnął się wokół kajdan Nomada.
Dotarł do niego blask słońca. Niewiarygodne, intensywne, palące światło. Więźniowie z wrzaskiem stawali w płomieniach.
„Och, na burze, krzyczy rycerz.”
W tej właśnie chwili łańcuch się naciągnął. Nomad został gwałtownie wyrwany ze słońca, jego skórę przeszywał ból, ubranie płonęło.
Został odciągnięty od pewnej śmierci. Ale nie miał pojęcia ku czemu.
Nomad uderzył bokiem w ziemię. Latający motocykl ciągnął go za sobą z przerażającą prędkością.
„Uruchomiono uzdrawianie” powiedział Pom. „Twoje ciało dostosowało się do niższego ciśnienia w miejscowym środowisku. Ale, Nomadzie, zostało ci tak mało Napełnienia. Spróbuj nie dać się za bardzo poturbować, dobrze?”.
W czasie, kiedy Pom to mówił, Nomad przebijał się przez bariery uschniętych roślin i co chwila uderzał o kamienie, a brud wnikał w jego skórę. Z drugiej strony Nomad był twardy. Podstawowy poziom Napełnienia go wzmacniał. Choć uzdrawianie zużywało Napełnienie szybciej niż inne zdolności, jak długo utrzymywał minimalny poziom podstawowy, nie potrzebował dużo uzdrawiania.
Nie był nieśmiertelny. Większość rozwiniętych broni od razu by go zabiła – na burze, nawet wiele z prymitywnych mogło go zabić, gdyby używano ich bez przerwy, zmuszając go do wyczerpania Napełnienia. Jednak podczas gdy ramiona zwykłego człowieka zostałyby wyrwane ze stawów – a jego skóra rozszarpana, bo resztki roślin przy takiej prędkości stawały się ostre jak brzytwy – on pozostał w jednym kawałku. I nawet udało mu się wyleczyć oparzenia.
„Zeszło do sześciu procent” poinformował go Pom. „Nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności. Ale… czułeś to gorąco? Było nierealne. Z całą pewnością jest w to zamieszane Napełnienie, ale nie udało mi się złapać ani trochę. Gdybym się otworzył, żeby je wchłonąć, zniszczyłoby mnie. Potrzebujemy bezpieczniejszego sposobu, by je zebrać”.
Nomad chrząknął, kiedy znów uderzył o ziemię. Z wysiłkiem udało mu się przekręcić, żeby większość dalszych uszkodzeń przyjmować na udo i bark. Choć wiatr zgasił jego płonące ubranie, impet, z jakim uderzał o różne rzeczy, rozszarpał resztki jego kurtki i koszuli.
Ale skóra wytrzymała. Nie przeszkadzał mu brutalny charakter ucieczki. To i tak lepsze niż pozostanie na słońcu.
Zamknął oczy, próbując pozbyć się większego bólu. Wspomnienia krzyków nieszczęsnych więźniów, kiedy uderzył w nich wschód słońca, w ciągu kilku sekund zmieniający ich w popiół. Był pewien, że niektórzy z nich wołali do niego, prosząc go o pomoc.
Niegdyś nie umiałby tego zignorować. Ale każdego dnia w cosmere umierały miliony, może miliardy ludzi. Nie mógł tego powstrzymać. Ledwie udawało mu się utrzymać przy życiu siebie.
I tak bolało. Nawet po latach męki nadal nie mógł patrzeć, jak ludzie umierają.
Przycisnął brodę do mostka, chroniąc twarz przed przeciągnięciem po nierównej powierzchni tego surowego świata. Widział, jak niebo ciemnieje. Przerażający blask słońca zniknął za horyzontem, jakby zapadł zmierzch, choć to Nomad się poruszał. Latający motocykl był na tyle szybki, że okrążał planetę przed wschodzącym słońcem, trzymając się poza zasięgiem jego palących szponów.
„Ta planeta musi powoli się obracać, mówi bohater do swojego nieprzewidywalnego lokaja. Zauważ, że te pojazdy bez trudu przeganiają słońce”.
Przed nimi, po drugiej stronie słońca, wschodził ogromny pierścień – szeroki łuk, który odbijał blask słońca.
Nomad nie mógł nacieszyć się powrotem do bezpiecznego półmroku. Kilku ludzi na motocyklu próbowało oderwać jego łańcuch, ale przy takiej prędkości – i z nim samym jako obciążeniem na końcu – byłoby to trudne, nawet gdyby nie zacisnął pierścienia. Zastanawiał się, czy może się zatrzymają, żeby się nim zająć, ale lecieli dalej za innymi motocyklami i nigdy nie wznosili się bardziej niż kilka stóp nad ziemię.
W końcu zwolnili i się zatrzymali. Nomad wylądował na wilgotnej ziemi – docenił uczucie, że dotyka czegoś miękkiego. Przetoczył się z jękiem. Jego spodnie były podarte, świeżo uzdrowioną skórę miał posiniaczoną, ręce wciąż skute. Po chwili cierpienia – w czasie której próbował docenić fakt, że przynajmniej nie dodawano do niej nowego bólu – odwrócił głowę, żeby sprawdzić, dlaczego się zatrzymali.
Nie widział powodu. Może chodziło o to, żeby kierowcy się rozejrzeli – bo po krótkiej rozmowie latające motocykle znów wystartowały. Tym razem wzniosły się wyżej, a Nomad wisiał. To było lepsze, bo przynajmniej w locie o nic nie uderzał. Założył, że wcześniej trzymali się nisko, bo woleli nie ryzykować, że wzniosą się za wysoko w blask słońca.
Lecieli około godziny, aż w końcu dotarli do czegoś interesującego – latającego miasta. Wyglądało jak ogromna płyta i poruszało się nad krajobrazem, unoszone przez płonące pod nim setki silników. Nomad odwiedzał wcześniej latające miasta, w tym jedno na planecie w pobliżu jego ojczystego świata, ale rzadko zdarzało mu się widzieć coś tak… prowizorycznego. Bezładna zbieranina parterowych budynków, jak ogromny slums, jakimś cudem unosząca się nad ziemią – ale na wysokości zaledwie trzydziestu, może czterdziestu stóp. Zaiste, wydawało się, że nawet wzniesienie się na tak skromną wysokość było wysiłkiem dla silników miasta, które z trudem omijało przeszkody.
To nie była szybująca metropolia pełna technicznej chwały. To była rozpaczliwa próba przetrwania. Obejrzał się – blask na horyzoncie był już właściwie niewidzialny. Jednak Nomad wiedział, że słońce tam jest. Nieubłagane. Jak data egzekucji.
– Musicie utrzymać się przed nim, prawda? – szepnął. – Żyjecie w cieniach, bo tutejsze słońce by was zabiło.
Na burze. Całe społeczeństwo, które musiało się poruszać, żeby przegonić słońce? Implikacje tego faktu popychały jego umysł do działania, a stare wyszkolenie – mężczyzny, którym kiedyś był – zaczęło przebijać się przez trupa, którym się stał. Dlaczego pogoda na tej planecie, nawet w ciemności, nie była burzliwa? Jeśli słońce przez cały czas przegrzewało jedną stronę, przetrwanie na drugiej byłoby niemożliwe. Fakt, że im się to udało, był oczywisty, musiał więc coś przegapić.
Czym się odżywiali? Jakie paliwo wykorzystywali w tych silnikach i jakim cudem mieli czas je wydobywać, skoro się poruszali? A skoro mowa o kopalniach, czemu nie mieszkali w jaskiniach? Wyraźnie mieli dość metalu. Wykorzystali go do przykucia tych biedaków do ziemi.
Zawsze był dociekliwy. Nawet po tym, jak został żołnierzem – ostentacyjnie odwróciwszy się od życia uczonego – zadawał pytania. Teraz dręczyły go, aż stanowczo je odpędził. Tylko jedno się liczyło. Czy źródło mocy tych silników wystarczy, by napędzić jego kolejny Przeskok i zabrać go z tej planety, zanim odnajdzie go Nocna Brygada?
Latający motocykl zaryczał, wznosząc się ku miastu. Wisiał za ostatnim z czterech, obciążając go, a silniki poniżej wyrzucały ogień w jego stronę i podgrzewały łańcuch. Całe szczęście Pomocnik mógł się tym zająć. Co ciekawe, ta niewielka różnica wysokości sprawiła, że Nomad poczuł nacisk w uszach.
Kiedy motocykle dotarły do poziomu miasta, nie zaparkowały w tradycyjny sposób. Skręciły w bok i przyczepiły się do skraju konstrukcji, a ich silniki pozostały włączone, dodając swoją moc do głównych silników.
Nomad wisiał na rękach i łańcuchu, jego ból zanikał, kiedy znów się uzdrawiał, choć to uzdrawianie było minimalne w stosunku do tego, czego potrzebował, by wrócić do siebie po kontakcie ze słońcem. Z tego miejsca widział nagie wzgórza i błotniste jamy poniżej, kojarzące mu się z bagnami i wrzosowiskami. Miasto pozostawiało za sobą szeroki ślad wypalonej, wysuszonej ziemi. Oczywiście dzięki takiej bliźnie latające motocykle nie miały problemów ze znalezieniem drogi do domu.
Zaskoczyło go, jak dobrze wszystko widział. Zamrugał, żeby pozbyć się potu i błotnistej wody, które wpadały mu do oczu, i znów podniósł wzrok na ten pierścień. Jak większość tego rodzaju ciał niebieskich, tak naprawdę składał się z większej liczby pierścieni. Jaskrawe, niebieskie i złote, okrążające planetę – wznoszące się wysoko w powietrze, sięgające jakby w nieskończoność. Skierowane w stronę słońca i przechylone pod niewielkim kątem, odbijały jego promienie na powierzchnię. Teraz, kiedy mógł się mu przyjrzeć, częściowo musiał przyznać, że to oszałamiający widok. Odwiedził dziesiątki planet i nigdy nie widział czegoś tak stoicko wspaniałego. Błoto i ogień poniżej, ale w powietrzu… to był majestat. To była planeta, która nosiła koronę.
Jego łańcuch zadrżał, kiedy ktoś zaczął ciągnąć go do góry. Wkrótce został złapany za ramiona i wciągnięty na metalową powierzchnię miasta, w wąską uliczkę między przysadzistymi budynkami. Wokół zebrała się grupka osób, który rozmawiały i wskazywały na niego. Ignorując je, skupił się na pięciu charakterystycznych sylwetkach za nimi – ludziach z żarem w piersi.
Stali z pochylonymi głowami i zamkniętymi oczami – ich żar ostygł. Dwoje było kobietami, tak sądził, choć ogień, który pochłonął ich torsy nie pozostawił śladów piersi, jedynie szeroki na dwie dłonie otwór z kawałkami żeber wystającymi przez zwęgloną skórę. I żar w miejscu serca.
Reszta ludzi była ubrana tak, jak widział to na dole – wysokie kołnierze sięgające aż pod brodę, ubrania zakrywające całe ciała, rękawiczki. Niektórzy mieli na sobie białe płaszcze, oficjalne, otwarte z przodu, ale z emblematami na ramionach. Oficerowie lub urzędnicy. Pozostali nosili ubrania w przygaszonych kolorach i wyglądali na cywilów. Widział kilka kobiet w spódnicach, choć większość preferowała długie, przypominające sukienki kurty ze spodniami widocznymi przez rozcięcie z przodu. Na głowach wielu z nich – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – dostrzegł kapelusze z szerokim rondem. Czemu, skoro prawie nie było światła?
„Nie myśl o tym”, powiedział sam sobie. Czuł się wyczerpany. „A kogo to obchodzi? Nie spędzisz tu dość czasu, by dowiedzieć się czegokolwiek o ich kulturze”.
W jego otoczeniu przeważali ludzie albo bladzi, albo podobni do niego, o ciemnej karnacji. Tych o skórze w różnych pośrednich odcieniach było znacznie mniej. Wszyscy wkrótce się uciszyli, a później spuścili wzrok i się wycofali, rozstępując się przed jakimś nowo przybyłym. Nomad usiadł na piętach i oddychał głęboko. Przybysz okazał się wysokim mężczyzną w czarnym płaszczu – a jego oczy płonęły.
Żarzyły się ciemnoczerwono, jakby podświetlane od tyłu. Efekt przypominał Nomadowi coś z przeszłości, dawno temu – ale to nie były czerwone oczy zepsutej duszy, lecz raczej jakby wewnątrz mężczyzny coś płonęło. Krawędzie jego czarnego płaszcza również emanowały w podobnym czerwono-pomarańczowym odcieniu. Nomad pomyślał, że mężczyzna też ma żar w piersi, choć przykrywało ją cienkie ubranie. Wydawało się, że nie zagłębił się tak głęboko pod skórą jak u pozostałych, bo wciąż było widać zarys mięśni piersiowych.
Jego blask naśladowało wiele z budynków, krawędzie ścian wyglądały, jakby oświetlał je ogień. Jakby miasto niedawno spłonęło, a to były jego popioły.
Mężczyzna o świecących oczach uniósł dłoń w grubej rękawicy, by uciszyć tłum. Przyjrzał się Nomadowi, a później skinął na dwóch oficerów i warknął rozkazująco. Oficerowie potykali się o własne nogi, by wypełnić jego polecenie, i pospiesznie zdjęli kajdany Nomada.
Wycofali się nerwowo w chwili, kiedy kajdany spadły z jego rąk. Nomad podniósł się – na ten widok wielu cywilów westchnęło – ale nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. Odetchnął głęboko, bo dręczący go ból złagodniał. Kazał Pomocnikowi, by pozostał na miejscu jako łańcuch – nie chciał, by uświadomili sobie, że ma dostęp do zmiennokształtnego narzędzia.
Mężczyzna o świecących oczach warknął coś do niego, głos miał szorstki.
Nomad pokręcił głową.
Świecące Oczy powtórzył pytanie, głośniej, wolniej, z większą złością.
– Nie znam waszego języka – powiedział chrapliwie Nomad. – Dajcie mi źródło energii, jak w silnikach tych motocykli. Jeśli je wchłonę, to powinno pomóc.
Zależało to od tego, czego używali jako paliwa – ale ponieważ utrzymywali całe miasto w powietrzu, wątpił, by to było konwencjonalne źródło. Idea napędzania takiego miasta węglem była śmieszna. Wykorzystywali jakiś Napełniony materiał, może ładowany na słońcu.
Ich przywódca, który w końcu uświadomił sobie, że Nomad nie zamierza odpowiedzieć, uniósł rękę w bok – i ostrożnie zdjął rękawiczkę, palec po palcu. Ludzie wzdychali, choć ukazał zwyczajną, nawet jeśli dość bladą, dłoń.
Mężczyzna podszedł do Nomada i złapał go za twarz.
Nic się nie stało.
Mężczyzna wydawał się tym zaskoczony. Zmienił uchwyt.
– Jeśli zamierzasz mnie pocałować, to odgryzę ci burzową wargę – mruknął Nomad.
Czuł się dobrze, mogąc tak żartować. Jego były mistrz byłby z niego dumny. W młodości Nomad zachowywał się stanowczo za poważnie i rzadko pozwalał sobie na wesołość. Głównie dlatego, że czuł się zbyt zawstydzony i przestraszony wizją, że powie coś żenującego.
Jeśli człowiek został wiele razy przeciągnięty po ziemi – pobity prawie na śmierć, do momentu, w którym nie pamiętał, jak się nazywa – cóż, to doskonale wpływało na poczucie humoru. Wtedy pozostawało już tylko śmiać się z żartu, jakim stało się jego życie.
Widzowie byli naprawdę zdziwieni faktem, że nic się nie stało, kiedy Świecące Oczy go dotknął. Mężczyzna jeszcze raz złapał Nomada za brodę, po czym puścił go, wytarł rękę o płaszcz i znów założył rękawiczkę, a jego oczy – jak blask ogniomchu – podświetlały z przodu rondo kapelusza i zbyt gładkie rysy twarzy. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat, ale trudno to było ocenić, bo jego skóry nie znaczyły żadne zmarszczki. Życie w ciągłym półmroku miało swoje zalety.
Jeden z oficerów, którzy zdjęli mu kajdany, podszedł bliżej i wskazał Nomada, mówiąc przyciszonym głosem. Na jego twarzy odmalował się wyraz niedowierzania i mężczyzna wskazał horyzont.
Inny z oficerów pokiwał głową, wpatrując się w Nomada.
– Sess Nassith Tor – szepnął.
„Interesujące, mówi rycerz. Prawie to zrozumiałem. Bardzo przypomina inny język, z którym wciąż mam słaby Związek”.
– Jakieś pojęcie, który? – warknął Nomad.
„Nie. Ale… Myślę… Sess Nassith Tor… To znaczy coś w rodzaju… Ten, Który Uciekł Słońcu”.
Inni z tyłu powtarzali tę frazę, podjęli ją, aż Świecące Oczy ryknął na nich. Znów spojrzał na Nomada, po czym kopnął go w pierś. Bolało, szczególnie w stanie, w którym był teraz Nomad. Mężczyzna bez wątpienia musiał być Napełniony, żeby kopnąć tak mocno.
Nomad chrząknął i zgiął się wpół, z trudem łapiąc oddech. Mężczyzna podtrzymał go i uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że Nomad nie zamierza odpowiedzieć ciosem na cios. Mężczyźnie się to podobało. Rzucił Nomadem w bok, po czym znów kopnął go w pierś i uśmiechnął się szerzej.
Nomad chętnie zerwałby mu uśmiech z tej twarzy, najlepiej z dołączoną skórą. Ale skoro próba obrony doprowadziłaby go do stężenia mięśni, najlepszym rozwiązaniem było udawanie pokornego.
Świecące Oczy wskazał Nomada.
– Kor Sess Nassith Tor – powiedział z szyderczym uśmiechem i kopnął Nomada raz jeszcze, na dokładkę.
Kilku oficerów podeszło bliżej i złapało go pod pachami, żeby go odciągnąć. Odkrył, że ma nadzieję na miłą celę – gdzieś, gdzie byłoby zimno i twardo, ale przynajmniej mógłby usnąć i na kilka godzin zapomnieć, kim jest.
Te skromne nadzieje zostały rozwiane, kiedy miasto zaczęło się rozpadać.
Wcześniej widział, jak latające motocykle zaczepiają się na krawędzi, dodając swoje silniki do miasta. Teraz z konsternacją uświadomił sobie, że każdy element platformy był podobny. To nie było jedno wielkie latające miasto, lecz setki połączonych statków.
Większość z nich była średnich rozmiarów – latający statek w wersji dom jednorodzinny. Niektóre, jeszcze mniejsze, przypominały holowniki, z szerokimi pokładami i kabiną na górze. Nieliczne, większe, dźwigały szerokie budynki, mogące służyć jako sale narad albo magazyny. Wszystkie otaczały szerokie, płaskie pokłady, które można było połączyć, by stworzyć ulice. W miarę jak kolejne statki odlatywały, na skrajach pokładów podnosiły się relingi, a ściany rozsuwały się, ukazując przednie szyby i kokpity.
Odnosił wrażenie, że to miasto nie zostało stworzone jako spójna całość, którą można było rozdzielić na elementy składowe, lecz raczej, że był to miszmasz pojedynczych pojazdów, mogących ze sobą współdziałać. To wyjaśniało eklektyczny charakter miasta. Przypominało karawanę, która mogła – dla wygody lub obrony – połączyć swoje fragmenty w tymczasowe miasto.
Zadziwiające, że wszystko działało ze sobą tak dobrze. W odpowiedzi na okrzyki i polecenia, których Nomad nie rozumiał, wiele ze statków odleciało i zajęło się czymś. Kiedy Nomad przymrużył powieki, zobaczył, że niektóre posypywały czymś ziemię.
Nasiona, uświadomił sobie. Rozsiewają nasiona. Kawałek układanki tego dziwacznego świata znalazł się na swoim miejscu. Napełnione światło słońca wyjaśniało szybki wzrost roślin, które niemal błyskawicznie dojrzewały, kiedy wchłaniały potężny blask świtu. Już udowodnił, że nie może samodzielnie pochłonąć tej energii, ale rośliny szeptały, że istniał sposób – nawet jeśli znajdował się poza jego zasięgiem.
Tak czy inaczej, to społeczeństwo zbierało plony każdego dnia. Musieli wysiać rośliny i zaledwie kilka godzin później je zebrać, po czym uciec w ciemność. Czy światło pierścieni wystarczało, czy musieli podejść bliżej, ryzykować na krawędzi zabójczego światła słońca?
Musiał zatłuc swoją ciekawość.
Jest z ciebie, pomyślał, bardzo kiepski cynik.
Statek, na którym się znajdował, nie podążył za tymi prowadzącymi zasiew, lecz dołączył do innej grupy, która opadła na ziemię. Na niektórych wznosiły się piętrowe lub dwupiętrowe budynki, największe, jakie widział. Wylądowali w szerokim kręgu na błotnistej ziemi. Jego statek opadł i przyłączył się do innego, potężnego, z rzędami balkonów na froncie.
Świecące Oczy wszedł na jeden z nich i zajął miejsce. Nomad przyglądał się błotnistemu kręgowi, kiedy mniejsze statki zatrzymywały się jeden na drugim, tworząc wznoszącą się rzędami konstrukcję wysoką na cztery do pięciu statków. Spochmurniał, rozpoznawszy ten układ. To była arena. Podczas gdy rolnicy szli do pracy, uprzywilejowani zebrali się na pokładach swoich statków, by obejrzeć przedstawienie.
Jęknął, kiedy ci, którzy go pojmali, założyli mu parę szerokich złocistych bransolet na ramiona – wyglądały zupełnie jak te, które nosili rozżarzeni. Po tym, jak znalazły się na swoim miejscu, został zaciągnięty na pokład dziobowy statku. Kiedy spróbował stawić opór – i odruchowo się zamachnął – stężał. Później bez trudu zrzucili go jakieś dwanaście stóp w dół na śmierdzącą, błotnistą ziemię.
To nie była pierwsza arena, na której się znalazł, ale kiedy wydobył twarz z błocka, uznał, że z całą pewnością jest najbrudniejsza. Kilka większych statków, przypominających kontenery, wylądowało i otworzyło przednie drzwi. Urzędnicy w białych płaszczach zmusili do wyjścia jakieś trzy dziesiątki ludzi w poszarpanych ubraniach i zapędzili ich do kręgu. Nomad westchnął i podniósł się, próbując zignorować smród błocka. Biorąc pod uwagę to, co przeszedł przez ostatnie tygodnie, uznał, że błoto pewnie robiło to samo.
Więźniowie zmuszeni do wejścia na arenę nie przypominali wojowników. Biedacy wyglądali na niemal równie obszarpanych i zużytych, jak on. Potykali się i przewracali, usiłując poruszać się w gęstej mazi, która brudziła ich ubrania.
Nie dostali broni. Raczej więc nie arena gladiatorów, pomyślał Nomad. Nie mieli tutaj walczyć… ale mogli umrzeć. I w rzeczy samej otworzyły się inne drzwi, przez które wyszła trójka rozżarzonych, z bronią w ręku. Z góry opadł statek – gorąco jego silników było nieprzyjemne – i upuścił kilka dużych metalowych skrzyń, które z chlupotem wylądowały w błocie. Przeszkody, różnych rozmiarów.
Rozżarzeni ruszyli biegiem. Tłum wiwatował. Bezbronni chłopi rozproszyli się jak przerażone wieprze przed białogrzbietem.
Cudownie.
Nomad biegł przez błoto. Sięgało mu zaledwie do kostek, ale było zdradziecko śliskie i zadziwiająco mocno wciągało jego stopy. Prześlizgnął się w stronę jednej z większych skrzyń, wysokiej na osiem stóp, złapał ją czubkami palców i wciągnął się na górę.
Uznał, że jeśli uczyni się najtrudniejszym celem ze wszystkich, rozżarzeni najpierw zapolują na łatwiejszą zwierzynę. Dzięki temu mógłby zyskać trochę czasu, by wymyślić burzowy sposób na wydostanie się z tej sytuacji. Ale w chwili, kiedy wszedł na skrzynię, pojawiła się para rąk okrytych czarnymi rękawiczkami i ktoś wspiął się za nim.
W miejscu jej serca płonął żar, jasnozielone oczy wpatrywały się w niego, a jej wargi wygięły się w grymasie. Miała krótkie czarne włosy przetykane siwizną, a jej lewy policzek przecinała czarna żyła ze świecącą linią pośrodku.
Podczas gdy pozostali dwaj rozżarzeni nosili bicze, ta miała długą maczetę o paskudnym ostrzu. Dlaczego ruszyła za nim? Nomad spojrzał w stronę tronu, z którego Świecące Oczy przyglądał się z zainteresowaniem.
„Myślisz, pyta rycerz swojego wiernego giermka, że on chce zobaczyć, co potrafisz?”.
– Nie – szepnął Nomad, cofając się przed rozżarzoną. – Pamiętasz złość, którą okazał przywódca? Inni traktowali mnie z pewnym szacunkiem, bo udało mi się uciec przed słońcem. To go złościło.
To nie była próba. Świecące Oczy chciał, by Nomad zginął na widoku. Chciał, by został upokorzony i pokonany na oczach wszystkich.
Rozżarzona zamachnęła się w stronę Nomada, więc odwrócił się i zeskoczył z wielkiej skrzyni w stronę mniejszej. Tam celowo stoczył się w błoto, udał, że się potyka i próbuje znaleźć coś innego. Kiedy rozżarzona pobiegła w jego stronę, podniósł się z właśnie stworzonym łomem – celowo nie próbował uderzyć kobiety, lecz jedynie zablokować cios maczetą.
Jego ciało nie stężało. Dopóki skupiał się wyłącznie na obronie, wydawało się, że może stawiać opór. Odepchnął rozżarzoną na bok, a ona straciła równowagę i się przewróciła. Po chwili się podniosła, twarz miała częściowo umazaną błotem i patrzyła na niego z wściekłością. Nie wyglądała na zaskoczoną nagłym pojawieniem się jego broni, a on swoim manewrem spróbował ukryć, skąd ją wziął. Miał nadzieję, że patrzący z góry uznają, że wydobył ją z błocka, że to był odpad pozostawiony przez inną przemierzającą te tereny grupę.
Kobieta warknęła i rzuciła się na niego. Za nim jedna z biednych chłopek została przyparta do muru. Jeden z rozżarzonych chwycił ją i jedną ręką wyrzucił w powietrze. Tłum wiwatował, a kobieta krzyczała przerażona, choć wydawało się, że nie stała jej się krzywda.
Nomad uchylił się raz, drugi, trzeci – o włos unikając ciosów maczety rozżarzonej, która poruszała się z nadnaturalną szybkością i zwinnością. Miał więcej problemów z błotem niż ona. Mimo że uciekał od wielu lat, gleba wciąż wydawała mu się nienaturalna. To było niewłaściwe nie czuć pod stopami stabilnego kamienia.
W chwili gdy pochwycono drugą osobę, Nomad zablokował kolejny cios maczety – a później z trudem powstrzymał się przed uderzeniem kobiety. Na burze, trudno mu się było opanować. Ale nie mógł też ciągle robić uników. W końcu ci dwaj pozostali rozżarzeni po niego przyjdą.
Przy następnym zwarciu wyjątkowo mocno uderzył w maczetę kobiety i wytrącił jej broń ze spoconej ręki. Kiedy zawyła, odwrócił się i uciekł, zatykając łom za pas – ukradkiem stworzył niedużą pętelkę, by go zamocować. Nie oglądał się, żeby sprawdzić, czy za nim podążyła, tylko wskoczył na kilka mniejszych skrzyń, a później rzucił się w stronę największej, wysokiej na jakieś piętnaście stóp.
Ledwie złapał za krawędź i próbował się podciągnąć. Niestety, ręce miał śliskie od błota i zaczął się zsuwać.
Aż ktoś złapał go za nadgarstek. Na skrzyni stał już mężczyzna, jeden z chłopów – dość krępy, o bladej skórze, brązowych oczach, z dołkiem w brodzie. Mężczyzna szarpnął z determinacją i wyciągnął Nomada na górę.
Nomad skinął głową brudnemu mężczyźnie, który w odpowiedzi uśmiechnął się, ukazując braki w uzębieniu. Wskazał broń Nomada i zadał pytanie, a w jego głosie brzmiał niepewność.
„Coś o… zabijaniu przez ciebie?” – powiedział Pom. „Przepraszam. Ledwie to wszystko rozumiem. Musisz zdobyć trochę Napełnienia”.
– Przykro mi, przyjacielu. – Nomad zwrócił się do mężczyzny. – Nie rozumiem. Ale dziękuję.
Mężczyzna razem z nim obserwował arenę. Kolejna z więźniów sprawiała rozżarzonym pewne problemy, dobrze robiła uniki i kręciła się w błocie. Żeby ją złapać, potrzebni byli w końcu dwaj rozżarzeni.
Rozżarzona walcząca z Nomadem nadal ignorowała inną zwierzynę. Ostrożnie okrążała dużą skrzynię, planując wejście. Kiedy złapano kolejną osobę, pozostali chłopi przestali uciekać, osunęli się na kolana lub opierali o ściany, dysząc z wyczerpania.
Tych, którzy zostali złapani, zapędzono w stronę innego statku. Krzyczeli i płakali – ale nie próbowali stawiać oporu. Interesujące. Ich zachowanie wskazywało Nomadowi, że…
– Ta banda, która została złapana na początku, to kolejna grupa skazanych, Pom. Zostaną wystawieni na słońce.
„Więc…” – powiedział Pom w jego głowie. „To jakaś skomplikowana odmiana zabawy w berka? Która decyduje, kto zostanie stracony jako następny?”.
– Tak się domyślam. Popatrz, jaką ulgę okazują ci, którzy nie zostali złapani.
„Ulga, tak, mówi rycerz z ponurą melancholią. Ale też… smutek”.
Pomocnik miał rację. Wielu z ocalałych patrzyło z bólem w oczach w stronę tych, których zabierano. Jeden z mężczyzn nawet osunął się błagalnie na kolana i krzyczał, wskazując na siebie, jakby proponował wymianę. Ci jeńcy znali się nawzajem. Zabrani byli przyjaciółmi, może członkami rodziny tych, którzy ocaleli.
Sojusznik Nomada zaczął schodzić ze skrzyni, ale walka się nie skończyła. Jeszcze nie. Choć dwaj pozostali rozżarzeni odeszli po tym, jak odprowadzili skazanych, trzecia – kobieta o siwiejących włosach – rzuciła się między skrzyniami w stronę Nomada.
Nie przestanie, dopóki go nie zabije, tego był pewien. Cóż. Czas zobaczyć, czy uda mu się oszukać Udrękę. Czekał w napięciu na zbliżającą się rozżarzoną.
„Nomadzie?” – spytał Pomocnik. „Co robisz?”.
– Jak ciężkim przedmiotem możesz się stać? Nie zużywając więcej naszych JEO?
„Każde moje przeobrażenie zużywa odrobinę Napełnienia, ale w większości wypadków to pomijalna ilość. Zakładam więc, że pytasz, czym się mogę stać, nie sięgając do naszych rezerw i nie zmniejszając ich znacząco. Przy takich ograniczeniach mogę stać się masą metalu ważącą około stu funtów. Czemu pytasz?”.
Nomad zaczekał, aż rozżarzona prawie do niego dotrze – skoczyła w stronę jego skrzyni z sąsiedniej. W tej właśnie chwili rzucił się w jej stronę. Uniósł Pomocnika nad głową – martwiąc się, że musi zdradzić swoją tajemnicę – i stworzył sztangę o maksymalnej wadze. Trzymał ją wyciągniętą przed sobą, jakby był gotów się nią zamachnąć.
W odpowiedzi Udręka wyczuła, że chce zrobić krzywdę. Jego ręce stężały. Ale rozżarzona i tak uderzyła prosto w kawał metalu i sapnęła, kiedy zderzyli się w powietrzu.
Zasadniczo był martwym balastem. Oboje uderzyli w błoto, a on wylądował na górze. Sztanga uderzyła w pierś kobiety, a łokieć Nomada zmiażdżył jej szyję. Połączony ciężar wbił ją w miękką ziemię.
Kiedy Nomad podniósł się z trudem, pozostała na ziemi – przytomna, ale ogłuszona. Jej żar zadrżał jak oko mrugające z wyczerpania.
Ryki tłumu zmieniły się w martwą ciszę.
– Nie zdarza się często, co?! – krzyknął Nomad w stronę Świecących Oczu, który siedział na balkonie nad areną. – Że ktoś pokona twoich żołnierzy? Ale czemu miałoby tak się stać? To są Napełnieni wojownicy, a wystawiasz ich przeciwko bezbronnym chłopom!
Świecące Oczy, rzecz jasna, nie odpowiedział. Na burze, Nomad nienawidził dręczycieli. Zrobił krok do przodu, jakby chciał rzucić wyzwanie mężczyźnie. Wtedy jednak przeszyło go zimno, zaczynające się od nadgarstków.
Spojrzał na bransolety, które mu założono. Wysysały z niego ciepło, zamrażając go i unieruchamiając mięśnie. Wypuścił powietrze i wokół jego ust pojawiła się chmurka pary. Spiorunował wzrokiem Świecące Oczy – który trzymał w ręku urządzenie z przyciskami.
– S-sukinsyn – powiedział Nomad, szczękając zębami. I padł nieprzytomny twarzą w błoto.
Kiedy Nomad obudził się tym razem, odkrył, że został przykuty do ściany. Nie… to była zewnętrzna strona przysadzistego statku, jednego z tych, które tworzyły arenę. Został przykuty do jego boku, rozkrzyżowany na płaskim kawałku metalu o wymiarach dziesięć na dziesięć stóp.
Wydawało mu się, że nie był długo nieprzytomny, choć nie mógł mieć pewności, bo nie widział słońca na niebie. Jedynie te malownicze, ogromne pierścienie.
Próbował się poruszyć, ale jego nadgarstki i kostki były mocno przyciśnięte do statku. Hałaśliwy tłum nie zniknął, choć pośrodku areny wylądował nieduży statek z podium otoczonym czterema zdobionymi kolumnami. Nie miał ścian i wydawało się, że służy jedynie jako mównica – przedni pokład statku zapewniał imponujące miejsce, z którego przywódca mógł przemawiać do swoich poddanych. Świecące Oczy stał na nim i zwracał się do tłumu, podsycając ich entuzjazm.
– Pomocniku – warknął Nomad. – Przegapiłem coś ważnego?
„Zabrali te skrzynie. Później przywiązali cię tutaj. Próbuję zrozumieć tę przemowę, ale wyłapałem tylko kilka słów. Część z tego odnosi się do ciebie. I… »przykładu«?”.
– Wspaniale. – Nomad szarpał się z łańcuchami.
„Wydaje mi się, że nie zorientowali się i nie widzieli, co zrobiłeś ze mną”, mówił dalej Pomocnik. „To znaczy ze sztangą. Kąt był niewłaściwy. Dlatego, kiedy wyjęli cię z błota, zmieniłem się znowu w łom. Zbadali mnie i odrzucili na bok, zakładając, że nie jestem niczym ważnym. Wciąż leżę w błocie, na lewo od ciebie”.
To już coś. Nomad mógł przywołać broń w dowolnej chwili, sprawić, żeby zniknęła i pojawiła się ponownie w jego dłoniach. Więzy na jego nadgarstkach były ciasne, ale Pomocnik mógł przybierać różne dziwne kształty. Jeden z nich mógł zadziałać i uwolnić Nomada. Ale jeśli nie znajdował się w bezpośrednim niebezpieczeństwie, nie było powodu, by ujawniał swoje zdolności. Na razie więc rozważał inne metody. Może gdyby złamał sobie kciuk, mógłby wysunąć rękę, a później go uzdrowić. Niestety, złamania uzdrawiał znacznie wolniej niż sińce.
Jego spojrzenie przyciągnęło poruszenie po lewej. Przekręcił głowę najdalej, jak mógł, i zobaczył obracające się czarne pudełko z migającym światełkiem. Kamera monitoringu? Przyglądała mu się przez chwilę i skierowała się w stronę podium.
Głos Świecących Oczu wzniósł się, kiedy mężczyzna wskazał Nomada. Potępienie. Nawet gdyby udało mu się uwolnić, nadal miał na sobie bransolety, które go zamroziły. I wciąż otaczali go wrogowie, z którymi nie mógł walczyć, i kamery, które mogły go śledzić. Co by mu dało uwolnienie ręki w takiej sytuacji?
„Tym razem chyba wpakowałeś się w prawdziwe tarapaty”, powiedział Pomocnik.
– Tak myślisz?
„Czy ja myślę? Nie jestem pewien. Zależy od twojej definicji”.
– Wiesz, bardziej cię lubiłem, kiedy byłeś żywy.
„A czyja to wina?”.
Nomad warknął i szarpnął się w łańcuchach. Przestał się jednak skupiać na swoim trudnym położeniu, kiedy grupa urzędników przyprowadziła kilku obszarpanych jeńców do statku-podium. Świecące Oczy łapał każde z nich po kolei za szyję, a oni jakby więdli, ich skóra nabierała szarego odcienia. Kiedy odrzucał ich na bok, byli martwi, a żar w jego piersi płonął jaśniej.
Tłum wiwatował, a to wiwatowanie stało się jeszcze głośniejsze, kiedy do podium zaciągnięto kolejną więźniarkę. Towarzyszyli jej dwaj strażnicy w białych płaszczach, jeden niósł długą włócznię, a drugi trzymał karabin. Świecące Oczy nie złapał tej kobiety, lecz uniósł dłonie i pozwalał, by tłum krzyczał.
Nomad skupił wzrok na karabinie. To była pierwsza nowoczesna broń, którą tu zobaczył. Czy były rzadkością? Przyjrzał się uwięzionej i zorientował się, że to kobieta, która tak sprytnie unikała złapania. Ta, którą pojmało dopiero dwóch rozżarzonych.
– Ta kobieta… – powiedział Nomad. – Była jedną z lepiej walczących… a przynajmniej uchylających się… na arenie. Może, ponieważ dobrze walczyła, nagrodzą ją?
Świecące Oczy wskazał na kobietę i tłum zaryczał. Uderzył ją w ramię w sposób, który kojarzył się wręcz z gratulacjami. Ale wtedy kobieta zaczęła się szarpać jeszcze bardziej, a Nomad poczuł ściskanie w żołądku.
To nie mój problem, pomyślał.
Świecące Oczy machnął w bok i jeden ze strażników podał mu włócznię. Przywódca zdjął osłonę i okazało się, że sama włócznia miała na grocie świecący żar – tak jaskrawy, że zostawił powidoki w oczach Nomada.
Uwięziona kobieta krzyknęła.
Świecące Oczy wbił włócznię w jej pierś.
Nomad doskonale widział, co wydarzyło się później. Świecące Oczy wyrwał włócznię, pozostawiając żar. Urzędnicy rozbiegli się w panice, ale Świecące Oczy został i nie wyglądał na poruszonego. Udręczona kobieta osunęła się na kolana i krzyczała coraz głośniej, gdy gorąco zapłonęło w jej wnętrzu. Na zewnątrz wystrzeliły iskry i płomienie, jakby ktoś dorzucił do ogniska, a pojedyncze węgielki znaczyły skórę na jej ramionach i twarzy – zostawiały za sobą pasma, które wciąż emanowały blaskiem, nawet kiedy ogień w jej piersi przygasł.
Kobieta w końcu osunęła się na bok, ale nie zamknęła oczu. Leżała i patrzyła niewidzącym wzrokiem, a cichy płomień w jej piersi rozświetlał podium.
„Cóż”, odezwał się Pomocnik. „Pewnie wiemy już, skąd się biorą ci rozżarzeni ludzie”.
– Zgoda. – Nomadowi zrobiło się niedobrze. – Domyślam się, że wybiera najsprawniejszych jeńców, by zostali wyniesieni. W końcu ci, którymi się pożywił, byli słabsi.
„To być może trochę naciągane, ale logiczne”.
Nomad odetchnął głęboko.
– To może dać nam szansę. Myślisz, że udałoby nam się wchłonąć to, co daje moc tym włóczniom? Może uzyskać dość JEO, żeby uciec z tej planety?
„Nie, nie sądzę, by były dość silne, by napędzić Przeskok. Trudno ocenić bez dodatkowych informacji, ale domyślam się, że taka włócznia ma parę tysięcy JEO – dziesięć, najwyżej dwadzieścia procent mocy Przeskoku. Ale to więcej, niż potrzebowałbyś, by uzyskać Związek z tą planetą. W końcu rozumiałbyś, co mówią ludzie, i miałbyś rezerwy do uzdrawiania albo dodawania mi mocy”.
Kiedy strażnicy wrócili, żeby odciągnąć nową rozżarzoną, Świecące Oczy wrócił na podium i ktoś przyniósł mu dwie nowe włócznie. Świecące Oczy wziął jedną i zdjął osłonę, ukazując kolejny emanujący blaskiem grot – jak rozgrzany do białości metal, ale taki, który nigdy nie stygł. Tłum krzyczał i wiwatował jeszcze głośniej.
– Założę się, że użyje jednego z nich na mnie – powiedział Nomad. – Próbował mnie zabić, ale jego ludzie zawiedli. Teraz więc spróbuje czegoś innego.
„Ach, mówi bohater ze zrozumieniem. Tak, to rozsądne. Dlaczego nie martwi się, że zwrócisz się przeciwko niemu, kiedy dostaniesz moce?”.
– Podejrzewam, że polega na zamrażających bransoletach, żeby kontrolować pozostałych, a przed chwilą udowodnił, że na mnie działają.
„To się wydaje niebezpieczne”.
– Zgoda.
W tym przypadku sytuacja nie rozegrałaby się tak, jak spodziewał się Świecące Oczy. Gdyby dotknął Nomada czubkiem włóczni, on byłby w stanie wchłonąć jej moc. Był to jeden z nielicznych użytecznych aspektów Udręki. Nomad uzyskał niezwykłą zdolność metabolizowania niemal każdego rodzaju Napełnienia, choć czasem potrzebował do tego Pomocnika.
„W porządku. Ale czemu dwie włócznie?”.
– Ja będę ostatni. Wielkie zwieńczenie. Zakładam więc, że jest inny biedny jeniec…
Urwał, kiedy na podium wciągnięto drugą osobę – szczerbatego mężczyznę, który wcześniej pomógł Nomadowi. Kiedy Nomad zobaczył biedaka, dotarło do niego, że to ma sens. Przed chwilą teoretyzował, że zmieniali najlepszych wojowników w rozżarzonych. Ten osobnik miał może niewielką nadwagę, ale udało mu się uniknąć pojmania – a nawet pomógł Nomadowi, który był celem tamtych.
Dzięki swej determinacji mężczyzna zdobył straszliwą nagrodę. Tłum wiwatował, kiedy Świecące Oczy uniósł drugą włócznię. Biedny jeniec krzyknął żałośnie i szarpał się ze strażnikami.
„Nie mój problem”, powiedział sobie Nomad i zamknął oczy.
Ale wciąż słyszał. I, z jakiegoś powodu, kiedy odciął światło – wewnątrz ciemności, którą sam stworzył – poczuł coś. Coś z osoby, którą kiedyś był.
Słowa niegdyś wypowiedziane. W chwili oszałamiającej świetlistości.
Potępienie, pomyślał, kiedy przerażone krzyki mężczyzny wstrząsnęły nim do szpiku kości.
Nomad zmusił się do otwarcia oczu i wyrwał prawą rękę z kajdan. Jego nadnaturalna siła zmiażdżyła mu kciuk i zerwała skórę z boków dłoni. Uniósł krwawiącą rękę nad głowę i przywołał Pomocnika z błota.
Złapał za rękojeść samymi palcami przyciśniętymi do dłoni i szarpnął rękę do przodu, rzucając Pomocnika, który zawirował w powietrzu – błyszczący i wspaniały. Pom uderzył w jedną z kolumn na podium tuż obok głowy Świecących Oczu – długi na sześć stóp, świetlisty miecz, najprawdziwsza z postaci Pomocnika. Wbił się głęboko w kolumnę i zawisł tam, drżąc.
Tłum ucichł.
„Hm”, powiedział Pomocnik w jego głowie. „Myślałem, że już nie możesz tego zrobić”.
Świadomie wycelował z dala od Świecących Oczu. Jeśli nikomu nie zagrażał, mógł uniknąć przebudzenia Udręki. Mimo wszystko minęło dużo czasu, od kiedy widział pełne Ostrze i mógł sięgnąć po nie w całej jego chwale. Jak miał nadzieję, to nagłe pojawienie się oszołomiło Świecące Oczy. Wpatrywał się niepewnie w miecz i zapomniał o jeńcu. Szczerbaty mężczyzna cofnął się w uścisku strażników, ale jeszcze nie został dotknięty przez włócznię.
Nomad ponownie przywołał Pomocnika i próbował znów przywołać Ostrze. Nie udało mu się. Udręka raz popełniła błąd, ale teraz była czujna. Żadnych broni. Nomad uniósł Pomocnika wysoko w postaci długiego pręta. Jego kciuk przeszywał ból, ale bransoleta przytrzymywała go u nasady, dzięki czemu mógł chwycić pręt zdrowymi palcami. Następnie stworzył klucz nastawny, a później łom.
Świecące Oczy wpatrywał się w broń jak urzeczony, a w jego szeroko otwartych oczach widać było pożądanie. Z włócznią w ręku zszedł z podwyższenia. Skupiony na Nomadzie.
– Dobrze – szepnął Nomad. Spojrzał w te świecące oczy, rzucając wyzwanie. – Dobrze. Chcesz tego. Chodź, spróbuj uczynić mnie jednym ze swoich niewolników. Później będziesz mógł mi wydać rozkaz, bym ci to oddał, prawda?
Mężczyzna zatrzymał się, zawahał, po czym uniósł włócznię przed sobą.
– Nie mam ochoty zostać dźgnięty, kiedy będę wchłaniał Napełnienie – powiedział Nomad do Pomocnika. – Chcesz się tym zająć?
„Tak. Nadaj mi postać naczynia – albo nawet zwykłej tarczy – na piersi, kiedy cię dźgnie, a ja wykorzystam energię”.
Świecące Oczy zawahał się kilka stóp od Nomada.
– No dalej! – krzyknął Nomad. – Dźgnij mnie!
Mężczyzna uniósł rozgrzany do białości grot włóczni na wysokość oka Nomada i zażądał czegoś.
– Nie mówię w twoim języku, idioto. Po prostu mnie dźgnij.
Mężczyzna wskazał ręce Nomada i znów się odezwał, bardziej surowo.
„Chce, żebyś mu pokazał, wyjaśnia rycerz swojemu czasem tępemu giermkowi, jak przywołujesz narzędzia”.
W zamian Nomad przywołał ślinę – doprawioną błotem, które wciąż miał na wargach – i dostarczył ją prosto w oko tego sukinsyna. Plwocina zasyczała, jak na rozgrzanej płycie, a mężczyzna cofnął się wściekły.
Wymierzył włócznię w pierś Nomada i zawarczał, a tłum wiwatował.
I się zaczyna, pomyślał Nomad.
W tej właśnie chwili jeden z pobliskich statków wybuchł.
Nomad krzyknął z frustracji, kiedy Świecące Oczy odwrócił się w stronę dźwięku, po czym zaczął wydawać rozkazy, a jednocześnie ruszył – dumny i niewzruszony – z powrotem w stronę podium.
Z nieba spadał ogień z broni – wystrzały charakterystycznego czerwono-białego gorąca. Świecące Oczy wykrzyknął coś innego, a rozżarzeni – dobre dwie setki – wybiegli na krawędzie statków. Nagle ich żar zaczął przygasać.
Ich bransolety się uruchomiły. Te na rękach Nomada również, ale w panice przywołał Pomocnika w bardzo specyficznym kształcie – dwie cienkie metalowe bransolety pod tymi na jego przedramionach, osłaniające skórę. Była to dziwna konstrukcja, a zazwyczaj, jeśli chciał podzielić Pomocnika na części, one musiały się stykać – więc te dziwaczne bransolety pod bransoletami były połączone prętem.
Ale zadziałało i tym razem nie został zamrożony.
„Sprytne, chwali rycerz swojego giermka z prawdziwym uznaniem. To dziwny kształt, nawet jak na ciebie.”
Pomocnik pozwalał mu stworzyć właściwie wszystko, o ile ten przedmiot mógł powstać z odpowiedniej ilości metalu. I o ile rozumiał konstrukcję na najbardziej podstawowym poziomie. Na przykład nie udało mu się stworzyć zegara do czasu, kiedy bardzo uważnie przyjrzał się schematowi budowy.
Pozostałości uczonego w jego wnętrzu szeptały, że zbyt prostacko podchodził do tej mocy – że gdyby poćwiczył, mógłby stworzyć o wiele wspanialsze rzeczy. Ale w jego życiu po prostu nie było dość czasu na nic poza ucieczką, a ciągła presja sprawiała, że nieraz trudno mu było wyobrazić sobie cokolwiek poza najbardziej oczywistymi rozwiązaniami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki