Słowiański amulet - Renata Kosin - ebook + książka

Słowiański amulet ebook

Renata Kosin

4,4

Opis

W Przytulisku zachodzą wielkie zmiany. Niektórzy członkowie rodziny zostają, inni opuszczają rodzinne gniazdo i wyruszają szukać dla siebie nowego miejsca. W Warszawie, Petersburgu, Wilnie...

Ścieżki ich życia mimo to wciąż się przeplatają. Granice przeszłości i teraźniejszości zacierają się, a to, co wydawało się bez znaczenia, nagle staje się istotne.
Historia lubi się powtarzać, czasem zaskakuje, skłania do refleksji i podejmowania nowych wyzwań.

Michalina, praprawnuczka Arachny, z coraz większym zaangażowaniem zgłębia rodzinną przeszłość i podąża śladami przodków. W ten sposób poznaje sekret starego słowiańskiego amuletu. Srebrny wisior w kształcie kołowrotka, należący niegdyś do najbardziej tajemniczej członkini rodu, okazuje się kluczem do odkrycia największej rodzinnej tajemnicy. Nie otwiera jednak wszystkich drzwi. By je uchylić, trzeba zrobić i poświęcić więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (145 ocen)
72
56
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fatimcom

Dobrze spędzony czas

trochę historii, romansu, magii, miło spędziłam czas
00

Popularność




 

 

 

 

DWÓR PRZYTULISKO, WIELKA BITWA NIEBIESKA ŚWIATŁA I CIEMNOŚCI 1920

 

Nad zatroskanym czołem Arachny lśniła srebrzysto-złota aureola z grubego warkocza okalającego jej głowę. Pszeniczne pasma włosów poprzetykane siwymi niteczkami mieniły się w słońcu przy każdym, nawet najdrobniejszym geście. Gra dwóch tak szlachetnych barw urokliwie podkreślała subtelność rysów niemłodej już, lecz nadal pięknej kobiety. Natomiast drobne zmarszczki wokół oczu i kącików ust zdradzały pogodne usposobienie i skłonność do częstego śmiechu.

Niestety ostatnimi czasy nie miała ku temu nazbyt wielu okazji. Za to znalazło się sporo powodów do łez. I chociaż lęgła się nadzieja, że wszystko zmierza ku dobremu, a wojenna zawierucha wreszcie ku końcowi, Arachna często bywała smutna. Jakby zło nadal czaiło się gdzieś blisko i niebawem miało zebrać nowe żniwo, a nad tymi, którzy ocaleli, wciąż wisiało niebezpieczeństwo.

– Co tam widzisz, mój Haniołku? Dokąd biegną twoje myśli i wzrok? O co ciągle się martwisz? O… kogo? – pytał cicho jej mąż, Witold, patrząc na ukochaną kobietę z czułością i podszytym troską niepokojem.

Brakowało mu odwagi, by spytać ją wprost. Bał się tego, co może usłyszeć. Spodziewał się, że jego żona niedługo znów wprawi w ruch stary, skrzypiący kołowrotek i uprzędzie nową nić, chroniąc ją przed zerwaniem tak, jakby od tego zależało czyjeś życie.

Podobnie zachowywała się po śmierci babki Małgorzaty. Przeczuwała rychły wybuch wojny. Śmierć. Drżała o to, że pośród zabitych znajdą się jej najbliżsi, a ona nie będzie w stanie ich ocalić. Teraz, mimo że tamto prawie odeszło, ów lęk niespodziewanie powrócił. W dodatku wydawał się jeszcze silniejszy.

– Chciałabym umieć prząść więcej nici naraz. Lub chociaż dwie… – oznajmiła któregoś dnia. Na jej twarzy malowała się dojmująca bezradność. – Mogłabym chronić każdego jednakowo i nikogo nie tracić z oczu. Oddałabym wszystko za to, żeby się tego nauczyć.

– Jest tylko jeden sposób i wcale nie wymaga poświęceń – odparł Witold. – Trzeba się modlić. Z wszystkich sił, każdego dnia! Prosić pokornie Boga o łaskę i ocalenie.

– Myślisz, że mnie też wysłucha?

– Pewnie, że tak! – zapewnił ją żarliwie. – A czemuż by nie? Pan kocha wszystkich jednakowo.

Witold głęboko w to wierzył. Nawet gdy jego żona czciła inne bóstwa, których szukała między kłosami zbóż, w gwiazdach, burzowych chmurach, pośród leśnej zwierzyny, ptaków i owadów, a nawet w pajęczej sieci i osiadłych na niej kropelkach rosy.

Arachna w przeciwieństwie do znanych mu kobiet nie bała się pająków i nie omiatała z domowych kątów pajęczyn. A zamiast tego darzyła owe odrażające dla innych stworzenia wielkim szacunkiem, niemal czcią. Natomiast pajęcze sieci nazywała koronkami utkanymi na zamówienie Mokoszy. Boginka, uznawana za prządkę ludzkiego losu, była Arachnie najbliższa. Z niej brała przykład, przędąc swoją nić z samodzielnie uprawianego lnu o błękitnych jak niebo kwiatach.

To był jej najważniejszy cel. Wierzyła, że jeżeli tylko nić się nie zerwie, zostanie ocalone czyjeś życie. Może nawet wiele ludzkich istnień, bo do tego dążyła w szczególności.

– Czy Bóg spełni każdą z moich próśb? – spytała z powagą. – Zawsze?

– Musisz mu jedynie zaufać. Im większą pokładasz w nim nadzieję, tym większa szansa, że się nad nimi pochyli.

– Czyli może tak być, że się nie pochyli i moje pragnienia się nie ziszczą?

Witold potarł brodę, usiłując ukryć zakłopotanie.

– Może – odparł z ociąganiem. – Ale tylko Bóg wie, co dla nas najlepsze, i nie należy się z nim spierać. Za to uważnie go słuchać i postępować zgodnie z jego wskazówkami. Bo pokora to jedna z najważniejszych cnót – dodał już nieco pewniej.

– Ale pokora to też uległość i bezczynność – oznajmiła jego żona. – Do niczego nie zawiedzie. Bezwolne czekanie na spełnienie pragnień jest daremne. Tak jak stanie w miejscu i wołanie w próżnię. Jeżeli cokolwiek ma się wydarzyć, musi być ruch! Jak w kołowrotku! – wykrzyknęła z zapałem, unosząc ręce ponad głowę.

– Masz rację, kochana. Dlatego właśnie należy się modlić. To też jest działanie. Na chwałę Pana.

Witold postanowił mimo wszystko trwać przy swoim, wierny temu, w czym pokładali ufność jego przodkowie. Jednocześnie pewien, że nie przekona żony, skoro nie udało mu się to przez ostatnie czterdzieści cztery lata, spędzone szczęśliwie u jej boku.

Nie mógł inaczej. W przeciwnym razie czułby, że zdradza wiarę swoich praojców, podczas gdy miał obowiązek być jej wierny, nie tylko ze względu na siebie, lecz także Hanielkę, właśnie dlatego, że ona tego nie rozumiała. Po to, by ocalić ją przed potępieniem. By już w innym życiu, tym wiecznym, nie zostali rozdzieleni.

– Ale po co, skoro nie wiadomo, czy to coś da? – spytała, tłumiąc łzy bezradności. – Sam ledwie przed chwilą wspominałeś, że modlitwa może nie pomóc. Bo Bóg sam decyduje, jak ma być, i wszystko wie najlepiej. Więc na cóż prośby i błagania? Jaki miałyby mieć sens?

Witold milczał chwilę, zastanawiając się nad najlepszą odpowiedzią. Jego żony nie dało się zbyć byle czym.

– Czy kiedy przędziesz swoją nić, zawsze wiesz, że się nie zerwie? – spytał w końcu.

– Nigdy tego nie wiem. – Pokręciła głową. – Mogę jedynie starać się, by była jak najmocniejsza. Bo jeżeli przestanę, wtedy zerwie się na pewno.

– Podobnie jest z modlitwą. Nie wiem, czy Bóg przychyli się do twoich albo moich próśb, ale by się o tym przekonać, należy mu je przedstawić.

– Więc zrób to, proszę, również w moim imieniu. Módl się gorąco, a ja będę przędła, ile starczy mi sił. Może wtedy wszystko się uda?

– Co się uda? – dopytywał, przepełniony trwogą. Zastanawiał się, co oznaczają jej słowa, i jednocześnie odrzucał jedyną możliwą odpowiedź, bo wydawała mu się zbyt przerażająca. – Kogo i przed czym mamy chronić? Przecież najgorsze jest już za nami. Nieprawdaż? Wojna lada moment się skończy. Wreszcie będzie spokój.

Nie odpowiedziała, jednak wyraz jej twarzy nie pozostawiał złudzeń. Podobnie jak gest, którym dotykała swojego tajemnego amuletu, srebrnej ladanki w kształcie kołowrotka.

Najgorsze nie tylko nie minęło, lecz miało dopiero nadejść.

Witolda ogarniała coraz silniejsza panika oraz złość na samego siebie. Jak mógł zapomnieć, że kiedyś już tak było? Jego żona zachowywała się podobnie. Czyżby to, co przeczuwała wówczas, miało wydarzyć się dopiero teraz? Bo dzięki jej osobliwym, niezrozumiałym dla niego zabiegom udało się to jedynie odwlec w czasie?

Krótko przed wybuchem wojny widział w oczach Haneczki identyczny, niepohamowany strach, który zapowiadał znacznie więcej niż to, co nastąpiło później. Mimo tragedii, jaka dotknęła tak wielu ludzi. Dlatego powinien przewidzieć, że to jeszcze nie koniec.

Popełnił błąd, wierząc, że cios, który spadł wówczas na jego rodzinę, był pierwszym i jednocześnie ostatnim. Dostatecznie bolesnym, by nie posypały się kolejne. Przez to utracił czujność.

Nastąpiło to w dniu, w którym do Boguduchów dotarły tragiczne wieści o śmierci Heleny Śmiałowskiej. Odeszła na łono Pana z dala od swojego gniazda, po długiej i wyczerpującej chorobie, rzeczywistej, jak się okazało, przyczynie odkładania powrotu do domu. Nie wspominała o tym w listach, by nie martwić bliskich, wiedząc, że to niczego nie zmieni. Przeczuwała śmierć, lecz do końca ufała, że odzyska siły na tyle, by wrócić w rodzinne strony i w spokoju spocząć wiecznie obok ukochanego ojca, Walentego Jabłonowicza.

Tak się jednak nie stało.

Ciężka choroba okazała się prawdziwym powodem jej wyjazdu do Petersburga, a chęć wywiązania się z matczynego obowiązku wobec ukochanej córki opuszczającej dom tylko wymówką.

Helena nie skarżyła się nikomu, że od dawna niedomaga, lecz spostrzegło to bystre oko Marcjanny, krótko przed jej wyjazdem do ojczyzny męża. Zatroskana namówiła matkę, by im towarzyszyła, a w Petersburgu dzięki mężowskiej protekcji znalazła dla niej najlepszych lekarzy. Otoczyła rodzicielkę troskliwą opieką i zadbała o odpoczynek, na który Helena nie mogła sobie wcześniej pozwolić, zajęta codziennymi trudami i prowadzeniem gospodarstwa. Starania córki przedłużyły jej życie o dobrych kilkanaście lat, niestety śmierć w końcu się o nią upomniała.

Pochowano ją na cmentarzu Wyborskim w Petersburgu, w cudzej ziemi, pośród obcych. I właśnie to, a nie sama śmierć, spędzało nieustannie sen z powiek jej męża, Jędrzeja, i było przyczyną prawdziwego cierpienia. Bolało go to nawet bardziej niż świadomość, że już nigdy jej nie zobaczy. Stracił szansę na ostatnie pożegnanie z żoną. Z tego powodu jego celem i swego rodzaju obsesją stała się potrzeba odmówienia modlitwy na jej grobie. Miał jednak świadomość, że sam tego nigdy nie zrobi ze względu na zaawansowany wiek i nie najlepsze już zdrowie, dlatego przeniósł ten obowiązek na starszego syna.

 

– Musisz to uczynić, jeżeli przynajmniej ja mam zaznać po śmierci spokoju – nalegał niemal każdego dnia, jeszcze wtedy, gdy trwała wojna. – A wiedz, że mój kres jest bliski – dodawał, kiwając smutno głową. – Nieszczęsna dusza twojej biednej matki tuła się gdzieś, wygląda tych, którzy godnie jej nie pożegnali.

– Ależ ojcze, przecież matuchna nie odeszła w samotności – uspokajał go Jasiek cierpliwie. – Marcysia była przy niej do samiutkiego końca.

– Córka to nie to samo, co mąż. I co najważniejsze, syn! Tyś jako jedyny nie zadeptał do końca dziedzictwa naszych przodków, uświęconej tradycji. Nie zbezcześcił ich jak tamten…

Wydawało się, że zamierza splunąć sobie pod nogi, ale rozmyślił się i prychnął jedynie z odrazą. Od lat nie wypowiadał na głos imienia młodszego syna, który opuścił dom zaraz po tym, jak starszy przyprowadził żonę.

Został krawcem, a nie księdzem, jak postanowił ojciec, i to było największą przyczyną zgryzoty Jędrzeja. Nie mógł tego darować synowi. Dlatego Janek również nie wspominał nigdy Stasiulka przy ojcu. Widział, jak źle to na niego wpływa. Teraz też się powstrzymał, chociaż bolało go serce. Brakowało mu brata i nie mógł pojąć, dlaczego ojciec nie chce pogodzić się z jego wyborem, skoro nie było już odwrotu. Zwłaszcza że chłopak osiągnął niebywały sukces, pracował w najsłynniejszym warszawskim domu mody i doskonale mu się powodziło.

– Marcysia, gdy chodzi o mamę, zrobiła wszystko jak należy. Tak opisała w liście. – Janek nie przestawał gładzić ojca po spracowanych dłoniach, chcąc go uspokoić. – Była przy matuli, trzymała ją za rękę, zamknęła jej oczy. A potem dopilnowała godnego pochówku. Na katolickim cmentarzu.

– Co z tego, skoro w ruskiej ziemi? I pod nieobecność ukochanego męża i syna, którzy nie mogli nawet zapalić w jej intencji gromnicy! – wybuchł Jędrzej, ocierając toczące się po policzkach łzy.

– Wieści dotarły do nas zbyt późno! Nie ma w tym naszej winy, tatku! – Janek padł na kolana i przywarł policzkiem do ojcowskich dłoni. – Przez wojnę nic nie mogliśmy zrobić.

– Lecz i tak jesteśmy winni! – Jędrzej gwałtownie odtrącił syna. – Obaj! Bo jej nie zatrzymaliśmy. A i ona nie jest tu bez winy, niech jej ziemia lekką będzie. – Przeżegnał się szybko. – Mogła nie wyjeżdżać! Miejsce żony jest przy mężu! To u jego boku powinna trwać do ostatnich dni. Jemu być wierna, tak, jak przysięgała przed Bogiem. Mówiłem jej to nieraz i gdyby tylko mnie posłuchała, nie byłoby tego wszystkiego. Tego całego… kłopotu!

– Ale nie da się już niczego cofnąć, więc i roztrząsać nie ma sensu – odparł Janek ze smutkiem. – Można się tylko za nią modlić.

– Nie można, lecz trzeba! – zagrzmiał ojciec. – I nie tu, ale tam, gdzie spoczywają jej doczesne szczątki. To jedyny sposób, by naprawić zło, które już się zdarzyło. Ocalić jej duszę. Musisz się tym zająć, synu, zanim i ja zamknę oczy. Bym odszedł z tego świata w spokoju ducha i czystości sumienia.

– To nie jest takie proste, ojcze. Czasy są nadal niebezpieczne. Trzeba zaczekać. A i wy przecież nigdzie się jeszcze nie wybieracie. Pożyjecie dość, by poznać prawnuki. Może nawet razem pojedziemy na maminy grób.

– Nie wydaje mi się, bym tego doczekał. Ten twój starszy basałyk, Michał, jest całkiem jak mój brat. Hulaka i lekkoduch. Tylko zabawy mu w głowie, konno na oklep po polach ganiać, a jak przyjdzie co do czego, to prędzej jaką ladacznicę tu sprowadzi niż porządną dziewkę. A od takiej lepiej wcale prawnuków nie mieć, bo dziedziców i tak z nich nie będzie. Prędzej już wolałbym ogień pod to wszystko podłożyć niż oddać im rodowy majątek. – Dramatycznym gestem zatoczył ramieniem krąg i westchnął boleśnie.

– Nie mówcie tak, ojcze! – Janek znów chwycił go za ręce, tym razem nie pozwalając się odepchnąć. – Michaś to dobry chłopak. Może trochę narwany, przez młodość niewyszumianą, ale szlachetny i honorowy. Oddany całym sercem ojczyźnie, do wojaczki się rwie, ledwie go można utrzymać w domu. Mówi, że jak tylko wiek odpowiedni osiągnie, wstąpi do wojska na ochotnika.

– Rychło w czas, skoro wojna ma się ku końcowi – mruknął Jędrzej z nieskrywaną ironią. – Lada chwila podpiszą, co trzeba, i po kłopocie. Wreszcie będzie można odetchnąć, zająć się gospodarstwem, pozałatwiać zaległe sprawy.

– Gdyby to było takie proste – odrzekł jego syn z troską w głosie. – Słuchy chodzą, że jeszcze nic nie jest przesądzone. Nawet pan Brzostowicki, gdy ostatnio odwiedzał stryja, przestrzegał, że to wcale nie koniec, tylko cisza przed burzą. Bo prawdziwe kłopoty dopiero przed nami.

– A kto by tam słuchał tego mąciwody! – Jędrzej machnął lekceważąco ręką. – Już zapomniałeś, że to za jego namową siostra twojej żony wybyła za ocean i coś wcale nie zamierza wracać?

– Nie miała innego wyboru – mruknął Janek.

– A jakże! Skoro dała sobie zrobić brzuch… – zaśmiał się złośliwie.

– Ojcze – szepnął Janek ostrzegawczo, ale Jędrzej coraz bardziej się rozkręcał.

– A gdyby tylko chciała, mogła inaczej ten ambaras zakończyć. Pozbyć się kłopotu, nim kto co zauważył…

– Ojcze!

Jan zacisnął pobielałe z wściekłości wargi. Nerwowo zerkał na Rozalię, która akurat weszła do kuchennej izby i zaczęła krzątać się przy piecu.

Jędrzej też ją zauważył, jednak wcale nie zamilkł.

– Albo należało chociaż zmusić tamtego huncwota do ożenku – oznajmił stanowczo. – Niechby wziął odpowiedzialność za to, co zrobił. Czci dziewce by przez to nie zwrócił, ale przynajmniej wszystko inne odbyłoby się po bożemu.

– Balbinka nigdy nie zgodziłaby się na takie rozwiązanie – odezwała się niespodziewanie Rozalia.

Rzadko zwracała się do teścia bezpośrednio. Gdy czegoś od niego chciała, rzucała słowa w przestrzeń w nadziei, że ten zareaguje. Teraz patrzyła mu hardo w oczy, gotowa mówić dalej. Najwyraźniej to, co usłyszała, musiało bardzo ją poruszyć.

– Bo nie ma innej rady, jak zostać panną z dzieckiem na wygnaniu, gdy się już nie może być tą na wydaniu. – Jędrzej roześmiał się rubasznie, jakby próbował po swojemu obrócić wszystko w żart. – Bo na taką amator już raczej się nie znajdzie, choćby nie wiem jak była urodziwa.

Udał też, że nie dostrzega, jak twarz jego syna wykrzywia się w źle skrywanym grymasie złości i rozczarowania.

– Pisała, że jej tam dobrze i wszystko się układa – oświadczyła Rozalia, z trudem pohamowując rozdrażnienie. – I tylko dlatego nie zamierza wracać. Tam dziś jest jej drugi dom.

– Tak dobrze, jak i naszej Marcysi – odparł z przekąsem Jędrzej. – Jej matka pisała nieraz, że nasza córka, gdyby tylko mogła, zaraz rzuciłaby tam wszystko i zjechała do domu. Tak jej brakowało naszych Boguduchów! Ojczystych lasów, łąk i rzeki przy dworze. Więc patrzeć tylko, jak tu powróci i będzie błagać ojca o łaskę, by ją na powrót przyjął. Może nawet z tobą się zabierze przy okazji, gdy już tam pojedziesz? – Skierował znów słowa do syna.

– Nie wróci – odparł sucho Janek, przełykając nerwowo ślinę. – Sami mówiliście, że miejsce żony jest przy mężu. A męża przy żonie. I ja też z tego powodu na razie nigdzie się nie wybieram. Nie zostawię was tu samych, zwłaszcza ojca, skoroście słabi. I nie porzucę gospodarstwa na pastwę losu. W oborze dwie cielne krowy, zboże niebawem dojrzeje, trzeba będzie zebrać. A niedługo potem kartofle wykopać, oziminę wysiać.

– Zdążysz ze wszystkim, boś zaradny, jako mój nieodrodny syn. Zbierzesz i wysiejesz na czas. A zaraz potem spakujesz tobołek, weźmiesz oszczędności, jakie tam masz, i ruszysz żwawo w drogę. Póki jeszcze nie jest za późno. Bo różnie może być, jeśli zbyt długo będziesz zwlekał.

– Dobrze, ojcze, będzie, jak sobie życzycie. – Janek przytaknął zrezygnowany, pewien, że i tak nie wygra tej słownej potyczki.

Dla niego podróż na wschód, gdy bolszewicy szykowali się na Polskę, była najgorszym możliwym rozwiązaniem. Liczył, że ojciec w końcu sam to zrozumie i się opamięta. Wychodzenie naprzeciw wrogowi było jak bezmyślne pchanie się pod topór. Poza tym zdrowi i silni mężczyźni mogli być potrzebni na miejscu. Należało bronić domu i ojczyzny przed obcymi.

Znów – pomyślał Janek z żalem i goryczą, bo wiele by dał, by wreszcie nastąpił koniec owej szarpaniny i można było żyć spokojnie. Bez zamartwiania się o przyszłość i bezpieczeństwo bliskich.

 

Nie minęło wiele czasu, gdy jego obawy przybrały realne oblicze.

Wojna wbrew pozorom i temu, co mówiono, nie dobiegła końca i rozpoczęły się nawoływania, by znów stawać do poboru. Niestety niewielu garnęło się do nadstawiania karku w myśl idei, których nie pojmowali tak do końca. Spory o granice państwa nie zajmowały szczególnie miejscowych, jeśli owe granice nie przechodziły przez ich pole. Sami nie czuli się zagrożeni, a za innych nie mieli ochoty ginąć.

Janka niebywale oburzała tak samolubna postawa. Sam niemal gotów był przeciwstawić się ojcu i przyłączyć do nielicznych ochotników, gdy nieoczekiwanie wyręczył go w tym jego własny syn.

Początkową ojcowską dumę z czasem jednak zastąpił lęk o życie pierworodnego. Ambicja i honor nie pozwalały chłopakowi zmienić decyzji, ale pojawiła się nadzieja, gdy sprawy w swoje ręce wzięła Rozalia. Długo zaklinała syna na wszystkie świętości, by został w domu. Niestety bez skutku.

– I tak będziecie musieli radzić sobie beze mnie, skoro mam się dalej kształcić, co od dawna było ustalone – tłumaczył cierpliwie młody dziedzic, gdy matka ze łzami w oczach przypominała mu o obowiązku opieki nad rodziną pod rychłą nieobecność ojca, który co prawda wówczas jeszcze nie szykował się do drogi i wciąż miał nadzieję tego uniknąć, ale w tak dramatycznej sytuacji każda wymówka wydawała się właściwa i usprawiedliwiona. – Zresztą dziadek Witek obiecał w razie potrzeby zająć się i naszym gospodarstwem. Wuj Ignacy z Frankiem i Stefkiem też pomogą w polu, gdy tylko będą mogli. A i Antek już nie taki mały, by nie wziąć się do lepszej roboty niż ganianie kur czy pasanie gęsi.

– Pewnie, że pomogą, jak zawsze! Ale sam wiesz, syneczku, że nie o to chodzi – oponowała słabo.

– A o cóż niby?

– Bo co innego nauka, a co innego wojsko. W szkole nie będą do ciebie strzelać, za to w wojsku… – Umilkła na moment, gdy załamał jej się głos. – I na wakacje do domu raczej nie przyjedziesz – załkała.

– Ani pewno ze szkoły, bo za daleko.

– Jakże za daleko? – zdziwiła się. – To gdzie ona miałaby być?

– W Wilnie za niedługo otwiera się na nowo uniwersytet – oświadczył Michał nieco mniej pewnie, być może z obawy przed reakcją rodziców, z którymi dotąd nie podzielił się swoimi planami. – I to tam chciałbym podjąć nauki. Ale to jeszcze nie teraz! – dodał szybko. – Bo wpierw muszę iść na kursy studenckie, przygotować się do egzaminów, maturę wreszcie zdać. Nadrobić wojenne zaległości. Dopiero potem ze wszystkim wyjadę na wschód.

– Ale jak, ze wszystkim? – zreflektował się Jan, lecz nie otrzymał odpowiedzi, bo w słowo wpadła mu Rozalia.

– Nie zgadzam się! – wykrzyknęła łzawo. – To o wiele za daleko!

– Wybaczcie, mateńko, ale nie widzę dla siebie innej drogi.

– Dlaczego właśnie tam? A nie do stolicy, jak Franio od Ignasiów? – dopytywał niecierpliwie ojciec, któremu coraz mniej się to wszystko podobało.

Plany starszego syna nie przypadły mu do gustu i nie zamierzał im przyklaskiwać.

– Franek? – Michał roześmiał się znacząco. – On to tylko patrzeć, jak się za żeniaczkę weźmie, i tyle będzie z tej jego nauki w Warszawie.

– Czy to znaczy, że ma już kogo na oku? – zainteresowała się Rozalia, prawie zmieniając ton.

– Mieć to może i ma, tylko że w wielkiej tajemnicy trzyma. Wiadomo, że zakochany, bo tego nie ukrywa, ale w kim? Zdradzić nie chce.

– Dlaczegóż to? – zdziwił się Jan.

– A mnie skąd wiedzieć? Może nieładna i wstydziłby się pokazać.

– A cóżże ty za głupoty wygadujesz! – skarciła go matka. – Skoro nie mówi, musi mieć ważny powód. Może taki, że wpierw chce szkoły pokończyć, wykształcenie zdobyć, pracę dobrą znaleźć, a dopiero potem pannie się deklarować. To mądry i rozsądny chłopak. A ty… – Wysunęła oskarżycielsko palec w stronę syna. – Przykład powinieneś z niego brać. I też do Warszawy iść, na politechnikę. Tam przynajmniej mógłbyś zatrzymać się u stryja Staśka. Dopilnowałby cię, pomógł we wszystkim na początek.

– Umiem doskonale radzić sobie sam. Dorosły jestem. Jakby nie wojna, tobym pewnie całe gimnazjum wyższe miał już za sobą. I nie imienia Kościuszki w Łomży, ale Lelewela albo króla Zygmunta Augusta. W Wilnie. Bo… to stamtąd mnie cosik woła, nie z Warszawy.

Michał Śmiałowski nie zmienił decyzji i trwał przy niej uparcie również wtedy, gdy sam Witold na prośbę Rozalii osobiście usiłował go od niej odwieść. Chłopak powtórzył dziadkowi niemal słowo w słowo to, co oznajmił rodzicom.

– Jak to woła? – Hanielka wydawała się wręcz przestraszona.

Od początku przysłuchiwała się rozmowie dziadka z wnukiem z nieskrywanym zaciekawieniem, ale i rosnącym niepokojem.

– Nie wiem, babuniu. Tak… po prostu. Nie umiem tego wytłumaczyć. – Chłopak wzruszył lekko ramionami. – Już do gimnazjum wileńskiego marzyłem wstąpić, ale ojciec mi zakazali i do pijarów w Łomży zapisali. Jednak teraz zabronić mi już nie mogą. Niczego – zająknął się lekko. – A to dlatego, że lata mam ukończone i decydować mogę o sobie sam. Zarobić na siebie też dam radę, już nawet w Łomży z korepetycji miałem niezły dochód. Z domu prawie grosza nie wziąłem. Więc teraz też tak będzie.

– Ale dlaczego akurat Wilno? – nie ustępowała babka.

Zbliżyła się do wnuka i zajrzała mu w twarz z taką natarczywością, że aż cofnął się zmieszany i spłoszony.

Witold obserwował tę scenę pełen niejasnych, ale bez wątpienia niezbyt dobrych przeczuć. W zachowaniu żony odkrył coś dziwnego, nieuchwytnego i budzącego niepokój. Drżały jej ręce, usta i głos, jakby się czegoś obawiała. Wciąż uciekała gdzieś wzrokiem, oglądała się za siebie. Zupełnie jak wtedy, gdy ktoś wypytywał ją o to, co się z nią działo, zanim zjawiła się w Boguduchach. Jakby demony przeszłości mimo upływu lat wciąż jej nie opuściły.

Czyżby teraz chodziło o to samo?

– A dlaczego nie? – spytał przekornie, by upewnić się co do swoich przeczuć, ignorując zdziwienie zdezorientowanego wnuka.

– Bo… – zająknęła się spłoszona. – Bo skoro Rozalka mówi, że lepiej do Warszawy, to pewno ma rację.

– Ale ja nie chcę do Warszawy, tylko do Wilna – orzekł hardo Michał. – Na Litwę.

– Dlaczego? – Witold i Arachna spytali tym razem niemal jednocześnie.

– Bo to tam mnie ciągnie, nie do stolicy – powtórzył chłopak z niecierpliwym westchnieniem. – Jakby to właśnie tam było moje miejsce. Nawet nie tutaj, gdzie się urodziłem, ale w tamtych stronach – podkreślił.

Przy jego ostatnich słowach Arachna wzdrygnęła się nieznacznie i pobladła jeszcze mocniej.

– Widać tak musi być – szepnęła bardziej do siebie. – Nie da się oszukać przeznaczenia.

– Przeznaczenia? – podchwycił Witold. – Tego, od którego sama od tylu lat uciekasz?

Czekał na odpowiedź, właściwie pewien, że jej nie otrzyma. Arachna znów unikała jego wzroku. Bała się, że uda mu się coś z niego wyczytać.

– Czy to stamtąd przybyłaś prawie pół wieku temu? – dociekał mimo to dalej. – Tam był twój dom? Ten, o którym nie chcesz mi opowiedzieć?

– Nie! – Potrząsnęła energicznie głową, wciąż nie podnosząc wzroku. – To nigdy nie był mój dom. Ale… mogło tak być, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.

– Inaczej, czyli jak?

– Może tak, jak teraz się potoczy, gdy los znów się o to upomni. Mam tylko nadzieję, że dla mojego wnuka będzie łaskawszy.

– Czy to znaczy, że coś mu grozi? – Przeniósł przepełniony obawą wzrok na Michała, który teraz bez słowa, lecz z rosnącym zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie.

Zastanowiła się chwilę.

– Raczej nie – rzekła wreszcie. – Tamto… już minęło.

– Co minęło? – Witold po raz pierwszy tak natarczywie nalegał na odpowiedź, ale był niespokojny o los ukochanego wnuka. – I czy wobec tego mogę mieć nadzieję, że kiedyś mi wreszcie o tym opowiesz?

Skinęła wolno głową.

– Kiedyś – odparła niespodziewanie.

– A mnie, babuniu? Czy mnie też to opowiecie? – podchwycił Michał.

Dopytywał o to już wcześniej. Miał powód, ponieważ jego drugi dziadek – brat pierwszego, niejednokrotnie opowiadał o okolicznościach poznania się Witolda i Arachny. Robił to w chwilach wyjątkowego rozgoryczenia, gdy z nostalgią wspominał przeszłość, snując rozważania o tym, co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Po jego najlepszej myśli. Gdyby wszyscy członkowie rodziny Śmiałowskich żyli tak, jak Pan Bóg przykazał, w zgodzie z tradycją i mając na względzie pragnienia innych, zamiast gonić za samolubnymi mrzonkami.

– Dowiesz się tyle, ile będzie trzeba, gdy tylko zaczniesz gotować się do drogi – obiecała z powagą.

 

Wbrew nadziejom Rozalii i Jana nastąpiło to szybciej, niż się spodziewano. Ku ich uldze Michał nie zaciągnął się do wojska, za to wyruszył na Litwę już jesienią osiemnastego roku, by podjąć naukę w wyższym gimnazjum. Wcześniej odbył długą, cichą rozmowę z babką Arachną, lecz nikomu nie zdradził tego, co od niej usłyszał. Dało się jednak zauważyć, że wyjeżdżał odmieniony, jakby przybyło mu parę lat i z młokosa przeistoczył się w pewnego siebie mężczyznę.

Po tylu perypetiach rozpoczął wreszcie wymarzoną, choć żmudną edukację w wileńskich szkołach, po czym… nagle zmienił plany. Rzucił naukę, wstąpił do partyzanckiego oddziału kawalerii pod dowództwem rotmistrza Łupaszki i stanął do walki o Wilno.

Od dziecka kochał konie i miał w sobie patriotycznego ducha walki, więc zostając polskim ułanem, spełnił swoje największe marzenie. Być może to właśnie było jego prawdziwym, choć wcześniej skrywanym życiowym celem.

 

Bitwa z bolszewikami zakończyła się zwycięstwem. Oddział podpułkownika Jerzego Dąmbrowskiego sforsował Niemen i wycofał się do Brześcia, a potem przedostał się do Mińska. Jednak po zwycięskiej bitwie pod Berezyną latem dziewiętnastego roku, gdy wszyscy byli przekonani, że Michał powróci wreszcie do domu, okazało się, że nie nastąpi to zbyt prędko. Nadeszła fatalna dla rodziny wiadomość, że po rozpadzie oddziału młody Śmiałowski wstąpił do Pułku Ułanów Nadniemeńskich, by dalej walczyć o wolność ojczyzny.

Mimo tak niekorzystnego układu zdarzeń, a może właśnie tym zachęcony, Janek zdecydował się ruszyć wreszcie na wschód. Porzucił nadzieję, że ojciec z czasem zmieni zdanie i przestanie go ponaglać do wyjazdu oraz zmówienia modlitwy w jego imieniu na grobie matki. Jędrzej z każdym kolejnym dniem nękał go tym coraz częściej. Zwłaszcza wtedy, gdy najpilniejsze prace w gospodarstwie miały się ku końcowi, a całe zboże zostało zwiezione do stodoły i wymłócone. Dlatego syn w końcu mu uległ i wyruszył samotnie w długą i niebezpieczną podróż.

Tak jak przewidywał, po drodze napotkał niebezpieczne przeszkody i niekiedy musiał podążać okrężną drogą, lecz mimo to udało mu się po kilku tygodniach trudnej tułaczki szczęśliwie przedostać do dawnego Petersburga, już pięć lat wcześniej przemianowanego na Piotrogród. Spotkał się z Marcjanną i odmówił modlitwę na matczynym grobie.

Niestety wojna domowa w Rosji uniemożliwiła mu bezpieczny powrót do domu, dlatego pozostał u Nikitinów znacznie dłużej, niż zamierzał. Od czasu do czasu różnymi możliwymi sposobami przesyłał jedynie do Boguduchów krótkie wiadomości, z których wynikało, że choć nie jest dobrze, jego życiu nic nie zagraża. I że wrócić wciąż nie może ani nie wie, kiedy to nastąpi.

Kolejne miesiące mijały w niepewności, nerwach i strachu o to, co jeszcze może się zdarzyć, bo wieści ze wschodu, już nie tylko te od Janka, nadchodziły coraz gorsze. Armia bolszewicka rozprzestrzeniała się jak stonka. Zarówno szlachta, jak i okoliczni włościanie obawiali się, że lada moment dotrze na Podlasie.

Rozalia, przepełniona troską i niepokojem o los syna i męża, niecierpliwie wyglądała wiadomości od jednego i drugiego, a gdy tylko taką otrzymywała, przez chwilę oddychała swobodnie. Jednak kiedy kolejnych wieści zbyt długo nie było, podobnie jak Witold z napięciem obserwowała Arachnę i jej kołowrotek, który od wielu miesięcy stał bezczynnie.

Jednak prządka coraz częściej spoglądała w jego stronę.

Przeczucia obojga okazały się słuszne, ponieważ pewnego dnia Arachna nagle porzuciła niedokończone kobierce i odeszła od krosien, którym od wielu miesięcy poświęcała każdą wolną chwilę. Mimo zapadającego już zmierzchu, gorszego światła i zbliżającej się pory spoczynku zasiadła do przędzenia nici, jak zwykle skupiając na tym całą swoją uwagę.

By nić była mocna i by się nie zerwała.

Jak zawsze, gdy miało zdarzyć się coś złego.

Witold przyglądał się jej z coraz większą trwogą. Ciągle odrzucał przerażającą myśl, że nić snująca się z lnianej kądzieli pod palcami jego żony może symbolizować życie któregoś z bliskich, i jednocześnie był tego niemal pewien. W końcu zdesperowany zaczął wypytywać milczącą uparcie prządkę, błagać ją, by tym razem cokolwiek zdradziła. Przekonywał, że być może wtedy da się w inny sposób zapobiec nieszczęściu.

– Nie mogę – odparła zniecierpliwiona. – Nie mogę ci nic powiedzieć, ponieważ sama nie wiem, co się wydarzy. I nie mam na to zbyt wielkiego wpływu, chociaż bardzo bym chciała.

– Więc dlaczego nie przestaniesz? Dlaczego nie zatrzymasz koła, skoro to i tak może na nic się nie zdać?

– Z tego samego powodu, z którego ty się modlisz. Żeby móc mieć nadzieję.

– Na to, że Michał i Jasiek wrócą do domu cali i zdrowi?

– Wrócą – odparła, a jej głos brzmiał zadziwiająco pewnie. – Obaj. Już niedługo. Ale oni poradzą sobie sami, niepotrzebna im nasza pomoc.

– Kogo więc chronisz, jeżeli nie ich? O kogo powinienem się modlić? – dopytywał.

Tym razem nie odpowiedziała. Pochyliła głowę tak, by nie widział jej twarzy, i dziwnie zesztywniała. Zdążył jednak dostrzec malującą się tam grozę pomieszaną ze strachem, bólem i niewyobrażalną rozpaczą.

Poczuł, jak w żyłach zamarza mu krew. Nie zdążył jednak w żaden sposób zareagować, ponieważ z zewnątrz dobiegł ich nagle przeraźliwy krzyk:

– Panie! Panie Śmiałowski! Na litość boską! Prędko!

Bez namysłu, tak jak stał, w rozchełstanej koszuli, wyskoczył na ganek.

– Co się stało? – wydusił, bo z powodu obezwładniającego lęku głos uwiązł mu w gardle. – Mówże! – dodał już głośniej.

– Panie! – jęknął mężczyzna, którego Witold dopiero teraz rozpoznał. To był parobek z majątku Jędrzeja. – Boguduchy się palą! Płonie wasz dwór! Niech Bóg ma nas wszystkich w swojej opiece!

– Cóż ty bredzisz, głupcze?! Wszak to niemożliwe! Jak? Kiedy?

Wybiegł na dziedziniec i rozejrzał się bezradnie. Miotał się chwilę w tę i z powrotem, jakby szukał ratunku dla siebie, tak był oszołomiony. W końcu dojrzał w oddali jasnopomarańczową łunę rozświetlającą wieczorne niebo.

Wrzasnął rozdzierająco i od razu rzucił się ku stajniom po konia. Trzeba było śpieszyć się co tchu do Boguduchów! Na ratunek!

– Zajęło się wszystko, nie wiadomo skąd ani od czego. – Parobek biegł tuż przy nim i dysząc, wyrzucał z siebie kolejne słowa, zupełnie tak, jakby mu ciążyły i chciał się ich jak najszybciej pozbyć. – Nie było już czego ratować. Ledwie zwierzęta zdążyli my wyprowadzić, zanim przeszło na obory i stodołę, a i to nie wszystkie…

– Mów lepiej, co z moją córką i wnukiem?! Z bratem! – krzyczał Witold. – Gadajżeż, na litość boską!

W stajni pochwycił najbardziej rączego wierzchowca za grzywę i, nie zważając na opór przestraszonego jego gwałtownością zwierzęcia, pociągnął je za sobą.

Nie było czasu na zakładanie siodła i uprzęży.

– Nie wiem, panie, co się z nimi stało – odparł parobek lękliwie, gdy znaleźli się na zewnątrz.

– Jak to nie wiesz?!

– Nie widziałem ich – wychrypiał chłopak ledwie słyszalnym, drżącym głosem. – Akurat nie było mnie przy tym, jak się zajęło, na początku… A potem nikt nic nie mówił…

– Ale uszli z pożaru? Powiedz wreszcie!

– Nie widziałem ich – powtórzył tamten jeszcze ciszej.

– Jakżeś mógł ich nie widzieć?! – zagrzmiał Witold. Zatrzymał się i obrócił w stronę parobka rozwścieczony. – To gdzieżeś był przez cały ten czas, gdy się paliło?

– Przyleciałem, jak tylko podniósł się krzyk. Ratowałem ze wszystkimi, co się dało, wprzódy inwentarz, bo do dworu nie dało się już podejść. A kiedy było wiadomo, że nic więcej nie da się zrobić, fornal nakazał mnie pierwszemu ruszać pędem do Przytuliska, powiadomić pana o tym, co się stało. – Chłopina z każdym kolejnym słowem cofał się o krok, jakby z obawy przed karą. – To go posłuchałem. I nie dociekając niczego więcej, przygnałem tutaj co tchu…

– Dobrze zrobiłeś. – Od dworu dobiegł ich zadziwiająco spokojny głos Arachny. – Tak należało.

Witold porzucił konia tam, gdzie stał, i natychmiast podbiegł do niej. Chwycił ją mocno za ramiona. Nie od razu odważył się spojrzeć w oświetloną wątłym płomieniem świecy twarz. Bał się tego, co może tam zobaczyć. Był niemal pewien, że jego żona już wie, jaki los spotkał Rozalkę, Antosia i Jędrzeja.

W końcu podniósł wzrok i zamarł skonsternowany.

W oczach swojej żony ujrzał rozpacz i jednocześnie ulgę.

Czy to dlatego, że mogła już zatrzymać kołowrotek? – zastanawiał się gorączkowo. – Bo właśnie się stało to, co przewidziała? I to był już koniec… wszystkiego? Ale czego dokładnie?

– Jedź! – poleciła stanowczo, nim zdążył otworzyć usta. – Powinieneś tam teraz być.

– Powinienem – powtórzył odruchowo, po czym przytulił ją gwałtownie. – Czekaj tu na nas! – wykrzyknął, wskakując wreszcie na koński grzbiet, a ona skinęła jedynie głową.

Nie sprzeciwiła się, gdy nadmienił, że nie wróci sam.

To dało mu nadzieję, że jego bliscy szczęśliwie ocaleli z pożogi. Że nić, którą przędła jego żona, nie została zerwana.

 

 

 

BUJANY, WIOSNA 1990

 

– Tak bardzo chciałabym mieć pewność, że gdzieś tu jesteś i mnie słyszysz. Oddałabym wszystko, byleby móc chwilę z tobą porozmawiać – westchnęła Michalina, zapatrzona w świeży bukiet z bzu i konwalii włożony do kamiennego wazonu. – O tyle rzeczy chciałabym cię zapytać…

Zamknęła zeszyt z zapiskami dziadka, pilnując, by nie wypadł z niego maleńki zwitek przędzy, wsunięty pomiędzy przycięte kartki. Schowała pamiętnik do plecaka, ale wciąż nie podnosiła się z drewnianej ławeczki, mimo że w ciągu minionej godziny porządnie przemarzła i powinna wracać do domu. Włożyła cienką kurtkę i nie zabrała szalika, ponieważ dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły. Jednak gdy tylko dotarła na cmentarz, niebo nagle zachmurzyło się i zerwał się zimny wiatr. Zupełnie jakby pogoda chciała się dopasować do ponurego nastroju dziewczyny.

Lada moment mogło zacząć padać, ale ona udawała sama przed sobą, że tego nie zauważa. Nie chciała jeszcze żegnać się z dziadkiem. Podobnie czuła się w dniu pogrzebu, krótko przed wakacjami. Wtedy po raz pierwszy nie potrafiła się z nich cieszyć, a perspektywa letniego pobytu w Przytulisku wręcz ją przygnębiała. Bez dziadka to miejsce nie było już takie samo. Nawet gdy choroba zawładnęła jego umysłem, wciąż naznaczał je swoją obecnością. Był, nawet gdy sprawiał wrażenie nieobecnego.

Teraz zniknął na zawsze. Po przebytym udarze nie odzyskał już przytomności i odszedł bez pożegnania.

Michalina nie potrafiła się z tym pogodzić i choć od śmierci dziadka minął prawie rok, nadal chciało jej się płakać na samą myśl o tym, że już nigdy go nie zobaczy. Że to, co się stało, jest nieodwracalne.

– Tak mi cię brakuje, dziadziusiu – szepnęła przez zaciśnięte gardło.

Odwiedzała jego grób tak często, jak to było możliwe. Kontynuowała to, co zaczęła przed sześcioma laty. Nie potrafiła przestać, mimo że dawno temu dotarła do ostatniej strony pamiętnika, a potem przeczytała go ponownie przynajmniej kilkanaście razy i niektóre fragmenty znała prawie na pamięć. Nieustannie miała wrażenie, że nadal nie poznała dostatecznie jego treści. Że między słowami spisanymi ręką dziadka kryje się coś więcej, czego dotąd nie udało jej się rozszyfrować.

Tym bardziej że bez przerwy odkrywała coś nowego. Obnażała kolejne wątki rodzinnej historii, przez co pojawiały się następne wątpliwości i zagadki, które prosiły się o rozwiązanie. W dodatku zdarzało się to najczęściej na cmentarzu, gdy siedząc na ławeczce, czytała półgłosem ulubione fragmenty wspomnień dziadka Antoniego.

Po cichu liczyła na to, że właśnie tutaj w jakiś cudowny sposób otrzyma wreszcie od niego więcej podpowiedzi. Coś, co szerzej otworzy jej oczy i pozwoli zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się przed laty w rodzinie Śmiałowskich.

Miała powód, by tego oczekiwać, ponieważ już raz przytrafiło jej się coś podobnego. Kilka dni przed śmiercią dziadka. Michalina postanowiła wówczas porozmawiać z jego najstarszym synem, Witoldem.

Odwiedzał właśnie grób swojej matki, znajdujący się niedaleko miejsca, gdzie obecnie spoczywał Antoni. Michalina przyszła za mężczyzną na cmentarz, ponieważ pragnęła wypełnić wolę dziadka i przekazać wujowi pamiątkę po ojcu. Wtedy jeszcze była przekonana, że jest on przyrodnim bratem jej mamy. Tymczasem okazało się to kłamstwem, utrzymywanym przez lata w wielkiej tajemnicy. Również przed nim samym.

 

– Twój dziadek nie jest moim ojcem – oznajmił Witold z dziwną ulgą w głosie, gdy dziewczyna przekonywała go, że to właśnie on powinien zachować pamiątkowy guzik Napoleona, oderwany od odświętnej kapoty Antoniego. Tłumaczyła, że staruszek błagał o to podczas nielicznych przebłysków świadomości, krótko przed tym, jak nieprzytomny trafił do szpitala.

– Dlaczego więc wszyscy, wujek, ciotki, a nawet moi rodzice, mówili inaczej? – spytała. – Kłamali? Czy sami nie wiedzieli?

– Mietek i Bronek nigdy za mną nie przepadali. Gdyby dowiedzieli się, że nie są moim prawdziwym rodzeństwem, mieliby wystarczający powód, by mnie do końca znielubić. A wtedy… Nie wiem. – Rozłożył bezradnie ręce. – Chyba bałem się, że zostanę zupełnie sam. Bez rodziny. Bez korzeni. Dlatego im nie powiedziałem.

– A moja mama? Ona na pewno by zrozumiała. Nie odwróciłaby się z takiego powodu. Jestem o tym przekonana! I okazałaby wsparcie, pomogła. Taka już jest. Jej można bez obaw powierzyć nawet większe tajemnice.

– Twoja mama jest inna. Lubimy się od zawsze i jej akurat zamierzałem opowiedzieć o wszystkim, ale chciałem najpierw oswoić się z tym sam. A potem… To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, wcześniej nawet nie podejrzewałem, jaka może być prawda. Nie było żadnych oznak… Nic. Może jedynie to, że kiedy pamiętam, słabo dogadywałem się z… ojcem i bliższa mi była babka Rozalia. Z nią miałem dużo lepszy kontakt.

– Dlaczego więc dziadek w końcu zdecydował się wszystko ujawnić?

– Wcale się nie zdecydował – sarknął mężczyzna z goryczą. – I raczej nigdy by tego nie zrobił, gdyby nie głupi przypadek.

– Jak to przypadek? – podchwyciła Michalina.

– Właściwie zrządzenie losu. – Witek zaśmiał się ironicznie. – To się stało niedługo po tym, jak urodził mi się wnuk.

– Jacuś. – Michalina pokiwała głową. – Zatem niemal dokładnie siedemnaście lat temu.

Chłopak był jej rówieśnikiem i każdego lata przyjeżdżał do Przytuliska na wakacje. Michalina lubiła spędzać z nim czas. Mieli wiele wspólnych zainteresowań. Czytali te same książki, słuchali muzyki i mieli zbliżone zdania na prawie każdy temat. Świetnie się ze sobą dogadywali, dużo lepiej niż z resztą stryjecznego rodzeństwa. Synowie Mietka i Bronka, chociaż podobni wiekowo, od zawsze nadawali na zupełnie innych falach, tak jak znacznie starsza od wszystkich Bożena – od paru lat mężatka i matka dwójki dzieci.

– Latem siedemdziesiątego drugiego roku przyjechałem do Przytuliska, żeby osobiście przekazać rodzinie wspaniałą nowinę. Byłem taki dumny i szczęśliwy. Zostałem dziadkiem! Szalałem z radości. Miałem tyle wspaniałych planów. Marzeń. A najbardziej chyba cieszyłem się wówczas z tego, że dzięki narodzinom wnuka otrzymałem szansę naprawienia błędów, które popełniłem, wychowując syna.

– Błędów? – powtórzyła mimowolnie Michalina.

– Byłem bardzo zapracowany. Poświęcałem Stasiowi niezbyt wiele czasu, za mało dbałem o nasze dobre relacje. – Zamilkł na chwilę i potarł nerwowo skroń. – Poza tym chyba jeszcze wtedy nie rozumiałem, co jest dla człowieka najważniejsze. Tym razem miało być inaczej.

– Ale wychowaniem dziecka i tak zajmują się rodzice. To ich zadanie.

– Oczywiście! I nie miałem zamiaru zastępować ich Jackowi. Chciałem za to robić wszystko to, co należało do obowiązków dziadka, najlepiej jak potrafię. Zależało mi, by mój wnuk od początku znał swoje korzenie, i planowałem mu o nich opowiedzieć, jak tylko trochę podrośnie. By wiedział, że chociaż urodził się na Śląsku, tak naprawdę jest stąd. Tak jak ja i jego ojciec. Przez to, jaka płynie w nas krew. Tutejsza, podlaska. Niestety mój Staszek nigdy nie odczuwał podobnej przynależności. I to moja wina, ponieważ o to nie zadbałem. Nie opowiadałem mu o rodzinie, naszej historii. O tym, kim jesteśmy i kim byliśmy dawniej… Byłem zbyt zajęty innymi sprawami, które wtedy wydawały mi się ważniejsze. – Westchnął ze smutkiem. – Teraz jednak miało być inaczej. Zamierzałem opowiedzieć mojemu wnukowi o rodzinie Śmiałowskich, a jak trochę podrośnie, pokazać pamiątki. I wcześniej dobrze się do tego przygotować, żeby tym razem zrobić wszystko jak należy.

– Najwięcej rodzinnych pamiątek jest w Przytulisku – wtrąciła cicho Michasia.

– Tak. – Skinął wolno głową. – Tam niemal wszystko przywołuje wspomnienia, czasy tych, którzy dawno odeszli, naszych przodków. Każde miejsce, przedmiot, a nawet smak i zapach. Bo kto dziś jeszcze piecze chleb, suszy zioła zebrane z łąki albo sam wyplata wiklinowe kosze? Kto robi z kłosów niezżętego zboża przepiórkę i dla zabawy biega boso po rżysku?

Gdy to mówił, Michalina pomyślała o strychu, gdzie według niej takich wspomnień, w tym jej własnych, było najwięcej. Jakby owe widma przeszłości wraz z duchami przodków zawisły gdzieś pod powałą dachu i nie dawały się stamtąd przegonić. Zostały tam po to, by nie dać o sobie zapomnieć tym, którzy przyjdą po nich.

Nie wspomniała jednak o tym wujkowi, niepewna, czy nie jest to tylko jej własne odczucie. Zamiast tego znów otworzyła dłoń, w której przez cały czas ściskała metalowy guzik. Podała go mężczyźnie bez słowa.

Ku jej zdumieniu tym razem go przyjął. Bez chwili wahania, odruchowo, jak automat.

– To też jest pamiątka. Jedna z cenniejszych – szepnęła, patrząc, jak mężczyzna przez chwilę obraca guzik w palcach, a w końcu chowa do kieszeni.

– Jeszcze więcej było ich w zegarze – odparł z pewnym roztargnieniem. – Tym, który wisiał na ścianie w kuchni, na lewo od okna. Przechowywało się tam różne stare dokumenty, zdjęcia…

– Nadal tam jest – podchwyciła z entuzjazmem, pamiętając, że Witold od lat nie był w Przytulisku. – Dziadek niekiedy mi je pokazywał. Jakieś świadectwa urodzenia, zdjęcia, dawne paszporty i dokumenty. Niektóre po rosyjsku i niemiecku, wytarte i mało czytelne, niewiele dało się z tego zrozumieć. Sama też tam parę razy zajrzałam, jak już dałam radę sięgnąć z taboretu, ale nie znalazłam nic ciekawszego od tego, co można znaleźć… – Zawahała się, znów myśląc o strychu. – …w różnych innych miejscach – dokończyła z lekkim ociąganiem. – Zwłaszcza jeżeli chodzi o fotografie. Większość odbitek stoi w ramkach na półce w dużym pokoju.

Nie dodała, że nie wszystkich znajdujących się na nich przodków kojarzy dziś z imienia. Było jej trochę wstyd, że nie słuchała uważnie wtedy, gdy Antoni jej o nich opowiadał. Próbowała to nawet nadrobić teraz, niestety babcia Aniela nie każdego zdążyła poznać. Niektórzy zmarli lub wyjechali z Podlasia, zanim weszła do rodziny Śmiałowskich.

– I ja tak kiedyś myślałem. Jeszcze gdy mieszkałem w Przytulisku. Że w zegarze nie ma niczego ciekawego – westchnął ponuro mężczyzna. – Miałem okazję oglądać te rzeczy nie raz, ale specjalnie mnie nie interesowały, nawet gdy ojciec mi je pokazywał, i nigdy nie przyszło mi do głowy samemu tam zaglądać. – Bezwiednie przyznał się do tego, czego dziś żałowała również Michasia. – Dla mnie to były tylko stare szpargały. Aż do chwili, gdy urodził mi się wnuk. Zapragnąłem kiedyś mu je pokazać, wytłumaczyć, dlaczego są ważne. Tak, żeby miał ochotę dowiedzieć się jeszcze więcej. I by poprosił o kolejne opowieści o rodzinie Śmiałowskich. Dlatego nie mogłem się doczekać, kiedy obejrzę sobie znów zawartość zegara, z innym już nastawieniem.

– To był drugi ważny powód przyjazdu na wieś?

– Tak. Po drodze nie zatrzymałem się nawet na jeden postój. Przez to dotarłem do Przytuliska wcześniej, niż zapowiedziałem w telegramie, i nikogo nie zastałem. Były żniwa, wszyscy wyszli w pole. Na szczęście dom jak zwykle stał otwarty, więc mogłem spokojnie poczekać. Oczywiście wykorzystałem ten czas, żeby zajrzeć do zegara, i… – Zamilkł, gdy załamał mu się głos. – Szybko tego pożałowałem – dokończył cicho.

Michalina przyglądała mu się zaskoczona. Nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować. Czuła się niezręcznie, widząc łzy w oczach starszego mężczyzny, którego prawie nie znała, mimo że nazywała go wujkiem. Nie była pewna, czy może go objąć i przytulić, bo tak by pewnie zrobiła, gdyby miała przed sobą własnego dziadka. On jednak był jej prawie obcy i wiedziała o nim tyle, ile opowiedział jej Jacek.

Po chwili namysłu pogłaskała mężczyznę delikatnie po ramieniu, usiłując go w ten sposób uspokoić i dodać mu otuchy. A przede wszystkim zachęcić, by ciągnął swoją opowieść. Taki moment mógł się już nie powtórzyć, a ona bardzo chciała wiedzieć, co było dalej.

– Dlaczego? – spytała w końcu ostrożnie. – Dlaczego to był błąd?

– Bo znalazłem tam dużo więcej, niż się spodziewałem. – Wytarł gwałtownie oczy kraciastą chusteczką wyjętą z wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym wziął kilka głębokich wdechów. Wcześniej poklepał z wdzięcznością jej dłoń, doceniając w ten sposób okazaną sobie empatię. – Dziwnym zrządzeniem losu, bo to mogłoby się nigdy nie wydarzyć, gdyby zegar akurat nie stanął. Chciałem go przy okazji nakręcić, ale się nie dało. Zorientowałem się, że coś od tyłu blokuje mechanizm. Wsunąłem rękę, żeby to sprawdzić. Wtedy odkryłem… dwie zaklejone koperty, bez znaczków, stempli ani adresów. Na jednej było zapisane imię Anieli, a na drugiej, zdecydowanie starszej i całej pożółkłej… moje.

Przymknął na chwilę oczy. Widać było, że wspomnienie tamtego momentu sprawia mu ból. Natomiast Michalina tym razem nie miała odwagi go ponaglać. Patrzyła jedynie na niego z wyczekiwaniem.

– Miałem już zajrzeć do środka, gdy usłyszałem, że ktoś wchodzi do sieni, i odruchowo schowałem oba listy do kieszeni marynarki – kontynuował jednak już po chwili. – Zatrzasnąłem zegar, odstawiłem na miejsce krzesło i jak gdyby nigdy nic przywitałem się z twoją babcią, bo to ona wracała wcześniej z pola, żeby przyszykować obiad. Nie przyznałem się, co zrobiłem, ani jej, ani nikomu innemu. Nigdy.

– Dlaczego? – powtórzyła Michasia zaskoczona i poruszona.

– Właściwie… Sam nie wiem. To było zbyt dziwne. Najpierw myślałem, że te listy wsunęły się tam przypadkowo, ale potem przyszło mi do głowy, że zostały specjalnie schowane. Chciałem sprawdzić, co się za tym kryje.

– To była sprawka dziadka Antoniego? Czy to on okazał się autorem listów?

– Tak mi się wówczas wydawało. Myślałem nawet, że w środku znajdę testament albo coś podobnego. Ale kiedy wreszcie przyjrzałem się spokojnie kopertom, odkryłem, że moje imię jest zapisane innym charakterem pisma, bez wątpienia nie jego ręką. – Nabrał gwałtownie powietrza. – Domyśliłem się czyją. I miałem rację. To był list od mojej matki.

Zacisnął usta i odwrócił głowę. Jednak raczej nie po to, by ukryć łzy, które znów poturlały się po jego policzkach. Widać było, że nie zamierzał ujawniać treści listu, a Michasia to rozumiała. Cokolwiek wyczytał, było z pewnością zbyt osobiste, by dzielić się tym z kimkolwiek.

Nie ulegało wątpliwości, że właśnie w ten sposób poznał długo skrywaną prawdę o sobie i swoich prawdziwych rodzicach. Michasia bezwiednie powędrowała za jego wzrokiem i spojrzała na grób Michała, starszego z braci Śmiałowskich, którego Witek przez większość życia uważał za stryja, którego nie zdążył zbyt dobrze poznać. Nawet nie próbowała sobie wyobrażać, co czuł, gdy dowiedział się, że to on był jego biologicznym ojcem.

– Dlaczego dziadek schował list? – zaryzykowała pytanie, ponieważ właśnie to nie dawało jej spokoju. – Czy to miało jakiś związek z tym, jak umarła jego pierwsza żona?

Słowo „zabiła się” nie przeszło jej przez gardło. Wyobrażała sobie, jak bardzo bolesna jest dla dziecka świadomość, że jego matka porzuciła go, odbierając sobie życie.

– Nie wiem, mogę się jedynie tego domyślać – odparł ku jej zaskoczeniu.

– Czy to znaczy, że dziadek również nigdy nie dowiedział się, że prawda wyszła na jaw?

– Nie wiedziałem, jak mu o tym powiedzieć. Na początku dlatego, że byłem na niego zły. Sprzeciwił się woli mojej matki. Miałem przeczytać list w dniu moich osiemnastych urodzin, takie było jej ostatnie życzenie. A on się mu przeciwstawił, co wydało mi się podłe. Potem jednak przyszło mi do głowy, że Antoni po prostu bał się o mnie. Przeczuwał, że prawda może okazać się dla mnie zbyt bolesna i trudna do zaakceptowania, że sobie z tym nie poradzę. Znał mnie lepiej niż ona, dłużej… Dlatego nie odważył się dać mi listu. I, o ironio, w jakiś sposób miał rację, bo wkrótce zacząłem żałować, że go w ogóle znalazłem. Chciałem mu o tym powiedzieć, nawet próbowałem, ale było już na to za późno.

– Dlatego, że zachorował?

Witold skinął głową.

– Tamten dzień zmienił całe moje życie – oznajmił z goryczą. – Zarówno przeszłe, jak i to, które miałem przed sobą, bo wszystko nagle zaczęło wyglądać inaczej. Nabrało nowego sensu. Czułem się, jakby podcięto mi korzenie, a tym samym mojemu synowi i wnukowi, który właśnie pojawił się na świecie.

– Ale dla Jacka to Antoni zawsze będzie prawdziwym pradziadkiem, nie Michał. Nawet gdy pozna prawdę.

– Nie byłem tego pewien i właśnie dlatego wolałem mu o niczym nie mówić. Bałem się, że tak jak Staszek, bo tylko jemu o wszystkim powiedziałem, odwróci się od rodziny Śmiałowskich i nie zechce tu więcej przyjeżdżać. A ja tak bardzo pragnąłem, by Jacuś mimo wszystko był jej częścią. Nadal tego chcę… Poza tym w kwestii więzów krwi aż tak wiele się nie zmieniło, przynajmniej dla niego – zaśmiał się z goryczą, znów spoglądając na czarną tablicę nagrobną i wypisane na niej nazwisko. – Nazywa się Śmiałowski i tak to pozostanie.

– Myślę, że Jacek nie przestałby tu przyjeżdżać, bez względu na cokolwiek – odparła Michalina z przekonaniem. – Lubi to miejsce.

Nie zaprzeczył, lecz posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie.

Przez długą chwilę milczeli oboje. On pogrążył się w płytkiej zadumie, a ona znów patrzyła na daty na sąsiadujących ze sobą nagrobkach. Wynikało z nich, że Zofia utonęła trzy dni po śmierci Michała. Zapewne wtedy dotarła do niej wieść, że ojciec jej dziecka już nie wróci z wojny. Że poległ bohatersko w zaledwie dwudziestym czwartym dniu walk.

Nie umiała się z tym pogodzić ani żyć dalej ze świadomością, że już nigdy nie zobaczy Michała, mimo że była już wówczas żoną jego brata. Najwidoczniej tamtego kochała bardziej. Lub może nawet wyłącznie…

Czy jednak Antoni o tym wiedział? I właśnie dlatego pochował brata i żonę tak blisko siebie? A jeżeli tak, to czy zdawał sobie z tego sprawę wcześniej, gdy żenił się z Zofią, czy uświadomił to sobie dopiero po śmierci brata? I po tym, jak jego żona z rozpaczy po stracie ukochanego odebrała sobie życie?

Dlaczego jednak Zofia wyszła za młodszego z braci Śmiałowskich, skoro to starszego darzyła płomiennym uczuciem i z nim miała dziecko? Dlaczego to nie Michał wychowywał Witka, lecz Antoni?

Pytania mnożyły się nieustannie i nie wiadomo było, gdzie szukać na nie odpowiedzi.

Michalina wciąż wyrzucała sobie, że nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi na prawie jednakowe daty na sąsiednich płytach nagrobnych. Nie powiązała ich z tym, co przeczytała w pamiętniku dziadka. Błędnie zinterpretowała jego słowa i dopiero wyznanie Witolda otworzyło jej oczy.

 

Nie da się nikogo zmusić do miłości. Tak jak nie da się wytłumaczyć własnemu sercu, dlaczego musi przestać kochać.

 

Dotąd była przekonana, że Antoni wyrażał w ten sposób rozpacz po śmierci żony. Wtedy, gdy jeszcze nie spotkał Anieli. Teraz do niej docierało, że chodziło o coś zupełnie innego. Nie obwiniał Zofii o to, że kochała kogoś innego. Starał się to zrozumieć, usprawiedliwić. Być może też w jakiś sposób winił o to, co się stało, siebie, bo mógł postąpić inaczej i tym samym zapobiec tragedii. Świadczyły też o tym inne słowa, które Michalina również odczytała wcześniej opacznie, sądząc, że Antoni w ten sposób opłakuje brata.

 

Gdybym nie był tak zdeterminowany i poskromił własne uczucia, dał temu wszystkiemu czas, usunął się w cień, wtedy być może wszystko potoczyłoby się inaczej…

 

Gdyby Michał nie ustąpił mu pierwszeństwa w miłości i nie dołączył w niemal pierwszym dniu wojny do walczących, być może by nie zginął, Zofia z rozpaczy nie rzuciłaby się do rzeki, a Witold nie zostałby sierotą wychowywanym przez babkę – dopowiedziała sobie w myślach. Może z czasem Michał i Zofia byliby jednak razem…

Ale co wówczas stałoby się z Antonim? Czy mimo wszystko znalazłby w końcu swoje szczęście u boku Anieli? Bo tak miało być od początku? Bo właśnie to zaplanował dla nich obojga los, ale po drodze coś poszło nie tak i wszystko się poplątało?

Wydawali się sobie przeznaczeni i to na pewno nie było tylko złudzenie. Mężczyzna wcale nie szukał w swojej drugiej żonie pocieszenia po stracie pierwszej. Obdarzył ją prawdziwym, szczerym uczuciem, tak jak ona jego. Odcięli się od przeszłych zdarzeń. Byli bez wątpienia bardzo szczęśliwym, zgodnym i kochającym się małżeństwem.

Dlaczego więc ów los nie połączył ich ze sobą wcześniej, oszczędzając wszystkim cierpienia? Dlaczego Zofia nie została żoną mężczyzny, którego kochała i z którym miała dziecko, a zamiast tego związała się z jego bratem, krzywdząc w ten sposób tak wiele osób, w tym siebie? Co takiego wydarzyło się dawno temu, że losy ich wszystkich potoczyły się tak tragicznie? Michalina podejrzewała, że tę tajemnicę mógł wyjaśnić list, którego treści niestety nie dane było jej poznać.

Nie mogła przestać o tym myśleć, gdy w końcu pożegnała się z Witoldem i zostawiła go samego przy grobie rodziców. Jednak mijając już cmentarną bramę, doznała nagłego olśnienia.

– Drugi list… – wyszeptała bezwiednie.

Przypomniała sobie, że w zegarze były dwie koperty. Na drugiej było imię babci Anieli, a Witold nie zdradził, co było w środku. Ani tego, czy ją kiedykolwiek oddał.

Niewiele myśląc, zawróciła pędem.

– Co się stało z drugim listem?! – krzyknęła już z daleka, lekko zasapana. – Bo przecież były dwa!

– Nigdy go nie otworzyłem – odparł speszony. – Wiem, że powinienem od razu go zwrócić, ale tego nie zrobiłem, bo musiałbym wtedy przyznać, że znalazłem obie koperty i wiem już o wszystkim. A potem, gdy to przestało mieć dla mnie znaczenie, było mi trochę wstyd. Tłumaczyłem sobie jednak, że takie listy pisze się na wypadek śmierci. Usprawiedliwiałem się i odkładałem to wciąż na później. Ale teraz, kiedy…

– Dziadek Antoni nadal żyje. Wierzę, że się jeszcze obudzi – przerwała mu stanowczo.

– Ja też mam taką nadzieję. Tyle jeszcze chciałbym mu powiedzieć…

– To zupełnie tak, jak ja – szepnęła.

 

Niestety żadne z nich nie otrzymało już takiej szansy.

W dniu śmierci Antoniego Witold zwrócił Anieli adresowany do niej list. Wydawała się zaskoczona, ale widać było, że domyślała się, co zawiera koperta. Nalegała, by wszyscy członkowie rodziny byli obecni przy jej otwarciu. Podejrzewano więc, że chodziło o testament Antoniego, a ponieważ wszyscy wiedzieli, jaka była jego ostatnia wola, list nie wywołał u nikogo nazbyt wielkich emocji w kwestii spadku, a jedynie niewielkie poruszenie ze względów sentymentalnych.

Majątek rodzinny, wszystko, co zostawił po sobie senior rodu, już dawno zostało sprawiedliwie podzielone i nikt nie zamierzał zgłaszać do tego pretensji. Żadne z dzieci nie czuło się poszkodowane i nie liczyło po cichu, że ustalone dawno temu zapisy zostały w ostatniej chwili zmienione. Zwłaszcza że na tajemniczej kopercie znajdowała się data sprzed około dziesięciu lat.

Dlatego byli tak bardzo zaskoczeni, gdy okazało się, w jak wielkim byli błędzie. Nikt w najśmielszych nawet snach nie spodziewał się tego, co usłyszy, gdy Aniela drżącym z emocji głosem czytała list Antoniego.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Renata Kosin, 2019

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2020

 

Zdjęcia na okładce: © Andrea McClain/Arcangel

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: Joanna Pawłowska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-051-0

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.