Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla jednych będzie to książka przygodowa, dla innych oryginalny poradnik biznesowy. Spodoba się zarówno tym, którzy dopiero zaczynają przygodę z biznesem i czasem mają wszystko pod górkę, jak i tym, którzy są na dalszym etapie jako przedsiębiorcy, ale wciąż stają przed licznymi wyzwaniami i przeszkodami. Ci pierwsi przekonają się, że nawet niesprzyjające warunki na starcie nie muszą determinować ich przyszłości. Ci drudzy mają szansę skorzystać z konkretnych doświadczeń autora, który sam pisze: „Człowiek uczy się na własnych błędach, ale Wy możecie na moich”.
Autor wciąga czytelników w emocjonującą podróż przez sukcesy i porażki w biznesie, a także prowadzi ich na szczyty wulkanów w Korei, Meksyku i na Islandii. Artur Racicki jest szczery, pomysłowy i nie poddaje się, a z każdego doświadczenia potrafi wyciągnąć lekcję na przyszłość. Warto posłuchać, co ma do opowiedzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agnieszce i dzieciom: Leonowi, Lenie i Helenie
Odsunąłem zasłony szczelnie chroniące mój pokój przed światłem i wyjrzałem na zewnątrz. Przede mną rozpościerał się Seul. Miałem idealny widok na przecinającą to miasto rzekę Han-gang. Stolica Korei Południowej, uznawana za jedno z najbardziej zatłoczonych miast na świecie, kiedyś o tej porze budziłaby się do życia, ale dziś, podobnie jak od wielu dni, ledwie parę samochodów przejeżdżało przez opuszczone ulice. Chyba od tygodnia nie widziałem się z nikim twarzą w twarz. Zapytałem samego siebie: „Co ja tutaj właściwie robię?”.
W tym, że w 2020 roku utknąłem w Seulu, było więcej przypadku niż planu. Uczestniczyliśmy bowiem w procesie rekrutacji do największego w Azji akceleratora, czyli programu dla firm technologicznych, z budżetem ponad 50 milionów dolarów na rok, i dostaliśmy się do niego z listy rezerwowej, ponieważ firma będąca w kolejce przed nami zrezygnowała. Program już działał w najlepsze i reszta uczestników była na miejscu. Musieliśmy szybko podjąć decyzję, kto z nas pojedzie.
Spasowałem od razu. Jeśli miałem jechać gdzieś na dłużej, zawsze zabierałem ze sobą rodzinę, jednak w tamtym czasie takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Wyjazd mojego partnera biznesowego też nie był brany pod uwagę, bo jako inżynier odpowiadał w naszej firmie za produkcję, więc nie mógł sobie pozwolić na trzymiesięczną nieobecność. Padło więc na dziewczynę, która opiekowała się wówczas naszymi zagranicznymi dystrybutorami i świetnie znała angielski. Uznaliśmy, że jest idealną kandydatką. Zadzwoniłem do niej i przedstawiłem sprawę, tłumacząc, że to świetny czas na rozwój, a taki wyjazd może się dla niej okazać przygodą życia. Miała to sobie przemyśleć, ale w tonie głosu dało się wyczuć, że coś jej nie pasuje. Właśnie zaczyna urlop, nie ma czasu, żeby zająć się wnioskami o wizy i resztą formalności. Spękała. Zresztą krótko po powrocie z urlopu złożyła wypowiedzenie. Kto wie, może po prostu lubiła swoją strefę komfortu i nie chciała jej opuszczać.
Wówczas SEEDiA, czyli spółka, którą w 2016 roku założyliśmy z Piotrkiem Hołubowiczem, od jakiegoś czasu szukała dla siebie okna na Azję, a scenariusz, w którym wchodzimy przez to okno jako jeden z sześćdziesięciu start-upów spośród trzech tysięcy zgłaszających się, był lepszy, niż można było sobie wymarzyć. Nie mogliśmy odpuścić tej szansy. Padło więc na mnie. Nie wiem, który to miał być z kolei mój wyjazd w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, ale byłem pewny, że w domu czeka mnie trudna rozmowa. Dla kogoś, kto ma trójkę dzieci – dwu-, cztero- i dziesięcioletnie – podjęcie takiej decyzji nie jest proste, a już tym bardziej nie powinno się tego robić samemu, bez konsultacji z partnerką. Bez wsparcia Agnieszki ten wyjazd nie odbyłby się wcale albo wiązałby się z niegasnącym wyrzutem sumienia, który towarzyszyłby mi w trakcie całej podróży.
Finalnie jednak robiłem to również dla rodziny. Podjęliśmy decyzję, że jadę. Z perspektywy czasu wiem, że drugi raz nie zdecydowałbym się na to szaleństwo właśnie ze względu na najbliższych.
Zorganizowanie wizy zajęło mi dwa tygodnie. W tych czasach, aby odwiedzić Koreę w celach turystycznych czy – tak jak ja miałem w planach – biznesowych, potrzebne było oficjalne zaproszenie wystawione przez ministerstwo lub organizacje rządowe. Z Polski wyleciałem 19 września 2020 roku. Na miejscu spod lotniska odebrano mnie i zawieziono do wyznaczonego hotelu. Nie miałem wyboru, znalazłem się w takim, w którym czternastodniowa kwarantanna kosztowała 1,5 tysiąca dolarów za pokoik.
Na szczęście ten czas udało mi się dobrze zagospodarować, bo przecież nadal musiałem pracować, i to podwójnie. Rano łączyłem się na wideo z Koreańczykami, którzy wprowadzali nas do programu dla firm technologicznych, a od 16:00 czasu koreańskiego, czyli od 8:00 czasu polskiego, zajmowałem się bieżącymi sprawami spółki. Gdzieś pomiędzy tymi obowiązkami ćwiczyłem tabatę oraz przez godzinę medytowałem. Wolne chwile wypełniała mi lektura książek: wówczas dzieło pióra profesor Przegalińskiej o sztucznej inteligencji (wręczyła mi ją przed wylotem) oraz Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej – świetny reportaż Barbary Demick. Byłem wprawdzie w południowej części półwyspu, ale książka bardzo dobrze naświetliła mi relacje między dwoma bliźniaczymi krajami.
Codzienne połączenia wideo z Agą i dzieciakami też pomagały mi przetrwać zamknięcie. Tak czy inaczej, nigdy tak mocno jak wtedy nie pragnąłem wyjścia na wolność.
A musicie mi wierzyć na słowo, że koreańska kwarantanna była bardzo specyficzna. Zamknięcie i powtarzalność jak w jakimś zakręconym filmie pokazującym postępujące szaleństwo pacjenta szpitala psychiatrycznego. W tym przypadku to ja byłem tym pacjentem. Wszystko odbywało się o określonej godzinie, a najbardziej precyzję harmonogramu odczuwałem w porach posiłków, które dostarczano mi regularnie trzy razy dziennie o tej samej godzinie. Działało to jak w szwajcarskim zegarku! W pewnym momencie nawet mój wewnętrzny zegar biologiczny dostroił się do tego stopnia, że budziłem się o szóstej bez budzika, bo właśnie wtedy pod moimi drzwiami lądowała taca z jedzeniem. A ja, złakniony kontaktu z innym człowiekiem, zrywałem się z łóżka i podbiegałem do drzwi tylko po to, aby zobaczyć się z obcą, nieznaną mi osobą, której oczy wyglądały zza osłonki śnieżnobiałego kombinezonu.
Co ciekawe, nie tylko ja przyjechałem do Korei po rozpoczęciu programu. W pokoju obok, jak się wkrótce zorientowałem, był inny uczestnik – szybko nawiązaliśmy kontakt, od czasu do czasu rozmawiając ze sobą, co prawda przez ścianę, ale było to i tak lepsze niż kontakt telefoniczny lub przez komunikator.
Po jakimś czasie dowiedziałem się, że w moim hotelu znajdowali się i tacy, którzy nocą wymykali się z pokoju. Wszystko dlatego, że aż tak przygnębiająca była samotność. Na korytarzu czujnym okiem każdy ruch śledziły kamery, ale najwidoczniej na wszystko jest sposób. Taki odważny wyskakiwał z pokoju i błyskawicznie lądował u sąsiada. Nie było to szczególnie bezpieczne, takie bowiem ustanowiono zasady w Korei, że jedno wyjście groziło deportacją.
Wyglądałem przez okno mojego pokoju i widziałem, że wbrew pozorom życie się nie zatrzymało. Gdzieś na dole, pode mną, dalej toczyło się w swoim tempie. Widziałem statki płynące po rzece, samochody toczące się po ulicy i pojedynczych ludzi chodzących z punktu A do punktu B. Nigdy tak jak wtedy nie pragnąłem być jednym z nich.
Moja koreańska kwarantanna trwała długo, więc miałem dużo czasu również na kreślenie planów, co zrobię, gdy mnie w końcu wypuszczą.
Już od dawna moją pasją było zdobywanie gór, lecz to do wulkanów szybciej biło moje serce. Nogi mnie świerzbiły na samą myśl, że ledwo godzina lotu samolotem dzieli mnie od wyspy Jeju, na której jest wulkan Halla-san. Chociaż jego krater znajduje się na wysokości ledwo 1950 metrów n.p.m. i jest uznawany za turystyczną górkę do zdobycia w kilka godzin bez większego przygotowania, to jest on jednocześnie najwyższym szczytem w Korei Południowej. Będąc gdzieś za granicą, zawsze staram się wykorzystać w pełni wyjazd, bo nie jestem typem osoby, która lubi siedzieć w miejscu – dosłownie i w przenośni. A tymczasem musiałem spędzić dwa tygodnie zamknięty w koreańskim hotelu.
Nadszedł jednak taki czas (choć było to dopiero po mojej drugiej kwarantannie w Korei), że kupiłem lot i zaplanowałem kilka dni na wyspie Jeju, by ruszyć w kierunku wulkanu. Wiecie, co tam zastałem!? Cała Korea była zamknięta, więc wstęp na wulkan też uniemożliwiono. Cóż, mogłem się tego spodziewać. Bramki prowadzące do parku zablokowano ze względów bezpieczeństwa i prowadzonych tam prac remontowych. A ponieważ jestem Polakiem i już tam przyjechałem, żeby wejść na ten wulkan, to postanowiłem zrealizować swój plan. Choć dla Koreańczyków było nie do pomyślenia, żeby tak zrobić, to przeczekałem, aż nikogo nie będzie w pobliżu, i przeskoczyłem przez te bramki. Nie zamierzałem rezygnować.
Los się do mnie nie uśmiechał (tak samo zresztą jak pracownicy parku, którym na migi tłumaczyłem, że nie rozumiem, kiedy mnie stamtąd wypraszali), ale mimo wszystko znalazłem w tym wszystkim pewne pocieszenie. Nie licząc ludzi, którzy tam pracowali, byłem kompletnie sam, a ta samotność, szczególnie gdy już dotarłem na szczyt, była niesamowicie satysfakcjonująca (nie ma nic wspólnego z odosobnieniem w pokoju hotelowym). Dopiero wtedy się domyśliłem, że był jeszcze jeden powód, dla którego tego dnia zamknięto wejście na wulkan. Pogoda była totalnie niesprzyjająca. Wiatr wiał tak silnie, że niemalże wykręcał mi kark, a widoczność była prawie zerowa. Byłem więc tylko ja, wiatr i wielki krater, który straszył swoimi ciemnościami. Takie patrzenie z góry do wnętrza tej ogromnej czarnej otchłani nie było przyjemne, musiałem przełamać wtedy strach.
Nie pierwszy raz w moim życiu…
***
Będąc na dwóch czternastodniowych kwarantannach w Korei, zacząłem pisać tę książkę. W najdotkliwszym okresie pandemii, czyli w 2020 roku, zanotowałem pierwsze zdania. Potem kontynuowałem pisanie w wynajmowanym mieszkaniu w Korei. Łącznie miałem dwadzieścia osiem dni na solidną refleksję o wszystkim, co dotąd wydarzyło się w moim życiu, i przelanie ważniejszych myśli na papier.
Od tamtego czasu minęły cztery lata. Dziś jestem na zupełnie innym etapie – w życiu i w biznesie. Wprawdzie nasze ówczesne zabiegi w Korei nie zakończyły się podpisaniem kontraktów, ale produkty SEEDiA – inteligentne solarne meble miejskie – są już w ponad stu trzydziestu miastach świata, od Lublina przez Monaco po Toronto! Poza tym pod koniec 2023 roku weszliśmy na rynek japoński! Wyobrażacie to sobie? Nasze produkty stają się częścią przestrzeni miejskich w Japonii, jednego z najbardziej zaawansowanych technologicznie krajów na świecie. Czegóż chcieć więcej?!
Chcę tworzyć świat lepszym przez pomaganie innym w rozwoju.
Nasz biznes w końcu naprawdę zaskoczył i jesteśmy bliżej miejsca, w którym zawsze chcieliśmy być. Tworzona przez firmę SEEDiA mała solarna architektura – ławki, wiaty, stacje ładowania elektrycznych hulajnóg i rowerów, kioski informacyjne – wszystko z myślą o przyszłości, ekologii i wygodzie, to nie tylko zaspokojenie moich ambicji biznesowych, ale też praca, którą lubię, która ma głębszy społeczny sens i która daje mi wolność.
Od dawna wiedziałem, czego szukam i co mnie motywuje. Dziś, po wielu latach doświadczeń życiowych i biznesowych, umiem to precyzyjnie określić: to, co chcę robić i robię, to wykorzystywać swój potencjał do tego, by tworzyć świat lepszym przez pomaganie innym w rozwoju. Aktywator – taka jest jedna z moich najważniejszych cech według testu osobowościowego, potocznie zwanego testem Gallupa, który nie tak dawno sobie zrobiłem. Pozostałe cztery cechy to wiara w siebie, zawiązywanie głębokich relacji, zdobywanie nowych umiejętności i działanie strategiczne. Odpowiadałem rzetelnie na pytania testu.
Jestem nałogowym przedsiębiorcą. Rozkręcanie i skalowanie biznesów mam we krwi.
Mam ogromną satysfakcję, że daję też pracę kilkudziesięciu osobom. Do tego pokaźny bagaż doświadczeń, które pozwalają mi pomagać innym przedsiębiorcom. Sam jestem nałogowym przedsiębiorcą. Rozkręcanie i skalowanie biznesów mam we krwi. Mam też możliwości, żeby jako wykładowca dzielić się z innymi swoją wiedzą. A nade wszystko jest mnie dziś dużo dla rodziny. I wciąż zostaje mi czas na pasje, czyli przede wszystkim sport i góry. Krótko mówiąc, cieszę się z tego, gdzie dziś dotarłem.
Zupełnie inaczej niż kiedyś definiuję swój życiowy sukces, w którym rozwijanie biznesu jest ważne, ale wcale nie ważniejsze od rozwijania siebie, wspierania innych, dbania o zdrowie i rodzinę.
Zanim jednak znalazłem się tu, gdzie dziś jestem…
***
Tak, będzie to książka o mnie, ale nie tylko. O tym, jak przecierałem biznesowe szlaki i zdobywałem kolejne górskie szczyty. Zawsze we współpracy z innymi, zawsze ze wspaniałymi ludźmi obok siebie. Na przestrzeni przeżytych lat nauczyłem się, że nie jestem jedyny i unikalny. Jest wiele osób, z którymi łączą mnie podobne doświadczenia, i chciałbym właśnie do takich ludzi dotrzeć, pokazać im, że nie są sami w tym, co przeżyli i czego wciąż doświadczają. Pochodzę z Lublina, z dzielnicy o raczej wątpliwej reputacji, ale wiem, że w bardzo podobnych ponurych miejscach wychowali się ludzie we Wrocławiu, Krakowie, Warszawie i w wielu innych większych i mniejszych miejscowościach. Poznaję ich historie niemal każdego dnia. Również oni, jak ja, pokonali wiele przeszkód, odrzucili wiele kłód spadających im pod nogi. Zaliczyli niejeden upadek i niejedno wzniesienie. Dla ludzi takich jak my nie ma sytuacji nie do rozwiązania.
Rozwijanie biznesu jest ważne, ale wcale nie ważniejsze od rozwijania siebie, wspierania innych, dbania o zdrowie i rodzinę.
Nie mam uprawnień do tego, aby mówić komuś, jak ma żyć, a jak nie. Od wielu lat ciągnę jednak za sobą bagaż doświadczeń, potknąłem się niezliczoną liczbę razy, popełniłem wiele błędów – dzięki temu wiem już, czego nie robić, i mogę się tą wiedzą podzielić. Sprawdźcie, a może na kolejnych stronach tej opowieści odnajdziecie odpowiedzi na zadawane sobie pytania.
Wiara w siebie jest podobna do pewności siebie. W najgłębszym zakątku swojej duszy nosisz wiarę w swoje umiejętności. Wiesz, że sprostasz podjętemu ryzyku lub wyzwaniu. Wiesz, że potrafisz żądać tego, co ci się należy, że potrafisz być skuteczny. Ale wiara w siebie to coś więcej niż pewność siebie. Obdarzony tą cechą nie tylko masz pewność, co do swoich zdolności. Masz także pewność, że potrafisz oceniać. Patrząc na świat, zdajesz sobie sprawę, że twoja perspektywa jest jedyna w swoim rodzaju. Nikt nie widzi dokładnie tego samego co ty, nikt nie może podejmować za ciebie decyzji ani mówić ci, co masz myśleć. Inni mogą udzielać wskazówek, sugerować, ale to ty jesteś panem swojego życia.
[Mój talent według testu Gallupa]
Obudziłem się oparty o głośnik i zobaczyłem grającego na scenie Angelo Mike’a. Zaprosiliśmy go jako gwiazdę z Warszawy do naszego studenckiego Klubu MC w Lublinie. Było to jakieś dwadzieścia lat temu. Dziś Angelo, Jarek Czechowski, jest moim sąsiadem, z którym widuję się od czasu do czasu.
– O kurczę, myślałem, że tylko ja miałem tak przerąbane w domu – komentuje Jarek moje opowieści o dzieciństwie na lubelskich Tatarach, blokowisku pełnym patologii, pijaństwa i biedy.
Sam zaczyna mi opowiadać o swoim dorastaniu w nowosądeckim „Pekinie” – osiedlu, które nie bez powodu nazywane jest potocznie „Kłopotów”. O życiu w biedzie bez ojca, matce alkoholiczce i młodości w patologicznym środowisku. Startował od zera, żeby w życiu coś osiągnąć. Teraz jest właścicielem dużej firmy gastronomicznej z lokalami w Koszykach i innymi restauracjami w Warszawie, poza tym zajmuje się biznesem muzycznym, będąc managerem znanych artystów, oraz tworzy nową firmę technologiczną z produktami dla światowej branży muzycznej.
Odpoczywa teraz obok mnie na drewnianej ławce, a słone krople spływają mu po policzkach. Moja twarz wygląda podobnie. Krople ciekną nam obu również po czole… bo właśnie siedzimy sobie – niczym bossowie z amerykańskiego filmu – w wypasionej saunie i gadamy o życiu.
Kiedy dzisiaj rozmawiam z mamą o dzieciństwie, mówi, że były ze mną ciągłe problemy. Jednak, jak sama twierdzi, to właśnie dlatego tak mnie kocha (to są jej słowa, nie zmyślam!). Podobno często przydarzały mi się wypadki, a i nierzadko miałem problem z tym, aby w porę ugryźć się w język. Jeśli w pobliżu było jakieś drzewo, to ja na nie wchodziłem. Dosłownie na tych drzewach żyłem, byłem jak małpa. Im wyżej, tym lepiej. Ale nie pomyślcie, że się ograniczałem – zdobywałem każde wysokie miejsce na podwórku, każdą zaspę, każdą górę piachu. Wspinałem się na nie niczym zapalony taternik, a kiedy byłem na szczycie, to z dumą patrzyłem na okolicę. Czułem się jak eksplorator.
Kiedyś nie było takiej świadomości jak dzisiaj. Kiedy dzieciak coś przeskrobał, dostawał lanie.
Oczywiście moich zamiłowań, by dosłownie piąć się coraz wyżej, nie podzielali rodzice. Ileż to razy słyszałem: „Z tego to tylko wypadek może być. Chłopak się potknie, przewróci, upadnie i po szpitalach będzie trzeba się męczyć”. Ale cóż mogłem poradzić na to, że miałem w sobie duszę zdobywcy? Nagany znosiłem pokornie, spuszczając głowę i przepraszając cicho. Ale kiedy nie czułem na swoim karku karzącego wzroku, to już język mi się rozplątywał. Do dziś słyszę, że strach było mi prezent na święta dawać, bo potrafiłem nim rzucić albo wprost powiedzieć, że jest beznadziejny. Dziś widzę, że moim dzieciom zdarzają się podobne reakcje, z tym że moje dzieciństwo nauczyło mnie, jakim rodzicem nie chcę być. Kiedyś nie było takiej świadomości jak dzisiaj. Kiedy dzieciak coś przeskrobał, dostawał lanie. Niestety, w tamtych czasach matki też inicjowały przemoc wobec dzieci. Dość typowy rodzinny dialog to: „Widziałeś, co on zrobił? Zrób coś z nim, a nie siedzisz”. I ojciec się zrywał, i lał.
Ale poza tym? Poza tym to byłem dzieckiem, które potrzebuje czasu, żeby się zaaklimatyzować, szczególnie w nowym towarzystwie. Początkowo uchodziłem raczej za nieśmiałego. Rozkręcałem się dopiero po pewnym czasie, a wtedy wchodziłem w tryb przywódcy. Wówczas to ja byłem tym, który pakował wszystkich w tarapaty, przykładowo wyciągając kolegów na miasto, w zupełnie inne dzielnice, gdzie łatwo było zarobić limo czy stracić kaszkietówkę, co oczywiście też się nam zdarzało.
W domu zawsze dbałem o porządek, rzeczy równiutko układałem w szufladach – w przeciwieństwie do mojej ponad trzy lata młodszej siostry. Jako rodzeństwo dużo się ścieraliśmy, dochodziło między nami nawet do bójek. Ale były też dobre chwile. Pamiętam, że kiedy miałem siedem lat i spadłem z kasztanowca prosto na ławkę, po której wdrapywałem się na drzewo, zaliczając wstrząs mózgu, to Ewka jako naoczny świadek zachowała zimną krew. Zakasała rękawy i zrobiła to, co zazwyczaj robią starsze, a nie młodsze siostry – wybrała najlepsze rozwiązanie tej nieciekawej sytuacji i zamiast do domu, zaprowadziła mnie do lekarza, do przychodni blisko naszego bloku. Nie miała wtedy jeszcze czterech lat, ale za to już wyraźne zadatki na lekarza. Gdy przyszedł czas, dostała się na medycynę w Lublinie z pierwszym wynikiem w kraju.
W naszej rodzinie był jeszcze ojciec, choć raczej powinienem napisać, że na ogół go nie było. Kiedy przychodziłem na świat w marcu 1980 roku, odbywał zasadniczą służbę wojskową. Mama była kompletnie sama. To był dla niej trudny czas. Ojciec wrócił z wojska przed stanem wojennym, ale po kilku miesiącach wyjechał do pracy do Niemiec. Mniej więcej kiedy urodziła się moja siostra, zaczął pić.
Alkoholizm ojca położył się cieniem na moim dzieciństwie i jeszcze bardziej na dorastaniu. Kiedy byłem dzieckiem, ojciec wprawdzie pił mniej niż później, ale za to na trzeźwo był wobec mnie bardziej agresywny. Dostawałem regularnie lanie sznurem do żelazka albo pasem. Jak kłóciłem się z siostrą, to niezależnie, kto był winny, zawsze ja dostawałem lanie i jęczałem z bólu.
Kiedy zaczynałem wchodzić w okres nastoletni, zmieniło się tylko to, że ojciec stawał się również bardzo agresywny po alkoholu, ale wtedy już nie dawałem się bić, bo byłem sprytniejszy i uciekałem. Mama nie dolewała oliwy do ognia, tylko mnie od niego izolowała, bo bała się, że któregoś dnia to się źle skończy.
Umiem docenić, jak wiele zawdzięczam mamie. Kiedy poszedłem do szkoły, dociskała mnie, żebym się uczył, nawet gdy nie chciałem; w liceum pilnowała, czy na pewno chodzę na korepetycje, jak nie chodziłem, to dostawałem kary (zazwyczaj odcięcie kieszonkowego), i to działało. Wiem, że dzięki niej nie zszedłem na manowce, o co nie byłoby trudno, skoro wychowałem się na osiedlu Tatary w Lublinie.
Choć ta nazwa przypomina, że przed kilkoma stuleciami w miejscu naszych PRL-owskich bloków stała osada tatarska, to tabliczki z nazwami ulic, w które wpatrywałem się w dzieciństwie, wskazywały już na coś innego. Osiedle zostało zbudowane dla pracowników Fabryki Samochodów Ciężarowych, produkującej między innymi słynne żuki. Mieszkałem przy Odlewniczej, w okolicy była też Montażowa, Maszynowa czy Hutnicza. Mało tatarskie nazwy ulic, prawda? Niedaleko, przy ulicy Kresowej, mieścił się pierwszy stadion Motoru Lublin. Wyobraźcie sobie, że ten klub założony w 1950 roku przy FSC wrócił w 2024 roku do piłkarskiej ekstraklasy po trzydziestu dwóch latach nieobecności! Lubelska Fabryka Samochodów Ciężarowych od końca lat pięćdziesiątych urosła do rangi zaplecza metalurgicznego dla całego przemysłu samochodowego w Polsce. U schyłku PRL na Tatarach mieszkało około piętnastu tysięcy osób.
Będąc nastolatkiem, długo wstydziłem się tego miejsca, wlało ono we mnie sporo kompleksów. W dzieciństwie oczywiście tak o tym nie myślałem. Po szkole całymi popołudniami aż do dobranocki grałem z kolegami w piłkę, najbliższe sąsiadki nazywałem ciociami, wiele z nich karmiło mnie świeżym chlebem z masłem i solą. To zresztą moje główne danie z wczesnego dzieciństwa, jego genialnego w swej prostocie smaku nie potrafię wymazać z pamięci.
Jako dzieciak z Tatar nie mogłem przypuszczać, że kiedyś poznam takich ludzi jak Krzysztof Wielicki, Marek Kamiński czy Piotr Pustelnik – moich późniejszych idoli himalaistów i eksploratorów czy innych znanych sportowców – ani tym bardziej, że z tym ostatnim wyruszę w podróż. Z takimi korzeniami było mi pisane trafić prędzej do aresztu niż z nim na Islandię.
Tatary – razem z ulicą Lubartowską, przecinającą Stare Miasto i Śródmieście – uchodziły za najniebezpieczniejszą część Lublina. Moje osiedle było mekką kibiców Motoru Lublin znanych w całej Polsce z awantur. Niemal każdy dorosły mężczyzna mieszkający w naszej dzielnicy był alkoholikiem, a to oznaczało, że jako dzieci nie mieliśmy łatwego życia. Pamiętam, jak pewnego razu szliśmy z kolegami po osiedlu, gdy z pijalni piwa, przy której mieszkałem, wytoczył się zakrwawiony mężczyzna z widelcem wbitym w głowę. Ruszyliśmy za nim, ciekawi, co się wydarzy. Po kilkuset metrach odpuściliśmy, a z czasem się dowiedzieliśmy, że ten człowiek zmarł.
Nie on jeden. Ojciec mojego sąsiada z ostatniej klatki, Mikołaja, został pobity i okradziony, gdy wracał z pracy z wypłatą. Niestety, nie przeżył napadu. Tatary miały swoją mroczną stronę i nie była to miejska legenda. Bywało niebezpiecznie, zwłaszcza dla przyjezdnych. Nie daj Boże, by ktoś znalazł sobie dziewczynę z Tatar i chciał ją odwiedzać na osiedlu. Zwykle narażał się wtedy na zaczepki chłopaków spod bloku – a jak tylko spojrzał w ich kierunku w nieodpowiedni sposób lub odpowiedział coś nie tak, to mógł oberwać. Jeśli nie spojrzał, też mu to groziło. Za wszystko można było nieźle dostać.
Lublin był nie tylko miastem przemysłu samochodowego, ale także żużla. Pamiętam, że wujek Andrzej, brat ojca, zabierał mnie na wyścigi na miejski stadion przy Alejach Zygmuntowskich. To on nauczył mnie jeździć na rowerze – dzisiaj myślę, że w dużym stopniu zastępował mi tatę. Za to babcia Marysia, mama wujka Andrzeja i mojego ojca, była najbardziej przedsiębiorczą osobą z całej rodziny. Stale czymś handlowała. W moim wczesnym dzieciństwie wyleciała na półtora roku do Chicago, do swojego brata Ignaca. W tym krótkim czasie mój wujek za przesłane od niej pieniądze zdążył wziąć ślub i się rozwieść. Babcia przysyłała nam paczki z pachnącymi mandarynkami. A kiedy wróciła, przywiozła trochę pieniędzy. Gdy odwiedzaliśmy ją z siostrą, zawsze nam coś odpalała.
Babcia urodziła się we wsi Jodłowa pod Limanową, w upiornej biedzie, opiekowało się nią starsze rodzeństwo, z którym nosiła buty na zmianę. Wychowywał ją ojciec Stanisław Pietras i macocha. Nie dogadywały się. Pradziadek dożył dziewięćdziesięciu jeden lat, czyli tylu, ile za chwilę będzie miała jego córka, a moja babcia. Do końca swoich dni palił papierosy i pił wino marki wino, które donoszono mu z pobliskiej wytwórni. Babcia miała sześcioro rodzeństwa, z czego najmłodsza z sióstr bliźniaczek ma osiemdziesiąt osiem lat (druga niedawno zmarła) – reszta starszego rodzeństwa wciąż żyje, zmierzając do setki. Tadeusza Racickiego, męża babci Marysi, mojego dziadka, nigdy nie poznałem. Wiem tylko, że był kierowcą autobusów i ciężarówek i alkoholikiem. Tłukł żonę i dzieci, aż babcia się z nim rozwiodła. Wujek z ojcem jeszcze go widywali po rozwodzie rodziców, ale nigdy już nie rozmawiali. Drugiego dziadka też nie poznałem, a co więcej, nie poznała go również moja mama. Zmarł dwa tygodnie przed jej narodzinami. Miałem ewidentny deficyt mężczyzn w początkowych latach życia.
Miałem ewidentny deficyt mężczyzn w początkowych latach życia.
W mojej pamięci zachowało się dużo wspomnień z wakacji w dzieciństwie. Pamiętam, że kilka razy byliśmy w Bułgarii. Nigdy z kolei nie dotarliśmy nad polskie morze, za to jeździliśmy w góry. Moja niegasnąca pasja do górskich szczytów zrodziła się później, w liceum, ale może te rodzinne wyprawy położyły pod nią jakieś fundamenty.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych w wakacje najczęściej jeździliśmy nad jeziora – na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. Mało kto o nim poza Lubelszczyzną słyszał, a to jest fantastyczne miejsce. Polska część Polesia, ogromne jeziora, lasy, bagna, torfowiska, ryby, dzika przyroda, kiedyś tygiel wielu kultur i narodów, pogranicze polsko-białorusko-ukraińskie. Z rodzicami i siostrą jeździliśmy tam pod namiot. Później z przyczepą kempingową.
A jeszcze później, czyli na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy świat był już trochę inny – inny byłem też ja, po ponad dwuletnim pobycie w Belgii.
Copyright © Artur Racicki
Warszawa 2024
Wydanie pierwsze
Redakcja: Katarzyna Łopaciuk
Korekta: Katarzyna Dobrogowska, Aneta Iwan
Projekt okładki: Monika Żyła
Projekt i skład: Monika Żyła
Opracowanie wersji elektronicznej:
Zdjęcia: archiwum autora
Zdjęcia na str 159: Marcin Oliva Soto
Zdjęcie na stronach 16, 68, 130, 190, 266: Robert Wiczyński
Zdjęcie na okładce: Robert Wiczyński
Wydawca:
Manufaktura Książek sp. z o.o.
05–500 Zamienie
ul. Arakowa 61
ISBN: 978-83-68125-10-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji (innego niż udostępniony przez wydawnictwo) w jakiejkolwiek postaci, bez pisemnej zgody wydawnictwa, jest zabronione.