Stalowe Serce - Brandon Sanderson - ebook + książka

Stalowe Serce ebook

Brandon Sanderson

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W zdewastowanym świecie przyszłości superbohaterowie są dla ludzkości przekleństwem.

Dziesięć lat temu pojawiła się na niebie Calamity. Był to impuls, który sprawił, że niektórzy ze zwykłych dotąd ludzi zaczęli się zmieniać i przejawiać niezwykłe umiejętności. Zdumione społeczeństwo nazwało ich Epikami.

Epicy nie są przyjaciółmi gatunku ludzkiego. Niezwykłe zdolności sprawiły, że odczuwają wielkie pragnienie sprawowania władzy. Ale żeby rządzić ludźmi, trzeba skruszyć ich wolę. Teraz, w mieście znanym niegdyś jako Chicago, niewiarygodnie potężny Epik zwany Stalowym Sercem sprawuje rządy Imperatora. Posiada siłę kilku ludzi i potrafi kontrolować żywioły. Oznacza to, że nie można go pokonać. Nikt nie podejmuje więc z nim walki… Nikt prócz Mścicieli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 456

Oceny
4,3 (278 ocen)
133
103
37
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
19waldi60

Dobrze spędzony czas

Donnerstag bardzo dobre
00
Malfiontko

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Mateusz102

Nie polecam

niedostępne na kindle... ocena dla Legimi a nie książki która pewnie jest dobra...
00
Witek11

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne
00
MilasMiodek

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna fantastyka z pomysłem.
00

Popularność




Brandon Sanderson Stalowe Serce ISBN: 978-83-7785-783-0 TYTUŁ ORYGINAŁU: Steelheart Text copyright © 2013 by Dragonsteel Entertainment, LLC All rights reserved Copyright © 2015 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań PROJEKT OKŁADKI: Tobiasz ZyskZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Prolog

Widziałem, jak Stalowe Serce krwawił.

Było to dziesięć lat temu; miałem wtedy osiem lat. Mój ojciec i ja znajdowaliśmy się wówczas w banku First Union na Adams Street. W tamtym czasie, przed Aneksją, używano jeszcze starych nazw ulic.

Bank był ogromny. Do głównej sali prowadziło jedno wejście, wyłożoną mozaiką podłogę otaczały białe kolumny, a w głąb budynku można było się dostać, przechodząc przez szerokie drzwi. Z kolei wielkie drzwi obrotowe pozwalały wyjść na ulicę, a zwykłe, klasyczne drzwi prowadziły do bocznych części budynku. Ludzie wlewali i wylewali się z niego wartkim strumieniem, jak gdyby bank był sercem ogromnej bestii, pulsującym krwią ludzi i pieniędzy.

Zwrócony do tyłu, klęczałem na krześle, które było dla mnie za duże, i obserwowałem napływających ludzi. Lubiłem to robić. Różne kształty twarzy, rozmaite uczesania, ubrania, miny. Wtedy każdy był na swój sposób wyjątkowy. To mnie ekscytowało.

— Davidzie, odwróć się, proszę — powiedział mój ojciec.

Mówił cicho. Nigdy nie słyszałem, by podnosił głos, z wyjątkiem jednego razu, na pogrzebie mojej matki. Wspomnienie jego agonii tamtego dnia wciąż przyprawia mnie o drżenie.

Odwróciłem się nadąsany. Znajdowaliśmy się w bocznej części banku, w boksie, w którym pracowali urzędnicy zajmujący się kredytami. Boks ten był przeszklony, co sprawiało, że nie czuliśmy się jak w klatce, chociaż komfortowo także nie. Na ścianach pomieszczenia wisiały rodzinne zdjęcia w drewnianych ramkach, na biurku stało pudełko ze szklanym wieczkiem, wypełnione tanimi cukierkami, a na szafce z dokumentami postawiono wazon ze sztucznymi kwiatami.

Pomieszczenie stanowiło imitację luksusowo urządzonego wnętrza. Imitacją był także uśmiech na ustach mężczyzny, który siedział przed nami.

— Gdybyśmy mieli jakieś dodatkowe zabezpieczenie finansowe — powiedział urzędnik, pokazując zęby.

— Wszystko, co posiadam, zostało wykazane tutaj. — Mój ojciec wskazał na papier leżący na stole. Na jego dłoniach widniały zgrubienia, a skóra była opalona po całym dniu pracy w słońcu. Moja matka krzywiłaby się, gdyby widziała, że przyszedł na to przypominające bal przebierańców spotkanie ubrany w robocze dżinsy i stary T-shirt, na którym widniała jakaś postać z kreskówki.

Tyle dobrego, że się uczesał, choć jego włosy zaczynały już rzednąć. Ale ojciec nie zwracał na to uwagi w takim stopniu, w jakim wydawali się to czynić inni mężczyźni.

— Przynajmniej nie będę musiał często odwiedzać fryzjera, Dave — mawiał, śmiejąc się i przeczesując palcami rzadkie włosy. Nie docierało do mnie, że się mylił. Ojciec wciąż musiałby się strzyc tak samo często, dopóki włosy by mu nie wypadły.

— Nie sądzę, bym w tej sprawie mógł zrobić coś jeszcze — powiedział urzędnik od kredytów. — Uprzedzałem już o tym wcześniej.

— Inny pracownik banku stwierdził, że to wystarczy — odparł mój ojciec, zakładając ręce na piersiach. Wyglądał na zmartwionego. Bardzo zmartwionego.

Urzędnik od kredytów nie przestawał się uśmiechać. Bębnił palcami w stos papierów leżących na biurku.

— Świat stał się obecnie bardzo, bardzo niebezpiecznym miejscem, panie Charleston. Bank zdecydował się nie ponosić ryzyka.

— Niebezpiecznym miejscem? — zapytał mój ojciec.

— No cóż, wie pan, Epicy…

— Ale oni nie są niebezpieczni — powiedział ojciec z przekonaniem. — Epicy są tu po to, by pomagać.

Byle znowu nie to — pomyślałem.

Uśmiech zniknął z twarzy człowieka od kredytów tak, jakby starł go ton głosu ojca.

— Czy pan tego nie widzi? — Mój ojciec nachylił się. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Żyjemy w cudownych czasach!

Urzędnik uniósł głowę.

— Czy pana poprzedni dom nie został zniszczony właśnie przez Epików?

— Tam, gdzie są szubrawcy, są i bohaterowie — odrzekł ojciec. — Po prostu musimy poczekać. Oni przybędą.

Wierzyłem mu. Wielu ludzi myślało kiedyś dokładnie w taki sposób. Minęły tylko dwa lata, odkąd Calamity pojawiła się na niebie, a rok od czasu, gdy normalni ludzie zaczęli się zmieniać. Przekształcali się w Epików — niczym superbohaterowie z bajek.

I tym sposobem wszyscy byliśmy pełni nadziei. I ignorancji.

— Cóż — powiedział urzędnik, zaplatając dłonie, które spoczywały na stoliku znajdującym się dokładnie obok fotografii ukazującej uśmiechające się dzieci z jakichś dalekich krajów. — Niestety, nasi agenci ubezpieczeniowi nie zgadzają się z pana szacunkami. Będzie pan musiał…

Ojciec i pracownik banku kontynuowali rozmowę, ale ja przestałem słuchać. Błądziłem wzrokiem, obserwując kręcących się po banku ludzi, a potem znowu odwróciłem się plecami, wciąż klęcząc na krześle. Ojciec był zbyt zajęty dyskusją, by mnie złajać.

Kiedy tak byłem pochłonięty swoimi obserwacjami, do banku wszedł Epik. Zauważyłem go natychmiast, choć nikt poza mną nie zwrócił na niego większej uwagi. Wielu twierdzi, że nie można odróżnić Epików od zwykłych ludzi dopóty, dopóki nie zaczną używać swych mocy. Mylą się. Epicy noszą się inaczej. Ta ich pewność siebie, to subtelne samozadowolenie. Zawsze byłem w stanie ich rozpoznać.

Tamtego dnia także, mimo że byłem tylko dzieckiem, dostrzegłem, że ów mężczyzna różni się w jakiś sposób od zwykłych ludzi. Nosił czarny, luźny biznesowy garnitur, a pod nim brązową koszulę bez krawata. Był wysoki i szczupły, ale wyglądał na silnego, jak zresztą wielu Epików. To, że jest muskularny, dało się zauważyć nawet poprzez luźny strój.

Mężczyzna skierował się ku środkowi sali. Z kieszeni na piersiach wystawały mu okulary słoneczne, a on wyjął je i założył z uśmiechem. Potem wykonał drobny gest — wysunął jeden palec i wskazał nim na przechodzącą nieopodal kobietę.

Wyparowała, przemieniając się w kupkę popiołu. Jej ubranie spłonęło, a szkielet runął na ziemię. Jednak kolczyki i obrączka kobiety nie stopiły się. Upadły na podłogę z głośnym brzęknięciem, które było słychać nawet mimo zgiełku panującego w banku.

Sala zamarła. Ludzie zastygli przerażeni. Rozmowy ustały, choć urzędnik od kredytów nie zwrócił na to uwagi, nadal wykładając ojcu swoje racje.

Przerwał dopiero, gdy podniosła się wrzawa.

Nie pamiętam, co wtedy czułem. Czyż to nie dziwne? Pamiętam rozbłysk — ogromne żyrandole nad naszymi głowami eksplodowały, zasypując pokój kawałkami szkła, w których odbijały się refleksy światła. Pamiętam cytrynowo-amoniakowy zapach świeżo umytej podłogi. Pamiętam aż nadto dobrze przeszywający krzyk przerażenia, szaleńczą kakofonię, która rozległa się, gdy ludzie runęli do wyjścia.

Najwyraźniej pamiętam jednak to, że Epik uśmiechał się szeroko — chyba nawet mrugał znacząco — wskazując palcem na poszczególnych ludzi i unicestwiając ich jednym nieznacznym gestem.

Czułem, że nie mogę się ruszyć. Prawdopodobnie byłem w szoku. Przylgnąłem do oparcia krzesła, obserwując rozgrywający się koszmar szeroko otwartymi oczami.

Ludzie znajdujący się bliżej drzwi zdołali uciec. Ci, którzy znaleźli się blisko Epika, zginęli. Kilkunastu urzędników i klientów zbiło się w ciasny krąg, przysiadając na podłodze, albo ukryło się za biurkami. Wszelki ruch w pomieszczeniu zamarł. Epik stał pośrodku sam, w powietrzu unosiły się kartki, a na ziemi wokół leżały kości i czarny popiół.

— Zwą mnie Siewcą Śmierci — powiedział. — To nie jest najmądrzejsze z imion, przyznaję. Ale łatwo je zapamiętać. — Jego głos był wyjątkowo spokojny, jak gdyby prowadził towarzyską pogawędkę przy drinkach.

Ruszył przez pokój.

— Dziś rano przyszła mi do głowy pewna myśl — mówił. Pokój był tak duży, że niosło się echo. — Brałem prysznic i wtedy to mnie uderzyło. Coś zapytało… Siewco Śmierci, dlaczego nie miałbyś obrabować dziś banku?

Leniwym gestem wskazał ochroniarzy, którzy wycofali się z bocznego korytarza i skryli za boksami, w których zajmowano się sprawami kredytów. Strażnicy zamienili się w popiół, a ich odznaki, klamry od pasków, broń i kości padły na ziemię. Słyszałem, jak kości uderzają jedna o drugą. W ludzkim ciele jest ich bardzo wiele, więcej, niż przypuszczałem, i kiedy upadały, powstał niemały hałas — dziwny szczegół, związany z tą potworną sceną, ale pamiętam go dokładnie.

Na moje ramię opadła czyjaś ręka. Ojciec kucał, mając swoje krzesło za plecami, i próbował ściągnąć mnie na ziemię, tak by Epik mnie nie zauważył. Ale ja nie mogłem się ruszyć, a mój ojciec nie mógł mnie do tego zmusić bez zwracania na nas uwagi.

— Planowałem to od paru tygodni, wiecie — mówił dalej Epik. — Ale ta myśl uderzyła mnie dopiero dziś rano. Dlaczego? Dlaczego by obrabować bank? Przecież i tak mogę dostać wszystko, co zechcę! To wprost śmieszne!

Przechylił się przez kontuar, co sprawiło, że chowająca się za nim kasjerka krzyknęła. Z trudem ją tam dojrzałem, skuloną na podłodze.

— Pieniądze nie mają dla mnie żadnej wartości, wiecie — powiedział Epik. — Kompletnie żadnej. — Wyciągnął palec. Kobieta przemieniła się w popiół i kości.

Epik wykonał obrót, celując palcem w kilkanaście różnych miejsc, zabijając ludzi, którzy próbowali uciec. W końcu wskazał mnie.

Wtedy wreszcie coś poczułem. Strach przeszył mnie jak cierń.

Na biurko obok upadła czaszka. Odbiła się od blatu, a kiedy upadła na ziemię, popiół zawirował. Epik wskazał nie mnie, ale urzędnika od kredytów, który chował się za biurkiem. Czyżby próbował uciec?

Epik zwrócił się ku kasjerom za kontuarem. Mój ojciec wciąż trzymał rękę na moim ramieniu. Czułem jego lęk o mnie, tak jakby był czymś fizycznym, biegnącym od jego ramienia ku mojemu.

Ogranęło mnie przerażenie. Czyste, paraliżujące przerażenie. Skuliłem się na krześle, kwiląc, trzęsąc się i próbując wyprzeć ze świadomości obrazy strasznych zbrodni, które widziałem.

Ojciec zdjął rękę z moich barków.

— Nie ruszaj się — wyszeptał.

Skinąłem głową zbyt przestraszony, by móc zrobić coś więcej. Mój ojciec wyjrzał nieznacznie zza krzesła. Siewca Śmierci rozmawiał z jednym z kasjerów. Chociaż nie mogłem ich zobaczyć, usłyszałem, jak kości upadają na ziemię. Epik dokonywał kolejnych egzekucji.

Twarz ojca pociemniała. Potem popatrzył w stronę bocznego korytarza. Ucieczka?

Nie. Tam przecież zginęli strażnicy. Poprzez szklaną ściankę boksu widziałem leżący na ziemi pistolet, bębenek przysypany popiołem, część rękojeści opartą o kości żebra. Mój ojciec też to zauważył. Służył w Gwardii Narodowej, kiedy był młody.

Nie rób tego! — pomyślałem w panice. Tato, nie!

Nie mogłem wypowiedzieć tych słów. Podbródek mi się trząsł, kiedy próbowałem się odezwać, zupełnie tak, jakby było mi zimno. Zęby mi szczękały. Co będzie, jeśli Epik to usłyszy?

Nie mogłem pozwolić ojcu zrobić tak głupiej rzeczy! Był wszystkim, co miałem. Straciłem dom, rodzinę, matkę. Kiedy ojciec poruszył się, chcąc wstać, zmusiłem się, by schwycić go za rękę. Potrząsnąłem głową, zastanawiając się gorączkowo, co mogłoby go powstrzymać.

— Proszę — zdołałem wyszeptać. — Bohaterowie. Powiedziałeś, że przybędą. Niech oni go zatrzymają!

— Czasami, synu — odparł mój ojciec, uwalniając się z mojego uścisku. — Musimy im sami pomóc.

Popatrzył na Siewcę Śmierci, a następnie na sąsiedni boks. Wstrzymałem oddech i rozejrzałem się wokół, wystawiwszy głowę zza krawędzi krzesła. Musiałem widzieć. Chociaż kuliłem się i trząsłem, musiałem zobaczyć.

Siewca Śmierci przeskoczył przez kontuar i wylądował po jego drugiej stronie. Tuż obok nas.

— W gruncie rzeczy to nie ma znaczenia — powiedział konwersacyjnym tonem, przechadzając się po boksie. — Obrabowanie dałoby mi pieniądze, ale ja nie muszę kupować rzeczy. — Podniósł morderczy palec. — Zagadka. Na szczęście, kiedy brałem prysznic, zrozumiałem coś jeszcze: zabijanie ludzi za każdym razem, gdy czegoś pragniesz, jest straszliwie niewygodne. Ja potrzebowałem przerazić wszystkich, pokazać im moją władzę. W ten sposób już nigdy nikt nie odmówi mi tego, czego pragnę.

Oparł się o kolumnę po drugiej stronie banku, zaskoczywszy kryjącą się tam kobietę z dzieckiem.

— Tak — mówił dalej Epik — okradanie banków dla pieniędzy nie miałoby sensu. Ale pokazywanie tego, co mogę zrobić… to jest ważne. Więc kontynuowałem mój plan. — Wyciągnął palec i zabił dziecko, pozostawiając przerażoną kobietę, trzymającą na rękach kupkę kości i popiołu. — Nie jesteście zadowoleni?

Patrzyłem na tę scenę, na przestraszoną kobietę, ściskającą w rękach kocyk, z którego zaczęły wysypywać się kości. W tamtej chwili wszystko zaczęło być dla mnie bardziej rzeczywiste. Straszliwie rzeczywiste. Poczułem mdłości.

Siewca Śmierci stał obrócony do nas plecami.

Ojciec wyczołgał się z boksu i schwycił leżący na ziemi pistolet strażnika. Dwoje ludzi, kryjących się za pobliskim filarem, rzuciło się w kierunku drzwi wyjściowych, potrącając ojca i niemal zbijając go z nóg.

Siewca Śmierci odwrócił się. Mój ojciec wciąż klęczał na podłodze, starając się utrzymać w ręku śliski od popiołu pistolet.

Epik podniósł rękę.

— Co tutaj robisz? — zagrzmiał czyjś głos.

Epik odwrócił się. Ja również. Jak sądzę, wszyscy po prostu musieli zwrócić się ku źródłu tego głębokiego, władczego głosu.

W drzwiach prowadzących na ulicę stanął jakiś mężczyzna. Widać było tylko jego sylwetkę, oblaną promieniami świecącego za jego plecami słońca. Wspaniała, herkulesowa, wzbudzająca respekt postać.

Zapewne widzieliście obrazy przedstawiające Stalowe Serce, ale zapewniam was, że żaden nie oddaje prawdy. Żadne zdjęcie, nagranie wideo czy malowidło nie jest w stanie pokazać, jak naprawdę wyglądał ten człowiek. Nosił czarne ubranie. Jego nieprawdopodobnie wielką i mocną klatkę piersiową opinała ciasna koszula. Spodnie były luźne, ale nie workowate. Nie miał na twarzy maski, jak to bywało w przypadku pierwszych Epików, za to na plecach powiewała mu wspaniała srebrna peleryna.

Nie potrzebował maski. Ten człowiek nie miał powodu, by się ukrywać. Stał z wyciągniętymi na bok ramionami, a wiatr kołysał skrzydłami drzwi, które miał za plecami, rozwiewając leżący na podłodze popiół i unosząc papiery. Stalowe Serce uniósł się o kilkanaście centymetrów nad ziemię. Jego peleryna migotała. Poszybował w głąb pomieszczenia. Jego ramiona przypominały dźwigary, nogi były niczym skały, a szyja wyglądała jak pień drzewa. Nie był jednak zwalisty i niezręczny. Przeciwnie, był majestatyczny, z kruczoczarnymi włosami, kwadratową szczęką, niesamowitą muskulaturą i dwoma metrami wzrostu.

I te oczy. Intensywne, władcze, o nieprzejednanym spojrzeniu.

Stalowe Serce z gracją wleciał do wnętrza banku, a Siewca Śmierci pospiesznie nakierował nań palec. Na koszuli Stalowego Serca pojawiło się niewielkie wypalone miejsce, tak jak po przypaleniu papierosem, lecz on sam nie okazał żadnej reakcji. Spłynął po schodach i z gracją wylądował nieopodal Siewcy Śmierci. Peleryna otuliła postać Stalowego Serca.

Siewca Śmierci ponownie wyciągnął palec. Był wściekły. Na koszuli Stalowego Serca pojawiła się kolejna niewielka wypalona dziurka. On sam podszedł do Epika, nad którym znacznie górował wzrostem.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że na kogoś takiego właśnie czekał mój ojciec. To był bohater, na nadejście którego liczyli wszyscy, ktoś, kto miał wynagrodzić zło wyrządzone przez Epików. Ten człowiek przybył po to, by nas uratować.

Stalowe Serce ruszył do przodu i schwycił Siewcę Śmierci, który zbyt późno rzucił się do ucieczki. Próbował wyszarpnąć się z uścisku przeciwnika, jego okulary upadły na podłogę, a on sam aż sapnął z bólu.

— Zadałem ci pytanie — powiedział Stalowe Serce głosem jak uderzenie pioruna. Obrócił Siewcę Śmierci tak, że patrzyli sobie w oczy. — Co tu robisz?

Siewca Śmierci zadrżał. Wyglądał na spanikowanego.

— Ja… ja…

Stalowe Serce uniósł swoją drugą rękę i wysunął palec.

— Mam prawo do tego miasta, mały Epiku. Jest moje. — Przerwał. — I ja mam prawo dominować nad tymi ludźmi, nie ty.

Siewca Śmierci podniósł głowę.

Co? — pomyślałem.

— Wydaje się, że masz moc, mały Epiku — oznajmił Stalowe Serce, patrząc na kości porozrzucane na ziemi. — Jestem w stanie zaakceptować twoją podległość. Albo będziesz wobec mnie lojalny, albo zginiesz.

Nie mogłem uwierzyć w słowa Stalowego Serca. Byłem nimi zaszokowany tak, jak zabójstwami Siewcy Śmierci.

Ta zasada — służ mi albo giń — stała się podstawą władania Stalowego Serca. Rozejrzał się po wnętrzu i przemówił grzmiącym głosem:

— Od tej chwili jestem władcą tego miasta. Macie słuchać moich rozkazów. Do mnie należy ta ziemia. Te budynki. Mnie będziecie płacić podatki. Jeśli nie będziecie tego przestrzegać, zginiecie.

Nieprawdopodobne — pomyślałem. On także? Nie mogłem znieść myśli, że ten niesamowity człowiek jest taki sam jak reszta Epików.

I nie tylko ja tak myślałem.

— Nie tak miało być — rzekł mój ojciec.

Stalowe Serce odwrócił się, najwidoczniej zdumiony słowami jednej z kulących się na ziemi istot.

Mój ojciec postąpił do przodu, trzymając pistolet przy boku.

— Nie — powiedział. — Nie jesteś taki, jak reszta. Widzę to. Jesteś lepszy od nich. — Znowu posunął się do przodu i stanął o przed obydwoma Epikami. — Jesteś tu po to, by nas uratować.

Ciszę panującą w pomieszczeniu zakłócał tylko szloch kobiety, która wciąż trzymała szczątki swego martwego dziecka. Na wpół oszalała, na próżno usiłowała pozbierać jego kości, nie chcąc pozostawić nawet najdrobniejszej ich cząstki na ziemi. Jej suknia pokryta była popiołem.

Zanim któryś z Epików zdążył odpowiedzieć, otworzyły się boczne drzwi. Do banku wkroczyli czarno umundurowani mężczyźni z karabinami szturmowymi i otworzyli ogień.

W tamtym czasie rząd jeszcze nie rezygnował. Wciąż próbował walczyć z Epikami, usiłując podporządkować ich prawu. Od samego początku było wiadomo, że jeśli masz z nimi do czynienia, nie możesz zwlekać, nie możesz negocjować. W takich przypadkach należało wkroczyć z bronią i mieć nadzieję, że Epik, którego spotkałeś, zginie od zwykłych kul.

Mój ojciec uskoczył. Uśpiony instynkt człowieka, który miał kiedyś do czynienia z bronią, podpowiedział mu, by przywrzeć plecami do kolumny, znajdującej się w głębi pomieszczenia. Stalowe Serce obrócił się z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a potem zalała go fala kul. Odbijały się od jego ciała, rozrywając ubranie, lecz pozostawiając go zupełnie nietkniętym.

Epicy tacy jak on zmusili Stany Zjednoczone do wydania Aktu Kapitulacji, który zapewniał im całkowite stanie ponad prawem. Strzały z broni nie czyniły mu żadnej krzywdy — rakiety, czołgi czy najbardziej nawet zaawansowana broń nie były w stanie go choćby drasnąć. Nawet jeśli pochwycono by Stalowe Serce, nie było więzienia, w którym dałoby się go zamknąć.

Rząd uznał w końcu ludzi takich jak on za rodzaj naturalnej siły, takiej jak huragan czy trzęsienie ziemi. Próba pokazania Stalowemu Sercu, że nie może zagarnąć tego, czego chce, byłaby równie bezowocna jak wydanie ustawy zakazującej wiatrowi, by wiał.

Tamtego dnia w banku przekonałem się na własne oczy, dlaczego tak wielu ludzi nie decydowało się na walkę. Stalowe Serce podniósł rękę, wokół której pojawiło się bladożółte światło. Siewca Śmieci schował się za jego plecami, chroniąc się przed kulami. W przeciwieństwie do Stalowego Serca obawiał się postrzelenia. Tylko najpotężniejsi Epicy byli odporni na ogień z broni palnej.

Z ręki Stalowego Serca wydobył się strumień żółtobiałej energii, pod wpływem którego kilku żołnierzy po prostu wyparowało. Znowu zapanował chaos. Żołnierze w panice kryli się tam, gdzie to tylko było możliwe; w powietrze wyleciały kawałki marmuru i pojawił się dym. Jeden z żołnierzy odpalił z broni coś w rodzaju rakiety, lecz ominęła ona Stalowe Serce — który nadal raził przeciwników strumieniami energii — i uderzyła w tylną ścianę banku, burząc sklepienie.

Strumień powietrza wyrzucił na zewnątrz płonące banknoty. Monety wytrysnęły w niebo i opadły na ziemię.

Krzyki. Wrzaski. Szaleństwo.

Żołnierze ginęli szybko. Kuliłem się na krześle, zatykając uszy rękami. Było niewyobrażalnie głośno.

Siewca Śmierci wciąż znajdował się za plecami Stalowego Serca. Obserwowałem go. Uśmiechnął się, uniósł ręce i skierował je ku szyi Stalowego Serca. Prawdopodobnie miał jeszcze jakiś inny rodzaj mocy. Większość Epików silnych tak jak on posiadała zazwyczaj więcej niż jedną zdolność.

Być może wystarczyłoby to, by unicestwić Stalowe Serce. Co prawda wątpię w to, ale tak czy inaczej, już nigdy się tego nie dowiemy.

W powietrzu rozległ się pojedynczy wystrzał. Eksplozja rakiety była tak potężna, że z trudem się zorientowałem, iż ktoś strzelił z pistoletu. Kiedy dym nieco opadł, zobaczyłem ojca. Stał w odległości kilku kroków od Stalowego Serca z podniesionymi rękami, oparty o kolumnę. Na twarzy miał wyraz determinacji. Trzymał w rękach broń, celując w Stalowe Serce.

Nie, nie w niego. W Siewcę Śmierci, który stał za plecami Stalowego Serca.

Siewca Śmierci upadł, trafiony kulą w czoło. Zginął. Stalowe Serce odwrócił się gwałtownie i popatrzył na mniejszego od siebie Epika. Potem skierował wzrok na mojego ojca i dotknął ręką swej twarzy. Tuż pod okiem widniała strużka krwi.

Najpierw pomyślałem, że to krew Siewcy Śmierci. Lecz kiedy Stalowe Serce ją otarł, zobaczyłem, że to on krwawił.

Mój ojciec strzelił do Siewcy Śmierci, lecz kula najpierw drasnęła Stalowe Serce.

Ten pocisk ranił Epika, podczas gdy pociski z broni żołnierzy odbijały się od jego ciała.

— Przepraszam — rzekł zatrwożony ojciec. — On mierzył w twoim kierunku. Ja…

W oczach Stalowego Serca zapłonęła dzikość. Wyciągnął przed siebie dłoń i wpatrywał się w swoją krew. Wyglądał na kompletnie zaskoczonego. Popatrzył na sklepienie, które miał za plecami, a potem na ojca. Ci dwaj stali naprzeciwko siebie pośród dymu i kurzu — masywny i władczy Epik i niewysoki, bezdomny mężczyzna w T-shircie i znoszonych dżinsach.

Stalowe Serce skoczył do przodu z oszałamiającą szybkością i uderzył ojca w klatkę piersiową, wgniatając go w białą kamienną kolumnę. Dał się słyszeć trzask kości, a z ust ojca popłynęła krew.

— Nie! — krzyknąłem. Mój głos zabrzmiał dziwnie, tak jakbym był pod wodą. Chciałem biec do ojca, ale byłem zbyt przerażony. Nawet dziś myślę o tym, jakim byłem tchórzem, i wciąż mnie to boli.

Stalowe Serce usunął się na bok i podniósł z ziemi upuszczony przez ojca pistolet. W jego oczach znać było furię. Stalowe Serce skierował broń dokładnie ku piersi ojca i oddał jeden strzał.

On tak właśnie postępuje. Stalowe Serce lubi zabijać ludzi z ich własnej broni. To jeden z jego znaków firmowych. Stalowe Serce jest nieprawdopodobnie silny i potrafi wyemitować z dłoni strumień energii. Lecz kiedy chodzi o zabicie kogoś, kto wzbudza jego szczególne zainteresowanie, woli używać broni swej ofiary.

Ojciec osunął się wzdłuż kolumny, a Stalowe Serce rzucił pistolet do jego stóp. Potem z jego rąk zaczęły się wydobywać strumienie energii, którymi raził na wszystkie strony, podpalając krzesła, ściany i blaty. Jeden ze strumieni uderzył blisko mnie i jego siła wyrzuciła mnie z krzesła. Potoczyłem się na podłogę.

Na skutek eksplozji w powietrze wyleciały drewniane i szklane rzeczy, a pomieszczenie się trzęsło. Po chwili Stalowe Serce spowodował takie zniszczenia, przy których zabójstwa dokonane przez Siewcę Śmierci były niewinną zabawą. Rujnował pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, powalając kolumny i zabijając każdego, kogo zobaczył. Nie wiem, jak przeżyłem, pełznąc pośród odłamków szkła, kawałków drewna i gipsu, które spadały wokół mnie wśród wirującego pyłu.

Stalowe Serce wydał z siebie ryk wściekłości i oburzenia. Prawie go nie słyszałem, ale za to czułem, bo rozbijał okna i poruszał ściany. Potem wydobyła się z niego fala energii. Podłoga zmieniła kolor i przekształciła się w metal.

Transformacja ta błyskawicznie się rozprzestrzeniła. Podłoga pode mną, ściany obok, kawałki szkła na ziemi — wszystko przemieniło się w stal. Dziś wiemy, że wściekłość Stalowego Serca sprawia, że nieożywione obiekty wokół zmieniają się w metal. Natomiast wszystko, co jest żywe lub znajduje się blisko czegoś żywego, nie ulega transformacji.

Zanim ryk Epika ustał, większa część banku stała się metalem, choć duży fragment sufitu wciąż pozostawał zrobiony z drewna i gipsu, podobnie jak część ściany. Stalowe Serce nieoczekiwanie uniósł się w powietrze i przedarłszy się przez sufit i kilkanaście pięter, poszybował ku niebu.

Potykając się, ruszyłem ku ojcu, licząc na to, że zdoła zrobić coś, co powstrzyma szaleństwo. Kiedy przypadłem do niego, targały nim dreszcze. Krew zalewała mu twarz, a klatka piersiowa krwawiła na skutek rany. Przywarłem do ojcowskiego ramienia przerażony.

Niesamowite, ale ojciec zdołał coś powiedzieć, choć ja nie mogłem dosłyszeć wypowiadanych przez niego słów. Ogłuszyło mnie to wszystko, co działo się wokół. Ojciec drżącą ręką dotknął mego podbródka. Powiedział coś jeszcze, ale wciąż nie byłem w stanie go zrozumieć.

Otarłem oczy rękawem koszulki, a potem usiłowałem pomóc mu wstać, ciągnąc go za ramię. Budynek banku zatrząsł się.

Ojciec schwycił mój bark, a ja popatrzyłem na niego ze łzami w oczach. Powiedział jedno słowo — jedyne, jakie zdołałem odczytać z ruchu jego warg.

— Idź.

Zrozumiałem. Stało się coś doniosłego, coś, co obnażyło Stalowe Serce, coś, co go przeraziło. Do tej pory był nowy pośród Epików, nikt w mieście go nie znał, ale ja o nim słyszałem. Uchodził za kogoś niezniszczalnego.

Zranił go jednak strzał z pistoletu i wszyscy obecni w banku ludzie widzieli jego słabość. Nie było możliwości, by pozwolił nam żyć — musiał chronić swój sekret.

Po policzkach płynęły mi łzy. Opuszczając ojca, czułem się jak kompletny tchórz. Odwróciłem się i pobiegłem. Budynkiem wstrząsały kolejne eksplozje; ściany pękały, sufit się rozpadał. Stalowe Serce chciał całkowicie zburzyć bank.

Niektórzy ludzie uciekali frontowymi drzwiami, ale Stalowe Serce zabijał ich z powietrza. Inni uciekali drzwiami bocznymi, ale te prowadziły tylko w głąb banku. Próbujący wydostać się w ten sposób ludzie ginęli pod gruzami budynku.

Ukryłem się w sejfie.

Chciałbym móc powiedzieć, że zrobiłem to, bo byłem mądry, w rzeczywistości jednak tylko tam mogłem się przedostać. Niejasno pamiętam, jak doczołgałem się do kąta i skuliłem, płacząc. Budynek walił się w gruzy. Większa część głównej sali banku stała się metalowa, a sejf w ogóle był opancerzony, toteż nie mógł się zawalić.

Kilka godzin później z ruin wydobyła mnie kobieta z ekipy ratunkowej. Byłem oszołomiony i ledwo przytomny. Kiedy mnie uwalniano, oślepił mnie blask latarki. Pomieszczenie, w którym się znajdowałem, było zburzone tylko częściowo. Jego ściany i większa partia sufitu były teraz stalowe. Reszta budynku leżała w gruzach.

Ratowniczka szepnęła mi do ucha:

— Udawaj, że jesteś martwy.

Potem zaniosła mnie ku rzędowi ciał i nakryła kocem. Domyśliła się, co Stalowe Serce mógłby uczynić z tymi, którzy przetrwali.

Kiedy ponownie ruszyła, by szukać innych ocalałych, spanikowałem i wypełzłem spod koca. Wokół panowała ciemność, choć tak naprawdę było dopiero późne popołudnie. Władca Ciemności krążył nad nami. Zaczynało się panowanie Stalowego Serca.

Potykając się i utykając, powlokłem się aleją. To uratowało mi życie. Chwilę potem Stalowe Serce powrócił, lecąc nad światłami ekipy ratunkowej. Następnie wylądował obok rumowiska. Była z nim szczupła blondynka z włosami uczesanymi w kok. Później dowiedziałem się, że była Epikiem o imieniu Faultline i dysponowała mocą poruszania ziemią. I choć pewnego dnia miała rzucić wyzwanie Stalowemu Sercu, wtedy jeszcze mu służyła.

Poruszyła ręką i ziemia zaczęła drżeć.

Uciekałem, zagubiony, przerażony, pełen bólu. Za moimi plecami ziemia rozstępowała się, pochłaniając to, co pozostało z banku — w tym zabitych, a także ocalałych, którzy otrzymywali pomoc medyczną, oraz ratowników. Stalowe Serce chciał zatrzeć wszelkie ślady. Zadaniem Faultline było pogrzebać je pod zwałami ziemi i zabić każdego, kto mógłby opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w banku.

Prócz mnie.

Później, w nocy, Stalowe Serce urządził Wielką Transferię, przerażający pokaz siły, podczas którego przemienił znaczną część Chicago — budynki, pojazdy, ulice — w stal. Pokaz objął również dużą część jeziora Michigan, która zamieniła się w szklisty czarny metal. To w tym miejscu Stalowe Serce zbudował swój pałac.

Wiem tak dobrze jak nikt inny, że nie istnieją herosi, którzy przybędą, by nas uratować. Nie ma dobrych Epików. Żaden z nich nas nie chroni. Potęga deprawuje, a potęga absolutna deprawuje całkowicie.

Żyjemy obok nich. Usiłujemy żyć pomimo nich. Kiedy wydano Akt Kapitulacji, większość ludzi przestała stawiać opór. W niektórych częściach kraju, zwanych obecnie Cząstkowymi Stanami, stary rząd ma jeszcze marginalną władzę. Pozwala Epikom robić to, na co mają ochotę, i usiłuje utrzymać podupadające społeczeństwo. Jednakże większa część kraju to jeden chaos, w którym nie obowiązują jakiekolwiek prawa.

W kilku miejscach, takich jak na przykład Newcago, jeden uważający się za boga Epik rządzi na sposób tyrana. Stalowe Serce nie ma tu rywali. Wszyscy wiedzą, że jest niezniszczalny. Nic nie jest w stanie uczynić mu krzywdy: ani pociski, ani eksplozje, ani prąd. W początkach jego rządów niektórzy Epicy usiłowali go obalić i zająć jego miejsce, jak na przykład Faultline.

Wszyscy już nie żyją. Teraz rzadko który próbuje.

Jednakże musimy wziąć pod uwagę pewien fakt: każdy Epik ma jakiś słaby punkt. Coś, co osłabia ich moc, coś, co na powrót przekształca ich w zwykłych ludzi, nawet jeśli tylko na chwilę. Stalowe Serce nie jest tu wyjątkiem; udowodniły to wydarzenia tamtego dnia w banku.

W moim umyśle tkwi klucz do tego, w jaki sposób można zabić Stalowe Serce. Coś, co ma związek z bankiem, całą tamtą sytuacją, pistoletem albo moim ojcem, jest w stanie zneutralizować nietykalność Stalowego Serca. Wielu z was z pewnością wie o bliźnie widniejącej na jego policzku. O ile się orientuję, jestem jedynym żyjącym człowiekiem, który wie, w jaki sposób jej się dorobił.

Widziałem, jak Stalowe Serce krwawił.

I kiedyś ujrzę to raz jeszcze.

CZĘŚĆ I

1

Ześlizgnąłem się z klatki schodowej, lądując na stalowym żwirze u jej podstawy. Wdychając głębiej powietrze, zacząłem przemierzać ciemne podziemia Newcago. Od śmierci mojego ojca minęło dziesięć lat. Tamten pamiętny dzień w banku ludzie nazwali Aneksją.

Miałem na sobie luźną skórzaną kurtkę i dżinsy, a przez ramię przewiesiłem karabin. W przejściu panowały ciemności, pomimo że było ono dość płytkie, z kratami i dziurami, przez które widać było niebo.

W Newcago zawsze jest ciemno. Władca Ciemności był jednym z pierwszych Epików, którzy ślubowali posłuszeństwo Stalowemu Sercu. Teraz jest jednym z wąskiego grona Epików, którzy go otaczają. Z powodu Władcy Ciemności nie ma wschodów słońca i księżyca. Jest tylko ciemność. Cały czas, każdego dnia. Jedyną rzeczą widoczną na niebie jest Calamity, która wygląda jak jasnoczerwona planeta lub kometa. Calamity zaczęła świecić na rok przed tym, jak ludzie zaczęli przekształcać się w Epików. Nikt nie wie, dlaczego czy jak to się dzieje, że świeci w ciemnościach. Oczywiście nikt nie wie też, dlaczego pojawili się Epicy i jaki to ma związek z Calamity.

Zacząłem biec, przeklinając się za to, że nie wyszedłem wcześniej. Światła umieszczone wzdłuż sufitu podziemi migotały, a ich pokrywy były niebieskie. W podziemiach pełno było wyrzutków: w kątach kryli się narkomani, a dilerzy — albo jeszcze gorsze kanalie — w bocznych uliczkach. Były też grupy robotników, idących do pracy lub wracających z niej. Nosili grube okrycia z postawionymi kołnierzami, tak by ukryć twarze. Szli zgarbieni, z oczami wbitymi w ziemię.

Ostatnie dziesięć lat spędziłem pośród ludzi takich jak oni, pracując w miejscu, które zwaliśmy po prostu Fabryką. Był to po części sierociniec, po części szkoła, ale przede wszystkim miejsce, w którym wykorzystywano dzieci do darmowej pracy. Ale przynajmniej miałem dach nad głową i jedzenie przez większą część tych dziesięciu lat. Było to lepsze niż życie na ulicy, a ja nie buntowałem się przeciwko temu, by zarabiać na jedzenie. Prawa dotyczące pracy dzieci stanowiły relikt czasów, gdy ludzie jeszcze dbali o takie rzeczy.

Przepchnąłem się obok grupy zdążających do pracy. Jeden z nich sklął mnie w języku przypominającym hiszpański. Rozejrzałem się. Na skrzyżowaniach widniały nazwy ulic wymalowane sprayem na metalicznie błyszczących ścianach.

Kiedy Wielka Transferia spowodowała, że większa część Dawnego Miasta zmieniła się w stal, objęło to również glebę i skały na głębokość dziesiątek, a może i setek metrów.

W pierwszych latach swego panowania Stalowe Serce usiłował pozować na łaskawego — choć bezwzględnego — dyktatora. Jego Kopacze stworzyli kilkadziesiąt podziemnych poziomów z budynkami, w których osiedlali się ludzie poszukujący pracy w Newcago.

Życie tutaj było ciężkie, ale chaos panował właściwie wszędzie — Epicy walczyli ze sobą o panowanie nad terytoriami, przeróżne pararządowe albo stanowe organizacje militarne rościły sobie prawa do ziemi. W Newcago było inaczej. Tutaj mogłeś zostać zabity przez Epika, któremu nie spodobał się sposób, w jaki na niego patrzyłeś, ale przynajmniej był prąd, woda i jedzenie. Ludzie się dostosowują. Tak właśnie robimy.

Z wyjątkiem jednego człowieka, który na to nie przystał.

No dobra — pomyślałem, sprawdzając godzinę na mojej komórce, którą nosiłem w klapce na przedramieniu kurtki. Cholerna kolej. Wybrałem skrót i szybko przemknąłem jednym z zaułków. Było ciemno, ale po dziesięciu latach życia w nieustannym mroku zdążyłem już do tego przywyknąć.

Minąłem grupki śpiących żebraków, przeskakując przez jednego, który leżał przy końcu zaułka, i wypadłem na Siegel Street, dość szeroką, główną ulicę, która była lepiej oświetlona. Tutaj, na pierwszym poziomie podziemi, Kopacze wydrążyli pomieszczenia, w których otwarto sklepy. Teraz były jeszcze zamknięte, ale przed niektórymi stali już pilnujący ich ludzie z pistoletami. Policja Stalowego Serca teoretycznie patrolowała ulice podziemi, ale pojawiała się rzadko poza naprawdę najniebezpieczniejszymi wypadkami.

Pierwotnie Stalowe Serce planował budowę wielkiego podziemnego miasta, które rozciągałoby się na głębokość kilkudziesięciu poziomów. To było, jeszcze zanim Kopacze zwariowali, a sam Stalowe Serce nie porzucił mrzonek o opiece nad ludźmi zamieszkującymi w podziemiach. Teraz najwyższe poziomy były jako tako znośne. Istniała tu przynajmniej jakaś namiastka organizacji życia i wiele wydrążonych dziur i zagłębień, które służyły za domy.

Światła umieszczone na sufitach świeciły naprzemiennie na bladożółto i bladozielono. Jeśli znało się kolory odpowiadające poszczególnym ulicom, można było bez problemów poruszać się po podziemiach. A przynajmniej po wyższych poziomach. Nawet weterani miasta unikali zapuszczania się w jego niższe partie, zwane stalowymi katakumbami, gdzie można się było łatwo zgubić.

Dwa bloki do Schuster Street — pomyślałem, popatrując przez wyrwę w suficie w kierunku nieco lepiej oświetlonych, lśniących wieżowców. Minąłem truchtem dwa bloki, potem skręciłem w bok, na klatkę schodową, i zacząłem się wspinać w górę, potykając się na metalowych schodach, w których odbijało się przyćmione światło.

Wydostałem się wreszcie na metalową ulicę, a następnie natychmiast zanurkowałem w jeden z zaułków. Wielu ludzi twierdziło, że ulice na powierzchni nie były tak niebezpieczne jak w podziemiach, ale ja i tak nigdy nie czułem się tu dobrze. Szczerze mówiąc, nigdzie nie czułem się bezpiecznie, nawet w Fabryce z innymi dzieciakami. Ale na górze… na górze byli Epicy.

Chodzenie po podziemiach z karabinem było powszechną praktyką, ale na powierzchni mogło to zwrócić uwagę żołnierzy Stalowego Serca albo przechodzącego nieopodal Epika. Lepiej więc było ukryć broń. Kucnąłem obok jakichś pudeł w zaułku, wstrzymując oddech. Zerknąłem na moją komórkę, na której wyświetliła mi się mapa miasta. Potem popatrzyłem w górę.

Dokładnie na wprost mnie znajdował się budynek oświetlony czerwonym neonem. Teatr Reeve. Patrzyłem, jak ludzie wylewają się zeń frontowymi drzwiami, i odetchnąłem z ulgą. Dotarłem tu dokładnie w momencie, gdy przedstawienie się zakończyło.

Ludzie, których widziałem, mieszkali na powierzchni. Byli ubrani w ciemne garnitury i kolorowe sukienki. Niektórzy byli zapewne Epikami, ale większość nie. Musieli jednak należeć do grupy tych, którym powiodło się w życiu. Prawdopodobnie Stalowe Serce okazywał im łaski za to, czym się zajmowali, albo może po prostu urodzili się w bogatych rodzinach. Stalowe Serce mógł mieć wszystko, czego zapragnął, ale aby rządzić imperium, potrzebował ludzi, którzy by mu pomagali. Biurokratów, oficerów armii, księgowych, guru handlu, dyplomatów. Jako śmietanka służąca dyktaturze ludzie ci żyli z resztek, które pozostawił Stalowe Serce.

To zaś oznaczało, że byli na równi z Epikami winni uciskowi, ale ja nie posądzałem ich o szczególnie złą wolę. Świat w naszych czasach stał się taki, że jeśli chciałeś przetrwać, musiałeś robić to, do czego cię zmuszano.

Ludzie z elity ubierali się w staromodnym stylu — taki panował obecnie trend. Mężczyźni nosili kapelusze, a suknie kobiet wyglądały jak na zdjęciach z czasów prohibicji. Stanowiło to drastyczny kontrast ze stalowymi budynkami i odległym warkotem nowoczesnego helikoptera sił zbrojnych.

Opuszczający teatr zamożni ludzie nieoczekiwanie zaczęli się usuwać z drogi, robiąc miejsce mężczyźnie w jasnoczerwonym, prążkowanym garniturze, czerwonej fedorze i czarno-czerwonej pelerynie.

Skuliłem się jeszcze bardziej. To był Fortuity, Epik posiadający zdolność przewidywania przyszłości. Umiał na przykład przewidzieć liczbę oczek, które miały wypaść na kostce, albo przepowiedzieć pogodę. Potrafił także wyczuć niebezpieczeństwo, co wyniosło go do elity Epików. Nie da się zabić kogoś takiego jednym celnym strzałem z pistoletu. Będzie wiedział, że strzał nastąpi, i czmychnie, zanim zdążysz nacisnąć spust. Jego zdolności były tak zestrojone, że potrafił uniknąć serii z karabinu maszynowego, ale także przewidzieć, że zatruto jedzenie albo podłożono w jakimś budynku materiały wybuchowe.

Elita Epików. Są cholernie trudni do zabicia.

W rządzie Stalowego Serca Fortuity zajmował niezbyt wysoką pozycję. Nie należało do kręgu najbliższych współpracowników Stalowego Serca, jak Władca Ciemności, Pożar czy Conflux, lecz był wystarczająco potężny, by obawiali się go pomniejsi Epicy. Miał pociągłą twarz i orli nos. Podszedł do krawężnika przed teatrem i zapalił papierosa. Niemal natychmiast pojawiła się jego świta. Do jego boków przylgnęły dwie kobiety w eleganckich sukniach.

Świerzbiły mnie ręce, by zsunąć karabin i strzelić do niego. Był sadystycznym potworem. Twierdził, że jego moce działają najlepiej wtedy, gdy praktykuje sztukę, którą zwał ekstatyczną pikanterią: chodziło o przepowiadanie przyszłości z wnętrzności. Fortuity preferował ludzkie, i to świeże.

Powstrzymałem się. W chwili, gdy zdecydowałbym się na oddanie strzału, jego zdolności natychmiast by się objawiły. Fortuity nie miał się czego obawiać ze strony samotnego snajpera. Uważał zapewne, że nie musi się bać w ogóle nikogo. Jeśli miałem dobre informacje, następne godziny udowodnią mu, jak bardzo się mylił.

Dobra — pomyślałem. To najlepsza pora, by go zaatakować. Nie mylę się. Nie mogę się mylić.

Fortuity zaciągnął się papierosem, skinąwszy głową paru osobom, które go mijały. Nie miał ze sobą ochroniarzy. Po co w ogóle miałby ich potrzebować? Na jego palcach lśniły pierścienie, choć bogactwo nie miało dla niego znaczenia. Nawet gdyby rządy Stalowego Serca nie gwarantowały mu posiadania tego, czego pragnął, Fortuity mógł w każdej chwili wygrać fortunę w jakimkolwiek kasynie.

Nic się nie wydarzyło. Czyżbym się mylił? A byłem tak pewien. Informacje Bilko były zazwyczaj dokładne. W podziemiach chodziły słuchy, że Mściciele powrócili do Newcago. Fortuity był Epikiem, którego mieli na celowniku. Wiedziałem o tym. Moim zwyczajem — a nawet czymś w rodzaju wyzwania — stało się zbieranie wszelkich informacji o Mścicielach. Ja…

Jakaś kobieta minęła Fortuity’ego. Wysoka, smukła, złotowłosa, miała około dwudziestu lat. Ubrana była w cienką czerwoną sukienkę z głębokim dekoltem. Nawet mając dwie ślicznotki u boku, Fortuity odwrócił się i powiódł za nią wzrokiem. Dziewczyna zwolniła, zerkając na niego. Potem uśmiechnęła się i ruszyła dalej, kołysząc biodrami.

Nie słyszałem, co zostało powiedziane, ale koniec końców nowo przybyła zajęła miejsce obu kobiet. Powiodła Fortuity’ego w dół ulicy, szepcąc coś do jego ucha i śmiejąc się. Dwie ślicznotki czekały z tyłu, założywszy ręce na piersiach. Nie odważyły się narzekać. Fortuity nie lubił, kiedy kobiety komentowały jego poczynania.

To musiało być to. Chciałem ich wyprzedzić, ale nie mogłem tego zrobić na ulicy. Zacząłem więc wycofywać się zaułkami. Znałem tę okolicę doskonale; oglądanie jej na mapie o mały włos nie spowodowało mego spóźnienia.

Znajdowałem się teraz za tylną ścianą budynku. Kryjąc się w cieniu, przedzierałem się do następnego zaułka. Wyjrzałem stamtąd i zobaczyłem tę samą ulicę, lecz pod innym kątem. Fortuity spokojnie szedł po stalowym chodniku.

Okolica była oświetlana lampami zwisającymi z ulicznych latarni. Latarnie zostały zmienione w stal podczas Transferii, nie wyłączając części elektronicznych i żarówek. Nie działały już, ale za to nadawały się, by powiesić na nich lampy.

Sączyły się z nich kręgi światła, Fortuity i dziewczyna wynurzali się i znikali w nich na przemian. Wstrzymałem oddech, przypatrując się temu uważnie. Fortuity na pewno miał broń. Jego marynarka była tak uszyta, iż pod ramieniem znajdowało się wybrzuszenie, ale ja wciąż nie byłem pewien, gdzie miał kaburę.

Fortuity nie miał żadnych zdolności umożliwiających mu atakowanie, ale nie było to istotne. Jego umiejętności przewidywania przyszłości sprawiały, że nigdy nie spóźnił się z użyciem pistoletu, niezależnie od siły strzału. Jeśli zdecydował się, by cię zabić, miałeś dwie sekundy na rewanż. Potem byłeś martwy.

Kobieta chyba nie była uzbrojona, choć nie dałbym za to głowy. Sukienka miała wiele fałd. A może dziewczyna miała pistolet przymocowany do uda? Przyjrzałem się uważniej, gdy znalazła się w kolejnym kręgu światła. Przyłapałem się na tym, że bardziej gapię się na nią, aniżeli szukam wzrokiem broni. Dziewczyna była wspaniała. Te lśniące oczy, jasnoczerwone usta, złote włosy. I ten głęboki dekolt…

Otrząsnąłem się. Idiota — pomyślałem. Masz cel. Kobiety przeszkadzają w jego realizacji.

Ale nawet dziewięćdziesięciojednoletni ksiądz zatrzymałby się i popatrzył na tę dziewczynę. Gdyby nie był ślepy, oczywiście. Kiepska metafora — pomyślałem. Muszę nad nią popracować. Mam problem z metaforami.

Koncentracja. Uniosłem karabin, zabezpieczyłem go i nastawiłem celownik w zbliżeniu. Gdzie chcieli go dopaść? Od ulicy odchodziło kilka pogrążonych w ciemnościach przecznic — mrok rozpraszały tylko latarnie — nim wreszcie krzyżowała się z Burnley Street. Tutaj znajdowało się lokalne centrum nocnych klubów. Dziewczyna prawdopodobnie zwabiła Fortuity’ego do jednego z nich. Najkrótsza droga wiodła w ciemnościach, mniej uczęszczaną ulicą.

Ulica była pusta, co stanowiło dobry znak. Mściciele rzadko atakowali Epików, którzy znajdowali się w miejscach, gdzie było dużo ludzi. Nie chcieli niewinnych ofiar. Skierowałem karabin w górę i nakierowałem celownik na okna wieżowców. Niektóre z nich kiedyś zamieniły się w metal, który później usunięto i zastąpiono ponownie szkłem. Czy ktoś stał w oknie i obserwował ulicę?

Poszukiwałem Mścicieli przez lata. Byli jedynymi, którzy podjęli walkę. Działająca w ukryciu grupa prześladowała, chwytała i zabijała potężnych Epików. Mściciele byli bohaterami. Nie takimi, jakich wyobrażał sobie mój ojciec — nie mieli mocy Epików, ich krzykliwych strojów. Nie walczyli o prawdę, amerykański ideał czy inne nonsensy.

Po prostu zabijali. Jednego po drugim. Ich celem stało się wyeliminowanie wszystkich Epików, którzy stawiali się ponad prawem. A ponieważ robił tak prawie każdy Epik, Mściciele mieli pełne ręce roboty.

Wciąż obserwowałem okna. Jak mieliby zabić Fortuity’ego? Istniało zaledwie kilka sposobów, by to zrobić. Mogli próbować zaskoczyć go w sytuacji uniemożliwiającej ucieczkę. Jego zdolności do przewidywania przyszłości pozwalały mu wybrać ścieżkę gwarantującą bezpieczeństwo, ale jeśli znalazł się w sytuacji, kiedy to wszystkie drogi prowadziły do śmierci, można go było zabić.

Nazywano to pociągnięciem „szach-mat”, ale szalenie trudno było stworzyć takie okoliczności. Bardziej prawdopodobne było więc, że Mściciele poznali jakąś słabość Fortuity’ego. Każdy Epik miał przynajmniej taką jedną — jakiś przedmiot, stan umysłu, czynność — i to umożliwiało pozbawienie ich mocy.

Tam — pomyślałem. Serce zaczęło mi bić mocniej, kiedy w celowniku dostrzegłem ciemną postać kulącą się w oknie trzeciego piętra budynku. Nie mogłem rozróżnić detali, ale najprawdopodobniej namierzał Fortuity’ego celownikiem swego karabinu.

To było to. Uśmiechnąłem się. Wreszcie ich znalazłem. Po wszystkich moich usiłowaniach i poszukiwaniach, wreszcie ich znalazłem.

Kontynuowałem obserwację jeszcze bardziej gorliwie. Snajper musiał być jednym z członków grupy planującej zabicie Epika. Ręce zaczęły mi się pocić. Niektórzy ludzie ekscytują się wydarzeniami sportowymi albo filmami akcji, lecz ja nie mam czasu na namiastki podniet. Ale to… Szansa ujrzenia Mścicieli w akcji, szansa ujrzenia, jak zastawili pułapkę… Było to spełnienie moich największych marzeń, choć zarazem dopiero pierwszy krok w realizacji mych planów. Nie przyszedłem tu tylko po to, by zobaczyć zabójstwo Epika. Jeszcze przed końcem nocy miałem zamiar skłonić Mścicieli, by mnie przyjęli do swej grupy.

— Fortuity! — ryknął jakiś głos nieopodal.

Szybko opuściłem karabin, na powrót kryjąc się w zaułku. Chwilę potem ujrzałem, że ktoś nadbiega. Był to potężny mężczyzna w smokingu.

— Fortuity! — wrzasnął znowu. — Czekaj!

Znowu uniosłem karabin, używając celownika, by uważniej przyjrzeć się temu człowiekowi. Czy był częścią przygotowanej przez Mścicieli pułapki?

Nie. To był Donny „Curveball” Harrison, pomniejszy Epik, który dysponował tylko jedną zdolnością — strzelaniem z pistoletu, przy czym nigdy nie brakło mu kul. Był ochroniarzem i zabójcą pracującym dla Stalowego Serca. Nie mógł być częścią planu Mścicieli — nie współpracowali z Epikami. Nigdy. Mściciele nienawidzili Epików. Zabijali najgorszych spośród nich, ale nigdy nie pozwoliliby, by którykolwiek Epik dołączył do ich grupy.

Klnąc w duchu, patrzyłem, jak Donny staje przed Fortuitym i dziewczyną. Wyglądała na zaniepokojoną. Zacisnęła usta i przymrużyła piękne oczy. Tak, bała się. Na pewno była jedną z Mścicieli.

Curveball wyjaśniał coś, a Fortuity zmarszczył brwi. Co się działo?

Przeniosłem wzrok na kobietę. Jest w niej coś takiego… — pomyślałem, nie spuszczając z niej wzroku. Była młodsza, niż początkowo sądziłem. Miała może osiemnaście albo dziewiętnaście lat, ale coś w jej oczach sprawiało, że wyglądała na dużo starszą.

Niepokój nagle zniknął z jej oczu, zastąpiony czymś, co, jak zdałem sobie sprawę, było zamierzoną obojętnością. Zwróciła się do Fortuity’ego, gestem wskazując, by ruszyli do przodu. Jakakolwiek była to pułapka, musieli pójść ulicą jeszcze kawałek dalej. To miało sens. Schwytanie przewidującego przyszłość Epika jest niebywale trudne. Jeśli wyczuje choćby cień zagrożenia, umknie. Dziewczyna musiała wiedzieć o jakiejś jego słabej stronie, ale prawdopodobnie nie chciała wykorzystywać tej wiedzy do momentu, gdy znajdą się sam na sam.

Oczywiście to mogło nie zadziałać. Fortuity wciąż mógł mieć przy sobie broń, a słabe strony Epików były bardzo trudne do ujawnienia.

Nadal obserwowałem sytuację. Jakikolwiek problem miał Curveball, nie wydawał się on związany z dziewczyną. Donny gestykulował, wskazując teatr. Jeśli przekona Fortuity’ego, by zawrócił…

Schwytanie w pułapkę może nie dojść do skutku. Mściciele wycofają się, znikną, wybiorą nowy cel. Mogą minąć lata, nim nadarzy mi się okazja taka jak ta.

Nie mogę pozwolić, by tak się stało. Wziąłem głęboki oddech, opuściłem karabin i przewiesiłem go przez ramię. Potem wyszedłem na ulicę i ruszyłem w kierunku Fortuity’ego.

Nadszedł czas, bym wręczył Mścicielom moją wizytówkę.

2

Pospieszyłem w dół ciemną ulicą po metalowym chodniku, zanurzając się i wynurzając z kolejnych kręgów światła.

Być może zdecydowałem się zrobić coś bardzo, bardzo głupiego. Coś takiego jak na przykład zjedzenie mięsa sprzedawanego przez ulicznego handlarza. A może nawet głupszego. Mściciele planowali zabójstwa z maksymalną ostrożnością. Nie miałem zamiaru wtrącać się w ich akcję — planowałem tylko przypatrywać się ich działaniom, a potem chciałem się przyłączyć do ich grupy. Opuszczając zaułek, w którym się kryłem, zmieniłem plany. Wmieszałem się w akcję Mścicieli, cokolwiek to oznaczało. Istniała możliwość, że wszystko toczyło się tak, jak powinno — włączając w to pojawienie się Curveballa.

Ale równie dobrze mogło tak nie być. Żaden plan nie jest perfekcyjny i zdarzało się, że nawet Mściciele zawodzili. Czasami wycofywali się, a ich ofiara zachowywała życie. Lepszym wyjściem było wycofać się, niż dać się pochwycić.

Nie wiedziałem, jak naprawdę miały się sprawy, ale musiałem przynajmniej spróbować pomóc Mścicielom. Jeśli przegapiłbym taką szansę, żałowałbym tego przez lata.

Cała trójka — Fortuity, Curveball i niebezpieczna piękność — ujrzała, że nadbiegam, i zwróciła się w moją stronę.

— Donny! — krzyknąłem. — Potrzebujemy cię z powrotem w Reeve.

Curveball rzucił mi kose spojrzenie, dostrzegłszy mój karabin. Ręką namacał ukryty pod marynarką pistolet, ale go nie wyjął. Fortuity, Epik w czerwonej marynarce i takiegoż koloru pelerynie, uniósł brew. Jeśli stanowiłbym zagrożenie, dzięki swym zdolnościom już by to wyczuł. Nie miałem zamiaru podejmować jakichkolwiek działań przeciwko niemu przez następnych kilka minut, więc nie dostał żadnego ostrzeżenia.

— Kim jesteś? — chciał wiedzieć Donny.

Zatrzymałem się.

— Calamity, Donny! Od trzech lat pracuję dla Spritzera. Czy korona z głowy by ci spadła, gdybyś od czasu do czasu zapamiętywał imiona ludzi?

Serce mi waliło, ale starałem się nie pokazywać po sobie zdenerwowania. Spritzer był facetem, który prowadził teatr Reeve. Nie był Epikiem, ale płacił mu Stalowe Serce i rzadko który zwykły człowiek w mieście miał takie wpływy jak on.

Curveball przyglądał mi się podejrzliwie, ale ja wiedziałem, że nie poświęcał zbytniej uwagi drobnym opryszkom, których miał w swoim otoczeniu. Co prawda byłby pewnie zaskoczony, gdyby zdawał sobie sprawę, ile o nim wiem, podobnie jak o większości Epików w Newcago.

— I co? — zapytałem. — Idziesz?

— Nie będziesz mi rozkazywał, chłopcze. Czym ty jesteś, łańcuchem u drzwi?

— W zeszłym roku brałem udział w napadzie na Idolin — powiedziałem, zakładając ręce na piersi. — Idę w górę, Donny.

— Mów do mnie „proszę pana”, idioto — warknął Donny. — Gdybyś rzeczywiście poszedł w górę, nie byłbyś chłopcem na posyłki. Co to za głupota z tym wracaniem? Spritzer chciał, żeby Fortuity przewidział dla niego parę liczb.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie powiedział mi dokładnie, o co mu chodzi, po prostu mnie po ciebie przysłał. Powiem mu, że to nie pora i że nie powinieneś niepokoić teraz pana. — Popatrzyłem na Fortuity’ego. — Nie sądzę, żeby Spritz wiedział o… hm… że na ten wieczór ma pan już plany. — Ruchem głowy wskazałem na kobietę.

Zapadła długa, niezręczna cisza. Byłem tak zdenerwowany, że gdyby ktoś potarł papierem o kostki moich dłoni, toby go przedarł. Wreszcie Fortuity pociągnął nosem.

— Powiedz Spritzowi, że tym razem mu daruję. Powinien wiedzieć, że nie jestem jego osobistym kalkulatorem. — Odwrócił się, podał ramię kobiecie i zamierzał odejść, najwidoczniej uznawszy, że nadszedł czas, by dziewczyna zaczęła spełniać jego zachcianki.

Dziewczyna obróciła się, by podążyć za Fortuitym, i wtedy zerknęła na mnie, a rzęsy jej ciemnoniebieskich oczu zatrzepotały. Poczułem, że się uśmiecham.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli wystrychnąłem na dudka Fortuity’ego, oszukałem również ją. To oznaczało, że ona — i Mściciele także — myślą teraz, że jestem jednym ze sługusów Stalowego Serca. Mściciele zawsze dbali o to, by nie zabijać cywilów, ale nie mieli nic przeciwko, żeby pozbyć się paru zabójców czy zbirów. Do licha — pomyślałem. Powinienem był do niej mrugnąć. Dlaczego nie mrugnąłem?

Ale czy nie wyglądałoby to głupio? Nigdy nie ćwiczyłem puszczania oczek. Z drugiej strony, czy można to zrobić w jakiś nieprawidłowy sposób? To taka prosta rzecz.

— Coś ci się dzieje z okiem? — zapytał Curveball.

— Ee, wpadła mi rzęsa — odparłem. — Przykro mi, proszę pana. Musimy wracać.

Myśl o tym, że w tym czasie Mściciele zastawili pułapkę, by wyeliminować Curveballa i przy okazji mnie — co mogłoby być sympatycznym efektem ubocznym ich planu — sprawiła, że nagle strasznie, strasznie się zdenerwowałem.

Pospieszyłem chodnikiem, rozpryskując po drodze kałuże. Woda po deszczu jeszcze nie zdążyła wyparować, a ponieważ podłoże było ze stali, nie miała gdzie wsiąknąć. Kopacze zaprojektowali pewien rodzaj rowu, dzięki któremu (oraz rurom) można było zapewnić cyrkulację powietrza w podziemiach, jednak szaleństwo, w jakie popadli, zrujnowało ten plan i nigdy nie został on w pełni ukończony.

Curveball niespiesznie podążał za mną. Zwolniłem i zrównałem się z nim w obawie, że może z jakiegoś powodu zawrócić po Fortuity’ego.

— Gdzie tak lecisz, chłopie? — warknął.

W pewnej odległości kobieta i Fortuity przystanęli pod uliczną lampą, gdzie zaczęli wzajemnie szukać swoich warg.

— Przestań się gapić — powiedział Curveball. — On może nas sprzątnąć bez mrugnięcia okiem i nikogo to w ogóle nie zainteresuje.

To była prawda. Fortuity był potężnym Epikiem i — dopóki nie kolidowało to z planami Stalowego Serca — wolno mu było robić to, co mu się podobało. Curveball nie mógł się cieszyć tego rodzaju niezależnością. Jego pozycja w hierarchii zmuszała go do zachowania ostrożności. Stalowe Serce nie dbałby o to, że jakiś pomniejszy Epik dostał nożem w plecy.

Odwróciłem wzrok od całującej się pary i podążyłem za Donnym. Zapalił papierosa. W ciemnościach pojawiło się małe światełko, a koniuszek papierosa zatlił się na czerwono.

— Cholerny Spritz — powiedział Curveball. — Jakby nie mógł wysłać od razu ciebie do Fortuity’ego. Nie znoszę wychodzić na przygłupa.

— Wiesz, jaki jest Spritz — powiedziałem z roztargnieniem. — Wykombinował sobie, że posłanie ciebie będzie dla Fortuity’ego mniej obraźliwe, bo jesteś Epikiem.

— Załóżmy, że masz rację. — Curveball zaciągnął się papierosem. — W czyjej grupie jesteś?

— Eddiego Macano — odparłem, wymieniając jednego z podwładnych w organizacji Spritza. Obejrzałem się przez ramię. Dziewczyna i Fortuity wciąż się całowali. — To on mi kazał gonić za tobą. Samemu nie chciało mu się ruszyć. Był zbyt zajęty podrywaniem tych dziewczyn, które olał Fortuity. Co za przygłup, nie?

— Eddie Macano? — spytał Curveball, zwracając się ku mnie. Czerwony koniuszek papierosa oświetlił jego zdziwioną twarz kolorem szkarłatnego pomarańczu. — Zginął w potyczce z bandą z podziemi dwa dni temu. Byłem przy tym…

Zamarłem. Uuups.

Curveball sięgnął po swoją broń.

3

Pistolety mają jedną znaczącą przewagę nad karabinami — są szybkie. Nie próbowałem nawet mierzyć się z Curveballem. Uskoczyłem w bok i zacząłem biec ile sił w nogach.

Gdzieś nieopodal ktoś krzyknął. Fortuity — pomyślałem. Czy widział, jak uciekam? Ale nie padało na mnie żadne światło, a on nie patrzył w moją stronę. To musi być coś innego. Pułapka musiała…

Curveball strzelił do mnie.

Cechą pistoletów jest też to, że cholernie trudno trafić nimi do celu. Nawet wyćwiczeni, doświadczeni profesjonaliści z doświadczeniem częściej pudłują, niż trafiają. A jeśli w dodatku skierujesz pistolet na bok — na przykład wyobrażając sobie, że jesteś w jakimś głupim filmie akcji — będziesz pudłował jeszcze częściej.

I to dokładnie zrobił Curveball, a błysk z lufy jego pistoletu zalśnił w ciemności. Kula utkwiła w podłożu obok mnie, odbijając się rykoszetem od stalowego chodnika i wzniecając iskry.

Zanurkowałem w zaułek i przywarłem do jakiegoś muru. Znajdowałem się poza zasięgiem wzroku Epika.

Kilka kul uderzyło w mur. Nie odważyłem się wychylić, ale usłyszałem, jak Curveball przeklina i ryczy ze złości. Byłem nazbyt spanikowany, żeby liczyć strzały. Magazynek jego pistoletu nie mógł pomieścić więcej niż tuzin kul.

No dobra — pomyślałem. Jego moc Epika. Mógł razić strzałami naokoło i nigdy nie brakło mu amunicji. W końcu znajdzie się tuż za rogiem i strzeli celnie.

Mogłem zrobić tylko jedną rzecz. Wziąłem głęboki oddech, zsunąłem karabin z pleców i chwyciłem go w rękę. Przyklęknąłem na jedno kolano u wylotu zaułka, co wystawiało mnie na duże niebezpieczeństwo, i uniosłem karabin. Tlący się papieros oświetlił na chwilę twarz Curveballa.

Kula sięgnęła muru nad moją głową. Przygotowałem się, by nacisnąć spust.

— Stop, przygłupie! — ktoś zawołał, przerywając strzelaninę. W przyćmionym świetle mignęła jakaś postać, dokładnie w tym momencie, gdy ja wystrzeliłem. Kula chybiła celu. To był Fortuity.

Opuściłem karabin, gdy nagle gdzieś z góry padł kolejny strzał. Snajper. Kula uderzyła o podłoże, nieomal trafiając Fortuity’ego, ale on uskoczył w bok w odpowiednim momencie. Wyczuł niebezpieczeństwo.

Fortuity poruszał się jakoś niezręcznie i kiedy przywarł do ulicznej latarni, zobaczyłem dlaczego. Był zakuty w kajdanki. Mimo to postanowił uciekać; jakikolwiek był plan Mścicieli, wyglądało na to, że zaczynał zawodzić.

Curveball i ja popatrzyliśmy na siebie, po czym on ruszył za Fortuitym, oddając w moim kierunku kilka chaotycznych strzałów. Fakt, że dysponował nieskończoną liczbą pocisków, nie czynił go lepszym strzelcem i wszystkie chybiły.

Wstałem z klęczek i popatrzyłem w przeciwnym kierunku, to znaczy tam, gdzie stała piękna dziewczyna. Czy wszystko z nią w porządku?

W powietrzu rozległ się trzask i Curveball krzyknął, upadając na ziemię. Uśmiechnąłem się i dokładnie wtedy padł drugi strzał, a z muru obok posypały się iskry. Zakląłem i dałem nura z powrotem w zaułek. Sekundę później w zaułku znalazła się kobieta w eleganckiej czerwonej sukience. W ręku trzymała mały pistolet kieszonkowy i skierowała go dokładnie w moją twarz.

Ludzie strzelający z pistoletów ręcznych chybiają przeciętnie z ponad dziesięciu kroków — ale ja nie byłem pewien, co mówią statystyki, gdy pistolet znajduje się o mniej niż pół metra od twojej twarzy. Prawdopodobnie statystyki nie były korzystne dla ofiary.

— Czekaj! — krzyknąłem, pozwalając, by mój karabin zawisł mi na pasku na plecach. — Próbuję pomóc! Nie widziałaś, że Curveball mierzył do mnie?

— Dla kogo pracujesz? — chciała wiedzieć.

— Fabryka Havendark — odparłem. — Kiedyś jeździłem na taksówce, chociaż…

— Przygłup — rzuciła. Wciąż mierząc w moją twarz, uniosła rękę ku głowie, przykładając palec do ucha. Zobaczyłem, że nosi kolczyk, który spełniał prawdopodobnie funkcję telefonu komórkowego. — Tutaj Megan. Tia. Wysadzaj.

Gdzieś nieopodal nastąpiła eksplozja i aż podskoczyłem.

— Co to było?!

— Teatr Reeve.

— Wysadziliście teatr Reeve? — zapytałem. — Myślałem, że Mściciele nie robią krzywdy niewinnym ludziom!

Zamarła z pistoletem wciąż skierowanym ku mnie.

— Skąd wiesz, kim jesteśmy?

— Polujecie na Epików. Kim innym moglibyście być?

— Ale — przerwała, zaklęła i znowu przyłożyła palec do ucha. — Nie ma czasu. Abraham. Gdzie jest znak?

Nie słyszałem, co jej odpowiedziano, ale to ją najwyraźniej usatysfakcjonowało. W oddali rozległy się kolejne wybuchy.

Popatrzyła na mnie. Wciąż stałem z rękami uniesionymi w górę, a ona musiała widzieć, jak Curveball mierzy do mnie. Chyba doszła do wniosku, że nie stanowię zagrożenia. Opuściła pistolet, błyskawicznie się pochyliła i odłamała obcasy od swoich szpilek. Potem schwyciła dół sukienki i rozdarła ją.

Patrzyłem zdumiony.

Na ogół uważam się za opanowanego, ale niecodziennie przecież znajdujesz się w ciemnym zaułku z fantastyczną kobietą, która rozrywa swoje ubranie. Pod spodem miała podkoszulek bez rękawów, lecz za to z dekoltem, i syntetyczne, krótkie spodenki rowerzysty. Z zadowoleniem zauważyłem, że kaburę miała, tak jak przypuszczałem, przymocowaną do uda. Komórkę przyczepiła do zewnętrznej strony kabury.

Ściągnęła sukienkę i rzuciła ją gdzieś — ubranie było tak zaprojektowane, że łatwo je było zdjąć. Miała szczupłe, silne ręce, a wyraz naiwności w jej szeroko otwartych oczach całkowicie zniknął, zastąpiony przez surowość i determinację.

Postąpiłem o krok i w mgnieniu oka znowu miałem jej broń przy twarzy. Zamarłem.

— Spadamy stąd — poleciła, robiąc wymowny gest.

Zdenerwowany, zrobiłem, co powiedziała. Znowu znaleźliśmy się na ulicy.

— Na kolana, ręce na głowę.

— Ja naprawdę nie…

— Na kolana!

Ukląkłem, czując się głupio, i podniosłem ręce w górę.

— Hardman — powiedziała, przykładając palec do ucha. — Jeśli ten Klęczka się ruszy, wsadź mu kulkę w łeb.

— Ale… — zacząłem.

Pognała w dół ulicy. Dzięki temu, że pozbyła się sukienki i obcasów, poruszała się bardzo szybko. Zostałem sam. Klęcząc na ulicy, czułem się jak idiota. Włosy na karku jeżyły mi się na myśl o snajperze, który miał broń wycelowaną we mnie.

Jak wielu agentów Mścicieli znajdowało się w pobliżu? Nie mogłem wyobrazić sobie, by zdołali przeprowadzić taką akcję, jeśli nie było ich przynajmniej ze dwa tuziny. Podłożem wstrząsnęła kolejna eksplozja. Tylko po co te wybuchy? W ten sposób zostanie zaalarmowane wojsko Stalowego Serca. Bandyci i zbiry pozostający na jego usługach byli już wystarczającym złem; oddziały wojska dysponowały wysokiej klasy karabinami. Istniała też jednostka specjalna robotów, które miały ponad trzy metry wysokości.

Następna eksplozja miała miejsce jeszcze bliżej. Coś musiało pójść nie tak w pierwotnym planie Mścicieli. W przeciwnym razie Fortuity nie porzuciłby towarzystwa kobiety w czerwieni. Megan? Czy nie takie imię wymieniła?

Był to jeden z ich możliwych planów. Ale co tak naprawdę chcieli zrobić?

Tuż nieopodal zaułka mignęła jakaś postać. Było to tak nieoczekiwane, że o mało co nie podskoczyłem. Klnąc snajpera, nie poruszałem się jednak, ale odważyłem się leciutko obrócić głowę. Postać nosiła czerwony strój i wciąż miała kajdanki na rękach. Fortuity.

Wybuchy — zrozumiałem. Były po to, by Fortuity nie odważył się tędy wracać!

Epik przeciął ulicę, następnie zaczął biec w moim kierunku. Megan — jeśli tak rzeczywiście miała na imię — wybiegła z tej samej ulicy, na której pokazał się Fortuity. Dziewczyna chciała go dogonić, ale za nią, w pewnej odległości, z jednej z uliczek wybiegła jakaś grupa ludzi.

Byli to czterej obwiesie Spritza w garniturach i z karabinami maszynowymi w rękach. Celowali w Megan.

Klęcząc po przeciwnej stronie ulicy, widziałem mijających mnie Megan i Fortuity’ego. Zbiry Spritza nadchodziły z prawej, a oni biegli po mojej lewej stronie. Wszyscy znajdowaliśmy się na tej samej, ciemnej ulicy.

Dawaj! — wrzasnąłem w myślach do snajpera gdzieś w górze. Ona ich nie widzi! Oni ją zastrzelą! Sprzątnij ich!

Nic nie nastąpiło. Bandyci unieśli swoje karabiny, ja zaś poczułem, jak po karku spływają mi krople potu. Potem, szczękając zębami ze strachu, poturlałem się w prawo, zdarłem z pleców swój karabin i wymierzyłem w jednego z ludzi Spritza.

Wziąłem głęboki oddech, skoncentrowałem się i nacisnąłem spust, w każdej sekundzie spodziewając się, że snajper z góry strzeli mi prosto w głowę.

4

Pistolet jest jak petarda — nieprzewidywalny. Podpalasz petardę, rzucasz ją i nigdy nie wiesz, gdzie upadnie i jakich zniszczeń dokona. To samo ma miejsce, gdy strzelasz z pistoletu.

Uzi jest nawet gorsze. Przypomina wianuszek petard. Łatwo nim kogoś zranić, ale jest nieporęczne i nieposłuszne.

Karabin jest elegancki. Stanowi przedłużenie twojej woli. Wybierasz cel, naciskasz spust, uruchamiasz łańcuszek zdarzeń. W rękach profesjonalisty o spokojnej naturze karabin jest bardziej śmiercionośny niż jakakolwiek broń ręczna.

Pierwszy ze zbirów padł pod moim strzałem. Przesunąłem broń o kilkanaście centymetrów w bok, potem znowu pociągnąłem za spust. Trafiłem kolejnego. Następnych dwóch opuściło broń i dało nogę.

Szybkie spojrzenie. Naciśnięcie spustu. Trzeci. Jeszcze jeden był już w pełnym biegu, kiedy go namierzyłem, i udało mu się skryć. Zastopowałem, czując, że świerzbi mnie kręgosłup — czekałem, aż trafi mnie kula z karabinu snajpera. Nie było jej. Najwyraźniej Hardman zorientował się, że jestem w porządku.

Wstałem z ociąganiem. Niestety, zabijałem nie po raz pierwszy. Nie zdarzało się to często, raz czy dwa, kiedy musiałem działać w obronie własnej, w podziemiach. Tym razem było inaczej, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.

Odsunąłem emocje na bok i nie wiedząc, co robić, skręciłem w lewo i rzuciłem się w szaleńczy pościg za Fortuitym i kobietą Mścicielem. Epik zaklął i umknął w boczną uliczkę. Ulice były puste. Wybuchy i strzały sprawiły, że wszyscy znajdujący się w pobliżu ludzie woleli zniknąć. Takie sytuacje w Newcago nie były rzadkością.

Megan ruszyła za Fortuitym, a ja pobiegłem skrótem i wpadłem na nią. Spiorunowała mnie wzrokiem, gdy mknęliśmy ulicą w dół, ramię w ramię ścigając Epika.

— Mówiłam ci, żebyś się stamtąd nie ruszał, Klęczko! — wrzasnęła.

— Dobrze, że to zlekceważyłem! Dzięki temu uratowałem ci życie.

— I dlatego cię nie zabiłam. Spadaj stąd.

Zignorowałem to i biegnąc, namierzyłem Epika, po czym strzeliłem. Spudłowałem — zbyt trudno było biec i strzelać jednocześnie. Jest szybki! — pomyślałem z wściekłością.

— To bez sensu — powiedziała dziewczyna. — Nie trafisz go.

— Mogę go spowolnić — odparłem, opuszczając karabin. Minąłem ciemny pub, którego drzwi zamknięto. Grupa zdenerwowanych klientów obserwowała sytuację przez okna.

— To, że będzie musiał uchylać się przed kulami, wytrąci go z równowagi.

— Nie na długo.

— Powinniśmy otworzyć ogień jednocześnie — oznajmiłem. — Musimy schwycić go w ostrzał. Kiedy zacznie kluczyć, jedna z kul go trafi. Szach-mat.

— Zwariowałeś? — odrzekła. — To prawie niewykonalne.

Miała rację.

— W takim razie wykorzystajmy jego słabości. Sądzę, że ty wiesz, co to jest, w przeciwnym razie nigdy nie udałoby ci się założyć mu tych kajdanków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki