Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczera, prawdziwa i wciągająca opowieść o człowieku, który marzył o karierze pisarskiej, a zrobił o wiele więcej: odmienił oblicze amerykańskiej popkultury.
Bob Batchelor opisuje jedną z najciekawszych postaci świata komiksu, ojca najbardziej popularnych komiksowych superbohaterów – Stana Lee. Życie słynnego scenarzysty było równie niesamowite, co wymyślane przez niego historie. Lee, dzięki ogromnej wytrwałości i niezwykłemu talentowi, już jako nastolatek został redaktorem w wydawnictwie, które potem zasłynie jako Marvel Comics. To tam powstała Fantastyczna Czwórka, Spider-Man, Hulk, Iron Man, X-Men czy Avengers – najsłynniejsze postaci komiksowego świata, którymi fascynują się od kilkudziesięciu już lat kolejne pokolenia czytelników. Na podstawie ich przygód wciąż powstają popularne adaptacje filmowe, a sami superbohaterowie stali się niezniszczalnymi symbolami kultury popularnej na całym świecie.
Stan Lee. Człowiek-Marvel to nie tylko historia życia kultowego wizjonera, ale także analiza genezy jego najważniejszych dzieł oraz próba określenia wpływu komiksu na kulturę popularną XX i XXI wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojego serca i duszy, mojej córki (początkującej autorki)
Kassandry Dylan.
Z całą miłością, na jaką mnie stać, dla Suzette i Sophii, za niekończącą się radość, miłość i śmiech.
Stan Lee: Człowiek-Marvel to książka, która powstała w wyniku długich lat lektury, studiowania i obcowania z komiksami oraz współczesną popkulturą amerykańską. Nauczyłem się czytać, aby odkryć radości Spider-Mana i Avengers, z czasem oszalałem też na punkcie wykręcającej rzeczywistość serii What If. Nie pamiętam czasu bez Stana Lee, a nagłówek „Stan Lee prezentuje” mam nieustannie przed oczyma wyobraźni.
Książka ta nie powstałaby bez ogromnego wsparcia, pomocy i przyjaźni. Przede wszystkim dziękuję Stephenowi Ryanowi, starszemu redaktorowi z Rowman & Littlefield. Jest moim współspiskowcem, współtwórcą i – mniej więcej – współautorem tej książki. Jego wiedza i sposób obchodzenia się ze słowami sprawiły, że jest ona lepsza (być może za bardzo udzieliło mi się zamiłowanie Stana do aliteracji). Chciałbym również podziękować wszystkim z R&L, którzy dorzucili do tej publikacji swoje trzy grosze, łącznie z projektantami pracującymi nad okładką, redaktorami, ekipą od marketingu i zespołem produkcyjnym: to bez dwóch zdań pierwszoligowa drużyna.
Jako że niniejsza biografia Stana Lee opiera się praktycznie w całości na dogłębnym researchu, nie mogłaby zaistnieć w podobnej formie bez wspaniałych bibliotek i archiwów, dzięki którym jego spuścizna i osiągnięcia nadal żyją. Szczególnie cenię sobie zbiory American Heritage Center (AHC) Uniwersytetu w Wyoming. Już sama historia o tym, jak rzeczy Lee trafiły do Laramie w stanie Wyoming jest nielichą opowieścią. Personel AHC, którym kieruje dyrektorka Bridget J. Burke, okazał się profesjonalny, niebywale pomocny i szczodry. Chciałbym podziękować Amandzie Stow, która powitała mnie na miejscu i służyła celnymi uwagami, oraz – w szczególności – Johnowi Waggenerowi za nieocenioną pomoc przy nawigowaniu pośród dokumentacji i fotografii, a także gotowość do odkrycia przede mną tego, co Laramie ma do zaoferowania.
Dziękuję też z całego serca Jenny Rob i cudownej ekipie Billy Ireland Cartoon Library and Museum na Uniwersytecie Stanowym w Ohio. Materiały, które tam odnalazłem, były niezbędne do ukończenia książki, a tamtejsze wystawy zapewniły mi miłą odskocznię od długich ciągów wytężonej pracy badawczej. Dodatkowe źródła komiksowe, łącznie z trudno dostępnymi, rzadkimi egzemplarzami i rzeczami prosto z Marvela wytropiłem w bibliotece publicznej Cincinnati i hrabstwa Hamilton, bibliotece publicznej Munroe Falls, bibliotece publicznej Lane w Oxfordzie w stanie Ohio i King Library na Uniwersytecie w Miami, także dzięki sprawnie działającej wymianie bibliotecznej. Na koniec, oczywiście, nie mógłbym nie wspomnieć o samym Marvelu, któremu dziękuję za wprowadzenie cyfrowego abonamentu Marvel Unlimited. Archiwum wydawnictwa umożliwia dostęp do pełnego katalogu firmy i pozwala wytropić prace Lee, które powstały w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Stan Lee: Człowiek-Marvel bardzo skorzystał na dogłębnych analizach mojej pisaniny Joe Darowskiego, Chrisa Olsona i Normy Jones, którzy – przeczytawszy wczesne szkice – nie szczędzili mi rozsądnych uwag. Dzięki temu moja praca tylko stała się lepsza, a wszelkie błędy to tylko i wyłącznie moja wina. Beth Johnson, dyrektorka artystyczna w Matter Creative Group, przekazała niemało mądrych uwag na temat okładki i oprawy graficznej książki.
Szczęśliwie mam przy sobie fantastyczną grupę mentorów i przyjaciół, do których mogę się zwrócić, gdy research, pisanie czy redakcja idzie mu jak po grudzie. Dlatego najszczerzej dziękuję Philipowi Sipiorze, Donowi Greinerowi, Gary’emu Burnsowi i Gary’emu Hoppenstandowi. Dzięki, że jesteście rewelacyjnymi wzorami do naśladowania i przewodnikami. Kibicowało mi też wielu przyjaciół, a pośród nich: Thomas Heinrich, Chris Burtch, Larry Leslie, Kelli Burns, Gene Sasso, Bill Sledzik, Josef Benson, Jesse Kavadlo, Sarah McFarland Taylor oraz Heather i Rich Walterowie z rodziną. Miałem szczęście do fantastycznych mentorów, którym chciałbym podziękować. A są to: Lawrence S. Kaplan, James A. Kehl, Sydney Snyder, Richard Immerman, Peter Magnani i zmarła Anne Beirne. Skorzystałem też z przyjaźni grupy podobnie myślących entuzjastów popkultury w składzie: Brian Cogan, Brendan Riley, Kathleen Turner, Norma i Brent Jonesowie oraz Leigh Edwards!
Dziękuję mojemu przyjacielowi Jasonowi Pettigrewowi z Alternative Press za wsparcie i załatwienie na czas legitymacji prasowej. Chciałbym też podziękować moim kolegom z Wydziału Mediów, Dziennikarstwa i Filmu Uniwersytetu w Miami.
Moja rodzina była niesamowicie pomocna, zważywszy na to, jak pisanie książek wpływa na czyjeś zasoby czasu i energii. Dziękuję moim rodzicom, Jonowi i Lindzie Bowenom, za wszystko, co zrobili, aby nasze życie było nieskończenie lepsze. Dziękuję też Josette Percival i Michelowi Valois za ich pomoc i życzliwość.
Nie potrafię dostatecznie wyrazić ogromu swojej miłości i wdzięczności dla Suzette i Sophii („Roberto”). Mają nieskończone pokłady miłości i śmiechu. Bez nieustępliwości Suzette mógłbym nigdy nie spełnić dziecięcego marzenia i nie poznać Lee. I na koniec dziękuję mojej córce Kassie, która jest moją inspiracją, nadzieją i radością. Nie mogę się doczekać, jak rozwinie się jej pisarskie życie. Taka cudowna córka to prawdziwe błogosławieństwo!
„Stan, musimy wypuścić paru bohaterów, bo wiesz, jest na to popyt” – wyszczekał do Stana Lee Martin Goodman, szef wydawnictwa Timely Comics. Gdy wyczuł jakiś raczkujący trend, nie krępował się pod niego podpiąć. Oczy płonęły mu wtedy na myśl o kasach fiskalnych w całym kraju podzwaniających od łykanych przezeń dziecięcych oszczędności, które ostatecznie miały trafić do jego kieszeni. Praktycznie słyszał, jak monety lądują na dnie kasety na pieniądze.
Instynkt Goodmana nie był bożym darem czy łutem szczęścia. Jako pragmatyczny przedsiębiorca nie mógł na nich polegać. Podobno podczas partyjki golfa z paroma innymi biznesmenami, którzy kierowali dystrybucją pozycji wydawanych przez jego głównego rywala, National Periodical Publications (z czasem firma znana będzie jako po prostu DC), gdzie swój dom znaleźli Superman, Batman i Wonder Woman, Goodman podsłuchał, jak tamci chwalą się nową, znakomicie się sprzedającą linią wydawniczą. Byli szczególnie dumni zwłaszcza ze świeżej drużyny superbohaterskiej, która jeszcze w owym roku miała otrzymać osobną publikację. Nigdy nie pozwalając umknąć szansie na nawiązanie zaciętej rywalizacji, Goodman zamierzał tę informację wykorzystać. Po powrocie do biura zaczął ujadać prosto do ucha Lee, aby ten stworzył własną ekipę superbohaterów, która mogłaby się mierzyć z tą od DC Comics… albo dwa razy lepszą.
Nie miał pojęcia, że jego starszy redaktor cierpiał na napady frustracji i rozpaczy. Lee nie potrafił ścierpieć perspektywy dalszej harówki przy komiksach. Rozważał zakończenie trwającej 20 lat kariery, mimo że praca u Goodmana zapewniła mu stałą wypłatę.
„Piszemy nonsensy… Straszliwe bzdury – powiedział swojej żonie Joan. – Chcę odejść. Po tych wszystkich latach stoję w miejscu. Dorosłemu człowiekowi ta durna branża nie przystoi”.
Lee spędził sporą część dorosłego życia, wypuszczając tytuły, których żaden dojrzały człowiek nie zaszczyciłby spojrzeniem, od głupiutkich opowiastek o zwierzakach do historyjek o wojnie czy miłości. Pracował z Joe Simonem i Jackiem Kirbym przy pierwszych komiksach o superbohaterach, ale ich popularność podupadła. W końcu nie mógł dłużej znieść ciągłej pracy pod presją czasu i nieustannego dostosowywania się do filozofii zarządzania Goodmana. Lee był gotowy robić coś innego – cokolwiek – byle tylko nie komiksy.
Pewnego razu ponury i wyczerpany Lee przyjechał do domu w Long Island po męczącym dniu w biurze na Madison Avenue. Zastanawiał się, jak ma pokierować swoją karierą, ale nie miał pojęcia, co tak naprawdę ma zrobić. A jeśli nie zdoła zarobić na utrzymanie rodziny? Co wtedy? Opowiedział Joan o nagłej dyrektywie Goodmana i poprosił ją o radę.
„Jeśli i tak zamierzasz zrezygnować, to zrób coś po swojemu – powiedziała. – Najwyżej cię wyrzuci, a skoro i tak chcesz odejść, to żadna strata”. Zawodowa przyszłość Lee zawisła na włosku, tak jak i cały jego dwudziestoletni dorobek. Dzięki komiksom mieli ładny dom w Long Island i nie brakowało im pieniędzy. Lee doskonale pamiętał czasy dzieciństwa, kiedy jego ojciec zmagał się z trudnościami chronicznego bezrobocia.
Strach i desperacja potrafią doskonale zmotywować. Lee posłuchał mądrej rady swojej żony. Joan zawsze była jego najlepszą przyjaciółką i najbliższą powierniczką. Gdy był na skraju załamania, gotowy się poddać, coś w nim pękło. Jeśli – ale tylko „jeśli” – wykorzystałby tę szansę, może coś by faktycznie się poprawiło i przełamałby zły urok monotonii. Lee uświadomił sobie, że tak naprawdę nie ma innego wyjścia. Lee, który obawiał się, co szykowała dla niego przyszłość – a szczególnie finansowego dołka – dzięki wsparciu Joan otrzymał zastrzyk pewności siebie, którego potrzebował, aby podjąć ten ostatni wysiłek, dać jeszcze jedną szansę karierze, którą rozpoczął jako młody absolwent szkoły średniej poszukujący źródła stałego zarobku.
Lee uznał, że wykona polecenie Goodmana. Do pewnego stopnia. Stworzy oryginalną drużynę superbohaterów, ale na własnych zasadach, nie według wskazówek szefa, zwykle kopiującego rozwiązania DC lub innych wydawnictw komiksowych. Goodman zasugerował mu nawet żenującą nazwę nowej drużyny: „Liga Prawych”. Lee uważał, że ten pomysł to kolejna marna kopia popularnych serii DC.
Zdecydował, że jego bohaterowie będą bardziej zakorzenieni w rzeczywistości.
„Stanąłem przed szansą napisania czegoś, co naprawdę będzie mnie cieszyć – powiedział – stworzenia postaci, które będą zachowywały się jak prawdziwi ludzie i osadzenia ich w naszym świecie. Mogłem wykazać się wyobraźnią i zakończyć niektóre opowieści happy endem, a inne wprost przeciwnie”.
Lee postanowił zaryzykować, nie bacząc na ewentualne konsekwencje. Cokolwiek by się nie wydarzyło, miał nadzieję stworzyć komiks, który sam chciałby przeczytać i który przywróciłby mu zawodową radość i trafił do czytelnika. Od razu zaczął szkicować nową drużynę.
„Zapomniałem o wydawcy, rozpędziłem się, zamierzałem się dobrze zabawić – opowiadał. – Nie miałem trudności z opanowaniem tej opowieści, bo wymyśliłem praktycznie wszystko od nowa… Mogłem utrzymać taki styl, jaki chciałem. Budowałem swoje uniwersum”.
Popuszczając całkowicie wodze fantazji, Lee postanowił stworzyć „drużynę, jakiej komiks jeszcze nie znał”. Zdał sobie sprawę, że to jego chwila prawdy. „Ten jeden jedyny raz – pomyślał – napiszę historię, jaką sam chciałbym przeczytać, gdybym był miłośnikiem komiksowych opowieści”. Nadal dzwoniły mu w uszach słowa Joanie: „Potrafisz wymyślać wciągające i ciekawe fabuły, tworzyć postacie o interesujących osobowościach, które mówią jak prawdziwi ludzie”. Dała mu zachętę, aby poszedł na całość. Po tych wszystkich latach wypluwania z siebie serii o potworach i pełnych napięcia opowieści science fiction Lee zabrał się do czegoś, co znał. Historia o nowej drużynie nie tylko miała czerpać z kultury popularnej, fantastyki naukowej i kina klasy B, ale również nawiązywałaby do zimnowojennych napięć i rywalizacji ze Związkiem Radzieckim w wyścigu zbrojeń nuklearnych i podróży kosmicznych.
Pierwszą rewolucją Lee było wprowadzenie zupełnie innego rodzaju lidera drużyny superbohaterów. Lee nie uczynił Reeda Richardsa muskularnym i diablo przystojnym astronautą, ale szczupłym, genialnym naukowcem, który lubił popisywać się swoją inteligencją. Następnie potrzebował głównej postaci kobiecej. Nie miała ona być typową bezbronną dziewczyną czekającą na swojego wybawcę zajętego akurat ratowaniem świata. Sue Storm była pełnoprawną członkinią drużyny, a nie doczepką do zamaskowanego herosa.
Lee był „zdeterminowany, aby napisać komiks o superbohaterach bez tajnych tożsamości”, bo doszedł do wniosku, że jakby sam był bohaterem, to chciałby, aby świat o tym wiedział. „Nigdy nie trzymałbym tego w sekrecie – tłumaczył – za bardzo lubię się popisywać”.
Gdy miał już dwóch głównych bohaterów, Lee postanowił raz jeszcze wywrócić zasady gatunku do góry nogami. Potrzebował jeszcze dwóch członków drużyny, aby wszyscy mogli się ze sobą droczyć. Jednym z nich został rozgorączkowany nastolatek. Tyle że zamiast uczynić go zwyczajowym pomocnikiem, co zawsze było żelaznym punktem tradycji komiksowej, Lee stworzył Johnny’ego Storma, młodszego brata Sue, istotnego członka drużyny, obdarzonego na tyle silnymi mocami, że spokojnie mógłby radzić sobie samodzielnie. Poza tym obecność rodzeństwa generowała napięcia innego rodzaju.
Ekipa potrzebowała jeszcze siłacza. Lee sprowadził na pokład nieokrzesanego mięśniaka z ludu imieniem Ben Grimm. Dzięki zestawieniu jego postaci z Richardsem, mózgowcem, czytelnicy byli świadkami nieustannej batalii między umysłem a mięśniami. Scenariusz często zderzał ich ze sobą, co pozwalało czytelnikom porównywać obie postawy, a nawet obligowało ich do opowiedzenia się po którejś ze stron.
Gryzmoląc lewą ręką notatki, Lee co i rusz wymyślał nowe rozwiązania fabularne i sylwetki kolejnych postaci, dochodząc do wniosku, że jego opowieści nie mogą być jak typowe komiksy dla dzieci i młodzieży, napędzane tylko i wyłącznie akcją. Dlatego skupił się na interakcjach pomiędzy członkami drużyny, próbując opisać je tak, jak wyglądają one w prawdziwych rodzinach. „Chciałem, żeby myślano o nich jak o rzeczywistych i żywych ludziach, których osobiste relacje wydadzą się czytelnikom, a także i mi, interesujące”. Lee celował także w nieco starszego odbiorcę, wierząc, że jeśli ludzie będą mogli odnaleźć w jego superbohaterach siebie, wtedy komiks spodoba im się tym bardziej. Telewizja i kino coraz śmielej przemawiały do nastoletniej i starszej publiczności, dlatego i on chciał podążyć za tym trendem.
Na koniec musiał jeszcze tylko wymyślić, w jaki sposób jego drużyna zdobędzie swoje nadludzkie moce. Raz jeszcze przyszły mu do głowy napięcia związane z Zimną Wojną i wyścigiem zbrojeń. Perspektywa nuklearnej zagłady przerażała cały świat, dlatego stała się główną osią fabuł literackich i filmowych. Drużyna Lee wybrała się w kosmos w eksperymentalnej rakiecie i w wyniku wypadku została poddana napromieniowaniu, które obdarowało ich niezwykłymi mocami, jednocześnie niemal skazując wszystkich na śmierć. Niemal natychmiast zdali sobie sprawę, że dla dobra ludzkości muszą połączyć siły.
Trzymając się kurczowo tak lubianej przez siebie aliteracji, Lee ochrzcił swoją bandę wyrzutków Fantastic Four, czyli Fantastyczną Czwórką. Krótko mówiąc, mieli oni uratować nie tylko Ziemię i Wszechświat, ale również karierę Lee, a także na zawsze odmienić amerykańską kulturę.
Kilka dni po świętach, w czwartek 28 grudnia 1922 roku, potencjalni klienci wylegli na Times Square pogapić się na sklepowe wystawy. Postawili kołnierze i instynktownie chwycili się za kapelusze, gdy Nowy Jork nawiedził nieprzyjemny śnieg z deszczem. Ciemne, szare chmury odpowiadały nastrojom szczelnie okutanych przechodniów, próbujących jakoś uporać się z ponurą pogodą. Nagły podmuch mógł niemal zepchnąć drobniejszą kobietę z chodnika albo zmusić mężczyznę do rzucenia się w pogoń za umykającym po jezdni kapeluszem. Przez Wschodnie Wybrzeże przetaczała się nieprzejednana, sroga burza dokuczająca całemu regionowi, bezlitośnie siekąc deszczem i śniegiem ludzi w okresie między świętami a Nowym Rokiem. Jack i Celia Lieber ledwie zauważali ulewę, szalejącą za oknami ich malutkiego mieszkanka na rogu Dziewięćdziesiątej Ósmej i West End Avenue. Tego dnia powitali bowiem swoje pierwsze dziecko, syna. Dali małemu brzdącowi na imię Stanley Martin.
Noworodek przyszedł na świat w osobliwym dla Ameryki okresie. Kraj nadal lizał rany po tąpnięciu, jakim było nieszczęście pierwszej wojny. Przywódcy państw na całym świecie szukali sposobu, aby zapewnić Europie bardziej pokojową przyszłość. Po wojnie amerykańska ekonomia krztusiła się i kaszlała, gdy fabryki usiłowały przestawić się z powrotem na zwyczajowy tryb produkcyjny po szaleństwie wymuszonym przez niedawne działania zbrojne. Przemysł w 1922 roku dopiero zaczynał nabierać tempa i jako tako funkcjonować, a jego dalszy rozwój był możliwy dzięki zapotrzebowaniu na wszelakie dobra konsumpcyjne, od zgrabnych aut do nowych, modnych ubrań i elektrycznych urządzeń kuchennych.
Jednak ani Celia, ani Jack nie mieli pojęcia, że złowieszcza pogoda panująca na zewnątrz będzie pewną zapowiedzią tego, co miało niebawem nadejść. Jeszcze zanim zatarło się świeże wspomnienie wielkiej wojny, wybuchł głęboki kryzys gospodarczy, od którego zachwiał się cały kraj. Będący jego wynikiem ekonomiczny chaos pchnął Lieberów na skraj ubóstwa i praktycznie zerwał rodzinne przywiązanie. Trzeba jednak oddać Celii i Jackowi to, że wychowali chłopca w wierze, że pomimo trudności oraz ciągłych rodzicielskich kłótni o pieniądze może wyczekiwać świetlanej przyszłości. Dlatego też Stanley Lieber wyrósł na niepoprawnego optymistę i przegonił ciemne chmury, które zebrały się na niebie w dniu jego narodzin i przetrwał mroczne czasy Wielkiego Kryzysu, uporawszy się z piętnem, które ten odcisnął na jego malutkiej rodzinie.
Tak się rodzą superbohaterowie.
*
Rodzice młodego Stanleya Liebera byli jednymi z milionów imigrantów, którzy na początku XX wieku przypłynęli do Ameryki. Urodzony w Rumunii w 1886 roku ojciec Stanleya przybił do nowojorskiej przystani w 1905 roku. Hyman, który potem posługiwał się imieniem Jakub albo zamerykanizowanym „Jack”, miał wtedy ledwie 19 lat. Towarzyszył mu wówczas jego krewny (prawdopodobnie brat), czternastoletni Abraham. Nastoletni chłopcy dołączyli do fali żydowskiej imigracji z krajów wschodnioeuropejskich, która na początku stulecia dobiła do brzegu Stanów Zjednoczonych. Trwające od dziesięcioleci antysemickie pogromy, które przetaczały się przez Europę i Rosję, zbierały krwawe żniwo. Wymordowano tysiące osób, w wyniku czego odnotowano znaczny wzrost imigracji ludności żydowskiej do Ameryki – z 5000 w 1880 roku do 258 tysięcy w 1907 roku. Łącznie pomiędzy 1875 a 1924 rokiem z Europy do USA wyjechało około 2,7 miliona Żydów.
Hyman zostawił za sobą życie w ubogiej Rumunii, kraju leżącym w południowo-wschodniej Europie, wtedy jeszcze upchniętym pomiędzy Austro-Węgry od północy, Serbię od zachodu, Bułgarię od południa oraz Rosję i Morze Czarne od wschodu. Młody Hyman Lieber wyruszył w swoją podróż za panowania Karola I, który w 1881 roku przejął władzę nad krajem i sprawował ją aż do śmierci w 1914. Wyprawa do Ameryki kosztowała Hymana i Abrahama około 179 rubli na głowę, czyli około 90 dolarów, co było w owych czasach ogromnym wydatkiem. Z tej sumy musieli przeznaczyć 50 rubli na „fundusz na poczet życia w nowym kraju”, aby udowodnić urzędnikom imigracyjnym na Ellis Island, że będą potrafili się utrzymać w Ameryce.
Hyman i Abraham należeli do jednej z pierwszych grup przybyłych z Rumunii. Od połowy ostatniej dekady XIX wieku do 1920 roku do Ameryki wyjechało stamtąd około 145 tysięcy ludzi. Dla znacznej części obywateli rumuńskich rozważających ten krok Stany Zjednoczone jawiły się jako obietnica ekonomicznej stabilizacji i religijnej swobody. Pierwsi imigranci z Rumunii, podobnie jak całe mnóstwo Europejczyków ze wschodniej części kontynentu, zdecydowali się na podróż do Ameryki, żeby zarobić tam pieniądze, a potem wrócić do ojczyzny i kupić sobie ziemię. Ogólna liczba imigrantów z Rumunii wypadała blado w porównaniu z innymi narodowościami. Przykładowo, między 1870 a 1920 rokiem do Stanów Zjednoczonych wyjechały aż trzy miliony Polaków.
Opowieść o rumuńskich Żydach jest bardziej typowa dla migracji innych Europejczyków pochodzenia żydowskiego. Powszechna dyskryminacja oznaczała, że zwykle zostawali oni w Ameryce na stałe. Młodzi mężczyźni nie mieli w Rumunii zbyt wielu szans na rozkręcenie znaczących karier. Monarchia nie zezwalała Żydom na piastowanie stanowisk prawniczych, zakazywała działalności seminariów duchownych i praktycznie uniemożliwiała im studia medyczne. Państwo uznawało rumuńskich Żydów za „przyjezdnych” bądź „obcych”, nie bacząc na to, od ilu pokoleń dana rodzina żyła w kraju. Z relacji tych, którzy wypłynęli do Stanów Zjednoczonych, wynika, że przynależność do mniejszości oznaczała całkowitą podległość i wynikającą z niej dyskryminację ze względu na religię i pochodzenie.
Nadużywanie władzy było tam częste i wszechobecne. Jak relacjonowano:
„Rumuni uchwalali zawoalowane antysemickie prawa, nie posuwając się do otwarcie barbarzyńskich działań i nie uciekając się do przemocy, co mogłoby zwrócić uwagę cywilizowanego świata i skutkować potępieniem ze strony opinii publicznej”. Czysto psychologiczny terror również miał poważne konsekwencje. Prawa uchwalone pod koniec XIX wieku blokowały Żydom dostęp do edukacji, podczas gdy w rumuńskich szkołach średnich otwarcie nauczano antysemityzmu.
Trzymane na poły w tajemnicy pogromy doprowadziły do niezliczonych demonstracji przeciwko ludności żydowskiej i szeroko zakrojonych grabieży, które policja i armia ignorowały. Ba, nierzadko sami mundurowi uczestniczyli w owych akcjach. Rumuńscy Żydzi musieli nauczyć się żyć pod butem. Jak tłumaczy jeden z historyków: „głębokiemu kryzysowi gospodarczemu, którego opłakane skutki Rumunia odczuła szczególnie pod koniec XIX stulecia, towarzyszył wzrost przemocy, czego wyraźnymi oznakami były antysemickie protesty w Bârladzie (1867), Buzău (1871), Botoşani (1890), Bukareszcie (1897) i Iaşi (1898)”. Z uwagi na to, że w Stanach Zjednoczonych mieszkało niewielu Rumunów, podobne informacje z rzadka docierały do Ameryki i nie były przedmiotem szczególnego zainteresowania prasy.
Nastoletni Hyman został w Nowym Jorku, lecz około 60 tysięcy imigrantów z pierwszych fal ostatecznie powróciło do kraju. Inni wschodnioeuropejscy przybysze przemieszczali się dość płynnie pomiędzy Ameryką a swoimi ojczyznami. Trudności, które napotykali podczas planowanej wyprawy do Stanów Zjednoczonych, i potencjalne niebezpieczeństwa pracy przy produkcji przemysłowej wydawały się warte podjęcia ryzyka, bo zarobione przez nich pieniądze potrafiły radykalnie odmienić los całych czekających w ojczyźnie rodzin. Ruchy migracyjne znacząco osłabły u zarania ery jazzu. Przez kolejne ćwierćwiecze Rumuni nadal wyjeżdżali do Ameryki, ale niezbyt licznie. Następna fala wezbrała dopiero, gdy naród podczas drugiej wojny światowej stanął przed groźbą nazistowskiej okupacji.
Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych pierwszy rumuńscy imigranci musieli stawić czoła rozmaitym przeszkodom, które przewartościowywały ich głęboko zakorzenione, tradycyjne wartości rodzinne. Zwykle byli niewykwalifikowanymi pracownikami fizycznymi. Praca w zakładach i fabrykach amerykańskich miast przemysłowych bywała trudna i niebezpieczna, a uszkodzenia ciała i zgony nie były obce przyjezdnym robotnikom wszystkich nacji. Ale i tak te trudności bledły w porównaniu z tym, co potencjalnie czekało rumuńskich Żydów w kraju, który opuścili. Amerykański Sen dawał im nadzieję na lepsze życie mimo ubóstwa i ciężkiej sytuacji mieszkaniowej. Nade wszystko jednak ci świeżo upieczeni Amerykanie mogli cieszyć się swobodą wyznania i nie musieli drżeć przed coraz śmielszymi aktami przemocy przeciwko ludności żydowskiej, które były w Rumunii niemalże codziennością.
Liczni kawalerzy, jak nastoletni Hyman, zostawiali dom i ciepło rodzinnego ogniska, zamieniając je na skromny żywot i zmagania z losem. Często nieżonaci robotnicy pomieszkiwali razem w internatach albo wynajmowali mieszkania z przybyłymi z Rumunii rodzinami. Dla młodych mężczyzn spotkania z kulturą owego miejsca i czasu oznaczały z grubsza odwiedzanie lokalnych restauracji i spelun oraz uczęszczanie do okolicznych świątyń. Żydowscy imigranci również na obczyźnie spotykali się z antysemityzmem, dlatego trzymali się z rodakami, dzięki czemu mogli odciąć się od uprzedzeń. Zwykle niewielu przyjezdnych potrafiło porozumieć się po angielsku, co niejako dodatkowo wymuszało zawiązywanie jeszcze ściślejszych relacji pomiędzy rodakami, aby solidarnie mierzyć się z anglojęzycznym światem. Maurice Samuel tak wspominał rumuńsko-żydowską restaurację na Lower East Side, gdzie ludzie zbierali się, „chcąc zjeść dania, takie jak karnatzlech, beigalech, mămăligă, kashkaval, napić się… i zagrać w 66 lub tablaneta”, rozmawiając przy tym w rumuńskiej odmianie jidysz i opowiadając sobie przepełnione nostalgią historie o żydowskich lokalach w Bukareszcie. Nieodmiennie były one jednak naznaczone żalem, bo przypominano również o pogromach, przez które uciekli z kraju.
Hyman Lieber i Abraham zatrudnili się w przemyśle włókienniczym na przełomie wieków, kiedy nowojorskie firmy odzieżowe na gwałt szukały rąk do pracy. Spora część (około 65 procent) żydowskich imigrantów przyjechała do Ameryki wyuczona fachu, lecz trudno stwierdzić, czy i Hyman odebrał w Rumunii stosowne kursy lub miał jakiekolwiek doświadczenie w tej branży. Antysemickie prawa ograniczające Żydom dostęp do edukacji i nieuczciwe praktyki biznesowe wskazywałyby jednak, że to raczej wykluczone. Jak pisze pewien historyk: „Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych imigranci zostawali krawcami, nawet jeśli nigdy wcześniej nie trzymali w ręku igły i nitki, bo na Manhattanie istniał na tę profesję popyt”.
*
Tak jak wiele rodzin z Europy, Lieberowie niechętnie rozmawiali o swojej przeszłości ani o ścieżkach, które doprowadziły ich do Ameryki. Choć imigranci zwykle przybywali z pewnymi przyzwyczajeniami wynikającymi z kulturowych uwarunkowań i trzymali się ich na tyle, na ile było to możliwie, często rodziny starały się zaadaptować tamtejszy styl życia, żeby rozpocząć nowe życie. Toczono dyskusje na temat tego, co może przynieść przyszłość, nie roztrząsano lat ciężkiej pracy, którymi okupiono podróż do USA.
Klarowniejszy portret rodziców i dalszej rodziny Lee wyłania się z analizy liczniejszej fali imigrantów żydowskich i europejskich, którzy przybyli do Nowego Jorku na początku XX wieku. Trudności, które napotykali ci młodzi ludzie, były podobne do tych, z jakimi zmagały się inne żydowskie rodziny oraz pojedynczy przybysze usiłujący się zasymilować pod koniec XIX stulecia.
W 1910 roku Jacob i Abraham mieszkali z Gerszonem Moszkowiczem, pięćdziesięciodwuletnim Rosjaninem, oraz jego francuską żoną Meintz przy Alei A na Manhattanie. Małżeństwo miało dwójkę dzieci, Rosie i Josepha. Joseph i Abraham pojawiają się w spisie ludności jako ekspedienci, być może pracowali w tym samym sklepie. Jacob z kolei rozpoczął karierę krojczego u sprzedawcy płaszczy. Pracownik urzędu statystycznego odnotował również, że Lieberowie, tak jak dzieci Moszkowiczów, chodziły do szkoły i potrafiły czytać i pisać po angielsku, lecz nie podał żadnych konkretniejszych informacji. Prawie na pewno rozmawiali w rumuńskim jidysz w domu i ze znajomymi.
Dziesięć lat później, w 1920 roku, trzydziestoczteroletni Jacob nadal dzielił mieszkanie ze współlokatorami, tym razem z Davidem i Beckie Schwartz oraz trójką ich dzieci przy Sto Czternastej Ulicy na Manhattanie. Schwartzowie wyjechali do Ameryki w 1914 roku z Rumunii. Ale w przeciwieństwie do Jacoba nie potrafili mówić, czytać ani pisać po angielsku. Wydaje się, że życie prywatne ówczesnych imigrantów nieodmiennie przecinało się z tym zawodowym. Obaj, David i Jacob, pracowali w przemyśle odzieżowym. Budynek przy Sto Czternastej Ulicy i najbliższą okolicę zamieszkiwali głównie żydowscy imigranci z Rosji i Rumunii, dlatego jidysz był tam bardziej rozpowszechniony niż angielski. No i Schwartzowie byli znacznie młodsi niż Jacob (David miał 26 lat, a Beckie 25).
Życie Liebera znacznie się odmieniło w ciągu kolejnych dwóch lat. Jeszcze w 1920 roku mieszkał ze Schwartzami, ale pod koniec 1922 ożenił się z Celią Solomon, a tuż przed Nowym Rokiem urodził się Stanley Martin.
Trudno odtworzyć drzewo genealogiczne Lieberów, podobnie jak rodziny ze strony Celii. Salomonowie byli liczną rodziną, która wyjechała do Ameryki w 1901 roku. Jej losy można opisać jako bardziej reprezentatywne dla żydowskich imigrantów u progu XX wieku: nie wyobrażali sobie rozłąki, więc opuścili kraj razem, co było kosztownym przedsięwzięciem dla Żydów oszczędzających każdy grosz na ucieczkę z Rumunii. Po dziewięciu latach, w 1910 roku, Solomonowie wprowadzili się do budynku przy Czwartej Ulicy, gdzie mieszkało parę innych rumuńskich rodzin.
Dostępna dokumentacja podaje dwa warianty imion rodziców Celii, ojciec przewija się jako „Sanfir” albo „Zanfer”, ale matka posługiwała się bardziej powszechnym „Sophia” albo „Sophie”. Sanfir, urodzony w 1865, i Sophia, urodzona rok później, w 1866, mieli ośmioro dzieci. Robbie, najmłodszy z tej gromadki, przyszedł na świat w 1903 roku, już w Stanach Zjednoczonych. Celia urodziła się albo w 1892, albo w 1894 roku. Wiadomo, że w 1910 roku pracowała jako sprzedawczyni w sklepie wielobranżowym. Ani ona, ani jej starszy brat Louis, który stał za ladą pasmanterii, nie chodzili do szkoły, ale czwórka ich młodszego rodzeństwa mieszkającego z rodziną – Frieda, Isidor, Minnie i Robbie – już tak. Czyli starsze dzieci pracowały, wspomagając tym samym finansowo całą rodzinę, a młodsze codziennie chodziły na lekcje, co było niejako typowym schematem w rodzinach imigranckich.
Tak jak wielu rodaków, Solomonowie osiedlili się w Stanach Zjednoczonych z nadzieją na wyższy standard życia i wykorzystanie szansy, jaką dawał tamtejszy system edukacji, i coraz chętniej flirtowali z amerykańską kulturą popularną. Podczas gdy Sanfir i Sophia nadal mówili w jidysz, ich dzieci perfekcyjnie opanowały angielski, co było ogromnym krokiem naprzód ułatwiającym im zaadaptowanie się w nowym domu. Solomonowie przeprowadzili się później na zachodnią stronę Sto Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy.
Lee pamięta, że mniej więcej wtedy jego rodzina przeniosła się z dotychczasowego mieszkania w Zachodniej Dziewięćdziesiątej Ósmej i West End Avenue do Washington Heights. Urodził się wtedy jego młodszy brat Larry (26 października 1931 roku). Przeprowadzka do biedniejszej dzielnicy sygnalizowała pogorszenie sytuacji finansowej rodziny. Wielki Kryzys stłamsił Lieberów i zahamował ich dążenia, żeby spełnić swój Amerykański Sen. Zresztą nie tylko ich.
*
Około dwóch tysięcy mężczyzn stojących przed kościołem episkopalnym na Dwudziestej Dziewiątej Ulicy na Manhattanie postawiło kołnierze płaszczy i schowało dłonie głęboko do kieszeni, usiłując schronić się przed przenikającym do kości wiatrem, który chłostał miasto. Takie kolejki nie były niczym szczególnym w pierwszych latach Wielkiego Kryzysu, zawijały się gdzieś daleko na Piątą Aleję. Ludzie ci słyszeli, że kościół wydaje ubogim jedzenie i mieli nadzieję dostać tam cokolwiek, co mogłoby pomóc im wyżywić rodzinę. Część jednak odprawiono, kiedy racje się skończyły. Desperacja mieszała się ze strachem, bo wielu ludzi musiało tamtej nocy głodować.
Mieszkańcy miasta czuli niepokój, widząc tylu potrzebujących nowojorczyków, z których wielu musiało przełknąć dumę i przyjąć jałmużnę, żeby przeżyć. Coraz dłuższe ogonki po darmowe posiłki i przyjmowane z konieczności zasiłki stanowiły ogromny psychologiczny ciężar dla mimowolnych świadków i uczestników gospodarczego załamania. Nikt nie chciał być zmuszony do szukania podobnej pomocy. Amerykanie byli dumnymi ludźmi i cenili sobie solidną etykę pracy, wierzyli, że zostaną za taką postawę wynagrodzeni. Duża część tych, którzy otrzymywali różne świadczenia socjalne, od odzieży do pieniędzy na czynsz, jedzenia i leków, przyjmowała je opornie.
Załamanie się krajowej gospodarki wynikające z korupcji panującej na Wall Street rozsierdziło i zniechęciło obywateli. Pieniądze w latach 20. stanowiły ostoję amerykańskiej kultury. W tamtych czasach brokerów i bankierów inwestycyjnych traktowano niczym nowych herosów i celebrytów, stali się oni bohaterami socjety. Byliby jak Nick Carraway z Wielkiego Gatsby’ego F. Scotta Fitzgeralda, gdyby ten zrobił podobną karierę. I był prawdziwy. Wahania na Wall Street, gorące akcje i głośne transakcje handlowe były przedmiotami soczystych plotek. Rozgrzana gospodarka zebrała drewno na podpałkę, ale to Wall Street rzuciło zapałkę.
Stojący po darmową zupę, wijący się pomiędzy ulicami Manhattanu ogonek złamanych ludzi był intrygującym portretem narodowej rozpaczy. Każdy z tych mężczyzn reprezentował pokonaną przez los rodzinę okaleczoną finansowym upadkiem. Jacoba i Celię po przeszło 20 latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych, po zakochaniu się w sobie i założeniu rodziny, spotkał kryzys, który ich zniszczył. Stanley, nadal zbyt młody, żeby pojąć skalę tego, co się wydarzyło, słyszał jednak w głosach rodziców złość i udrękę.
„Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą rozmów matki i ojca rozprawiających o tym, co zrobią, jeśli nie zdobędą reszty pieniędzy – mówił. – Na szczęście nie zostaliśmy wyrzuceni z mieszkania”.
Codzienna szarpanina o niezbędne do życia artykuły postawiła całe rodziny w stan gotowości.
Krach na giełdzie z 1929 roku nastąpił, kiedy Jacob był w Stanach Zjednoczonych od przeszło 20 lat, lecz nic nie mogło ochronić ani jego, ani pracujących z nim ludzi przed podobnym chaosem. Branża odzieżowa podupadła, zabrakło roboty. Lee opowiadał, że jego ojciec przez jakiś czas prowadził jadłodajnię, lecz interes nie wypalił, co kosztowało go oszczędności całego życia.
Ciągłe bezrobocie odbiło się na małżeństwie Jacoba i Celii. Im więcej gromadziło się codziennych trudności, tym bardziej presja stawała się nie do wytrzymania. Stanley, niemający jeszcze nawet siedmiu lat, był świadkiem, jak rodzice „nieustannie się sprzeczali i wykłócali”, niczym kiepska płyta nastawiona na ciągłe odtwarzanie, „chodziło o pieniądze, a raczej ich brak”.
Rumuńskie rodziny zwykle trzymały się bardzo blisko siebie i nawet mimo kryzysu niektórzy patriarchowie nie godzili się na posyłanie dzieci do pracy, uważając, że to edukacja jest drogą do sukcesu, choćby mieli cierpieć kłopoty finansowe. Stanley był i tak zresztą jeszcze zbyt mały, aby pracować. Najtrudniejsze lata Wielkiego Kryzysu spędził, patrząc na zmagania ojca i matki, usiłujących jakoś zapewnić byt rodzinie.
Niekończące się spory pomiędzy Jacobem a Celią ustawały jedynie w niedzielne wieczory, kiedy chłopiec wraz z rodzicami siadał przy radiowym odbiorniku. Młody Stanley lubił słuchać brzuchomówcy Edgara Bergena w programie NBC The Chase and Sanborn Hour, który przez dziesiątki lat emitowano tego dnia między 20.00 a 21.00. Drewnianym pomocnikiem Bergena był Charlie McCarthy, wygadany i często przebiegle sugestywny kawalarz będący nieodłącznym partnerem komediowych skeczy. Słuchacze nie mogli zobaczyć, że Charlie to kukła, dlatego prawdziwą radością było słuchać zabawnej paplaniny Bergena, umiejętnie tworzącego złożone postacie.
Kiedy Celia sprzątała mieszkanie albo krzątała się przy ciasnej kuchni, Jacob przeglądał drobne ogłoszenia, nie potrafiąc zamaskować swojej coraz głębszej rozpaczy. Jako młody chłopiec Stanley obserwował, jak jego ojciec codziennie udaje się do miasta w poszukiwaniu pracy. Każdej nocy przychodził do domu wyczerpany i mentalnie pobity, coraz bardziej zdesperowany i smutny. Jak opowiadał potem jego syn, Jacob siadywał przy kuchennym stole i gapił się przed siebie, tym bardziej zrozpaczony, im bliżej jego rodzinie było do przepaści. Czasem namawiał żonę, aby zabrali syna do parku na spacer. „Nienawidziła tego – mówił Lee. – Nigdy się nie dogadywali”.
Nie mając wyjścia, Celia często zwracała się o pieniądze do sióstr. Próbując jakoś uratować topniejące fundusze, po narodzinach Larry’ego, młodszego brata Stanleya, Lieberowie przeprowadzili się do mniejszego lokum na Bronksie. Starszy chłopiec spał na kanapie w salonie mieszczącym się, jak w większości tanich mieszkań w mieście, z tyłu budynku. Okno wychodziło bezpośrednio na inny, stojący obok budynek. Ciasnota i kolejna gęba do wyżywienia jeszcze bardziej pogorszyły nastroje. Jak mówił sam Stanley: „Mogłem sobie popatrzeć jedynie na ceglany mur kamienicy naprzeciwko. Dlatego nigdy nie widywałem na ulicach żadnych bawiących się czy grających w podwórkowego baseballa dzieci, do których mógłbym dołączyć”.
*
Ubrany w ciemną replikę marynarskiego uniformu dopełnioną tradycyjnym szkockim filcowym nakryciem głowy, lekko przy tym przekrzywionym, młody Stanley Lieber siedział za staroświeckim biurkiem, podpierając się chudym prawym ramieniem. Była to popularna poza, w jakiej rodzice kazali fotografować swoje dzieci w latach 20., a którą te musiały grzecznie znosić. Mimo że był zaledwie małym chłopcem, już wtedy miał ciemne, hipnotyzujące oczy i nieobecne spojrzenie niechybnie kryjące klucz do jakiejś odległej tajemnicy.
Będąc jeszcze zbyt młody, aby w pełni zrozumieć trudności, z jakimi zmagali się rodzice, Stanley liczył, że miłość jego matki przezwycięży podenerwowanie ojca i wymagające zasady narzucone przez świat. Siostra Celii, Jean, opowiadała, że Jack był w stosunku do dzieci „wymagający”. Nie spuszczał ich z oka i pilnował, aby wykonywali wszystkie codzienne obowiązki zgodnie z jego zaleceniami: „Umyjcie zęby tak, wyszorujcie język siak i tak dalej”. Celia była jednak zupełnie inna i sączyła Stanleyowi do ucha swoje nadzieje i marzenia. Wspierała go na każdym kroku. Gdy uczył się czytać, matka rozumiała, że edukacja może pomóc mu wydostać się z ciężkiego położenia.
„Często prosiła, abym poczytał jej na głos – opowiadał Stan. – Lubiłem to robić, bo wyobrażałem sobie wtedy, że byłem na Broadwayu i czytałem ze sceny dla licznej, zafascynowanej publiczności”. Celia i Jack robili, co mogli, aby uporać się z realiami kryzysu, ale to matka starała się izolować Stanleya od jego przykrych konsekwencji.
Dla ubogiego dziecka niemogącego pozwolić sobie na wyjazdy na letnie obozy, niemającego zbyt wielu przyjaciół, czytanie na głos było sposobem na przezwyciężenie rodzinnych trudności. „Był to mój sposób na ucieczkę przed szarością i smutkiem mojego rodzinnego domu”. Co ważniejsze, tak szlifował swój zmysł przygody i kreatywność. „Odkąd sięgam pamięcią, gryzmoliłem swoje komiksy – mówił Lee. – Rysowałem na kartce linię horyzontu i nanosiłem na nią proste ludziki z kresek, opowiadając sobie przy tym różne historyjki”.
Celia popychała chłopca do nauki, aby zdobywał jak najlepsze stopnie. Przez to „byłem swojego rodzaju outsiderem – wspominał Stanley. – Matka chciała, abym ukończył szkołę tak prędko, jak to możliwe, znalazł pracę i pomógł utrzymać rodzinę”. Mając nadzieję uszczęśliwić Celię, Stanley pracował na tyle ciężko, że przeskakiwał z klasy do klasy i szedł przez szkołę jak burza, mimo że starsze dzieci nie szczędziły mu docinków. Dojrzał wcześniej od innych i wyróżniał się inteligencją, ale nie ułatwiło mu to nawiązywania przyjaźni ani z rówieśnikami, ani ze starszymi kolegami, którzy chodzili do tej samej szkoły od lat.
Chłopak, tak jak niejeden bystry student, znalazł sobie mentora w osobie młodego żydowskiego nauczyciela Leona B. Ginsberga, który każdego dnia rozpoczynał zajęcia od opowiedzenia historyjki o wymyślonym baseballiście, pałkarzu Swacie Mulliganie. Były one zawsze, jak opowiadał Stanley, „zabawne i ekscytujące”. Bohaterskie wyczyny Mulligana budowały swobodną atmosferę sprzyjającą nauce, co w podstawówce Lee było rzadkością. Stanleyowi Lieberowi lekcje życia czerpane z opowieści Ginsberga wydawały się mówić jedno: „Gdy chcę coś zakomunikować ludziom, zawsze muszę próbować robić to lekko i na tyle zabawnie, jak to możliwe”.
Zadziwiające historie skrzące się jaskrawymi kolorami i wywołujące niemałą ekscytację korespondowały z jeszcze inną pasją Stanleya – filmami. Pod koniec lat 20. i na początku 30., kiedy chłopak rozmyślał na temat czekającej go przyszłości, nie potrafił wyobrazić sobie niczego doskonalszego od Errola Flynna, ikony kina. Aktor wybił się filmem Kapitan Blood z 1935 roku, zaprezentował w nim światu swoją przystojną aparycję, ekstrawagancki urok i atletyczną sylwetkę. Flynn stał się topową gwiazdą kina akcji i przyciągał młodą publikę historiami z pieczołowicie zaplanowaną choreografią pojedynków, jak w Przygodach Robin Hooda (1938), jego pierwszym kolorowym filmie. Dla chłopca, tworzącego swoje opowieści komiksowe i pochłaniającego książki i magazyny, kino pokazywało, że motorem napędowym akcji jest połączenie obrazu i dialogu. „Na ekranie oglądałem światy, które mnie zadziwiały, światy pełne magii i cudu, światy, gdzie chciałbym mieszkać, choćby jedynie w wyobraźni” – wspominał Stanley.
Lee chodził zwykle do Loew’s 175th Street Theatre, jednego z nowojorskich pałaców filmowych należących do sieci Wonder Theatres, zbudowanego w latach 1925–1930. Budynek ten postawiono z myślą o wodewilu, lecz rosnąca popularność kina doprowadziła do przystosowania teatru do wyświetlania filmów. Ogromne, wysokie na siedem pięter organy Roberta Mortona zabawiały zgromadzoną w wystawnej sali publikę. Lee interesowały nie tylko filmy przygodowe, uwielbiał również wczesne komedie braci Marx i Laurela, i Hardy’ego. Zresztą w promieniu trzech przecznic od Sto Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy młody chłopak mógł wybrać któreś z pięciu kin. W soboty pokazywano tam seriale. Lee wyczekiwał niecierpliwie na kolejne odcinki przygód Tarzana oraz innego programu, który lubił, The Jungle Mystery, traktującego o człowieku-małpie. Po seansie spotykał się zwykle z kuzynem Mortym Feldmanem na Siedemdziesiątej Drugiej, gdzie jedli naleśniki i rozmawiali o obejrzanych filmach.
Stanley, jak sam opisywał, wyrósł na „zachłannego czytelnika”. Z czasem, z uwagi na swoją fascynację dramatem i komedią, które ukształtowały jego wyobrażenie o kreatywności i sztuce narracyjnej, zaczął wymieniać Szekspira jako autora oddziałującego na niego najsilniej. Lee, jak tłumaczył, cenił go za „rytm”. „Zawsze uwielbiałem to, jak obchodził się ze słowami” – mówił. Jego chęć czytania nie znała granic. Gdziekolwiek by nie szedł, zabierał ze sobą jakieś czasopismo albo książkę, nawet do śniadania, korzystając z drewnianej podpórki, którą zmajstrowała mu matka.
Ale choć kochał oglądać filmy i dużo czytał, a do tego rysował sobie na boku, młodemu Stanleyowi nawet nie przeszło przez myśl, że mógłby pracować przy komiksach. Gdy jeszcze był chłopcem, były one kojarzone głównie z gazetowymi paskami, które przedrukowywano i wydawano w formie bliższej książkom lub magazynom. Popularność w latach 20. zdobyły czarno-białe paski, przede wszystkim slapstickowe Mutt and Jeff autorstwa Buda Fishera, wydawane potem w większych formatach jako komiksy. Stanley czytywał je tak samo chętnie, jak robiły to inne dzieci w jego wieku, lecz nie pobudzały jego wyobraźni w równym stopniu, co filmy i powieści. „Komiksy nigdy nie były częścią moich dziecięcych marzeń – tłumaczył. – Nigdy nie myślałem o tym, żeby je pisać”. Czytał jednak Famous Funnies, powszechnie uznawane za pierwszy współczesny komiks amerykański, którego pierwszy numer wydał w 1934 roku Dell i rozprowadzał poprzez sieć dystrybucyjną sklepów towarowych Woolworths. Stanley szczególnie ciepło zapamiętał pasek Hairbreadth Harry rysowany przez C.W. Kahlesa, którego bohater przeżywał różne melancholijne przygody, starając się trzymać swojego rywala, Rudolpha Ruddigore’a Rassendale’a, z dala od bohaterki, Belindy Blinks.
*
Jakkolwiek wyniszczający dla Stanów Zjednoczonych był krach na giełdzie, prawdziwym ciosem dla kraju była spowodowana kryzysem demoralizacja społeczeństwa. Szokująco szybki upadek gospodarki zachwiał wiarą w narodowy system ekonomiczny. Miliony robotników straciło pracę, bo liczne zakłady, rozpaczliwie szukając oszczędności, redukowały personel do niezbędnego minimum. Przykładowo, nowojorski przemysł budowlany niemal zupełnie wyhamował, gdy po kryzysie na giełdzie zwolniono aż 64 procent pracowników.
Panowała rozpacz, a jej epicentrum stał się Nowy Jork. Do października 1933 roku z zapomóg korzystało tam około 1 miliona 250 tysięcy osób. Kolejny milion mógł skorzystać z pomocy, ale tego nie zrobił. Około sześciu tysięcy nowojorczyków próbowało związać koniec z końcem, handlując na ulicach jabłkami. Do końca 1931 roku większość podobnych straganów zniknęła. Obroty w sklepach spożywczych spadły o połowę. Niejeden mieszkaniec miasta szukał jedzenia w śmietnikach. Badania mówią, że 65 procent afroamerykańskich dzieci z Harlemu cierpiało wtedy niedożywienie.
Dziesiątki tysięcy ludzi z Nowego Jorku zostało zmuszonych do życia na ulicach albo w slumsach na brzegach East River i rzeki Hudson. Prowizoryczne wioski zwano „Hoovervilles”, co było dwuznacznym hołdem dla prezydenta Herberta Hoovera. Największe osiedle powstało w Central Parku i – o ironio – stało się tamtejszą atrakcją turystyczną. Codziennie swoje przedstawienia dawali tam bezrobotni linoskoczkowie i inni niemogący znaleźć pracy artyści.
Bezrobocie w 1929 roku utrzymywało się na poziomie około 3 procent, ale do 1932 roku wzrosło do 24 procent. Kolejne miliony, chcąc nie chcąc, trudniły się pracą tymczasową. Dwa lata po krachu około 200 tysięcy nowojorczyków stanęło przed widmem eksmisji, gdyż zalegało z czynszem. Spora część tych, którzy nie zostali wyrzuceni z mieszkań, posprzedawała posiadane kosztowności, aby mieć jak spłacić zadłużenie. Inni – jak Lieberowie – przenosili się z mieszkania do mieszkania. Niektórzy zostawiali meble kupione na kredyt, nie mając jak zapłacić rat.
Dla rodziny Stanleya krach miał daleko idące i długotrwałe konsekwencje, ale Lieberom udało się utrzymać i dach nad głową, i burzliwe małżeństwo. Oczywistym i widocznym efektem kryzysu była niemożność znalezienia pracy przez Jacoba, wszelkie perspektywy zawodowe pogrzebała skomplikowana gra popytu i podaży. Liczba krojczych zmniejszyła się diametralnie, jako że zakłady krawieckie przestały być wypłacalne. Jacob szukał pracy przez całe lata po kryzysie giełdowym, lecz bezskutecznie.
Kłótnie o pieniądze odciskały swoje piętno na małżeństwie Celii i Jacoba i były powodem sprzeczek między nimi, których z czasem Stanley, gdy dorósł, mógł do pewnego stopnia unikać. Niestety jego młodszy brat Lawrence (Larry), urodzony dziewięć lat później, cierpiał z tego powodu bardziej bezpośrednio i okres formacyjny przeżył w stresie, przypatrując się zmagającemu się z problemami małżeństwu bez nadziei na lepsze jutro.
Bezrobocie Jacoba oznaczało, że Stanley musiał jak najszybciej znaleźć pracę. Każdy dodatkowy dochód mógł uratować rodzinę przed ubóstwem. Dlatego kiedy osiągnął wiek nastoletni, chłopak (i miliony jego rówieśników) albo pracował, albo ciągle szukał pracy. Zachęty Celii i motywowanie go do harówki w szkolnej ławie prędko się opłaciły. Przedsiębiorczy, bystry nastolatek i początkujący, lecz już dobrze radzący sobie ze słowami gawędziarz znajdował różne zajęcia. Był i bileterem w kinie, i gońcem w fabryce jeansów, a nawet pisał nekrologi żyjących jeszcze znanych osób, które można by opublikować w razie, jakby nagle odeszły. Balansowanie pomiędzy szkołą średnią a robotami na część etatu stało się dla niego sposobem na życie.
Lieber uczęszczał do liceum DeWitta Clintona, liczącego sobie 21 arów kampusu mieszczącego się na Bronksie, przy 100 West Mosholu Parkway South i Wschodniej Dwieście Piątej. Męska placówka opisywana jako „zamek przy bulwarze” była jedną z największych szkół na świecie, nastawiona na imigrantów i ich dzieci. Co roku zapisywano tam 10–12 tysięcy uczniów z całego miasta, pochodzących z różnych środowisk i kultur.
Licea, takie jak Clinton, wydawały się bardziej fabrykami niż szkołami i wybicie się z takiego tłumu było trudne, o ile niemożliwe. A jednak tamte lata Lieber zapamiętał jako okres kółek uczniowskich i innych okazji do zademonstrowania swoich umiejętności wodzireja. Chłopak, który każdą chwilę spędzał na czytaniu, wyrósł na przystojnego, wysokiego młodzieńca, choć chudego jak tyczka. Dołączył do kółka krasomówczego i stowarzyszenia prawniczego, gdzie snuł marzenia o tym, żeby zostać słynnym adwokatem.
Doczekał się pseudonimu „Gaduła” (Gabby), z uwagi na swój urok i ciągłe mielenie ozorem. Lieber miał nadzieję zawojować przyszłość, a marzeniom tym wtórowali jego koledzy z klasy. Przyjaciel Stanleya z liceum, Bob Wendlinger, nigdy nie miał wątpliwości, że chłopak wyrośnie na kogoś znaczącego. „Czuło się, że osiągnie sukces – mówił. – To był pewniak”.
Jako uczeń Lieber eksperymentował, przybierając różne role, tak jak wielu przystojnych i popularnych licealistów. Ciągnęło go do reklamy i należał do zespołu szkolnego magazynu literackiego „Magpie”. Mimo że rozwijał swój talent pisarski i miał za sobą całe lata intensywnego czytania, objął stanowisko „dyrektora reklamy”. Zespół redakcyjny pisma zbierał się w wieży, części budynku o wysokim sklepieniu. Pewnego razu Lieber znalazł tam drabinę pozostawioną przez pracownika, który wyszedł na lunch. Korzystając z okazji, żeby się popisać i zrobić coś, co jego koledzy zapamiętają, wdrapał się po niej i napisał na suficie „Stan Lee jest Bogiem”. Być może, nie chcąc nagrabić sobie u dozorcy i administracji szkoły za nabazgranie swojego imienia – albo testując wymyślony przez siebie artystyczny pseudonim – bodaj po raz pierwszy użył ksywki, która później obiegła cały świat.
Stanowisko szefa reklamy magazynu „Magpie” nie było czymś, z czego nastoletni uczeń liceum mógłby ot tak sobie zrezygnować. Stanley marzył o różnych ścieżkach kariery – łącznie z aktorstwem – wydawało się jednak, że reklama jest jego prawdziwym powołaniem. Lata spędzone na czytaniu prasy sprawiły, że branża ta wydała mu się fascynująca. Rzeczy, którymi się parał jako licealista, koncentrowały się głównie albo na słowach, albo na sprzedaży i obejmowały redakcję materiałów reklamowych dla żydowskiego szpitala w Denver, pisanie nekrologów oraz dystrybucję prenumerat „New York Timesa” wśród kolegów z klasy. Już jako nastolatek chłopak zrozumiał, że ma smykałkę do aktorstwa i może zostać przekonującym mówcą, którą to umiejętność szlifował, odkąd matka prosiła go niegdyś o czytanie na głos. W szkole średniej Stanley wymyślił sobie alter ego magika – nazywał się wielkim „Naparstkinim” – i podczas krótkich przedstawień zadziwiał tłumy zaciekawionych uczniów zręcznymi sztuczkami z użyciem naparstków. Od najmłodszych lat pragnął uwagi i czuł się znakomicie w świetle reflektorów.
Jako piętnastolatek Lieber wziął udział w licealnym konkursie eseistycznym „Najważniejsze informacje tygodnia” sponsorowanym przez dziennik „New York Herald Tribune”. Gazeta o zabarwieniu konserwatywnym należała do Ogdena Reida i jego żony Helen. Opisywała lokalne wydarzenia wystylizowanym językiem, kładąc nacisk na realizm i akcentując zmieniającą się dynamicznie atmosferę miasta. Lieber utrzymuje, że wygrywał konkurs trzy tygodnie z rzędu, co sprowokowało gazetę do napisania do chłopaka listu z prośbą, aby przestał i dał szansę komuś innemu. Redaktor miał też mu powiedzieć, że chłopak powinien zastanowić się nad pisaniem zawodowo, co jak mówił potem Lee: „prawdopodobnie odmieniło moje życie”.
Jednakże historia ta to zaledwie apokryf. Prawdopodobnie młody Lieber zajął siódme miejsce i dwa wyróżnienia, zgarniając przy tym dwa i pół dolara, co niezbyt nadawało się na moment definiujący karierę człowieka pragnącego zostać pisarzem. „Tak czy inaczej – pisze jeden z badaczy – Lee to bajarz i jego historia o konkursie organizowanym przez »Herald Tribune« nie musiała być prawdziwa, chodziło o to, aby była dobra”. Lecz nie zmienia to faktu, że otrzymana nagroda finansowa wywarła na biednym żydowskim chłopcu nie lada wrażenie. Rok później, w 1939, nastoletni Stanley przepracował pełne 12 tygodni, przynosząc do domu 150 dolarów dzięki dorywczym pracom, które udało mu się znaleźć.
*
Opuszczając wczesnym latem 1939 roku mury budzącego respekt, monolitycznego budynku liceum dla chłopców imienia DeWitta Clintona, Stanley Lieber wkroczył na rynek pracy z pewnym niepokojem i pod niejakim przymusem. Jego szkolne lata zbiegły się z najgorszym okresem kryzysu. Odbiór dyplomu nie oznaczał rozpoczęcia obiecującej kariery, ale konieczność znalezienia pracy. Rodzina potrzebowała bowiem pieniędzy.
Franklin Delano Roosevelt próbował wyciągnąć Stany Zjednoczone z finansowego dołka, lecz produkt krajowy brutto spadł w 1938 roku o 4,5 procenta, a bezrobocie osiągnęło wysoki pułap 19 procent. Gospodarcza zapaść, której pogłębieniu przysłużyły się chybione decyzje prezydenta, nie uczyniły przejścia Liebera w dorosłe życie łatwym. Był młodym człowiekiem usiłującym zostawić za sobą czasy szkoły średniej i chcącym zarabiać.
O ironio, początek działań wojennych zainicjowanych przez hitlerowskie Niemcy zaledwie kilka miesięcy po ukończeniu przez Stanleya szkoły popchnęła kraj do planowania produkcji zbrojnej, co rozruszało gospodarkę. Przez parę lat poprzedzających atak na Pearl Harbor Stany Zjednoczone wysyłały aliantom na całym świecie pomoc, równocześnie przygotowując się do – jak się wydawało – nieuniknionego przyłączenia się do globalnej wojny. Ekonomiczna odwilż nie nastąpiła jednak wystarczająco szybko, aby ułatwić Lieberowi szukanie pracy. Stanley, zobowiązany, żeby pomóc rodzinie, nie mógł myśleć o college’u. Jeszcze jako chłopiec, a potem nastolatek, mógł marzyć o aktorstwie czy adwokaturze, lecz najbliższa przyszłość przewidywała znalezienie jakiegokolwiek zajęcia. Potrzebował stałej pracy, a nie kolejnej serii upokarzających i cokolwiek podrzędnych prac dorywczych, na które zgadzał się jako uczeń szkoły średniej. Lieberowie cierpieli podczas finansowego kryzysu. Dyplom Stanleya miał zapewnić mu stałą pracę, a tym samym rodzinie finansową stabilność, której chłopak nie zaznał przez dużą część swojego życia.
Dla wielu rodzin żyjących w latach 20. i 30. gospodarcza zapaść i codzienne zmagania o powrót do normalności zdefiniowały amerykański sposób życia. Dorastanie w Nowym Jorku podczas Wielkiego Kryzysu odbiło się także na młodym Stanleyu Lieberze. Mógł chwytać się mętnych wspomnień jeszcze sprzed krachu na Wall Street, lecz jego postrzeganie świata zostało ukształtowane przez niemożność znalezienia przez ojca stałej pracy. Lieberowie dotkliwie odczuli konsekwencje przedłużającego się bezrobocia, co poruszyło chłopaka do głębi i było kluczowe dla kształtującego się podejścia samego Stanleya do swojego życia zawodowego.
Dlatego u podstawy myślenia Liebera o pracy leżało „poczucie, że najważniejsze dla człowieka jest mieć coś do roboty, być zajętym, być potrzebnym”. Jako dorosły mężczyzna Stanley musiał nie tylko nieustannie pracować, lecz czuć, że jest komuś niezbędny. „Nawet kiedy mogłem pozwolić sobie na wygodne życie, mój tata nigdy by nie powiedział, że mi się powiodło – opowiadał. – Zwykle był dość egotyczny i ja też to w pewnym stopniu przejąłem. Przyglądałem się ludziom radzącym sobie lepiej ode mnie i miałem nadzieję, że będę mógł kiedyś robić to, co oni… Jakaś część mnie zawsze uważała, że poradziłem sobie nie dość dobrze”.
Unosząca się nad małżeństwem Lieberów ciemna chmura, którą Stanley określiłby mianem „widma ubóstwa”, wysysała z Celii i Jacoba radość i miłość. Strach przed bezrobociem kazał młodzieńcowi szanować pracę i zarobek ponad wszystko inne. Lee dzielił podobne doświadczenie z innymi rówieśnikami, w tym weteranami komiksowymi, z których spora część należała do pierwszego pokolenia żydowskich imigrantów urodzonych w Stanach Zjednoczonych. Przeważnie znali się ze swoich podwórek i starali się jakoś przetrwać w przygniecionej kryzysem Ameryce i Nowym Jorku. Na własne oczy widzieli rozpacz bezrobotnych stojących w kolejce po zapomogi i byli świadkami, jak ludzi zwalnia się z pracy i wyrzuca z mieszkań.
Burzliwe życie w biedzie i nieustanne kłótnie rodziców odcisnęły na Stanleyu piętno, mimo że Celia poświęcała mu sporo uwagi i miłości oraz zapewniała, że któregoś dnia odniesie sukces. Autor opisujący jego losy tak przedstawiał efekty oddziaływania na chłopaka przeciwstawnych czynników: młody człowiek stał się „boleśnie wrażliwy, rozpaczliwie poszukujący akceptacji i łatwo ulegający wpływom”. Wysoce inteligentny, tęsknił za czymś większym niż życie, pragnąc wypełnić matczyne przepowiednie o przyszłej sławie i bogactwie.
Stan Lee, The Man behind Marvel
Translated from the English Language edition of Stan Lee: The Man Behind Marvel, by Bob Batchelor, originally published by Rowman & Littlefield Publishers, an imprint of The Rowman & Littlefield Publishing Group, Inc., Lanham,
MD, USA. Copyright © 2017. Translated into and published in the Polish language by arrangement with Rowman & Littlefield Publishing Group, Inc. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018
Copyright © for the Polish translation by Bartosz Czartoryski 2018
Redakcja – Paweł Wielopolski
Korekta – Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2018
ISBN EPUB: 978-83-8129-227-6ISBN MOBI: 978-83-8129-226-9