Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Kontynuacja „Z mgły zrodzonego”. Dokonali niemożliwego, obalając niemal boską istotę, której brutalne rządy trwały tysiąc lat. Teraz Vin, wychowanka ulicy, która wyrosła na najpotężniejszą Zrodzoną z Mgły w krainie, i Elend Venture, zakochany w niej szlachetnie urodzony idealista, muszą zbudować nowe społeczeństwo na gruzach imperium. Wtedy atakują ich trzy oddzielne armie. Jedynie starożytna legenda daje cień nadziei. Ale nawet jeśli Studnia Wstąpienia istnieje, nikt nie wie, gdzie jej szukać i jakimi mocami ona obdarza. Być może zabicie Ostatniego Imperatora nie było wcale najtrudniejsze i prawdziwym wyzwaniem okaże się przetrwanie po jego upadku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 991
Podziękowania
Przede wszystkim na moją ogromną wdzięczność zasługują mój wspaniały agent Joshua Bilmes i redaktor, Moshe Feder. Ten tom wymagał szczególnie wnikliwego przygotowania, a oni stanęli na wysokości zadania. Niech przyjmą moje podziękowania, podobnie ich asystenci, Steve Mancino (również doskonały agent) i Denis Wong.
W wydawnictwie Tor jest wielu innych ludzi, którzy zasługują na moje podziękowania. Larry Yoder (najlepszy przedstawiciel handlowy w kraju), dzięki któremu ta powieść świetnie się sprzedaje. Seth Lerner, kierownik artystyczny, który doskonale dopasowuje książki do ilustratorów. A skoro już mowa o ilustratorach, sądzę, że Christian McGrath wspaniale sobie poradził z okładką. Więcej przykładów można znaleźć na stronie christianmcgrath.com. Isaac Stewart, mój przyjaciel, również pisarz, przygotował wszystkie mapy i symbole na początkach rozdziałów. Możecie go znaleźć na nethermore.com. Shawn Boyles jest oficjalnym ilustratorem Zrodzonych z Mgły Lam i do tego świetnym gościem. Więcej informacji na jego temat znajduje się na mojej stronie. Wreszcie chciałbym podziękować działowi reklamy Tor, a szczególnie Dot Lin, która wspaniale promowała moje książki i się mną zajmowała. Dziękuję wam wszystkim!
Kolejne podziękowania należą się moim pierwszym czytelnikom. Ci niezmordowani ludzie czytają wczesne wersje moich powieści, rozwiązują problemy, znajdują literówki i nieścisłości. Są to, w kolejności losowej:
Ben Olsen, Krista Olsen, Nathan Goodrich, Ethan Skarstedt, Eric J. Ehlers, Jillena O’Brien, C. Lee Player, Kimball Larsen, Bryce Cundick, Janci Patterson, Heather Kirby, Sally Taylor, The Almighty Pronoun, Bradley Reneer, Holly Venable, Jimmy, Alan Layton, Janette Layton, Kaylynn ZoBell, Rick Stranger, Nate Hatfield, Daniel A. Wells, Stacy Whitman, Sarah Bylund i Benjamin R. Olsen.
Specjalne podziękowania należą się ludziom z Provo Waldenbooks za ich wsparcie. Sterling, Robin, Ashley oraz przerażający duet Steve „Księgarz” Diamond i Ryan McBride (byli również pierwszymi czytelnikami). Muszę również podziękować bratu Jordanowi za pracę nad moją stroną internetową (razem z Jeffem Creerem). Jordo pełni również oficjalną funkcję „gościa, który pilnuje, żeby Brandonowi nie odbiła palma”, a jego obowiązkiem jest wyśmiewanie się ze mnie i moich książek.
Także moi rodzice i siostry zawsze są pomocni. Jeśli zapomniałem o którymś z pierwszych czytelników, przepraszam! Następnym razem umieszczę was podwójnie. Peterze Ahlstromie, nie zapomniałem o tobie – po prostu umieściłem cię na końcu, żebyś się trochę denerwował.
I wreszcie dziękuję swojej cudownej żonie, którą poślubiłem w trakcie redagowania tej książki. Emily, kocham cię!
Przedmowa
Studnia Wstąpienia była jedną z najtrudniejszych książek w mojej karierze. Tak naprawdę jedyną, którą pisało mi się trudniej, był ostatni tom Koła czasu. (A w tym przypadku duża część trudności wynikała z ciężaru oczekiwań.)
Gdybym miał cofnąć się w czasie do roku 2005, kiedy pisałem Studnię Wstąpienia, znaleźlibyście w dużej mierze niesprawdzonego pisarza obdarzonego (być może) zbyt wielką pewnością siebie. Jak wspominałem przy wielu okazjach, napisałem kilkanaście powieści zanim wydałem pierwszą – a ta droga do publikacji sprawiła, że charakteryzowała mnie dziwna mieszanka naiwności i doświadczenia.
Wiele lat eksperymentowałem ze swoim stylem i byłem z niego całkiem zadowolony. Znosiłem odmowy i przez lata uczyłem się pisać, choć nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będzie to coś więcej niż hobby. Pogodziłem się z faktem, że do końca życia mogę pozostać niewydany, ale nie powstrzymywało mnie to. Paradoksalnie ta świadomość dodawała mi pewności siebie. Wiedziałem, że kocham pisać. Żadne kiepskie recenzje i niepowodzenie na rynku nie mogły doprowadzić mnie do kryzysu gorszego niż te, przez które już przeszedłem.
Z drugiej strony były też rzeczy, których po prostu nigdy nie zrobiłem albo przynajmniej robiłem rzadko – a na szczycie listy były sequele. (Napisałem czternaście powieści, a wśród nich tylko jeden ciąg dalszy.) Niemal wszystkie moje książki opisywały nowe światy, nowe systemy magii i nowych bohaterów. Do tego byłem przyzwyczajony, jednak chciałem też opowiedzieć historię, która wymagała serii.
Rozpocząłem Studnię Wstąpienia ze swoim charakterystycznym optymizmem, a później poznałem na własnej skórze, jak trudno jest wziąć bohaterów i sięgnąć w nich głębiej. Pierwszy tom prawie nie sprawiał mi problemów, a ten rozpadł się na końcu, zaś po drodze miał wielkie problemy z tempem narracji. Ale też, jak to bywa z wieloma rzeczami w życiu, im większe wyzwanie, tym więcej dalej. Naprawianie tej książki między kolejnymi wersjami sprawiło, że stałem się o wiele lepszym pisarzem.
Za ironię losu można uznać fakt, że Studnia Wstąpienia była historią, którą zamierzałem napisać od początku. Kusiło mnie, żeby pominąć opowieść o upadku Ostatniego Imperatora, bo martwiłem się, że będę się poruszał po zbyt znajomym gruncie. Wszyscy piszą o tym, jak obalić imperium – ale rzadko zdarzało mi się widzieć historię o rewolucjonistach zmuszonych, bo zostać politykami. Co się dzieje po obaleniu rządu? Zbudowanie czegoś jest zawsze trudniejsze od zniszczenia.
W tej książce wreszcie znalazłem czas, by eksplorować motywacje bohaterów i zmusić ich do postawienia sobie trudnych pytań. Gdzie leży granica między bezpieczeństwem a wolnością? Co zrobisz, gdy ideały zawiodą? Co zrobisz, jeśli przejdziesz od bycia wyrzutkiem do egzekwowania prawa?
Jestem ogromnie dumny z tej książki. Udowodniła mi, że potrafię naprawić coś popsutego, a cierpienie związane z poprawianiem kolejnych wersji może przynieść naprawdę wyjątkowe efekty. Zrealizowałem marzenia i udowodniłem sam sobie, że potrafię pisać o bohaterach i tematach – nie tylko tworzyć szalone systemy magiczne i scenerię.
W pewnym sensie w Z Mgły Zrodzonym Kelsierowi łatwo było mówić o nadziei. Ta książka przypomina nam, że taka nadzieja i zaszczytne ideały czasem mają swoją cenę.
Zapisuję te słowa w stali, gdyż nie można ufać temu, co nie zostało wykute w metalu.
1
Armia była niczym ciemna plama na horyzoncie.
Król Elend Venture stał nieruchomo na murach Luthadel, spoglądając na wrogie wojska. Wokół niego na ziemię opadały wielkie płaty popiołu. Nie wypalony, biały popiół, jak w palenisku, lecz czarny i żrący. Popielne Góry były ostatnio wyjątkowo aktywne.
Czuł, jak sadza opada na jego twarz i ubranie, ale ignorował to. Krwawe słońce niemal zachodziło na horyzoncie. Jego promienie padały na armię, która przyszła odebrać Elendowi królestwo.
– Jak wielu? – spytał cicho.
– Jakieś pięćdziesiąt tysięcy – odparł Ham, opierając się o przedpiersie. Masywne ręce wsparł na kamieniu. Jak wszystko w mieście, tak i mur znaczyły ślady niezliczonych opadów popiołu.
– Pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy… – powtórzył Elend.
Mimo licznych zaciągów, miał pod swoim dowództwem zaledwie dwadzieścia tysięcy ludzi – i byli to chłopi po rocznym przeszkoleniu. Utrzymanie nawet tak małej armii dużo go kosztowało. Gdyby udało im się odnaleźć atium Ostatniego Imperatora, sprawy miałyby się zupełnie inaczej. Na razie Elendowi groziła katastrofa gospodarcza.
– Co o tym myślisz? – spytał Elend.
– Nie wiem, El – odpowiedział cicho Ham. – To Kelsier miał wizję.
– Ale ty pomagałeś mu w planowaniu. Ty i pozostali, byliście jego ekipą. To wy wymyśliliście strategię doprowadzenia do upadku imperium, a później wcieliliście ją w życie.
Ham umilkł, a młody król miał wrażenie, że słyszy jego myśli. To Kelsier był najważniejszy. To on to zorganizował, to on zebrał nasze szalone pomysły i stworzył z nich realny plan. On był przywódcą.
Geniuszem.
I zginął przed rokiem, dokładnie w dniu, w którym lud – zgodnie z jego tajemnym planem – powstał, by obalić boskiego władcę. W chaosie, który później nastąpił, Elend przejął władzę. Teraz wydawało się, że straci wszystko, o co walczył Kelsier i jego ludzie. Podda się tyranowi, który może się okazać gorszy od Ostatniego Imperatora. Małostkowemu, przebiegłemu łotrowi w masce „arystokraty”. Człowiekowi, który właśnie prowadził swoją armię na Luthadel.
Własnemu ojcu, Straffowi Venture.
– Może udałoby ci się nakłonić go do zmiany zdania? – zapytał Ham.
– Może – odparł z wahaniem Elend. – Zakładając, że Zgromadzenie nie podda miasta.
– A mają zamiar?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Martwię się, że tak. Armia ich przeraziła, Ham. – I nie bez powodu. – Tak czy inaczej, mam propozycję spotkania za dwa dni. Spróbuję ich przekonać, żeby nie robili niczego pochopnie. Dockson dziś wrócił, prawda?
Ham pokiwał głową.
– Tuż przed dotarciem armii.
– Chyba powinniśmy zwołać spotkanie ekipy – stwierdził Elend. – Może ktoś wpadnie na jakiś pomysł.
– I tak nie będzie wszystkich – zauważył Ham, drapiąc się po brodzie. – Spook ma wrócić dopiero za tydzień, a Ostatni Imperator jeden wie, gdzie się podziewa Breeze. Od miesięcy nie mieliśmy od niego wiadomości.
Elend westchnął i potrząsnął głową.
– Nie mam innych pomysłów, Ham. – Odwrócił się i znów spojrzał na spopielałą ziemię. Po zachodzie słońca armia zaczęła rozpalać ogniska. Wkrótce pojawią się mgły.
Muszę wrócić do pałacu i zastanowić się nad tą propozycją, pomyślał Elend.
– Gdzie się podziała Vin? – spytał Ham.
Król się zastanowił.
– A wiesz, że nie mam pojęcia?
***
Vin wylądowała miękko na bruku i patrzyła, jak zaczynają ją otaczać mgły. Pojawiały się wraz z zapadnięciem ciemności, wzrastały niczym przezroczyste pnącza, oplatając się i zwijając.
W wielkim mieście Luthadel panowała cisza. Nawet teraz, rok po śmierci Ostatniego Imperatora i przejęciu władzy przez Elenda, większość ludzi w nocy pozostawała w domach. Bali się mgieł, a wiara ta sięgała głębiej niż rozkazy Ostatniego Imperatora.
Skradała się cicho. Wewnątrz jak zwykle spalała cynę i cynę z ołowiem. Cyna wyostrzała zmysły, pozwalając jej widzieć w ciemnościach. Cyna z ołowiem dodawała sił i wydłużała krok. Tych dwóch metali, wraz z miedzią, która ukrywała ją przed Allomancją spalających brąz, używała niemal przez cały czas.
Niektórzy twierdzili, że jest paranoiczką. Ona uważała się za przygotowaną. Tak czy inaczej, ten nawyk wielokrotnie uratował jej życie.
Zbliżyła się do rogu ulicy i wyjrzała. Nigdy tak naprawdę nie rozumiała, jak spala metale – robiła to przez całe życie, instynktownie wykorzystując Allomancję, nawet zanim Kelsier ją wyszkolił. Nie miało to dla niej większego znaczenia. Nie była jak Elend – nie potrzebowała logicznych wyjaśnień dla wszystkiego. Vin wystarczało, że, połykając kawałki metalu, mogła korzystać z ich mocy.
Moc doceniała, gdyż dobrze wiedziała, jak wyglądało życie bez niej. Nawet teraz nikt nie uznałby jej za wojowniczkę. Wiedziała, że ze swoimi pięcioma stopami wzrostu, szczupłą sylwetką, ciemnymi włosami i bladą skórą robiła wrażenie delikatnej. Co prawda nie była już niedożywiona, jak w dzieciństwie na ulicach, ale z pewnością nie robiła wrażenia groźnej.
I wcale jej to nie przeszkadzało. Dawało to jej przewagę – a tego potrzebowała.
Lubiła także noc. W ciągu dnia Luthadel było zatłoczone i ograniczające, nawet przy swoich rozmiarach. W nocy jednak mgły opadały niczym gęsta chmura. Tłumiły, łagodziły, zasłaniały. Potężne fortece stawały się zacienionymi górami, a zatłoczone domy stapiały się razem niczym wypalone świece.
Vin skuliła się przy budynku, nadal wpatrując się w skrzyżowanie. Ostrożnie sięgnęła w głąb siebie i rozpaliła stal – jeden z metali, który połknęła wcześniej. Natychmiast pojawiły się wokół niej przezroczyste niebieskie linie. Widoczne tylko dla niej, wskazywały na pobliskie źródła metalu – każdego metalu. Grubość linii zależała od wielkości kawałka metalu, z którym się łączyła. Niektóre wskazywały na brązowe zawiasy drzwi, inne na żelazne gwoździe w ścianach.
Czekała w ciszy. Żadna z linii się nie poruszała. Palenie stali było łatwym sposobem, by się zorientować, czy w okolicy ktoś się porusza. Jeśli miał na sobie choć trochę metalu, ciągnęły się za nim błękitne linie. Oczywiście, to nie było główne zastosowanie stali. Vin ostrożnie sięgnęła do sakiewki i spomiędzy tkaniny wyjęła jedną z wielu monet. Również od niej do piersi kobiety prowadziła błękitna linia.
Podrzuciła monetę, po czym chwyciła jej linię i spalając stal, Pchnęła monetę. Kawałek metalu uniósł się w powietrze i zatoczył łuk pośród mgieł. Upadł z brzękiem na środku ulicy.
Mgły wciąż się kłębiły. Były gęste i tajemnicze, nawet dla Vin. Bardziej gęste niż zwykłe opary i bardziej stałe niż normalne zjawisko atmosferyczne, burzyły się i wirowały, opływając ją strumieniami. Jej wyostrzony cyną wzrok mógł je przebić – Dzięki niej noc wydawała się jaśniejsza, mgły nieco mniej gęste. Ale wciąż tam były.
Na placu poruszył się cień, w reakcji na monetę, którą Odepchnęła jako sygnał. Vin przekradła się bliżej i rozpoznała kandrę OreSeura. Nosił inne ciało niż rok wcześniej, kiedy odgrywał rolę lorda Renoux. Jednak ta łysiejąca, niczym się niewyróżniająca postać była teraz dla Vin równie znajoma.
OreSeur podszedł do niej.
– Czy znalazłaś to, czego szukałaś, panienko? – zapytał głosem pełnym szacunku, a jednocześnie jakby trochę wrogim. Jak zawsze.
Vin potrząsnęła głową, spoglądając w mrok.
– Może się myliłam? – odpowiedziała. – Może nikt mnie nie śledzi.
Te słowa sprawiły, że posmutniała. Miała ochotę na kolejne spotkanie z Obserwatorem. Wciąż nie wiedziała, kim jest. Za pierwszym razem uznała go za skrytobójcę. I może tak rzeczywiście było. Jednak on w ogóle nie wydawał się zainteresowany Elendem – za to bardzo Vin.
– Powinniśmy wrócić na mur – stwierdziła, podnosząc się. – Elend będzie się zastanawiał, gdzie się podziałam.
OreSeur pokiwał głową. W tej właśnie chwili deszcz monet przebił mgły, kierując się w stronę dziewczyny.
Zacząłem się zastanawiać, czy jako jedyny pozostałem przy zdrowych zmysłach. Czy inni nie widzą? Tak długo czekali na nadejście bohatera – tego przepowiedzianego przez Terrisan – że teraz wyciągają pochopne wnioski i zakładają, że każda historia i legenda dotyczą tego jednego człowieka.
2
Vin zareagowała natychmiast i odskoczyła. Poruszała się z niewiarygodną prędkością, jej mgielny płaszcz wirował, gdy ślizgała się po wilgotnym bruku. Monety uderzyły w ziemię za jej plecami i odbiły się od kamienia, pozostawiając ślady we mgle.
– OreSeur, idź! – rzuciła, choć on już uciekał w boczną uliczkę.
Vin przykucnęła, dotykając dłońmi i stopami zimnego kamienia. W jej żołądku płonęły allomantyczne metale. Rozpaliła stal, obserwując pojawiające się wokół przezroczyste niebieskie linie. Czekała w napięciu…
Kolejna grupa monet wystrzeliła z ciemnej mgły, a każda ciągnęła za sobą niebieską linię. Vin natychmiast rozjarzyła stal i Odepchnęła monety, kierując je w mrok.
Znów zapadła cisza.
Ulica była szeroka – jak na Luthadel – lecz domy po obu stronach wznosiły się wysoko. Mgły wirowały leniwie, ukrywając krańce ulicy.
Spośród oparów wyłoniła się i zbliżyła grupa ośmiu mężczyzn. Vin się uśmiechnęła. Miała rację – ktoś ją śledził. Ci ludzie nie byli jednak Obserwatorem. Nie mieli jego dziwnego wdzięku, jego poczucia mocy. Byli o wiele bardziej toporni. Skrytobójcy.
To miało sens. Gdyby ona miała zamiar podbić Luthadel, przede wszystkim wysłałaby grupę Allomantów, by zabili Elenda.
Poczuła nagły nacisk z boku i zaklęła, gdy straciła równowagę, szarpana przez sakiewkę. Rozwiązała rzemień, pozwalając, by wrogi Allomanta Odepchnął monety z dala od niej. Skrytobójcy mieli co najmniej jednego Monetostrzelnego – Mglistego, który spalał stal i Odpychał metale. W rzeczy samej, widziała błękitne linie prowadzące do sakiewek dwóch skrytobójców. Vin zastanowiła się, czy nie odpowiedzieć tym samym i Odepchnąć ich sakiewki, ale się zawahała. Nie warto wykładać wszystkich kart na stół. Mogła potrzebować tych monet.
Bez własnych monet nie mogła zaatakować na dystans. A jeśli to była dobra drużyna, nie miałoby to większego sensu – ich Monetostrzelni i Szarpacze zajęliby się jej pociskami. Ucieczka też nie była rozwiązaniem. Ci ludzie nie przyszli tylko po nią – gdyby uciekła, ruszyliby dalej, w stronę swojego prawdziwego celu.
Nikt nie posyłał skrytobójców do zabicia ochroniarzy. Skrytobójcy zabijali ważnych ludzi. Ludzi takich jak Elend Venture, król Środkowego Dominium. Mężczyzna, którego kochała.
Vin rozjarzyła cynę z ołowiem – jej ciało stało się napięte, ożywione, niebezpieczne. Czterech Zbirów na przodzie, pomyślała, spoglądając na zbliżających się mężczyzn. Spalający cynę z ołowiem będą nieludzko silni, zdolni do przeżycia wielu obrażeń. Z bliska niebezpieczni. A ten, który niesie drewnianą tarczę, to Szarpacz.
Rzuciła się do przodu, zmuszając najbliższych Zbirów do cofnięcia się. Ośmiu Mglistych przeciwko jednej Zrodzonej z Mgły to dla nich niezły układ sił – ale tylko jeśli zachowają ostrożność. Dwaj Monetostrzelni ustawili się po obu stronach ulicy, by móc ją Odpychać z obu kierunków. Ostatni mężczyzna, stojący w milczeniu obok Szarpacza, musiał być Dymiarzem – mało ważnym w walce, jego zadaniem było ukrywanie drużyny przed wrogimi Allomantami.
Ośmiu Mglistych. Kelsier by sobie poradził, w końcu zabił Inkwizytora. Ale ona nie była Kelsierem. Nie wiedziała jeszcze, czy to dobrze, czy źle.
Vin odetchnęła głęboko, żałując, że nie ma trochę atium do poświęcenia, i spaliła żelazo. To pozwoliło jej Przyciągnąć pobliską monetę – jedną z tych, które zostały wystrzelone w jej stronę – tak jak stal pozwoliłaby ją Odepchnąć. Chwyciła ją, upuściła na ziemię i podskoczyła, udając, że chce Odepchnąć monetę i wznieść się w powietrze.
Wówczas jeden z Monetostrzelnych Pchnął monetę, odrzucając ją na bok. Ponieważ Allomancja pozwalała na Odpychanie ciała bezpośrednio od przedmiotu – lub Przyciąganie do niego, Vin pozostała bez kotwicy. Odepchnięcie się od monety rzuciłoby ją na bok.
Opadła na ziemię.
Niech myślą, że mają mnie w pułapce, pomyślała, kucając pośrodku ulicy. Grupka Zbirów ruszyła do przodu z większą pewnością siebie. Tak, pomyślała Vin, wiem, co sobie myślicie. To jest ta Zrodzona z Mgły, która zabiła Ostatniego Imperatora? To chude coś? Czy to możliwe?
Sama się nad tym zastanawiała.
Pierwszy Zbir zaatakował i Vin natychmiast ruszyła. Obsydianowe sztylety zamigotały, gdy uwolniła je z pochew, i popłynęła krew, kiedy uskoczyła pod kijem napastnika i cięła go przez uda.
Mężczyzna krzyknął. Noc już nie była cicha.
Mgliści przeklinali, gdy Vin poruszała się między nimi. Partner Zbira zaatakował ją – nieprawdopodobnie szybko, dzięki mocy cyny z ołowiem. Jego kij zerwał pasmo tkaniny z płaszcza Vin, gdy rzuciła się na ziemię, po czym natychmiast się poderwała, by znaleźć się poza zasięgiem trzeciego Zbira.
W jej stronę poleciał deszcz monet. Vin Odepchnęła je. Monetostrzelny nie przestawał jednak Odpychać – i Odpychanie Vin uderzyło w niego.
Przyciąganie i Odpychanie metali wiązało się z masą. A to – z monetami pomiędzy nimi – oznaczało, że Vin została rzucona przeciwko skrytobójcy. Oboje polecieli do tyłu. Vin znalazła się poza zasięgiem Zbira, a Monetostrzelny upadł na ziemię.
Kolejne monety spadły z drugiej strony. Nadal wirując w powietrzu, Vin rozjarzyła stal, dodając sobie mocy. Niebieskie linie były splątane, ale nie musiała izolować poszczególnych monet, by Odepchnąć je wszystkie.
Ten Monetostrzelny wypuścił pociski, gdy tylko poczuł dotyk Vin. Kawałki metalu zniknęły wśród mgieł.
Vin uderzyła ramieniem o bruk. Przetoczyła się – rozjarzając cynę z ołowiem, by zachować równowagę – i poderwała na równe nogi. Jednocześnie spaliła żelazo i Przyciągnęła znikające monety.
Popędziły w jej stronę. Gdy tylko się zbliżyły, Vin odskoczyła w bok i Odepchnęła je w stronę zbliżających się Zbirów.
Monety jednak natychmiast zmieniły kierunek ruchu i skręciły w stronę Szarpacza. Nie mógł Odepchnąć monet – jego mocą jako Mglistego było Przyciąganie żelazem. Zrobił to skutecznie, chroniąc Zbirów. Uniósł tarczę i sapnął z wysiłku, gdy uderzyły w nią monety.
Vin znów się ruszyła. Pobiegła w stronę odsłoniętego Monetostrzelnego po lewej, tego, który upadł na ziemię. Mężczyzna jęknął zaskoczony, a drugi Monetostrzelny próbował rozproszyć Vin, lecz było już za późno.
Zginął ze sztyletem w piersi. Nie był Zbirem – nie mógł spalać cyny z ołowiem, by wzmocnić swoje ciało. Vin uwolniła sztylet, po czym szarpnięciem zerwała jego sakiewkę. Mężczyzna zabulgotał cicho i upadł na kamienie.
Jeden, pomyślała Vin, obracając się. Jej czoło skroplił pot. Musiała teraz stawić czoło siedmiu mężczyznom w wąskiej, przypominającej korytarz ulicy. Spodziewali się, że będzie uciekać. Ona jednak zaatakowała.
Zbliżywszy się do Zbirów, skoczyła – i rzuciła na ziemię sakiewkę zabraną umierającemu. Drugi Monetostrzelny krzyknął i natychmiast ją Odepchnął. Vin jednak udało się już wznieść i przeskoczyła nad głowami Zbirów.
Jeden z nich – ten ranny – był jednak na tyle bystry, by chronić Monetostrzelnego. Gdy Vin wylądowała, uniósł pałkę. Uskoczyła przed jego pierwszym atakiem, uniosła sztylet i…
W jej polu widzenia nagle pojawiła się niebieska linia. Vin natychmiast zareagowała, skręcając i Odpychając się od zawiasów drzwi, by znaleźć się poza jego zasięgiem. Uderzyła bokiem o ziemię, podparła się na dłoni i stanęła na wilgotnych od mgły stopach.
Za jej plecami w ziemię uderzyła moneta, odbijając się od bruku. Nie zbliżyła się do niej. Właściwie wydawała się wycelowana w pozostałego przy życiu Monetostrzelnego. Prawdopodobnie był zmuszony, by ją Odepchnąć.
Ale kto ją wystrzelił?
OreSeur? – zastanawiała się Vin.
Ale to by było głupie. Kandra nie był Allomantą – a poza tym nie przejąłby inicjatywy. Robił wyłącznie to, co mu kazano.
Monetostrzelny wydawał się równie zaskoczony. Vin podniosła wzrok, rozjarzając cynę, i ujrzała mężczyznę stojącego na szczycie pobliskiego budynku. Ciemna sylwetka. Nie próbował się nawet ukryć.
To on, pomyślała. Obserwator.
Obserwator pozostał na swoim miejscu, nie wtrącając się, gdy grupa Zbirów ruszyła na Vin. Zaklęła, widząc trzy kije opadające jednocześnie. Uchyliła się przed jednym, ominęła drugi, a później wbiła sztylet w pierś mężczyzny trzymającego trzeci. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. Cyna z ołowiem dodawała mu sił.
Dlaczego Obserwator się wtrącił? – zastanawiała się Vin, odskakując. Czemu rzucił tę monetę w stronę Monetostrzelnego, który przecież mógł ją Odepchnąć?
Te myśli niemal kosztowały ją życie, gdy niezauważony Zbir zaatakował ją z boku. To był mężczyzna, którego raniła w nogi. Vin zareagowała wystarczająco szybko, by uchylić się przed jego ciosem. Przez to jednak znalazła się w zasięgu pozostałych trzech.
Wszyscy zaatakowali jednocześnie.
Udało jej się uniknąć dwóch ciosów. Trzeci jednak trafił ją w bok. Potężny cios rzucił ją na drugą stronę ulicy, uderzyła w drewniane drzwi sklepu. Usłyszała trzask – całe szczęście drzwi, nie kości – i upadła na ziemię, bez sztyletów. Zwykły człowiek już by nie żył, jednak jej wzmocnione cyną z ołowiem ciało było twardsze.
Sapnęła ciężko, z trudem podniosła się na nogi i rozjarzyła cynę. Metal wzmocnił jej zmysły – w tym poczucie bólu – i ten nagły wstrząs sprawił, że oprzytomniała. Bolał ją bok w miejscu, w które została uderzona. Nie mogła się jednak zatrzymać. Nie w chwili, gdy biegł ku niej Zbir, unosząc kij do ciosu znad głowy.
Kucnąwszy w wejściu, Vin rozjarzyła cynę z ołowiem i chwyciła kij obiema rękami. Warknęła, cofnęła lewą rękę i uderzyła pięścią w broń, jednym ciosem miażdżąc twarde drewno. Zbir się zatoczył, a Vin uderzyła swoją połową kija w jego oczy.
Choć oszołomiony, trzymał się na nogach. Nie mogę walczyć ze Zbirami, pomyślała. Muszę się ruszać.
Rzuciła się w bok, ignorując ból. Tamci próbowali za nią podążyć, ale ona była lżejsza, szczuplejsza i, co najważniejsze, szybsza. Okrążyła ich, kierując się w stronę Monetostrzelnego, Dymiarza i Szarpacza. Ranny Zbir cofnął się, by ich osłaniać.
Gdy Vin się zbliżyła, Monetostrzelny rzucił w jej stronę dwie garście monet. Vin Odepchnęła je, po czym sięgnęła i Przyciągnęła te, które mężczyzna wciąż miał w swojej sakiewce.
Monetostrzelny sapnął, gdy jego sakiewka szarpnęła się w stronę Vin. Zarzuciło nim. Zbir chwycił go, by pomóc mężczyźnie utrzymać równowagę. A skoro jej kotwica nie mogła się poruszyć, to Vin została Przyciągnięta w jej stronę. Rozjarzyła żelazo i przeleciała w powietrzu, unosząc pięść. Monetostrzelny krzyknął i pociągnął za rzemień, by uwolnić sakiewkę.
Za późno. Pęd Vin popchnął ją do przodu, wbiła pięść w twarz mężczyzny. Jego głowa się obróciła, kark trzasnął. Już na ziemi kobieta wbiła łokieć w brodę zaskoczonego Zbira, odrzucając go do tyłu. Później kopnęła go w gardło.
Żaden z mężczyzn się nie podniósł. Trzech załatwionych. Porzucona sakiewka upadła na ziemię i pękła, rozsypując na bruku setki błyszczących miedziaków. Zignorowała pulsowanie łokcia i odwróciła się do Szarpacza. Stał z tarczą i wyglądał na dziwnie mało zmartwionego.
Nagle za jej plecami rozległ się głośny trzask. Vin krzyknęła, jej wzmocnione przez cynę uszy zbyt mocno zareagowały na nagły dźwięk. Jej głowę przeszył ból, uniosła dłonie do uszu. Zapomniała o Dymiarzu, który stał, trzymając w rękach dwa kawałki drewna, wyrzeźbione tak, by wydawać głośne dźwięki.
Ruchy i reakcje, działania i ich konsekwencje – to była kwintesencja Allomancji. Cyna pozwalała jej przebijać wzrokiem mgły, dając przewagę nad skrytobójcami. Jednocześnie sprawiała, że jej słuch był wyjątkowo wrażliwy. Dymiarz znów uniósł kijki. Vin jęknęła i podniosła garść monet z bruku, rzucając je w stronę Dymiarza. Szarpacz oczywiście Przyciągnął je w swoją stronę. Odbiły się od jego tarczy. I wtedy Vin ostrożnie Odepchnęła jedną, by upadła za plecami mężczyzny.
Ten opuścił swoją tarczę, nieświadom poczynań Vin. Ona zaś Przyciągnęła samotną monetę w swoją stronę – i prosto w plecy Szarpacza. Upadł bez słowa.
Czterech.
Wszyscy znieruchomieli. Grupa Zbirów biegnących w jej stronę zatrzymała się, a Dymiarz opuścił kijki. Nie mieli Monetostrzelnych ani Szarpaczy – nikogo, kto mógłby Przyciągać lub Odpychać metal – a Vin stała pośród monet. Gdyby je wykorzystała, nawet Zbiry by tego nie wytrzymały. Musiała tylko…
Kolejna moneta pojawiła się w powietrzu, wyrzucona z dachu Obserwatora. Vin zaklęła i się uchyliła. Moneta jednak nie była wycelowana w nią. Trafiła Dymiarza prosto w czoło. Mężczyzna przewrócił się na plecy.
Co? – pomyślała Vin, wpatrując się w trupa.
Zbiry zaatakowały, lecz ona się cofnęła, marszcząc czoło. Czemu zabijać Dymiarza? Już nie był zagrożeniem.
Chyba że…
Vin zgasiła miedź i zapaliła brąz, metal, dzięki któremu mogła wyczuwać innych Allomantów korzystających ze swoich mocy. Nie czuła Zbirów palących cynę z ołowiem. Wciąż ktoś ich osłaniał, ukrywał Allomancję.
Ktoś inny palił miedź.
Nagle wszystko zaczęło mieć sens. Miało sens to, że grupa Mglistych ryzykuje atak na Zrodzoną z Mgły. Miało sens to, że Obserwator strzelił w stronę Monetostrzelnego. Miało sens, że zabił Dymiarza.
Vin znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Została jej chwila na podjęcie decyzji. Zrobiła tak pod wpływem przeczucia, ale dorastała na ulicach, jako złodziejka i oszustka. Przeczucia były dla niej bardziej naturalne niż logika.
– OreSeur! – wrzasnęła. – Do pałacu!
Oczywiście, był to szyfr. Vin skoczyła do tyłu, ignorując Zbirów, gdy jej sługa wyłonił się z uliczki. Wyjął coś zza pasa i rzucił w stronę kobiety – niewielką szklaną fiolkę, w jakich Allomanci przechowywali opiłki metali. Vin szybko Przyciągnęła fiolkę do siebie. Niedaleko od niej drugi Monetostrzelny – który udawał martwego – zaklął i wstał.
Vin obróciła się na pięcie i szybko połknęła zawartość fiolki. Atium. Nie nosiła go przy sobie – nie mogła ryzykować, że ktoś Przyciągnie je podczas walki. Rozkazała OreSeurowi, by tej nocy pozostawał blisko i w razie czego podał jej fiolkę.
Monetostrzelny wyciągnął zza pasa ukryty szklany sztylet i rzucił się w stronę Vin przed Zbirami, którzy również się zbliżali. Zrodzony z Mgły, który czekał na właściwą chwilę, by zaatakować ją, kiedy nie będzie na to przygotowana.
Na pewno miał atium, a istniał tylko jeden sposób walki z kimś, kto je miał. Ten allomantyczny metal, używany jedynie przez Zrodzonych z Mgły, bez trudu mógł zmienić przebieg bitwy. Każdy kawałek był wart fortunę – lecz na co przyda jej się fortuna, jeśli umrze?
Vin spaliła atium.
Świat wokół niej jakby się zmienił. Wszystkie poruszające się przedmioty – kołyszące się okiennice, unoszący się dym, napastnicy, nawet kłęby mgły – wypuszczały swą przezroczystą replikę. Repliki te poruszały się tuż przed swoimi rzeczywistymi odpowiednikami i pokazywały Vin, co się stanie za chwilę.
Tylko Zrodzony z Mgły pozostał odporny. Rzucał nie jeden, a wiele cieni atium – znak, że sam spalał ten metal. Zatrzymał się na chwilę. Ciało Vin w tej właśnie chwili musiały otoczyć dziesiątki skłębionych śladów. Teraz, kiedy widziała przyszłość, widziała jego zamiary, a to z kolei zmieniało jej zamiary. To zaś zmieniało jego zamiary. I tak oto pojawiło się nieskończenie wiele możliwości, niczym odbić w ustawionych naprzeciw siebie lustrach. Żadne z nich nie miało przewagi.
Choć Zrodzony z Mgły się zatrzymał, trzech nieszczęsnych Zbirów nie przerywało ataku, nie mieli bowiem pojęcia, że Vin paliła atium. Odwróciła się, stając obok powalonego Dymiarza. Stopą podrzuciła dźwięczące kijki w powietrze.
Jeden ze Zbirów zbliżył się i uniósł broń do ciosu. Przezroczysty cień kija przeszedł przez ciało Vin. Uskoczyła w bok i poczuła, jak rzeczywisty kij przelatuje ze świstem nad jej uchem. W aurze atium ten manewr wydawał się łatwy.
Złapała jeden z kijków i uderzyła nim w szyję Zbira. Obróciła się, pochwyciła drugi i trafiła nim w czaszkę mężczyzny. Zatoczył się, jęcząc, a Vin znów obróciła się na pięcie, bez trudu unikając dwóch kolejnych ciosów. Uderzyła swoimi kijkami z obu stron w głowę rannego napastnika. Pękły – wydając pusty dźwięk – podobnie jak czaszka mężczyzny.
Upadł i już się nie podniósł. Vin kopnięciem wyrzuciła jego broń w powietrze, wypuściła z rąk połamane kijki, i ją złapała. Obróciła się, zakręciła kijem i podcięła obu pozostałych Zbirów. Płynnym ruchem zadała dwa szybkie, mocne ciosy w ich twarze.
Przykucnęła, trzymając kij w jednej ręce, drugą opierając o wilgotne kamienie. Zrodzony z Mgły nie zbliżał się, widziała niepewność w jego oczach. Moc nie zawsze równała się umiejętnościom, a do tego właśnie utracił dwie największe przewagi – zaskoczenie i atium.
Odwrócił się. Przyciągnął z ziemi garść monet i rzucił je. Nie w jej stronę, lecz OreSeura, który wciąż stał w bocznej uliczce. Zrodzony z Mgły najwyraźniej miał nadzieję, że troska Vin o sługę ją rozproszy, i może uda mu się uciec.
Mylił się.
Vin zignorowała monety i rzuciła się do przodu. W chwili, gdy OreSeur krzyknął z bólu, kiedy kilkanaście monet przebiło jego skórę, rzuciła kijem w głowę Zrodzonego z Mgły. W chwili, gdy kawał drewna opuścił jej dłoń, jego cień znieruchomiał.
Zrodzony z Mgły uchylił się bez trudu. Ruch ten rozproszył go jednak na tyle, że Vin przebyła dzielącą ich odległość. Musiała atakować szybko – kawałek atium, który połknęła, był mały. Szybko się wypali. A wtedy będzie odsłonięta. Jej przeciwnik zyska nad nią całkowitą władzę.
Jej przerażony przeciwnik uniósł sztylet. W tej właśnie chwili skończyło się jego atium.
Vin natychmiast to wykorzystała i uderzyła pięścią. Uniósł rękę, by zablokować jej cios, lecz ona to dostrzegła i zmieniła kierunek ataku. Uderzenie trafiło go w twarz. Wtedy pochwyciła jego szklany sztylet, nim roztrzaskał się o bruk. Stanęła i podcięła nim gardło mężczyzny.
Upadł bezgłośnie na ziemię.
Vin stała, dysząc ciężko, a wokół niej leżeli martwi skrytobójcy. Przez chwilę czuła przepełniającą ją moc. Z atium była niepokonana. Mogła uniknąć każdego ciosu, zabić wroga.
Jej atium się skończyło.
Nagle wszystko zaczęło blaknąć. Znów poczuła ból, zakaszlała. Na całym ciele miała sińce, i to spore. Może nawet popękały jej żebra.
Ale znów zwyciężyła. Z trudem. Co by się stało, gdyby zawiodła? Gdyby nie obserwowała wystarczająco uważnie albo nie walczyła wystarczająco zręcznie?
Elend by zginął.
Vin westchnęła. On wciąż tam był, obserwując ją z dachu. Mimo kilku pościgów w ciągu kilkunastu miesięcy nigdy go nie dogoniła. Pewnej nocy zapędzi go w kąt.
Ale nie tej. Nie miała energii. Właściwie, nawet trochę się bała, że teraz ją zabije.
Ale… – pomyślała. Uratował mnie. Zginęłabym, gdybym za bardzo się zbliżyła do tamtego Zrodzonego z Mgły. Zapaliłby atium, ja bym o tym nie wiedziała i skończyłabym z jego sztyletami w piersi.
Obserwator stał na dachu jeszcze przez kilka chwil – jak zawsze otoczony kłębiącą się mgłą. Później skoczył w mrok. Nie goniła go, musiała się zająć OreSeurem.
Podeszła do niego i się zatrzymała. Jego nijakie ciało – w spodniach i koszuli sługi – zostało obrzucone monetami, krew sączyła się z kilkunastu ran.
Podniósł na nią wzrok.
– Co? – spytał.
– Nie spodziewałam się krwi.
OreSeur parsknął.
– Pewnie nie spodziewałaś się też, że będę czuł ból.
Vin otworzyła usta, lecz nic nie powiedziała. Właściwie, o tym nawet nie pomyślała. Ta istota nie ma prawa mnie ganić, pomyślała ze złością.
Mimo to OreSeur okazał się użyteczny.
– Dziękuję za rzucenie mi fiolki – powiedziała.
– Taki był mój obowiązek, panienko – odparł OreSeur i chrząknął, z trudem opierając się o ścianę domu. – Pan Kelsier powierzył mi obowiązek opieki nad panienką. Jak zawsze służę zgodnie z Kontraktem.
Ach tak. Wszechmocny Kontrakt.
– Możesz iść?
– Z wielkim trudem. Monety złamały kilka kości. Będę potrzebował nowego ciała. Może jeden ze skrytobójców?
Vin się skrzywiła. Spojrzała znów w stronę ciał i na widok rzezi poczuła lekkie mdłości. Zabiła ich, ośmiu mężczyzn, z okrutną skutecznością, której nauczył ją Kelsier.
Tym właśnie jestem, pomyślała. Zabójcą, jak oni. Tak musiało być. Ktoś musiał chronić Elenda.
Jednak na myśl o OreSeurze zjadającym jednego z nich – trawiącym trupa, pozwalającym, by dziwaczne zmysły kandra zapamiętały położenie jego mięśni, skóry i organów wewnętrznych, aby je później odtworzyć – robiło jej się niedobrze.
Spojrzała w bok i ujrzała w oczach OreSeura skrywaną pogardę. Oboje wiedzieli, co ona sądzi o zjadaniu przez niego ciał. Oboje wiedzieli, co on sądzi o jej uprzedzeniu.
– Nie – stwierdziła Vin. – Nie użyjemy tych ciał.
– W takim razie musisz mi znaleźć inne ciało – odparł OreSeur. – Zgodnie z Kontraktem nie mogę zostać zmuszony do zabijania ludzi.
Znów poczuła mdłości. Coś wymyślę, powiedziała sobie w duchu. Jego obecne ciało należało do mordercy i zostało zabrane po egzekucji. Vin trochę się martwiła, że ktoś w mieście go rozpozna.
– Czy uda ci się wrócić do pałacu? – spytała.
– Powoli – odparł OreSeur.
Vin pokiwała głową i zwolniła go, po czym znów spojrzała na trupy. Podejrzewała, że ta noc może się okazać punktem zwrotnym w historii Środkowego Dominium. Ten kawałek atium był jej ostatnim. Kiedy następnym razem zaatakuje ją Zrodzony z Mgły, będzie odsłonięta.
I pewnie zginie równie łatwo, jak Zrodzony z Mgły, którego zabiła tej nocy.
Moi bracia ignorują pozostałe fakty. Nie umieją pojąć innych dziwnych rzeczy, które się dzieją. Są głusi na moje zastrzeżenia i ślepi na moje odkrycia.
3
Elend upuścił z westchnieniem pióro na biurko, odchylił się do tyłu i rozmasował skronie. Sądził, że ze wszystkich żyjących wie najwięcej na temat teorii polityki. Z pewnością czytał więcej na temat ekonomii, uczył się więcej o rządach i przeprowadził więcej debat politycznych niż ktokolwiek z jego znajomych. Zrozumiał wszystkie teorie, jak uczynić kraj stabilnym i sprawiedliwym, i spróbował wprowadzić je w życie w swoim nowym królestwie.
Po prostu nie uświadamiał sobie, jak niesamowicie frustrująca może się okazać współpraca z parlamentem.
Podniósł się, żeby nalać sobie trochę schłodzonego wina. Zatrzymał się jednak, wyglądając przez balkon. Mgły w oddali wypełniała poświata. Ogniska armii jego ojca.
Odstawił wino. I tak był wyczerpany, a alkohol raczej nie mógł mu pomóc. Nie mogę usnąć, dopóki tego nie skończę, pomyślał i zmusił się do powrotu za biurko. Zgromadzenie wkrótce się zbierze, a on musiał jeszcze tej nocy przygotować propozycję.
Elend podniósł arkusz i przyjrzał się jego treści. Sam widział, jak bardzo ścisłe jest jego pismo, a do tego na stronie było mnóstwo skreśleń i uwag – wyraźna oznaka jego frustracji. Od wielu tygodni wiedzieli o nadchodzącej armii, a Zgromadzenie wciąż dyskutowało, co należy zrobić.
Niektórzy jego członkowie pragnęli zaproponować traktat pokojowy, inni sądzili, że należy po prostu poddać miasto. Jeszcze inni uważali, że najlepszym rozwiązaniem będzie natychmiastowy atak. On sam obawiał się, że frakcja popierająca poddanie się zyskuje siły, stąd jego propozycja. Jeśli zostanie uchwalona, Elend kupi sobie trochę czasu. Jako król i tak miał prawo do pertraktacji z przedstawicielami obcych mocarstw. Propozycja nie pozwoli Zgromadzeniu na zrobienie niczego pochopnego, przynajmniej do chwili, gdy porozmawia z ojcem.
Elend znów westchnął i upuścił kartkę. Zgromadzenie liczyło zaledwie dwudziestu czterech mężczyzn, ale zmuszenie ich do wyrażenia zgody było trudniejsze od wszystkich problemów, jakimi się zajmowali. Odwrócił się, uniósł wzrok i spojrzał ponad samotną lampą na biurku w stronę ognisk. Nad głową słyszał tupot – to Vin przeprowadzała nocny obchód na dachu.
Uśmiechnął się, lecz nawet wspomnienie kobiety nie mogło poprawić mu humoru. Ta grupa skrytobójców, z którą walczyła w nocy. Czy mogę to jakoś wykorzystać? Może gdyby publicznie poinformował o ataku, przypomniałby członkom Zgromadzenia o pogardzie Straffa dla ludzkiego życia i zmniejszył ich chęć do poddania miasta. Ale… równie dobrze mogliby się przestraszyć, że naśle skrytobójców także na nich, i tym bardziej dążyć do poddania.
Czasem Elend zastanawiał się, czy Ostatni Imperator nie miał racji. Oczywiście, nie w kwestii uciskania ludu, ale zachowania samemu pełni władzy. Ostatnie Imperium było stabilne. Przetrwało tysiąc lat, znosząc bunty i utrzymując władzę nad światem.
Ale Ostatni Imperator był nieśmiertelny, pomyślał Elend. Tej przewagi nigdy nie będę miał.
Ludzie mieli króla – symbol jedności zapewniający ciągłość. Człowieka, który nie musiał walczyć o ponowny wybór. Mieli jednak również Zgromadzenie – radę obdarzoną prawdziwą władzą ustawodawczą, złożoną z ich rodaków, którzy byli ich głosem. W taki sposób Elend zamierzał stworzyć stabilny rząd. To było lepsze rozwiązanie.
W teorii wszystko wydawało się cudowne. Zakładając, że przeżyją najbliższe miesiące.
Elend przetarł oczy, zanurzył pióro i zaczął dopisywać nowe zdania na dole dokumentu.
***
Ostatni Imperator nie żył.
Nawet po upływie roku Vin trudno to było pojąć. Ostatni Imperator był… wszystkim. Królem i bogiem, prawodawcą i najwyższym autorytetem. Wydawał się wieczny i absolutny, a teraz nie żył.
Vin go zabiła.
Oczywiście, prawda nie robiła aż tak wielkiego wrażenia, jak wszystkie historie. To nie heroiczna siła ani mistyczne moce umożliwiły jej pokonanie władcy. Po prostu poznała sposób, w jaki uczynił się nieśmiertelnym i fortunnie – niemal przypadkowo – udało się jej wykorzystać jego słabość. Nie była dzielna ani bystra. Po prostu miała szczęście.
Vin westchnęła. Sińce wciąż pulsowały, ale bywało, że czuła się już gorzej. Siedziała na dachu pałacu – niegdyś Twierdzy Venture – tuż nad balkonem Elenda. Jej reputacja być może była niezasłużona, ale pomogła utrzymać go przy życiu. Choć na terenach dawnego Ostatniego Imperium walczyły między sobą dziesiątki watażków, żaden z nich nie maszerował na Luthadel.
Aż do tej chwili.
Pod murami miasta płonęły ogniska. Straff wkrótce się dowie, że jego skrytobójcy zawiedli. Co wtedy? Zaatakuje miasto? Ham i Clubs ostrzegali, że Luthadel nie wytrzyma zdecydowanego ataku. Straff musiał to wiedzieć.
Na razie jednak Elend był bezpieczny. Vin nabrała wprawy w odnajdowaniu i zabijaniu skrytobójców – niemal co miesiąc łapała kogoś, kto próbował wkraść się do pałacu. Wielu było zwykłymi szpiegami, bardzo niewielu Allomantami. Jednakże zwyczajny stalowy nóż mógł zabić Elenda tak samo, jak szklany sztylet Allomanty.
Nie pozwoli na to. Cokolwiek się działo – i to niezależnie od ofiar – Elend musiał pozostać przy życiu.
Na wszelki wypadek podkradła się do świetlika i sprawdziła co u niego. Siedział bezpiecznie za biurkiem, pisząc jakąś nową propozycję czy edykt. Królewska władza zbytnio go nie zmieniła. Miał dwadzieścia trzy lata – około czterech więcej od niej – i zawsze kładł wielki nacisk na naukę, a mały na wygląd. Czesał się jedynie wtedy, gdy czekało go ważne spotkanie, i jakimś sposobem nawet w dobrze uszytych strojach wyglądał nieco niechlujnie.
Był prawdopodobnie najlepszym człowiekiem, jakiego poznała. Szczerym, zdeterminowanym, bystrym i troskliwym. I z jakiegoś powodu ją kochał. Czasem wydawało się jej to bardziej niesamowite niż udział w zabiciu Ostatniego Imperatora.
Vin uniosła wzrok, spoglądając na ogniska armii. Później rozejrzała się na boki. Obserwator nie powrócił. Czasem w takie noce ją podpuszczał, zbliżał się niebezpiecznie do komnaty Elenda, po czym znikał.
Oczywiście, gdyby chciał go zabić, mógł to zrobić, kiedy walczyłam z innymi…
To była niepokojąca myśl. Vin nie mogła bez przerwy strzec Elenda. Przerażająco często był odsłonięty.
Owszem, miał innych strażników, niektórzy byli nawet Allomantami. Było ich jednak za mało. Skrytobójcy, którzy zaatakowali ją tej nocy, byli najlepiej wyszkolonymi i najniebezpieczniejszymi, jakich spotkała. Zadrżała na myśl o Zrodzonym z Mgły, który się wśród nich ukrywał. Nie był bardzo dobry, ale nie potrzebował wiele zdolności, by spalić atium i zranić Vin.
Mgły nadal się kłębiły. Obecność armii świadczyła o niepokojącej prawdzie – sąsiedni watażkowie zdobyli władzę nad swoimi terytoriami i zaczynali myśleć o ekspansji. Nawet jeśli Luthadel powstrzyma Straffa, nadejdą kolejni.
Vin zamknęła oczy i spaliła brąz, bojąc się, że Obserwator – lub jakiś inny Allomanta – może być w pobliżu i planować atak na Elenda, gdy wszyscy rozluźnią się po powstrzymaniu ataku. Większość Zrodzonych z Mgły uważała brąz za mało użyteczny, gdyż łatwo go było zneutralizować. Za pomocą miedzi Zrodzony z Mgły mógł ukryć swoją Allomancję. Mógł również chronić się przed manipulowaniem emocjami, używając cynku lub mosiądzu. Większość Zrodzonych z Mgły uważała, że miedź należy palić bez przerwy.
A jednak… Vin umiała przebijać chmury miedzi.
Chmury miedzi nie dało się zobaczyć. Ta bańka martwego powietrza umożliwiała Allomantom spalanie metali bez obawy, że wykryją ich spalający brąz. Ale Vin wyczuwała Allomantów, którzy korzystali z metali wewnątrz chmury miedzi. Nie wiedziała jak. Nawet Kelsier, najpotężniejszy Allomanta, jakiego znała, nie umiał przebić chmury miedzi.
Tej nocy jednak nic nie czuła.
Z westchnieniem otworzyła oczy. Jej dziwna moc była dezorientująca, lecz nie wyjątkowa. Marsh twierdził, że Stalowi Inkwizytorzy potrafili przebijać chmurę miedzi, na pewno umiał to też Ostatni Imperator. Ale… dlaczego ona? Dlaczego Vin – dziewczyna, która przeszła zaledwie dwa lata szkolenia Zrodzonego z Mgły – umiała to zrobić?
I jeszcze coś. Doskonale pamiętała tamten ranek, kiedy walczyła z imperatorem. O jednym nikomu nie powiedziała – częściowo dlatego, że bała się, że potwierdza to legendy i plotki na jej temat. Jakimś sposobem sięgnęła do mgieł, wykorzystując je zamiast metali jako paliwo Allomancji.
Dopiero z tą mocą, mocą mgieł, pokonała Ostatniego Imperatora. Lubiła sobie powtarzać, że po prostu miała szczęście i przejrzała jego sztuczki. Ale… tamtej nocy wydarzyło się coś dziwnego, coś, co zrobiła. Coś, czego nie powinna była zrobić i czego nie udało się jej powtórzyć.
Vin pokręciła głową. Tak wielu rzeczy nie wiedzieli, i to nie tylko związanych z Allomancją. Wraz z innymi przywódcami rodzącego się królestwa Elenda dawali z siebie wszystko, ale bez przewodnictwa Kelsiera Vin czuła się ślepa. Plany, sukcesy, nawet cele były niczym niewyraźne sylwetki we mgle, bezkształtne i niejasne.
Nie powinieneś był nas zostawiać, Kell, pomyślała. Uratowałeś świat, ale mogłeś to zrobić, nie umierając. Kelsier, Ocalały z Hathsin, który wymyślił, jak doprowadzić do upadku Ostatniego Imperium i wprowadził swój plan w życie. Vin go znała, pracowała z nim, szkoliła się u niego. Był legendą i bohaterem. Ale był też człowiekiem. Omylnym. Niedoskonałym. Zwykłym skaa w mieście łatwo było oddawać mu cześć, a jednocześnie obwiniać Elenda i innych o trudną sytuację, do której doprowadził Kelsier.
Poczuła gorycz. Tak się często kończyło myślenie o Kelsierze. Może czuła się przez niego porzucona, a może chodziło o przykrą świadomość, że ten mężczyzna – podobnie jak sama Vin – nie do końca dorastał do swojej reputacji.
Vin westchnęła i przymknęła oczy, nadal paląc brąz. Walka wymagała od niej dużego wysiłku i dziewczyna zaczynała już się bać długich godzin, jakie zamierzała spędzić na straży. Trudno było zachować czujność, kiedy…
Nagle coś wyczuła.
Gwałtownie otworzyła oczy, spalając cynę. Obróciła się na pięcie i skuliła na krawędzi dachu. Ktoś tam był i spalał metal. Brązowe impulsy rozbrzmiewały słabo, niemal niezauważalnie – jakby ktoś bardzo cicho uderzał w bęben. Tłumiła je chmura miedzi. Ten człowiek sądził, że ukryje go miedź.
Jak na razie Vin nie pozostawiła przy życiu nikogo – poza Elendem i Marshem – kto wiedział o jej dziwnej mocy.
Przekradła się do przodu, jej palce marzły od miedzianej blachy dachu. Próbowała określić kierunek, z którego dochodziły impulsy. Było w nich coś… dziwnego. Nie umiała rozpoznać metali, które spalał jej wróg. Czy to był szybki, rytmiczny łomot cyny z ołowiem? Czy może żelaza? Impulsy wydawały się niewyraźne, niczym fale w gęstym błocie.
Dochodziły z bardzo bliska… Na dachu…
Tuż przed nią.
Vin zamarła, przykucnięta, nocny wiatr rzucał jej mgłę w twarz. Gdzie on był? Jej zmysły pozostawały w konflikcie – brąz mówił, że tuż przed nią coś jest, ale jej oczy nie chciały się z tym zgodzić.
Wpatrzyła się w ciemne mgły, podniosła wzrok na tyle, by się upewnić, po czym wstała. Po raz pierwszy mój brąz się pomylił, pomyślała, marszcząc czoło.
I wtedy to ujrzała.
Nie coś we mgle, ale coś z mgły. Postać znajdowała się kilka stóp od niej, trudna do zauważenia, gdyż jej kontury ledwie się odróżniały od oparów. Vin sapnęła i cofnęła się o krok.
Postać nadal tam stała. Niewiele mogła o niej powiedzieć – jej rysy były zamglone i niewyraźne, sugerowane przez chaotyczne poruszenia mgły. Gdyby nie trwałość postaci, mogłaby ją zignorować – niczym zwierzę widziane przez chwilę w chmurach.
Ale to coś się nie ruszało. Każde nowe pasmo mgły dodawało szczegóły do chudego ciała i podłużnej głowy. Przypadkowe, ale jednak trwałe. Sylwetka wydawała się ludzka, ale brakowało jej materialności Obserwatora. Wydawała się… wyglądała… niewłaściwie.
Postać zrobiła krok do przodu.
Vin zareagowała instynktownie, rzuciła garść monet i Odepchnęła je w powietrzu. Kawałki metalu przebiły się przez mgłę, ciągnąc za sobą jej pasma, i przeszły przez mroczną sylwetkę.
Stała tam przez chwilę, po czym po prostu zniknęła, rozpraszając się w oparach.
***
Elend zamaszystym gestem napisał ostatnią linijkę, choć wiedział, że i tak będzie musiał dać tekst do przepisania skrybie. Mimo to był z siebie dumny. Wydawało mu się, że wymyślił argument, który ostatecznie przekona Zgromadzenie, by nie poddało się Straffowi.
Nieświadomie spojrzał na stertę papierów na biurku. Na jej szczycie leżał niewinnie wyglądający żółty list, wciąż złożony. Przypominająca plamę krwi pieczęć została złamana. List był krótki. Elend znał go na pamięć.
Synu,
mam nadzieję, że podobało Ci się pilnowanie interesów rodu Venture w Luthadel. Zabezpieczyłem Północne Dominium i wkrótce wrócę do naszej twierdzy w Luthadel. Wtedy będziesz mógł mi przekazać kontrolę nad miastem.
Król Straff Venture
Ze wszystkich watażków i despotów, którzy trapili Ostatnie Imperium po śmierci ostatniego Imperatora, Straff był najbardziej niebezpieczny.
Elend wiedział to z własnego doświadczenia. Jego ojciec był prawdziwym imperialnym arystokratą – postrzegał życie jako rywalizację między lordami o to, który zdobędzie największą sławę. Dobrze sobie radził w tej grze i dzięki niemu ród Venture stał się jedną z najpotężniejszych rodzin szlacheckich przed Upadkiem.
Ojciec Elenda nie postrzegał śmierci Ostatniego Imperatora jako tragedii czy zwycięstwa, lecz jako okazję. Fakt, że syn, którego uważał za słabego i głupiego, obwołał się królem Środkowego Dominium, musiał Straffa doprowadzać do łez ze śmiechu.
Elend pokręcił głową i wrócił do propozycji.
Przeczytam jeszcze parę razy, wprowadzę kilka drobnych poprawek, pomyślał, i w końcu będę mógł się przespać. Tylko…
Zakapturzona postać wskoczyła przez świetlik w dachu i z cichym łupnięciem wylądowała na podłodze za jego plecami.
Elend uniósł brew i odwrócił się w stronę przykucniętej postaci.
– Wiesz, nie bez powodu zostawiam otwarte drzwi balkonowe, Vin. Mogłabyś wejść tamtędy, gdybyś chciała.
– Wiem – odparła, po czym rzuciła się przez komnatę, poruszając się z nienaturalną zwinnością Allomanty.
Zajrzała pod łóżko, podeszła do szafy i gwałtownie otworzyła drzwi. Odskoczyła napięta niczym czujne zwierzę, lecz najwyraźniej nie znalazła w środku nic niebezpiecznego, gdyż odeszła i uchyliła drzwi prowadzące do dalszych komnat Elenda.
Mężczyzna przyglądał się jej z sympatią. Trochę czasu zajęło mu, zanim przyzwyczaił się do pewnych… nawyków Vin. Żartował z jej paranoi, ona jednak twierdziła, że jest tylko ostrożna. Mimo to, w połowie przypadków, kiedy odwiedzała jego komnaty, zaglądała pod łóżko i do szafy. Czasem się powstrzymywała, ale Elend łapał ją wtedy na nieufnych spojrzeniach w stronę potencjalnych kryjówek.
O wiele mniej się denerwowała, kiedy nie miała szczególnych powodów, by się o niego martwić. Jednakże Elend dopiero zaczynał rozumieć, że w głowie dziewczyny, którą znał kiedyś jako Valette Renoux, kryje się bardzo skomplikowana osoba. Zakochał się w jej dwornej postaci, nie znając nerwowej i skrytej Zrodzonej z Mgły. Czasem trudno mu było postrzegać te dwie strony osobowości jako jedną i tę samą osobę.
Vin zamknęła drzwi, przystanęła na chwilę i przyjrzała mu się ciemnymi, okrągłymi oczami. Elend uśmiechnął się wbrew sobie. Mimo jej dziwactw – a może właśnie ze względu na nie – kochał tę szczupłą dziewczynę o zdecydowanym spojrzeniu i bezpośrednim charakterze. Była piękna, bystra i nie przypominała innych kobiet, które znał.
Czasem go jednak martwiła.
– Vin? – spytał, wstając.
– Czy zauważyłeś dzisiaj coś dziwnego?
– Oprócz ciebie?
Skrzywiła się, przemierzając pokój. Elend wpatrywał się w jej drobną sylwetkę, odzianą w czarne spodnie, męską koszulę oraz mgielny płaszcz. Jak zwykle opuściła kaptur i poruszała się z dziwnym wdziękiem – nieświadomą elegancją kogoś spalającego cynę z ołowiem.
Skoncentruj się, nakazał sobie w duchu. Naprawdę jesteś zmęczony.
– Vin? Co się dzieje?
Spojrzała w stronę balkonu.
– Ten Zrodzony z Mgły, Obserwator, znów jest w mieście.
– Jesteś pewna?
Pokiwała głową.
– Widział, jak walczę z tymi skrytobójcami. Ale nie sądzę, by dziś po ciebie przyszedł.
Elend zmarszczył czoło. Drzwi balkonowe wciąż były otwarte i wpadały przez nie pasma mgły, skradając się po podłodze, aż w końcu wyparowywały. Za drzwiami kryła się ciemność. Chaos.
To tylko mgła, powiedział sobie. Opary wody. Nie ma się czego bać.
– A dlaczego sądzisz, że Zrodzony z Mgły po mnie nie przyjdzie?
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu to wiem.
Często tak odpowiadała. Vin dorastała na ulicy i ufała swoim instynktom. Podobnie Elend, choć czasem go to dziwiło. Przyjrzał jej się uważnie i wyczuł w niej niepewność. Coś jeszcze ją zaniepokoiło. Popatrzył jej w oczy, aż odwróciła wzrok.
– Co? – spytał.
– Widziałam… widziałam coś jeszcze – powiedziała. – Albo tak mi się wydawało. Coś we mgle, wyglądało jak człowiek z dymu. I wyczuwałam go, Allomancją. Ale zniknął.
Jeszcze bardziej zmarszczył czoło. Podszedł bliżej i ją przytulił.
– Vin, zamęczasz się. Nie możesz nocami wędrować po mieście i nie kłaść się w ciągu dnia. Nawet Allomanci potrzebują odpoczynku.
Pokiwała głową. W jego ramionach nie przypominała potężnej wojowniczki, która zabiła Ostatniego Imperatora. Wydawała się potwornie zmęczoną kobietą, przytłoczoną przez wydarzenia – i pewnie czuła się podobnie do Elenda.
Pozwoliła się przytulać. Z początku była nieco usztywniona. Zupełnie, jakby część jej osoby nadal spodziewała się bólu – pierwotna cząstka, która nie mogła zrozumieć, że dotykać można z miłością, a nie tylko ze złością. Po chwili się rozluźniła. Elend był jednym z niewielu, którzy mogli tego dokonać. Kiedy go tuliła – naprawdę tuliła – trzymała się go z desperacją graniczącą z przerażeniem. Jakimś sposobem, mimo ogromnych umiejętności Allomanty i wielkiej determinacji, Vin była ogromnie wrażliwa. I wydawało się, że potrzebuje Elenda. Cieszyło go to.
Choć czasem też frustrowało. Nie rozmawiali o jego propozycji małżeństwa i jej odmowie, ale Elend często myślał o tym spotkaniu.
Kobiety trudno zrozumieć, pomyślał, a ja sobie wybrałem najdziwniejszą z nich wszystkich. Nie mógł jednak narzekać. Kochała go. Mógł znieść jej nawyki.
Westchnęła, spojrzała na niego i w końcu się rozluźniła, gdy pochylił się, by ją pocałować. Trwali tak przez dłuższą chwilę, aż westchnęła. Później położyła głowę na jego ramieniu.
– Mamy jeszcze jeden problem – powiedziała cicho. – Wykorzystałam dziś resztkę atium w walce ze skrytobójcami.
– Wiedzieliśmy, że w końcu do tego dojdzie. Nasz zapas nie leżał sobie w worku bez dna.
– Zapas? – powtórzyła Vin. – Kelsier zostawił nam tylko sześć kawałków.
Elend westchnął i znów ją przytulił. Jego nowy rząd miał odziedziczyć rezerwy atium Ostatniego Imperatora – rzekomy skład metalu, prawdziwy skarb. Kelsier liczył, że jego nowe królestwo będzie posiadać to bogactwo, umierał z taką nadzieją. Istniał tylko jeden problem – nikomu nie udało się znaleźć tego składu. Odnaleźli tylko trochę – atium, z którego wykonano bransolety wykorzystywane przez Ostatniego Imperatora jako feruchemiczna bateria do przechowywania wieku. Wykorzystali je jednak dla miasta, poza tym w rzeczywistości nie było w nich dużo atium. Nie tyle, ile powinno znajdować się w składzie. Ten powinien znajdować się gdzieś w mieście – zapas atium tysiące razy większy niż te bransolety.
– Będziemy musieli sobie z tym poradzić – stwierdził Elend.
– Jeśli zaatakuje cię Zrodzony z Mgły, nie będę mogła go zabić.
– Tylko jeśli będzie miał atium – odparł. – A ono staje się coraz rzadsze. Wątpię, by inni królowie mieli go w nadmiarze.
Kelsier zniszczył Czeluście Hathsin, jedyne miejsce, w którym wydobywano atium. Mimo to, gdyby Vin musiała walczyć z kimś, kto miał ten metal…
Nie myśl o tym, powiedział sobie w duchu. Szukaj dalej. Może uda się nam trochę kupić. A może znajdziemy skład Ostatniego Imperatora. O ile w ogóle istnieje…
Spojrzała na Elenda i dostrzegła troskę w jego oczach. Zrozumiał, że doszła do takich samych wniosków. W tej chwili niewiele mogli zrobić – Vin bardzo mądrze zachowała ich atium aż do tej chwili. Mimo to, gdy się cofnęła, a Elend wrócił do stołu, nie przestawał się zastanawiać, jak mogli zużyć ten metal. Jego lud będzie potrzebował jedzenia na zimę.
Tyle że, sprzedając metal, pomyślał siadając, dalibyśmy swoim wrogom do ręki najpotężniejszą allomantyczną broń. Lepiej, że Vin je zużyła.
Gdy wrócił do pracy, spojrzała mu przez ramię, zasłaniając światło lampy.
– Co to? – spytała.
– Propozycja blokująca Zgromadzenie do chwili, gdy wykorzystam swoje prawo do pertraktacji.
– Znowu? – spytała, przechylając głowę i mrużąc oczy, by odcyfrować jego pismo.
– Zgromadzenie odrzuciło poprzednią wersję.
Vin się skrzywiła.
– Czemu nie powiesz im, że mają ją przyjąć? Jesteś królem.
– Widzisz – odparł Elend – to właśnie próbuję udowodnić. Jestem tylko człowiekiem, Vin, być może ich zdanie jest lepsze od mojego. Jeśli wszyscy popracujemy nad propozycją, wyjdzie lepsza, niż gdyby pracował nad nią jeden człowiek.
Pokręciła głową.
– Będzie za słaba. Bez zębów. Powinieneś bardziej sobie ufać.
– To nie kwestia zaufania, tylko tego co właściwe. Przez tysiąc lat walczyliśmy z Ostatnim Imperatorem… jeśli będę postępować tak, jak on, to jaka będzie różnica?
Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
– Ostatni Imperator był złym człowiekiem. Ty jesteś dobry. Taka jest różnica.
Uśmiechnął się.
– Według ciebie to takie proste, co?
Vin skinęła głową.
Elend przechylił się i znów ją pocałował.
– Cóż, niektórzy z nas nieco komplikują sprawy, więc musisz nas znieść. A teraz mogłabyś łaskawie odsłonić lampę, żebym mógł wrócić do pracy?
Prychnęła, ale wstała i okrążyła biurko, roztaczając nikły zapach. Elend zmarszczył czoło. Kiedy go nałożyła? Wiele z jej ruchów było tak szybkich, że ich nie zauważał.
Perfumy – kolejna ze sprzeczności tworzących kobietę imieniem Vin. We mgle ich nie używała, nakładała je tylko dla niego. Lubiła pozostawać niezauważona, ale kochała też zapachy – i złościła się, kiedy nie zauważał, że wypróbowuje nowy. Wydawała się podejrzliwa i paranoiczna, ale swoich przyjaciół darzyła niezachwianą lojalnością. Wychodziła w nocy ubrana w czerń i szarość, aby się ukryć, lecz Elend pamiętał ją z balów przed rokiem i wiedział, że wtedy w sukniach wyglądała naturalnie.
Z jakiegoś powodu przestała je nosić. Nie wyjaśniła dlaczego.
Potrząsnął głową, wracając do propozycji. W porównaniu z Vin polityka wydawała się prosta. Kobieta oparła ramiona na biurku, przyglądając się jego pracy i ziewając.
– Powinnaś odpocząć – powiedział, zanurzając pióro.
Zawahała się, po czym skinęła głową. Zdjęła płaszcz, otuliła się nim i ułożyła na dywanie przy jego biurku.
– Nie tutaj, Vin – powiedział z rozbawieniem.
– Gdzieś tam jest Zrodzony z Mgły – odpowiedziała stłumionym, zmęczonym głosem. – Nie zostawię cię.
Zwinęła się w płaszczu, a Elend zauważył krótki grymas bólu na jej twarzy. Oszczędzała lewą stronę.
Zwykle nie opisywała ze szczegółami swoich walk. Nie chciała go martwić. To nie pomagało.
Elend stłumił niepokój i znów zabrał się do czytania. Prawie skończył… jeszcze tylko trochę i…
Rozległo się pukanie do drzwi.
Odwrócił się, zastanawiając się, kto tym razem mu przeszkadza. Chwilę później w wejściu pojawiła się głowa Hama.
– Ham? – spytał Elend. – Nadal nie śpisz?
– Niestety – odparł mężczyzna, wchodząc do środka.
– Mardra cię zabije za kolejny tak późny powrót – stwierdził Elend, odkładając pióro. Choć mógł narzekać na pewne przyzwyczajenia Vin, to przynajmniej tak samo jak on prowadziła nocny tryb życia.
Ham tylko przewrócił oczami. Wciąż nosił swoją kamizelkę i spodnie. Zgodził się zostać kapitanem królewskiej straży pod jednym warunkiem – że nie będzie musiał wkładać munduru. Vin otworzyła oczy, gdy wszedł do środka, i znów się rozluźniła.
– Tak czy inaczej – powiedział Elend – czemu zawdzięczam tę wizytę?
– Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że zidentyfikowaliśmy tych skrytobójców, którzy próbowali zabić Vin.
Elend pokiwał głową.
– Pewnie nawet ich znam. – Większość Allomantów pochodziła ze szlachetnych rodów, a on znał wszystkich na dworze Straffa.
– Wątpię – odparł Ham. – To byli ludzie z zachodu.
Elend zmarszczył czoło, a Vin uniosła głowę.
– Jesteś pewien?
Ham przytaknął.
– Wydaje się mało prawdopodobne, że twój ojciec ich wynajął… chyba żeby przeprowadził spory nabór w Fadrex. Pochodzili głównie z rodów Gardre i Conrad.
Młody król rozsiadł się wygodniej. Siedzibą jego ojca było Urteau, od wielu pokoleń dom rodu Venture. Fadrex znajdowało się na drugim końcu imperium, oddalone o wiele miesięcy drogi. Mało prawdopodobne, by jego ojciec miał kontakty z grupą zachodnich Allomantów.
– Słyszałeś kiedyś o Ashweatherze Cetcie? – spytał Ham.
Elend pokiwał głową.
– Ogłosił się królem Zachodniego Dominium. Dużo o nim nie wiem.
Vin usiadła ze zmarszczonym czołem.
– Myślisz, że to on ich posłał?
– Musieli czekać na okazję, żeby dostać się do miasta, a ruch wokół bram przez ostatnie dni dał im szansę. To oznacza, że przybycie armii Straffa i atak na życie Vin są w pewnym sensie zbiegiem okoliczności.
Elend spojrzał na swoją towarzyszkę. W jej oczach widział, że nie jest do końca przekonana, że to nie Straff posłał skrytobójców. On sam nie był jednak tak sceptyczny. Każdy tyran w okolicy przy takiej czy innej okazji próbował się go pozbyć. Czemu nie Cett?
To przez to atium, pomyślał z frustracją. Nie odnalazł zasobów Ostatniego Imperatora, ale to nie powstrzymywało okolicznych despotów od zakładania, że gdzieś je ukrywa.
– Cóż, przynajmniej twój ojciec nie posłał skrytobójców – stwierdził Ham, jak zawsze optymista.
Elend pokręcił głową.
– Wierz mi, nasze pokrewieństwo go nie powstrzyma, Ham.
– To twój ojciec – zauważył kapitan. Wyglądał na zmartwionego.
– Dla Straffa takie rzeczy nie mają znaczenia. Pewnie nie wysłał skrytobójców, bo uznał, że nie jestem tego wart. Jeśli przetrwamy odpowiednio długo, zrobi to.
– Słyszałem o synach zabijających ojców, żeby zająć ich miejsce – powiedział Ham, kręcąc głową – ale nie o ojcach zabijających synów… Zastanawiam się, jak o umyśle starego Straffa świadczy to, że gotów jest cię zabić. Czy uważasz, że…
– Ham… – przerwał mu Elend.
– Co?
– Wiesz, że zazwyczaj lubię prowadzić dyskusje, ale teraz nie mam czasu na filozofię.
– Ach, racja. – Mężczyzna uśmiechnął się słabo i podniósł. – I tak powinienem już wracać do Mardry.
Elend pokiwał głową, potarł skronie i znów podniósł pióro.
– Zorganizuj spotkanie ekipy. Musimy zebrać sojuszników. Jeśli nie wpadniemy na jakiś wyjątkowo błyskotliwy pomysł, to królestwo może być zgubione.
Ham odwrócił się, nie przestając się uśmiechać.
– W twoich ustach brzmi to tak rozpaczliwie, El.
Król spojrzał na niego.
– Zgromadzenie to jeden wielki bałagan, czuję na karku oddech pół tuzina watażków z lepszymi armiami, mniej więcej raz w miesiącu ktoś próbuje mnie zabić, a ukochana kobieta powoli doprowadza mnie do szaleństwa.
Słysząc to ostatnie, Vin prychnęła.
– I to wszystko? – spytał kapitan. – Widzisz? Wcale nie jest tak źle. W końcu moglibyśmy stawiać czoło nieśmiertelnemu bogu i jego wszechpotężnym kapłanom.
Wbrew sobie Elend się roześmiał.
– Dobranoc, Ham – powiedział, wracając do propozycji.
– Dobranoc, Wasza Wysokość.
Może mają rację. Może jestem szalony, zazdrosny albo po prostu głupi. Nazywam się Kwaan. Filozof, uczony, zdrajca. To ja odkryłem Alendiego, i to ja pierwszy ogłosiłem go Bohaterem Wieków. To ja to wszystko zacząłem.
4
Na ciele nie było żadnych widocznych ran. Leżało tam, gdzie je odnaleziono – inni wieśniacy bali się ruszyć trupa. Jego nogi i ramiona były niezgrabnie powyginane, a ziemia wokół poruszona od przedśmiertnych drgawek.
Sazed wyciągnął rękę i przeciągnął palcami wzdłuż jednego ze śladów. Choć ziemia we Wschodnim Dominium była o wiele bardziej gliniasta niż na północy, nadal wydawała się raczej czarna niż brązowa. Deszcze popiołu spadały nawet tak daleko na południu. Gleba bez popiołu, przesiana i nawieziona, była luksusem przeznaczonym dla ozdobnych roślin w ogrodach arystokracji. Reszta świata musiała sobie radzić z nieulepszoną ziemią.
– Mówicie, że był sam, kiedy umarł? – spytał Sazed, zwracając się do stojącej za nim niewielkiej grupki wieśniaków.
Stojący na przedzie ogorzały mężczyzna imieniem Teur pokiwał głową.
– Jak mówiłem, mistrzu Terrisaninie. Stał sobie tam, nikogo nie było w okolicy. Zesztywniał, potem upadł i trochę rzucał się na ziemi. A później… po prostu przestał się ruszać.
Sazed odwrócił się z powrotem do trupa, przyglądając się jego napiętym mięśniom, twarzy zastygłej w grymasie bólu. Terrisanin zabrał ze sobą swoją medyczną miedziomyśl – bransoletę owiniętą wokół prawego przedramienia – i teraz sięgnął do niej umysłem, wyciągając niektóre z zapamiętanych ksiąg, które w niej przechowywał. Tak, niektóre choroby zabijały z towarzyszeniem spazmów i drgawek. Rzadko zabierały człowieka tak szybko, ale zdarzało się. W innych okolicznościach Sazed nie zwróciłby większej uwagi na tę śmierć.
– Proszę, powtórz, co widziałeś – poprosił.
Ogorzały mężczyzna z przodu grupy, Teur, nieco zbladł. Był w dziwnej sytuacji – naturalne pragnienie zyskania sławy skłaniało go, żeby opowiadał o swoim doświadczeniu. Jednakże, robiąc to, mógł wywołać nieufność zabobonnych ziomków.
– Właśnie przechodziłem, mistrzu Terrisaninie – powiedział chłop. – Tamtą ścieżką, jakieś dwadzieścia jardów stąd. Widziałem, jak stary Jed pracuje w polu… on był zawsze pracowity. Niektórzy z nas zrezygnowali, kiedy panowie odeszli, ale stary Jed nie przestawał. Wiedział, że będziemy potrzebować jedzenia na zimę, z panami czy bez nich.
Teur przerwał, spojrzał w bok.
– Wiem, co mówią ludzie, mistrzu Terrisaninie, ale widziałem, co widziałem. Był dzień, kiedy przechodziłem, ale w dolinie była mgła. Zatrzymała mnie, bo w życiu nie wyszedłem we mgłę, żona może zaręczyć. Miałem zamiar zawrócić i wtedy zobaczyłem starego Jeda. Pracował, jakby nie widział mgły. Miałem go zawołać, ale zanim zdążyłem, on… jak wam powiedziałem. Widziałem, jak tam stoi, potem znieruchomiał. Mgła trochę się wokół niego kłębiła, wtedy zaczął się rzucać, jakby coś bardzo dużego go trzymało i szarpało. Upadł. Potem już nie wstał.
Wciąż klęcząc, Terrisanin spojrzał na ciało. Teur najwyraźniej był znany jako bajarz. A jednak trup był ponurym potwierdzeniem – nie wspominając już o doświadczeniach Sazeda sprzed kilku tygodni.
Mgła w ciągu dnia.
Sazed wstał i odwrócił się do wieśniaków.
– Przynieście mi łopatę, proszę.
***
Nikt nie pomógł mu w kopaniu grobu. To była powolna, brudna robota w południowym upale, mimo że nadchodziła już jesień. Gliniastą ziemię trudno było ruszyć, ale na szczęście Sazed miał niewielki zapas siły w cynoołowiomyśli, i teraz do niej sięgnął.
Potrzebował jej, gdyż nikt nie nazwałby go atletycznym. Wysoki, o długich kończynach, miał sylwetkę uczonego i wciąż nosił barwne szaty terrisańskiego lokaja. Nadal też golił głowę, jak to robił przez pierwsze czterdzieści kilka lat życia. Nie nosił zbyt wiele biżuterii – nie chciał kusić zbójców – ale małżowiny jego uszu były rozciągnięte i wielokrotnie przebite.
Siła zaczerpnięta z cynoołowiomyśli nieco wzmocniła jego mięśnie, dając mu sylwetkę potężniejszego mężczyzny. Mimo to, nim skończył, jego szaty były przepocone i brudne. Wtoczył ciało do grobu i przez chwilę stał w milczeniu. Ten mężczyzna był oddanym rolnikiem.
Sazed przeszukał swoją religijną miedziomyśl w poszukiwaniu właściwej teologii. Zaczął od indeksu – jednego z wielu, które stworzył. Kiedy znalazł właściwą religię, uwolnił odpowiednie wspomnienia na temat jej praktyk. Pisma pojawiły się w jego umyśle tak wyraźnie jak wtedy, gdy skończył je zapamiętywać. W swoim czasie zblakłyby, jak wszystkie wspomnienia, wcześniej jednak zamierzał umieścić je z powrotem w miedziomyśli. Tak działali Opiekunowie, tak przechowywali ogromne bogactwo informacji.
Tego dnia wybrał wspomnienia HaDah, południowej religii czczącej rolnicze bóstwo. Jak większość wyznań tłumionych w czasach Ostatniego Imperatora, tak i wiara HaDah nie istniała od tysiąca lat.
Kierując się zasadami ceremonii pogrzebowej HaDah, Sazed podszedł do najbliższego drzewa – a raczej krzewu, który w tych okolicach uchodził za drzewo. Odłamał długą gałąź, obserwowany przez wieśniaków, i zaniósł ją do grobu. Pochylił się i wbił ją w ziemię tuż obok głowy trupa. Później wstał i zaczął zasypywać grób.
Chłopi przyglądali mu się tępo. Są tacy przygnębieni, pomyślał. Wschodnie Dominium było najbardziej chaotycznym i niespokojnym z Dominiów Wewnętrznych. Jedyni mężczyźni w grupce byli już starzy. Werbownicy działali skutecznie – mężowie i ojcowie z tej wioski pewnie zginęli na jakimś polu bitwy, które nie miało już znaczenia.
Trudno uwierzyć, że mogło istnieć coś gorszego od ucisku Ostatniego Imperatora. Sazed powiedział sobie, że cierpienie tych ludzi przeminie i któregoś dnia zaznają dobrobytu dzięki temu, czego dokonał wraz z innymi. Jednakże widział chłopów zmuszonych do zabijania siebie nawzajem, widział dzieci umierające z głodu, dlatego że jakiś despota „zarekwirował” cały zapas żywności wioski. Widział złodziei zabijających swobodnie, gdyż wojska Ostatniego Imperatora już nie patrolowały kanałów. Widział chaos, śmierć, nienawiść i nieład. I musiał przyznać, że to częściowo była jego wina.
Nadal zasypywał grób. Został wyszkolony jako uczony i służący – był terrisańskim lokajem, najbardziej użytecznym, najdroższym i najbardziej prestiżowym ze sług Ostatniego Imperium. To nie miało teraz zbyt wielkiego znaczenia. Nigdy nikogo nie pochował, ale bardzo się starał, by z szacunkiem zasypać ciało. Ku jego zaskoczeniu wieśniacy zaczęli mu w pewnej chwili pomagać, spychając ziemię ze sterty.
Może dla nich jest jeszcze nadzieja, pomyślał Sazed, z wdzięcznością wręczając jednemu z nich łopatę. Kiedy skończyli, u szczytu grobu wystawał czubek gałęzi HaDah.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Teur, wskazując na gałąź.
Sazed się uśmiechnął.
– To ceremonia religijna, gospodarzu Teurze. Jeśli chcesz, może jej towarzyszyć modlitwa.
– Modlitwa? Coś ze Stalowego Zakonu?
Sazed pokręcił głową.
– Nie, przyjacielu. To modlitwa z wcześniejszych czasów, z czasów sprzed Ostatniego Imperatora.
Chłopi patrzyli po sobie, krzywiąc się. Teur drapał się po brodzie. Wszyscy jednak zachowali milczenie, gdy Sazed wypowiedział krótką modlitwę HaDah. Kiedy skończył, odwrócił się do nich.
– Zwano to religią HaDah. Niektórzy z waszych przodków pewnie ją wyznawali. Jeśli zechcecie, mogę was nauczyć jej zasad.
Zebrani stali w milczeniu. Nie było ich wielu – jakieś dwa tuziny, w większości kobiety w średnim wieku i kilku starych mężczyzn. Był też jeden młodzieniec z drewnianą nogą. Sazed zdziwił się, że tak długo przeżył na plantacji. Większość panów zabijała inwalidów pośród skaa, żeby nie wykorzystywali ich zasobów.
– Kiedy wraca Ostatni Imperator? – spytała jedna z kobiet.
– Raczej nie wróci – odparł Sazed.
– Dlaczego nas porzucił?
– To czas zmian – stwierdził Sazed. – Może również czas, by poznać inne prawdy, inne drogi.
Ludzie zaczęli się kręcić. Sazed westchnął cicho. Ci ludzie kojarzyli wiarę ze Stalowym Zakonem i jego obligatorami. Religia nie była czymś, co obchodziło skaa – co najwyżej starali się jej unikać.
Opiekunowie spędzili tysiąc lat, gromadząc i zapamiętując informacje o umierających religiach świata, pomyślał. Kto by się spodziewał, że teraz, po odejściu Ostatniego Imperatora, ludzie nie będą chcieli wiedzieć, co stracili?
Nie potrafił jednak źle myśleć o tych ludziach. Walczyli o przetrwanie, ich surowy świat stał się do tego wszystkiego nieprzewidywalny. Byli zmęczeni. Nic dziwnego, że nie interesowała ich rozmowa o dawno zapomnianych wierzeniach.
– Chodźcie – powiedział Sazed, kierując się do wioski. – Są inne rzeczy, bardziej praktyczne, których mogę was nauczyć.