Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z czym kojarzy się wam Jeremy Clarkson?
Z szybkimi samochodami i zwariowanymi pomysłami? A może z rolnictwem? Dziś pewnie wielu z was częściej postrzega go jako dżentelmena farmera, który zza kierownicy traktora dogląda swoich hektarów, ale Jeremy nie od razu stał się synem ziemi o czerstwej twarzy i dłoniach zrogowaciałych od pracy na roli…
Dawniej widziało się go właściwie tylko w rozpędzonym samochodzie spowitym dymem palonych opon i oparami benzyny. To szalone życie przemierzającego świat motoryzacyjnego guru zmuszało go do mierzenia się z nieludzką liczbą okoliczności, w których stawiał czoła głupocie, niedorzecznościom i nonsensom. I choć Jeremy nie należy do osób o anielskiej cierpliwości, zawsze podejmował wysiłek, by swoim ciętym komentarzem i dobrą radą postawić do pionu wciąż zaskakujący go absurdami świat. Tak jest i tym razem – przed wami ósmy już „Świat według Clarksona”!
Dowiecie się z niego między innymi:
Tak jak wcześniej, również i tym razem można liczyć na Jeremy’ego, który swoim wyjątkowym poczuciem humoru i niepodrabialnym podejściem do rzeczywistości próbuje naprawiać świat. I to na pełnych obrotach. Tylko nie oczekujcie, że wszystko pójdzie jak po maśle…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Tytuł oryginału The World According to Clarkson Volume EightCan You Make This Thing Go Faster?
Michael JosephFirst published 2020Michael Joseph is part of the Penguin Random House group of companieswhose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com
Copyright © Jeremy Clarkson, 2020All rights reserved. The moral law of the author has been asserted
Felietony z niniejszej książki pochodząz rubryki Jeremy’ego Clarksona w „The Sunday Times”
PrzekładBożena Jóźwiak, Michał Jóźwiak
RedakcjaTomasz Brzozowski
KorektaMałgorzata Kłosowicz, Dominika Rychel
Koordynacja projektu, skład, okładkaTomasz Brzozowski
Zdjęcia autora na okładceThe Sunday Times / News Licensing
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2020Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-66873-58-2
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
Na wrzosowisku Dartmoor stanęła ogromna i całkiem gustowna drabina. O nic się nie opiera, lecz wyrasta ze środka pustkowia i wznosi się ku chmurom. Wielu nazwało ją „Schodami do nieba”, a miejscowe władze już wkrótce usuną tę instalację, zasłaniając się względami bezpieczeństwa.
Nie zapowiedziały wprawdzie, że to zrobią, ale zrobią to, bo co będzie, jeśli ktoś postanowi wspiąć się na samą górę drabiny – gdzie nie ma już nic oprócz nieba – i spadnie? Kogoś trzeba będzie pozwać. Dlatego lepiej drabinę zdemontować i wrzucić do skipa.
Kiedyś w tym samym miejscu stało gigantyczne dębowe krzesło. Wykonał je miejscowy artysta Henry Bruce, ale „szefowie Dartmoor” (jak ich nazywa miejscowa gazeta) stwierdzili, że cieszy się ono zbyt wielkim zainteresowaniem turystów, co powoduje problemy w ruchu drogowym. Zdecydowali więc, że należy je usunąć. I tak się stało: wywieziono je wielką ciężarówką do przeprowadzek.
Tak się zastanawiam… Dlaczego nikt nie usunął dwudziestometrowej postaci z rozpostartymi skrzydłami górującej nad Gateshead? Lub nagich mężczyzn z żeliwa stojących po kolana w piasku na plaży w Crosby w hrabstwie Merseyside? Lub graffiti zdobiących ściany sklepów w Bristolu?
To proste. Są to dzieła uznanych artystów, więc mogą zostać. Drabina i krzesło? Zostały stworzone prawdopodobnie przez zwyczajnych ludzi. W takim razie są śmieciami i należy się ich pozbyć.
Uważam, że to głupota. Mnie ta drabina się podoba. Bez niej Dartmoor to tylko ogromna błotna połać smagana wiatrem. Atrakcyjna dla koni, idiotów w nieprzemakalnych kurtkach z kapturem i włamywaczy z wyrokiem, ale przeciętna rozwinięta istota ludzka potrzebuje tam jakiegoś wyróżnika. Jego brak sprawia, że Dartmoor to coś, co trzeba minąć w drodze do Kornwalii. Duża plama niczego wstrzymująca rozwój Tavistock.
Mam zatem propozycję dla szefów Dartmoor: umieśćcie na najbliższym murze tabliczkę z oświadczeniem, że nie ponosicie odpowiedzialności za urazy poniesione podczas wspinaczki i pozostawcie drabinę tam, gdzie jest.
Przyszedł mi do głowy jeszcze jeden, nawet lepszy pomysł – tym razem dla ogólnokrajowych nadawców. Wskrześmy program It’s a Knockout, ale zaprowadźmy w nim kilka istotnych zmian*. Zrezygnujmy z pedofilskiego prowadzącego śmiejącego się histerycznie za każdym razem, kiedy uczestnicy przebrani za smerfy wpadają do brodzika. Niech ten teleturniej stanie się ogromnym ogólnokrajowym konkursem artystycznym.
Myślę, że widzowie mają dość oglądania entuzjastów fitnessu przedzierających się przez dżunglę czy doniesień o przejawach normalnych zachowań Borisa Johnsona. A już z całą pewnością nudzą nas kaczki, które potrafią jeździć na deskorolce, sprzedawcy sklepowi, którym wydaje się, że umieją śpiewać, i biedne dzieci znające magiczne sztuczki. Wkrótce nie będziemy chcieli patrzeć nawet na ludzi z dwiema lewymi nogami, którzy ubrani w kombinezony z cekinami podrygują do piosenki ABBY.
Program, który wymyśliłem, też jest konkursem, ale przewyższającym uznane formaty, bo co tydzień dwa całe miasta będą rywalizować, które z nich stworzy lepszą instalację artystyczną. A kibicować im będzie jury w składzie: Anthony Gormley, Jonathan Yeo, Keith Tyson i Banksy – przecież możemy mierzyć wysoko.
Zastanówcie się tylko. W każdym mieście znajdą się jakieś nieużytki, którymi nie interesują się deweloperzy. W dzisiejszych czasach często jest to tak zwane centrum. Zazwyczaj składa się ono tylko z rzędu sklepów charytatywnych i punktów z jedzeniem na wynos, a ożywa wyłącznie nocą w zamieci chlamydii i wymiotów. Chyba warto zatem przekształcić je w kilometrową wystawę dzieł Henry’ego Moore’a?
Czasem to nie będzie centrum, lecz na przykład opuszczona fabryka, blok, który po pożarze wieżowca Grenfell uznano za nienadający się do zamieszkania, lub park wykorzystywany głównie przez psy jako ubikacja. W każdym mieście znajduje się jakiś obiekt bądź teren, który po przeróbkach doskonale się nada.
Czyli tak: rada miejska wybiera lokalizację i konsultuje ją z miejscowymi artystami. Ich też nigdzie nie brakuje. Wszędzie można znaleźć osoby, które w pobliskiej herbaciarni eksponują swoje akwarele albo upiorne wypchane zwierzęta w nadziei, że zechce je kupić ktoś z Królewskiego Narodowego Instytutu Osób Niewidomych.
Te konsultacje będą filmowane – wszyscy przecież chcemy poznać kulisy współzawodnictwa w miasteczkach ekscytujących się na co dzień konkursami na największy kabaczek i wyścigami kucyków. Chcemy oglądać ta małomiasteczkowe rozgoryczenia, kiedy artysta słyszy, że jego pomysł pomalowania wszystkich słupów telegraficznych na czerwono jest głupi, bo radni zamiast tego wolą wznieść u siebie pełnowymiarowy model Muzeum Guggenheima w Bilbao.
Całe to przedsięwzięcie będzie wymagało mnóstwa pracy, ale to nie szkodzi, bo w każdym mieście zawsze jest pełno wścibskich osób, które „pragną się angażować w sprawy społeczności”. A jeszcze więcej tych, którzy mają parcie na ekran. Marzy mi się odcinek, w którym jakieś miasto robi remake starej reklamy telewizora Sony Bravia: farba eksploduje z niezliczonych miejsc na komunalnym blokowisku, a jej hektolitry tworzą feerię barw. Pamiętacie ten spot? Wyobraźcie sobie teraz wystrzeliwanie trzydziestocentymetrowych kul z farbą z działka ustawionego na jakimś paskudnym terenie. W ciągu kilku minut jego szpetota by zniknęła.
Bristol mógłby stworzyć jakąś instalację związaną z concorde’em, Doncaster – wykonać dwustumetrowego górnika z brązu, a Chippenham – ustawić las pokryw do włazów kanalizacyjnych na cześć Jeremy’ego Corbyna, najsłynniejszego syna tego miasta, choć jego pomysły na rewitalizację zapomnianych miejscowości nie są nawet w przybliżeniu tak dobre jak mój.
Z pewnością w jakimś brytyjskim mieście działa firma, która potrafiłaby odtworzyć tę cudowną fontannę z lobby Burdż al-Arab, tylko jeszcze większą. Znacznie chętniej obejrzę próby sprostania temu wyzwaniu od podróży jakiejś dziewczyny z kasy w supermarkecie do Simona Cowella i z powrotem do kasy.
Co więcej, o tej dziewczynie zapomnimy już dosłownie za chwilę, a taka fontanna mogłaby działać całe setki lat. Ów cud architektury wywindowałby miasto, które go stworzyło, na poczesne miejsce na mapie sztuki. Wyżej niż plasuje się nasze kolejne bezsensowne Miasto Sztuki: Coventry.
7 stycznia 2018 r.
* Jasno chcę powiedzieć wszelkim menedżerom telewizyjnym: to mój pomysł.
Na temat prawa w Wielkiej Brytanii wiem tylko jedno: nie ma na całym świecie droższego miejsca niż stanowisko wyższości moralnej. Nawet gdyby sam Bóg wyłonił się z chmur i powiedział ławie przysięgłych, że postąpiliście właściwie, wcale nie gwarantowałoby to, że zostaniecie uniewinnieni. Zazwyczaj wręcz przeciwnie.
I w ten sposób zgrabnie przechodzę do przypadku Marka Cardwella, który stanął przed sądem koronnym w Teesside w zeszłym tygodniu. Zanim do tego doszło, rozmawiał online z dziewczynkami. Przynajmniej tak mu się wydawało. Tymczasem okazało się, że prosił o intymne fotki działaczy obywatelskich organizacji ścigających pedofilów. Te szybko doniosły na niego stróżom prawa.
Oczywiście to wspaniale, ale chwileczkę… Jakie przestępstwo popełnił w rzeczywistości ten człowiek? Nie zachował się nieodpowiednio w stosunku do nieletniej. Poprosił brzuchatego faceta w koszulce ze Steppenwolfem, żeby zrobił sobie dobrze i podesłał mu fotki. Dziwaczne, przyznaję, ale nie nielegalne.
Co ciekawe, okazuje się, że jednak nielegalne, bo w zeszły poniedziałek Cardwella uznano za winnego próby uwiedzenia dziecka oraz nakłonienia go do czynności seksualnej i skazano na osiemnaście miesięcy więzienia.
Być może publicznie nie ujawniono niektórych aspektów tej sprawy, w każdym razie jednak komisarz do spraw policji i przestępczości wyraził wdzięczność organizacjom obywatelskim za ich pomoc w doprowadzeniu do wyroku skazującego, choć nie ma potrzeby pomagać policji, bo „mamy wszystko pod pełną kontrolą przez cały czas”.
Tyle że tak nie jest. Wiemy o tym doskonale, bo zeszłej jesieni policja sama przyznała, że by zaoszczędzić czterysta milionów funtów, nie będzie już prowadziła dochodzeń w sprawach drobnych przestępstw związanych z przemocą lub kradzieżą, chyba że ofiara sama wskaże sprawcę.
Oczywiście jeśli przestępca wtargnie do czyjegoś domu, uciekając się do przemocy lub oszustwa, dyżurny funkcjonariusz wypełni formularz swoim najstaranniejszym pismem odręcznym i pieczołowicie złoży go do akt w tym ogromnym magazynie, gdzie skończyła zaginiona Arka Przymierza. Natomiast jeśli złoczyńca podważy łomem okno i ukradnie kilka drobiazgów, właścicielowi domu powie się uprzejmie, żeby spadał.
To samo dotyczy umiarkowanej przemocy. Jeśli, jak większość mieszkańców naszego kraju, toczysz z sąsiadem wojnę o jego zaniedbany żywopłot, nie możesz go zdzielić młotkiem w twarz. Bo wówczas pojawią się gliny. Natomiast jeśli go popchniesz albo szturchniesz palcem w oko, to w porządku.
Pomysł jest bardzo prosty. Dzięki ignorowaniu drobnych wykroczeń policja będzie mogła skierować wszystkie siły do zwalczania tych przestępstw, które w obecnych czasach naprawdę się liczą. Terroryzmu. Bycia didżejem z lat siedemdziesiątych. Ochlapywania matek wodą z kałuż przy zbyt szybkim przejeżdżaniu ulicą. Albo wrzucania plastiku do morza.
Problem w tym, że po odkryciu u siebie włamania wcale nie odnosicie wrażenia, że to nieistotne przestępstwo. W najlepszym razie jego skutkiem są pewne niedogodności. Musicie trzymać nerwy na wodzy, gdy rzeczoznawca ubezpieczyciela oskarża was, że sami się okradliście. A potem kupić nową szczoteczkę do zębów, na wypadek gdyby tą z łazienki złodziej wyczyścił sobie tyłek.
W najgorszym razie włamanie może głęboko was zmartwić. Utrata pierścionka zaręczynowego matki, psa lub albumu z fotografiami może wydawać się nieistotna, gdy się o tym pisze, ale was dotknie do żywego i zasmuci na długo. A będzie wam jeszcze smutniej, kiedy na posterunku policji każą wam się wynosić, bo „wszyscy nasi funkcjonariusze są teraz na szkoleniu wspinania się po drabinie”. Co zatem powiecie na taki plan…
Magazyny zatrudniają nocnych stróżów, żeby pilnowali towarów, kiedy pracownicy idą do domu. Przemysłowe tereny przyzakładowe patrolowane są przez ochronę z groźnymi psami. Sklepy też mają swoich ochroniarzy. Widziałem ostatnio jednego stojącego w drzwiach. Był dobrze zbudowany, w uchu miał słuchawkę i przypuszczam, że dzięki jego obecności znacznie zmalało ryzyko, że ktoś rozbije szybę i wyniesie, co zdoła.
Puby i kluby też zatrudniają ochronę, żeby radziła sobie z zachowaniami, które przestały już interesować policjantów. Dlaczego zatem, na miłość boską, podobne rozwiązanie nie trafi na ulice?
Co prawda na tę, przy której mieszkam w Londynie, właśnie trafiło. Jeden z mieszkańców miał już po dziurki w nosie tracenia dwóch range roverów rocznie, więc przekonał sąsiadów, żeby wspólnie wynająć faceta, który w nocy jeździ po okolicy i świeci latarką w twarz każdemu przechodniowi w kapturze. W kolejnym roku ukradli mu trzy range rovery. Podejrzewam jednak, że to dlatego, iż ów najęty samotny mściciel jest kiepskawy.
Wasz tymczasem może być lepszy. Poza tym całe to przedsięwzięcie wcale nie musi być bardzo drogie, no bo pomyślcie: jeśli na waszej ulicy znajduje się sto domów i wszyscy ich mieszkańcy się zrzucą, to możecie mieć faceta z samochodem i złym psem… za ile? Trzysta funtów rocznie?
A za nieco więcej może uda wam się wprowadzić własny system prawny. W różnych zamieszkałych przez muzułmanów dzielnicach w Wielkiej Brytanii obowiązuje szariat, czyli islamskie prawo oparte na ich wierzeniach religijnych. Możecie więc pójść za tym przykładem i ustalić, co będzie odpowiednie dla was i waszych sąsiadów.
Jeśli mieszkacie wśród osób w typie Jeremy’ego Corbyna, moglibyście zaprosić włamywacza do kuchni i poczęstować go rozgrzewającą zupką. Jeśli bliżej wam do konserwatywnych moralistów z Tunbridge Wells, możecie przywiązać go do ozdobnego słupa i skazać na śmierć. Na przykład przez ukamienowanie, jeśli tego zażyczą sobie wasze dzieci.
Tego rodzaju podejście znacznie odciąży zwykłe sądy, które wreszcie będą miały więcej czasu na zajmowanie się poważnymi sprawami, takimi jak parkowanie na żółtej linii czy przekraczanie dozwolonej prędkości.
Jedyna dziedzina, którą nie radzę wam się zajmować, to pedofilia. Bo mam w tym względzie pewne doświadczenie. Nie, chwileczkę. Źle to sformułowałem. Kiedyś musiałem zwrócić się o pomoc do CEOP – policyjnej agencji przeciwdziałającej wykorzystywaniu dzieci i zajmującej się ich ochroną w internecie.
I to było niesamowite. Imponująco skuteczne. To jedyna dziedzina pracy policyjnej, w której cywile nie potrafią poradzić sobie lepiej niż policjanci.
14 stycznia 2018 r.
Jeśli pewnego ranka twój mąż wstanie z łóżka, przeciągnie się i odsuwając zasłony, rzuci: „Nie znoszę całej tej muzyki klasycznej”, możesz odetchnąć z ulgą i podążać przez resztę życia lekkim krokiem z uśmiechem na twarzy. Chcąc zrozumieć dlaczego, musimy przeanalizować przypadek Henry’ego Boltona, lidera Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), który w wieku pięćdziesięciu czterech lat postanowił rozwieść się ze swoją urodzoną w Rosji żoną, by związać się z Jo Marney.
Znajomi przedstawiali ją jako „modelkę, aktorkę i dziennikarkę”, a nieoceniający twitterowi lewacy jako „modelkę topless o trzydzieści lat młodszą od Boltona”, ale kiedy gazety zaczęły opisywać ją jako „rasistowską modelkę, aktorkę i dziennikarkę”, romans najwyraźniej stracił impet.
Obecnie pan Bolton przebywa sam w wynajętym pokoju, podczas gdy pani Bolton w ich wspólnym domu pracowicie wyszukuje ślubne zdjęcia i wrzuca je do śmieci.
To smutna historia i do tego dość częsta. Wielu pięćdziesięcioczteroletnich mężczyzn budzi się rano i myśli: „O, nie. Wkrótce będę pustą skorupą z obwisłymi cycami i przerzedzonymi włosami, więc powinienem jak najlepiej wykorzystać swoje ostatnie dni, póki jeszcze jestem mężczyzną. Muszę kupić sobie porsche, wystylizować włosy łonowe na kształt orła i zabrać dwudziestopięciolatkę na kolację”.
By wywrzeć wrażenie na młodej kobiecie, ci biedacy udają, że interesuje ich Snapchat oraz dlaczego Rita Ora jest lepsza niż Bouff Daddy. Potem zgadzają się na clubbing, nie zdając sobie sprawy, że żaden mężczyzna po czterdziestce nie powinien tańczyć z rękami nad głową.
Wielu będzie ich wyśmiewać. Szczególnie kiedy napiją się cydru K, żeby wyjść na spoko gościa, i zakończą wieczór pod parkową ławką, śliniąc się i myśląc, że utknęli w głowie Rogera Deana.
Któregoś dnia zapewne uda im się dobrać do majtek dwudziestopięciolatki, ale ponieważ zdarzy się to w ich porsche, uszkodzą sobie plecy, a następnego dnia obudzą się z chlamydiozą i połową dźwigni ręcznego w tyłku.
Mimo wszystko będą się trzymać tej dziewczyny, potem wezmą ślub, a na sześćdziesiąte urodziny, kiedy powinni spokojnie zgłębiać tajniki wędkarstwa muchowego, ona podaruje im w prezencie noworodka.
Co ciekawe, niektórzy mężczyźni potrafią oprzeć się tej pokusie. Spoglądają na nastoletnią recepcjonistkę i mówią sobie: „Nie wolno mi o tym myśleć”. Wracając jednak do mojego początkowego stwierdzenia: żona nigdy nie może się w pełni odprężyć, dopóki nie nadejdzie dzień, w którym jej mąż oświadczy, że nie lubi muzyki klasycznej.
Przyznałem to przed sobą w okolicy Bożego Narodzenia, a głośno na przyjęciu w zeszłym tygodniu. Zszokowałem gości, ale mimo to ciągnąłem temat. Niektóre kawałki mogą nawet być chwytliwe, bo kiedyś wykorzystano je w reklamach opon i lodów. Kiedy jednak naprawdę wysłuchasz w całości tych nissanów dormobile’ów, okażą się okropne. Długie jak solo perkusyjne w progrocku i niemal równie posępne.
Muzyka klasyczna w pewnym sensie przypomina Szekspira. Każdy twierdzi, że jego sonety są genialne i stanowią podstawę naszego języka. Doprawdy? Dlaczego zatem nikt przy zdrowych zmysłach nie czyta ich od opuszczenia szkoły aż do śmierci?
Szekspir z kolei jest jak Radio 3. Mamy świadomość istnienia tej stacji, a BBC twierdzi, że słuchają jej dwa miliony osób tygodniowo. My jednak nie dajemy się nabrać. Dobrze wiemy, że to tylko jeden kretyn, który siedzi na jakimś strychu, włączając i wyłączając radio dwa miliony razy.
Być może widzieliście rewelacyjnych Zapętlonych, pełnometrażowy film oparty na serialu The Thick of It. W jednej ze scen wściekły Szkot każe nadętemu urzędnikowi państwowemu wyłączyć grającą w tle muzykę klasyczną. „To tylko samogłoski!” – wrzeszczy. I ma absolutną rację. To komunikacja pozbawiona spółgłosek.
Zdecydowanie uważam, że twórczość Bay City Rollers jest ciekawsza niż Mozart, Brahms i Bartók razem wzięci. A każdy, kto twierdzi, że lubi operę, tylko się popisuje.
I w tym rzecz. Kiedy poszukujemy partnera czy partnerki, posiłkujemy się najrozmaitszymi fortelami, które mają sprawić, że będziemy wydawać się atrakcyjni. Nie używamy słowa „sedes” i podkreślamy, że w naszej sypialni nie ma telewizora. A na plaży nie afiszujemy się książką Lee Childa. Znacznie lepiej mieć ze sobą biografię jakiegoś renesansowego malarza.
Nicky Haslam, projektant wnętrz i komentator życia towarzyskiego, opublikował ostatnio zdjęcie ręcznika kuchennego otrzymanego od znajomego, na którym widnieją wszystkie rzeczy, które Haslam uważa za prostackie. I których w związku z tym należy unikać. Ibiza, Richard Branson, osobiści trenerzy, bycie chorym, wymawianie „e” w słowie furore, wódka z tonikiem, Oxfordshire, dress code, spinki do mankietów…
Ta lista jest bardzo długa, a jeśli akurat staracie się wywrzeć dobre wrażenie, by kogoś poderwać, taki ręcznik może okazać się przydatną ściągawką do powieszenia na relingu waszej kuchenki Aga. Zaraz, zaraz. Tylko sprawdzę… Nie ma. Wygląda na to, że kuchenki Aga są w porządku.
Pomyślcie tylko, ile to wymaga wysiłku, zawsze robić właściwą rzecz we właściwym miejscu i o właściwym czasie z właściwymi ludźmi. Kiedyś przyjechałem z dziewczyną do domu pewnej wytwornej kobiety i jak tylko przekroczyliśmy próg, spytała moją towarzyszkę: „Chciałabyś może przejrzeć się w lustrze?”. W rzeczywistości miała na myśli: „Może chce ci się siusiu”, ale tego nie mogła powiedzieć, bo z jakiegoś powodu było to niestosowne. Ona właśnie należy do osób, które słuchają Bacha. I jeżdżą pociągiem z egzemplarzem „The Economist”, choć w głębi duszy znacznie bardziej wolałyby czytać „Hello!”.
Wiedziemy takie koszmarne życie pełne udawania tylko po to, żeby wydawać się inteligentniejsi i ciekawsi i być oceniani przez innych jako lepsi, niż w istocie jesteśmy. A jedynym powodem tego jest chęć bycia atrakcyjnym.
Nadejdzie jednak dzień, kiedy żadne mrużenie oczu przy patrzeniu w lustro wam nie pomoże. Po prostu zrozumiecie, że przestaliście być atrakcyjni. Wówczas poczujecie błogosławioną ulgę, bo odtąd będziecie mogli mówić, robić i nosić wszystko, co się wam żywnie podoba.
21 stycznia 2018 r.
Zapewne coś mi się zupełnie pomyliło, ale z tego, co zrozumiałem, ciężko pracujący członek organizacji humanitarnej być może przespał się z prostytutką po wyczerpującym dniu spędzonym na rozdawaniu owoców i koców ratunkowych ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti. W rezultacie wszędzie teraz słychać nawoływania, żeby każdego, kto choćby przeszedł koło sklepu Oxfamu, zabić strzałem w głowę i pochować w nieoznakowanym grobie za miastem.
Żeby nie było tu żadnych wątpliwości: ja zawsze miałem wątpliwości co do Oxfamu. Nie podobało mi się, jak Oxfam wykorzystuje globalne ocieplenie, ubóstwo i Margaret Thatcher jako trójząb do ataku na nasze poczucie winy. I od dawna podejrzewałem, że każda organizacja prowadzona przez grupkę zwolenników BBC i Partii Pracy będzie wydawać więcej na południowoafrykańskie, bezatomowe i pokojowe chipsy niż na bandaże dla potrzebujących i pozbawionych środków do życia.
I nawet podczas mojego krótkiego flirtu z punkiem mniej więcej 1 sierpnia 1976 roku absolutnie nic w sklepie Oxfamu nie nasunęło mi myśli: „Hm. Co za ironia”. To wszystko tandeta.
Zresztą nie chodzi tylko o Oxfam. Podróżowałem do różnych muzułmańskich punktów zapalnych na całym świecie i widziałem tam pracowników ONZ, którzy podczas ramadanu przesiadywali na rogach ulic w krótkich spodenkach, popijając piwo i paląc papierosy. I słyszałem, jak ludzie na tych uszczęśliwianych na siłę terenach zastanawiali się, dlaczego na wszystkich oenzetowskich toyotach land cruiserach obok błękitnego UN nie widnieją także błękitne „C” i „T”.
Dalej mamy UNICEF, w którym – jak dowiedzieliśmy się w ubiegłym tygodniu – aż roi się od pedofilów, i wszystkie inne organizacje pozarządowe, o których po prostu wiadomo, że ich terenowe oddziały prowadzą żarliwie pobożni entuzjaści, których w życiu nie zaprosiłbyś na obiad.
Rozumiem, dlaczego tego rodzaju zajęcie jest pociągające. Wysyłają was na kilka miesięcy w jakieś gorące miejsce, gdzie wykonujecie ważną pracę, dzięki której stajecie się interesujący i opaleni.
A do tego, jeśli coś pójdzie nie tak, na przykład wpadniecie w pułapkę, zostaniecie zjedzeni albo wysadzeni w powietrze, wiecie, że dyrektor szkoły, do której chodziliście, będzie was wychwalał podczas odbywającego się na stojąco pogrzebu, a lokalna gazeta zaapeluje, by na waszą cześć nazwać rondo. Pewnie, John Lennon dostał port lotniczy za swojego eggmana, a wy co? Rondo. Obsadzone geranium.
Po skończonym dniu pracy możecie spędzać czas nad basenem w domu, gdzie zostaliście zakwaterowani, popijać piwo, ciesząc się ciepłym wieczorem, i być może uprawiać seks. I w tym najwyraźniej tkwi sedno problemów Oxfamu.
Jeden z ich ludzi, Belg działający na Haiti, prawdopodobnie zapłacił jakimś kobietom za zrobienie tego, co podobno robiły, a to zostało bardzo źle przyjęte przez wszystkich, którzy nie mają pojęcia, o czym mówią.
Haiti to bardzo biedny kraj. Trudno tam o pracę. I oto przyjeżdża Belg z plikiem dolarów. To, co stało się później, stawia tego Belga, jak twierdzą wszyscy, w jednym rzędzie z tym dentystą, który zastrzelił lwa, Jimmym Savile’em i Hitlerem. Przepraszam, ale nie rozumiem tej histerycznej nagonki.
Na świecie istnieją prostytutki. Sypiają z mężczyznami za pieniądze. Dzieje się to, od kiedy się urodziłem. Niektórzy twierdzą, że nawet od czasu, kiedy przyszedł na świat James May. Osoby świadczące usługi seksualne są smutną rzeczywistością. Tak? Zgadza się? Co zatem stanie się z tymi kobietami, jeśli nie będą miały klientów? Zatrudnią się jako manikiurzystki! Na Haiti? Zejdźmy na ziemię.
Z grubsza mamy tu do czynienia z podobną dyskusją, jaka toczy się na temat grid girls w Formule 1. Uznano, że nie pasują do wizerunku tego sportu, w związku z czym mają zniknąć z torów. A to oznacza, że spadną dochody kilkuset młodych kobiet z całego świata.
Kontakty wspomnianego Belga z prostytutką powinny interesować tylko jego żonę. Na pewno nie bandę rozwścieczonych szczekaczy w Wielkiej Brytanii. Z rozpaczą obserwuję, że od czasu opublikowania tych rewelacji Oxfam traci darczyńców wspierających tę organizację stałym poleceniem zapłaty – w ciągu zaledwie trzech dni wycofało się 1270. Obserwujemy też kolejnych byłych ministrów rozwoju międzynarodowego twierdzących, że nigdy nie słyszeli o Oxfamie, oraz lotną brygadę z owłosionymi pachami palącą ludzi na ulicach za oglądanie wystawy sklepu tej organizacji.
Można mieć całkowitą pewność, że o tej sprawie jeszcze długo będzie głośno. Podobnie jak głośno było o sprawie Harveya Weinsteina, która doprowadziła do kwestii Kevina Spaceya, a ta do wszystkich, którzy mają mosznę. I w tej atmosferze afera seksualna związana z Presidents Club skłoniła Great Ormond Street Hospital do zwrotu pieniędzy otrzymanych na pomoc chorym dzieciom, bo zostały zebrane przez młode kobiety w starannie dobranej bieliźnie. Zatem teraz również inne organizacje dobroczynne zostaną wciągnięte w to bagno.
I w rezultacie w przyszłym tygodniu będziecie bać się wrzucić dziesięć centów do puszki Royal National Lifeboat Institution w obawie, że organizacja wyda je na kije bejsbolowe do zabijania fok.
Owszem, niektóre organizacje dobroczynne są prowadzone nieudolnie i wydają na pomoc tylko sześćdziesiąt procent darowizn. Większość jednak radzi sobie znacznie lepiej, zużywając na koszty administracyjne swojej działalności zaledwie jeden procent.
Znałem pewnego faceta pracującego dla znanej organizacji humanitarnej, który po powrocie do Europy po półrocznej misji na polu walki lub w jakimś piekielnym miejscu raczył nas straszliwymi opowieściami o przyszywaniu ludziom urwanych nóg tyłem do przodu lub przybijaniu wieka trumny nad nieboszczykami, którzy po pierwszym uderzeniu młotka wołali „Auu!”. Robiło to wrażenie na tych, którzy go nie znali, ale przy dzisiejszych nastrojach zawisnąłby na słupie latarni ulicznej, a banda kretynów rzucałaby w niego warzywami.
Tymczasem pamiętajmy o jednym: na każdy błąd, który popełnił w stanie kompletnego wyczerpania lub oszołomienia masakrą, przypadają setki, a może tysiące istnień ludzkich, które uratował.
Obawiam się, że teraz świat podobnie krzywdzi tego Belga. Oczywiście mogę się mylić. Może rzeczywiście jest okropny. Ale najpierw się co do tego upewnijmy, zanim zlinczujemy go za spanie z prostytutkami (nie jest pierwszym, który to zrobił) po dniu spędzonym na ratowaniu życia setek osób.
Tymczasem podrzucę wam mały tip. Kiedy następnym razem będziecie przechodzić obok sklepu Oxfamu, dajcie im trochę pieniędzy.
18 lutego 2018 r.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.