Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Opowieść, którą pokochały tysiące czytelników, na srebrnym ekranie!
Święto ognia w reżyserii Kingi Dębskiej to filmowa adaptacja bestsellera Jakuba Małeckiego, uhonorowanego Nagrodą Literacką im. Norwida
Łucja wierzy, że przed wspomnieniami uratuje ją balet. Nastka obserwuje świat przez okno z taką uwagą, że zdarza jej się przenosić w innych ludzi. Ich ojciec coraz częściej ucieka do jedynego miejsca, w którym czuje, że żyje naprawdę.
Każde z nich po swojemu obłaskawia przeszłość.
Urodzinowe widokówki, które trzeba palić po kryjomu.
Wzrok sięgający tak daleko, że czasem lepiej jest nie patrzeć.
Taniec, który ocala albo niszczy.
Święto ognia to kameralna opowieść o przekraczaniu granic i cenie, jaką trzeba za to zapłacić. O zachłanności życia, konfrontacji z niemożliwym i rodzinnej tajemnicy, która aż nazbyt długo czekała na rozwiązanie.
Film Święto ognia w reżyserii Kingi Dębskiej, na podstawie książki Jakuba Małeckiego w kinach od 6 października 2023 r. Produkcja – Studio Opus Film (Ida, Zimna wojna).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chlap-chlap-chlap, skaczę po kałużach, a ludzie mijają mnie, panie i panowie, i myślą sobie: o proszę, co to za miła dziewczyna skacze po kałużach, a ja uśmiecham się do nich, i oni do mnie też, mimo że przecież tak w ogóle to mam dwadzieścia lat i siedzę w domu, na wózku, a ich widzę przez szybę, ale to nie szkodzi, bo skakać po kałużach można wszędzie, nawet w domu, na wózku, i jak się ma dwadzieścia lat, to przecież każdy wie.
Szybko mi się to nudzi, więc odwracam się od tych kałuż i patrzę, co tam jeszcze dzieje się na świecie, na podwórku pomiędzy kamienicami. Na mokrej ścianie jak zwykle zrobił się ciemny ślad w kształcie ucha, pani Józefina z koralami na szyi pali papierosa w oknie i strzepuje popiół do słoika, a na ławce w rogu pan Spodszóstki czesze swojego włochatego psa.
Tata mówi:
– Królewno, twój uniżony sługa chciałby obwieścić, że śniadanie podano. Czy Królewna łaskawa będzie zjeść, czy sługa ma wrócić i zjeść sam? Bo sługa baaaardzo głodny! – I mnie przy tym gryzie w szyję jak wąż.
Zwykle się ślinię z tych żartów i teraz też, więc tata wyciera mnie, a potem przynosi i stawia przede mną talerz, i zaczynamy jeść. Jest ser żółty z chlebem, musztardą i rzodkiewką, której odrobina wypada mi z ust podczas jedzenia – nie szkodzi.
***
Nazywam się Anastazja Łabendowicz, mam dwadzieścia lat, starszą siostrę, jeszcze starszego tatę, używanego iPhone’a pięć, własne zdjęcie z gór w ramce, specjalnie przystosowany komputer, sporo książek, komiksy i dwadzieścia kasztanów, które tata przynosi mi w każdą jesień, od kiedy jestem na świecie.
Moją ulubioną częścią mnie są włosy. Kolor taki, jakby masło orzechowe wymieszano z mlekiem. Długie, prawie do pasa. Łucja umie robić warkocz, zwykły albo dobierany, i kiedy przychodzi, rozczesuje mi te moje kable, jak je sama nazywa, a potem splata na nowo, pięknie i ciasno. Opowiada mi przy tym różne rzeczy, które i tak przecież wiem.
Na drugim miejscu są oczy. Duże i wyraźne. Tata mówi, że strach ludzi do mieszkania wpuszczać, bo się będą masowo we mnie zakochiwać, a on już nie ma gdzie zakopywać tych wszystkich, którzy się zakochali do tej pory i ich musiał potem ukatrupić, bo przecież jestem tylko jego. Rano są – te oczy – raczej niebieskie, w dzień bardziej zielone, a wieczorem znowu niebieskie, chyba że w łazience pod żarówką – to wtedy nie wiadomo jakie.
Jestem niezbyt wysoka, drobna, skórę mam jasną i chyba się mogę podobać, tak myślę. Mam poroże mózgowe od zawsze, ale to nie szkodzi, bo dzięki temu jestem piękna i wyjątkowa, mówi tata, a tata ma zawsze rację, nawet jak trochę nie ma, na przykład kiedy przewiduje wynik jakiegoś meczu i nie ma racji, to nawet wtedy ma.
***
Przejeżdżam do salonu. Tutaj okna wychodzą na ulicę Kruczą, gdzie ciągle rozgrywają się rozmaite wyścigi. Lubię czasem komuś pokibicować, chociaż tak naprawdę w tych wyścigach i tak nikt nie wygrywa, nie wiem nawet, po co się oni wszyscy ścigają – może to po prostu przyjemne. Wszystko tu jest tak znajome, że aż moje, okno i parapet, i przejście dla pieszych, trzy drzewa, sklep spożywczy i kawałek kawiarni, bo całej niestety nie widzę, chyba że się mocno wychylę, ale toby mi musiała Łucja pomóc, i światła nad skrzyżowaniem, i ten gołąb, który ląduje właśnie na parapecie, też jest znajomy i mój. Małe nóżki drapią o parapet, kiedy tak patrzę zza szyby, gołąb jest szaro--fioletowo-szary i nie widzi mnie, tylko przechyla łepek i też obserwuje ulicę.
Wszyscy gdzieś jadą albo idą, albo tak jakby podbiegają, tylko tak, żeby nie było widać, że podbiegają, a jakiś chłopak na rowerze przystaje i poprawia sobie torbę na ramieniu, jest wysoki i szczupły i ma krótkie włosy i tatuaż kolorowy na szyi – zastanawiam się, czy może na mnie spojrzy, ale nie spogląda, rusza dalej, kiedy tylko czerwone staje się z powrotem zielone. Gołąb odlatuje, może go przestraszyłam, ale to nie szkodzi, przyleci jeszcze, jak nie ten, to inny – ja się stąd nigdzie nie ruszam.
***
Łucja pewnie siedzi już w autobusie, może już nawet wysiadła i idzie mokrym chodnikiem, cała po swojemu lekko-zgrabna, może skręca w ulicę Moliera i spotyka znajomych, może z kimś nawet zapala papierosa, o czym mi nie powie. Zaraz się przebierze i wejdzie do sali prób, gdzie są lustra, czuć zapach drewna i słychać szum jarzeniówki, która brzmi, jakby owada złapać w słoik.
Każdy jej dzień jest dokładnie taki sam, tylko ma inną nazwę, nie to co u mnie, bo ja zawsze mogę liczyć na coś ciekawego, co się wydarzy na podwórku albo na Kruczej, albo w którymś z moich innych żyć, i czasem trochę współczuję Łucji, że ona musi być tylko w jednym, swoim.
Szur-szur-szur, robi tata, a dokładnie zmiotka w rękach taty, kiedy zamiata tata podłogę obok mnie, za mną i znów obok mnie. Zamiata często, bo dużo gubię i kruszę, i rozrzucam, choć bardzo, bardzo się staram, żeby nie.
– Przed chwilą był tu gołąb, ale już odleciał, taki szaro-fioletowo-szary.
– No, smakowało ci? Tylko ta rzodkiewka…
– Gołąb! Nie rozumiesz? Gołąb, tato!
– No wiem, nie lubisz, jak zamiatam. Już kończę.
Wzdycham rozczarowana, bo zawsze wygląda to tak samo, ale ciągle próbuję, ciągle myślę sobie, że on kiedyś się zmieni, że zacznie słyszeć to, co mówię, a nie to, co wydaje mu się, że mówię, no ale trochę już na tym świecie żyję i trochę wiem, dlatego obawiam się, że mężczyźni są generalnie chyba raczej uparci.
To jest zresztą dosyć przykre: że chcesz coś zrobić, a robisz coś innego. Na przykład chcesz powiedzieć: „Ja naprawdę bardzo lubię rzodkiewkę”, a prychasz przez zęby, strzelając sobie śliną na spodnie. Chcesz chwycić łyżkę, a zrzucasz talerz ze stołu. Chcesz wstać – nie wstajesz. I tak przez cały dzień.
Na szczęście jest ktoś, kto potrafi zajrzeć poza to prychanie i stękanie, poza te jęki, za którymi znajduję się cała. Pamiętam pierwszy raz, kiedy to się stało. To było dawno temu, ja miałam chyba pięć, a ona piętnaście lat, i usłyszałam, jak krzyczy do taty, który był w pokoju:
– Ona mówi, że nie lubi tego swetra, co dostała na urodziny!
Tata przyszedł, czyli bardziej przybiegł, i spojrzał na nią, na mnie i na nią.
– Co?
– No mówi, że nie lubi tego swetra.
Tata ściągnął ze mnie sweter – którego rzeczywiście nie lubiłam – a ja, zapominając całkiem o tym swetrze i w ogóle o wszystkich swetrach świata, miałam ochotę rzucić się Łucji na szyję i całować ją całą od oczu po stopy.
Od tamtej pory Łucja pracuje jako tłumaczka z języka mojego na polski i wiem, że tata z początku był o to zazdrosny, bo to on chciałby być tym wyjątkowym, jedynym na świecie człowiekiem, który rozumie, co mówię, no ale niestety, nie każdy może być wyjątkowy, bo wtedy to by nie miało sensu.
Zwykle oczywiście udaje nam się dogadać, głównie ściskaniem, oczami i moim dżojstikiem, którym pokazuję litery na ekranie, ale tak, żebym ja coś mówiła, a on odpowiadał, i ja odpowiadała, to nie.
***
Łucja jest już pewnie w sali prób i pewnie patrzy w lustro. Ma włosy krótsze niż ja, nosi je często uwięzione w jakichś gumkach i spinkach, makijażu nie stosuje, czasem tylko lekki.
Codziennie przychodzi przed wszystkimi. Rozwija zieloną taśmę, podkłada pod palce i naciąga, a przy tym rusza stopą w przód i na boki. Winylowa wykładzina jest chłodna i szorstka, i twarda, i pokrywają ją blade ślady po tych wszystkich rzeczach, których nazwy od dawna dobrze znam: fouetté, entrechat, pas assemblé i tak dalej. W narożniku fortepian jak wielki przyczajony zwierz.
Lustra zajmują dwie ściany, od podłogi po sufit, i gdzie popatrzeć, tam ona: mnóstwo metrów kwadratowych mojej siostry. Na zewnątrz po ulicach chodzą ludzie, którzy zmieniają sobie hobby i myśli, i poglądy jak opony, z zimowych na letnie i z powrotem, dzisiaj tacy, jutro inni, i w kółko czekają, aż w ich życiu znowu coś się wydarzy, a ona, Łucja Łabendowicz, robi to samo, co robiła wczoraj, tydzień temu, rok temu, i co będzie robić jutro, za dwa lata, za pięć.
Może staje właśnie przy drążku i powtarza plié, schodzi coraz niżej, ma Prosteplecy! i Kolananazewnątrz!, a potem robi różne inne ćwiczenia, które zna na pamięć i które znam też ja. Za godzinę usłyszy głosy pozostałych tancerzy, będą się schodzili długim holem i wreszcie otworzą się białe drzwi na środku ściany bez luster, wejdą Witalij, Monika, Yoko, Robert i Elwira, a potem kolejni, sala zacznie się zapełniać i nie będzie należeć już tylko do Łucji, rozbiegną się po niej głosy, śmiechy, westchnienia, klaskanie przybijanych piątek. Kolejne torby odkładane przy ścianie, znajome twarze i stopy. Yoko pewnie przytuli się do Łucji po swojemu, na chwilę, od tyłu, bo czasem tak robi, co jest fantastyczne, nie wiem, czy Łucji się podoba, ale mnie na pewno.
Podczas lekcji moja siostra będzie się skupiać na słowach pedagog Kownackiej i wykonywać ruchy na chwilkę przed innymi. Stanie tak, żeby Kownacka zawsze ją widziała, i w każdą figurę wciśnie tyle siebie, ile zdoła, tak jakby to nie była lekcja ani nawet próba, tylko występ na scenie, bo z Łucją tak właśnie jest: jej się wydaje, że zawsze musi się starać, że zawsze wszyscy patrzą, że zawsze jest na scenie.
***
Potem jemy obiad: tata i ja. Jest marchewka z sosem, ziemniakami, i kotletem, i wszystko w tym zestawie uwielbiam. Na deser dwie tabletki rozluźniające mięśnie i ciastko czekoladowe, okrągłe i miękkie.
Potem wracam do siebie. Mój pokój pachnie miastem, na zewnątrz jest dzisiaj trochę chłodno, a poza tym pełno w nim słońca. Przy ścianie po prawej stronie stoi moje łóżko na pilota, na którym zmęczona treningami Łucja lubi czasami pojeździć, góra-dół, góra-dół. Łóżko mam przykryte bardzo miłym, ulubionym moim kocem, czerwonym z frędzelkami na dwóch krótszych bokach, nazywam go Stefan, ale nie mam pojęcia dlaczego. Po prostu jak go zobaczyłam, kiedy tata przyniósł go ze sklepu, to pomyślałam: Stefan. Na kocu leży dosyć mocno wytarta poduszka, którą przywieźliśmy znad morza i której nie pozwalam wyrzucić, i wałek z wypustkami, który zna moje ciało jak nikt.
W rogu obok drzwi mam krzesełko toaletowe do sytuacji nagłych, dwie piłki do ćwiczeń, plakat z filmu Atlas chmur w ramce, którego od pół roku nie zawiesiliśmy, bo ciągle się zastanawiam gdzie, a jeszcze obok złożony na płasko chodzik do ćwiczeń. W drugim rogu przy drzwiach jest moje ulubione miejsce w całym pokoju, czyli mały stolik na superkrzywych nóżkach, a na nim wielka monstera, którą sama – przy pomocy taty – podlewam. Białe biurko, komputer i regał z książkami, chociaż najczęściej to jednak słucham audiobooków, ostatnio na przykład Cyberiadę siódmy raz.
Przez sporą część dnia dobieram się do internetu, maltretując mój biedny kolorowy dżojstik, a moje ostatnie Top 3 to: strona, na której są same zdjęcia kałuż występujących w różnych filmach, aplikacja do rozmowy ze sztucznym rozumem (nazywa się cleverbot) i blog, na którym oglądam zdjęcia starych śnieżyc. Mam też konta wszędzie, gdzie można mieć konto.
Tata mówi:
– Uniżony sługa chciałby zapytać, czy Królewna gotowa na codzienne Fikumiku, bowiem sługa już doczekać się nie może. – I nagle z okrzykiem łapie mnie za lewą stopę, a ja piszczę i prycham, głównie po to, żeby mu sprawić przyjemność.
Fikumiku to rehabilitacja, kiedyś w tym celu przychodził pan Antek, całkiem fajny, ale drogi – kosztował sto dwadzieścia złotych i nic się z tym nie dało zrobić. A ponieważ przychodził codziennie, to tata to sobie bardzo dokładnie wyliczył i zapisał się na kurs masażu, a potem jeszcze na terapie manualne, a jak już zrobił to wszystko, to powiedział panu Antkowi, że w poniedziałek już nie będzie musiał przychodzić.
Więc teraz moim panem Antkiem jest tata, co ma swoje duże plusy, głównie to, że tata jest za darmo. Ćwiczymy intensywnie przez co najmniej półtorej godziny dziennie, bo jakbyśmy nie ćwiczyli albo ćwiczyli mniej, to stałoby się to, co się ogólnie przez lekarzy nazywa Zdecydowanieodradzałbympaństwu.
Jak ćwiczę, to prawie zawsze myślę o Łucji i o tym, że ona też w tym czasie pewnie ćwiczy, i wyobrażam sobie, że robimy to razem, obok siebie, i zerkamy: ona na mnie, ja na nią, i w pewnej chwili ja się poruszam tak jak ona, a ona jak ja, zamienione rolami, bo przecież jesteśmy siostrami i w sumie to można powiedzieć, że robimy dokładnie to samo, tylko że ja przy pomocy taty, a ona przy pomocy siebie. Obie się siłujemy ze swoim ciałem i próbujemy je zmusić do czegoś, czego ono wcale nie chce, ale nie wiem, może to po prostu o to chodzi w życiu.
***
Potem tata wraca do swojej pracy, a ja znowu patrzę na podwórko i czekam, bo może Mateusz będzie przechodził, ale to jeszcze raczej nie jego godzina. Za to sprzątaczka – ta nowa – pojawia się z wiaderkiem na kółkach, mopem i wózkiem najeżonym ścierkami oraz psikadłami i nagle przystaje w tym jedynym miejscu, gdzie jest słońce, zostawia wszystko na ziemi, podnosi głowę z zamkniętymi oczami i po prostu sobie jest. Łapie słońce, a ja patrzę na nią i powoli zaczynam czuć to ciepło na twarzy i zmęczenie w nogach, ale dość szybko przerywa nam pan Spodszóstki, który wychodzi właśnie z psem na spacer, a ja natychmiast spostrzegam, że sobie kupił, albo może dostał, nowe buty. Białe, sportowe i piękne, nigdy takich nie miał, pewnie się cieszy z takich butów. Kłania się sprzątaczce, ona kłania się jemu i, spłoszona, że ją przyłapano na takim bezwstydnym po prostu byciu, zbiera wszystkie swoje narzędzia pracy, a kiedy się podnosi, dostrzega mnie i jest mi nagle gorąco na całym ciele. Macha do mnie i ja też próbuję jej pomachać, co się kończy tym, że cała wierzgam na prawo, a głowa odwraca mi się do ściany.
Kiedy znika w sąsiedniej klatce, patrzę jeszcze przez chwilę, bo zawsze jest szansa, że Mateusz jednak wróci wcześniej i przejdzie pod moim oknem, a tego to bym naprawdę nie chciała przegapić. Po paru nieudanych próbach włączam audiobook i dosłuchuję do końca rozdziału, i potem jeszcze następny rozdział, a potem, szumiąc silniczkiem, jadę do salonu, gdzie tata pracuje, cicho podjeżdżam do okna i mu nie przeszkadzam.
Jest już późno, za szybą trwają wyścigi powrotne, kto ostatni w domu, ten przegrał. Przed przejściem dla pieszych stoją dwaj mężczyźni w garniturach i z komórkami, a za nimi kurier z paczką, który nosi wielkie dredy spięte w kok. Myślę sobie, że może na mnie spojrzy, ale nie patrzy, tylko idzie dalej, on też bierze udział w wyścigu.
Później wracam do siebie i nagle piszczy domofon – to Łucja wchodzi na klatkę schodową, a potem otwiera drzwi kluczem, wita się z tatą, myje ręce i wchodzi do mojego pokoju: ma sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, jest gładka, jasna, szczupła i wykończona.
Całuje mnie w nos, co jest trudne, bo nos dość często mi się rusza razem z resztą głowy, ale ona jest szybka, potrafi trafić w mój nos z każdej pozycji, jest jak ci ludzie w filmach, którzy strzelają do rzucanych talerzy. Siada na moim łóżku, podnosi nogi i je prostuje, marszcząc trochę Stefana, i ziewa. Pytam, co dzisiaj robiła.
– Same nudne rzeczy.
– Współczuję. Tutaj tyle się działo.
– Opowiesz mi?
– No pewnie.
I opowiadam.
***
Wychodzi jak zawsze za wcześnie, a tata siada tam, gdzie ona. Chyba czasami liczy, że jak to zrobi szybciutko i usiądzie w tej samej pozycji, to złapie coś z Łucji i zacznie rozumieć więcej z mojego języka, ale to tak nie działa. Żeby być Łucją, trzeba być Łucją.
No więc rozmawiamy trochę, on ustami, a ja komputerem, i jest nawet zabawnie, za oknami robi się ciemno, a tata aż się pali do rozpoczęcia Naszego Wielkiego Wieczoru, bo ogłosił już wcześniej, że dzisiaj będziemy jeść chipsy i oglądać mecz.
Czyli najpierw myjemy się mokrymi chustkami, ja ze wzrokiem wbitym w sufit, a on w ścianę, i robimy wszystkie te rzeczy typu maści i leki, ale wreszcie siadamy razem na kanapie, tata podaje mi Stefana, a sobie bierze jakiś zwykły koc, który nie ma imienia, pomiędzy nami stawia wielką miskę z chipsami o dwóch smakach i nalewa do szklanek piwo bezalkoholowe, które prawdę mówiąc, nie za bardzo mi smakuje, ale chyba nie o to chodzi, że ma smakować.
Oglądamy, ale muszę przyznać, że tylko trochę patrzę na mecz, a bardziej na tatę, na jego dłonie, szorstkie i duże, na szyję z malutkim czerwonym śladem po goleniu i na cienkie białe włoski, które mu rosną w uchu.
Mój tata kiedyś myślał, że nigdy nie będzie miał dzieci, a to głównie dlatego, że mu się wydawało, że nie wytrzyma codziennego strachu o nie. No i tak żył. Ale poznał mamę, a wiadomo, co się dzieje w takich sytuacjach. Więc kiedy już było jasne, że urodzi się Łucja, to zaczął się bać na całego. Wydawało mu się, że na pewno coś pójdzie nie tak. Zaczął czytać o różnych chorobach i problemach dzieci w brzuchach, powtarzał pod nosem liczby, które mu mówiły, jak będzie. Bał się od rana do wieczora, w domu i pracy, w dni ciepłe i w dni zimne, sam, w towarzystwie, nawet przez sen się bał. Gdyby organizowano zawody w baniu się, mój tata dostawałby złote medale.
Ale pomyślał, że to czytanie o wszystkich możliwych chorobach świata, z którymi może się urodzić jego dziecko, to przecież jakby kuszenie losu, więc przestał czytać i bał się, że może czytał niepotrzebnie.
Najbardziej bał się w dzień porodu, wtedy strach rzucał nim po korytarzu szpitala jak piłeczką. Ściana, ściana, drzwi, ściana, okno. Ale Łucja urodziła się zdrowa. Wrzeszczała i kopała powietrze, jakby chciała mu powiedzieć: „No już, już, wszystko będzie dobrze”. Potem tata oczywiście bał się dalej, ale nauczył się z tym żyć: rano chował strach do kieszeni i szedł do pracy, potem wracał do domu, wyjmował go i kładł na szafce nocnej, żeby patrzeć na niego tylko przed zaśnięciem.
A później, kiedy Łucja miała dziewięć lat i okazało się, że mama znowu jest w ciąży, wszystko wróciło i tata znowu się bał, że coś będzie nie tak. No i może tego bania się już było za dużo, strach taty zatkał coś w mamie i tlen nie doszedł gdzieś, gdzie powinien dojść, bo urodziłam się z porożem mózgowym. Specjalnie mówię źle, tata to wymyślił – „porażenie” to jest bardzo brzydkie słowo, okropne, takie słowo na zawsze, a poroże to przecież coś pięknego.
No więc byłam już ja. Taka właśnie. Przyniosłam ze sobą płacz, ciszę i leżenie w nocy z otwartymi oczami. Ale tacie wreszcie ulżyło. Mógł się przestać bać. Od czasu, kiedy jestem na świecie, mój tata jest szczęśliwy.
***
Po meczu jeszcze trochę siedzimy razem, potem on zmywa, układa, zamiata. Patrzę na podwórko, na którym dużo jest teraz odgłosów, ktoś się gdzieś kłóci, ktoś ogląda głośno telewizor i jeszcze ktoś kaszle. Z klatki wychodzi córka państwa Spoddwójki i gdzieś sobie idzie. To musi być dopiero coś. Myślisz sobie: pójdę w lewo i idziesz w lewo, albo myślisz: pójdę tam i idziesz tam, albo myślisz: pobiegnę trochę i biegniesz.
Poza tym za jednym z okien łysy mężczyzna siedzi przy komputerze i mówi do niego, podpierając na rękach worki pod oczami, a piętro niżej je na stojąco zupę jakaś dziewczyna w pośpiechu i ładnej kolorowej bluzce. Pani Józefina znowu pali papierosa w oknie, jakby się nudziła, strzepuje popiół do słoika i wypuszcza dym przed siebie, ale tak trochę do góry, i jest naprawdę wspaniała.
Dawno już postanowiłam, że kiedyś będę właśnie taka jak ona. Będę nosiła korale, będę dużo wiedziała o świecie, te miłe rzeczy i te mniej miłe też, będę trochę już stara, ale pięknie stara, i będę sobie palić papierosy w oknie i nikt mi nie będzie mógł nic zrobić. Taki jest mój cel.
No ale na razie to muszę iść spać. Tata mnie smaruje i przebiera w pidżamę, co zajmuje dużo czasu, bo trochę ważę, i widzę znów, jaki jest tym wszystkim zmęczony – on już prawie nigdy nie bywa nie-zmęczony – a potem daje mi jeszcze tabletki i zostawia lampkę. Bez zostawionej lampki byłoby zupełnie ciemno.
– Dobranoc, Królewno.
Mówię mu, że cieszę się, że ta jego drużyna wygrała, a on kiwa głową, jakby rozumiał, i szepcze:
– Śpij dobrze.
Zostawia mnie, ale słyszę wszystko, co robi po wyjściu z pokoju. Stara się zachowywać jak najciszej, kiedy z szafy w korytarzu wyjmuje swoją starą skórzaną torbę na ramię, kiedy sięga po buty do dolnej szuflady, kiedy zakłada je z wyrwanym z płuc stęknięciem i kiedy siada, taki gotowy, w butach, z torbą, na kanapie, żeby w bezruchu odczekać pół godziny, może trochę dłużej, aż zasnę.
Tata boi się przy tym, że podczas jednej z tych nocy obudzę się, że będę go potrzebować, zakrztuszę się śliną albo spadnę z łóżka, a jego nie będzie tutaj, no bo będzie tam. Zaraz wejdzie do mnie, żeby sprawdzić, czy śpię, a ja udam, że tak właśnie jest. Czekamy oboje. Jestem coraz lżejsza i lżejsza, pomiędzy sekundy wkrada się coraz więcej przerw, aż w końcu, wykręcona pod kołdrą w wielki znak zapytania, zasypiam, a chwilę później tata zamyka za sobą drzwi wejściowe na klucz.
Kiedy się budzę, jest już w domu. Jest trzaskaniem drzwiczek w kuchni, brzdękiem naczyń, słyszę jego kroki i radio, i tsyk-tsyk-tsyk zapalarki do gazu, i gwizd czajnika, urwany szybciutko. Jemy śniadanie, a potem on ucieka w swoje zamówienia, faktury, reklamacje, telefony i maile, w Nieterazkrólewno, w całe to swoje klikanie i wzdychanie, a ja się zajmuję swoimi sprawami. Z ludźmi w wieku mojego taty trzeba postępować ostrożnie, bo są trochę jak niedogotowane jajko i jak za szybko ich dotkniesz, to wszystko się nagle rozlewa na boki, nie da się tego cofnąć ani posprzątać, jest ogólnie nieprzyjemnie i zostają plamy. No więc ja jak zwykle nie pytam o to, o co chciałabym, a on jak zwykle nie odpowiada i tak jest w porządku, i tak sobie powoli mija dzień.
Raz dzwoni domofon, ale niestety nic ciekawego, tylko ulotki, i raz telefon, i się okazuje, że to dziadek. Dziadek ze wszystkich ludzi na świecie najbardziej lubi mnie i teraz też dzwoni, żeby zapytać, jak się czuję, i umówić się na niedzielę na moje odwiedziny. W odwiedziny robimy zawsze świetne rzeczy, jak na przykład jedzenie lodów z kabanosami, oglądanie najgłupszych rzeczy w telewizji czy dokuczanie babci. Wydaje mi się, że ludzie raczej nie lubią mojego dziadka, bo dla innych jest inny niż dla mnie, ale dla mnie jednak się liczy to, jaki jest dla mnie. Na koniec rozmowy prosi tatę, żeby poprosił mnie do słuchawki, i oboje z babcią krzyczą do mnie mnóstwo rzeczy naraz.
No a potem to obiad.
Po obiedzie i po Fikumiku siedzę przy oknie i myślę, że może Mateusz wróci dzisiaj wcześniej, że wbiegnie przez bramę, jak zwykle, i nagle zwolni i spojrzy do góry, na mnie, a potem to już tylko formalności, czyli żyli długo i szczęśliwie, no ale jakoś ciągle go nie widać, więc oglądam różne inne rzeczy, wystawiam czoło do słońca, które dzisiaj jest bardzo blisko mojego okna, i zastanawiam się, co może teraz robić Łucja, i chyba nawet wiem.
***
Kiedy miała dziesięć lat, do jej szkoły przyszły dwie pięknie zbudowane kobiety, a na salę gimnastyczną zaproszono wszystkie dziewczynki i na przerwach nie mówiło się o niczym innym. Tamtego dnia wróciła do domu biegiem, myśląc o złożonej na pół kartce, którą miała w plecaku i na której wydrukowano listę rzeczy sprawdzanych podczas egzaminu, wszystkie te obce słowa, jak „koordynacja”, „rozciągliwość” i „umuzykalnienie”. Czytała rodzicom przy stole, nad nietkniętą zupą, i próbowała sobie wyobrazić, co to jest „szybkość łapania ruchu”. Wysłuchali jej, pokiwali głowami, jedz, jedz, zaraz ci wystygnie. Kartkę kazali zostawić na stole. Dopiero wieczorem, po wiadomościach, zawołali ją do pokoju, gdzie usiadła w fotelu jak dorosła i gdzie tata zwrócił się do niej słowami:
– Rozumiemy z mamą, że chciałabyś, tak?
W wyciszonym telewizorze chodzili ludzie z filmu, a przez okno wpadały okrzyki chłopaków grających w piłkę na podwórku, chociaż przecież był zakaz. Tata siedział poważny, mama czytała gazetę, senna i z wielkim brzuchem, w którym byłam ja. Spojrzała na Łucję, wydawała się ciekawa jej odpowiedzi.
Tydzień później Łucja była już zapisana na ognisko baletowe, gdzie miało się okazać, jak daleko w jej przypadku sięga słowo „chciałabym”. Poznawała figury, ćwiczenia i francuskie słowa, których długo nie umiała powtórzyć. Rano czuła w ciele różne miejsca, do tej pory ukryte.
W dniu egzaminu mama pożyczyła jej swoją spinkę do włosów, na szczęście. Przy złączonych stolikach siedziały trzy panie, inne niż te, które przyszły do szkoły, ale jakoś do nich podobne, jakby wszystkie pochodziły z tej samej dalekiej krainy. Łucja wykonywała polecenia, powtarzała ruchy, odpowiadała na pytania, których zresztą wcale nie było wiele, i nagle, w trakcie tego wszystkiego, dowiedziała się, że ma raczej zamknięte biodra i raczej mało elastyczne stopy. Pani, która ją o tym poinformowała, nosiła okulary w cienkich oprawkach i miała usta pomalowane jasnoróżową szminką.
Na koniec, po krótkiej przerwie, podczas której Łucja zrobiła się trochę czerwona z czekania, pani w okularach oświadczyła, że mimo wszystko widać tu Pewienpotencjał. Czystość ruchów, wrażliwość na dźwięk. Łucjo Łabendowicz, miło nam poinformować i coś tam jeszcze dalej – końca nie usłyszała.
Po całym dniu czekała na przyjazd taty i jadła drożdżówkę z budyniem. Wiało. Panie z komisji po kolei opuściły budynek, a jedna, ta w okularach, uśmiechnęła się do mojej siostry.
Zamknięte biodra i mało elastyczne stopy. Dostała się do szkoły baletowej, ale ledwo, ledwo, właściwie to nie powinna. To tak, jakby oszustwem, jakby po znajomości. W drodze powrotnej tata słuchał jej opowieści i co chwilę cmokał z uznaniem, a ona próbowała zrozumieć, czy to wszystko, co usłyszała, to była dobra informacja, czy zła.
***
Po południu pani Józefina pali papierosa w oknie. Ma na sobie szlafrok, który wygląda jak sukienka, a może sukienkę, która wygląda jak szlafrok, w każdym razie jest ten sukienko-szlafrok różowy. Frędzelki przy rękawach poruszają się, kiedy pani Józefina podnosi rękę do ust i ją opuszcza z powrotem, a robi to oczywiście jak prawdziwa dama z jakichś dawnych czasów albo coś. Dym rozwija się przed nią w rozmaite historie, zwierzęta, góry i doliny, potem blednie, uciekając coraz wyżej i wyżej, a ja patrzę na nią i czuję, jak mnie ściska w brzuchu od tego pragnienia bycia nią, bycia kimś takim.
Na podwórku dwaj bracia Rudzi kombinują coś z nożykiem, który chyba musieli gdzieś znaleźć albo komuś zwędzić, w oknie na samej górze śpiewa Maryla Rodowicz, a ja przysuwam się bliżej, jeszcze bliżej. Nad dachem powoli wydłuża się rysa, którą na niebie zostawia malusieńki samolot, nie mam pojęcia, kto w tym samolocie leci ani dokąd. Trochę jeszcze próbuję zgadnąć, co znaczą dwie podłużne chmury – zdaje się, że to smoczyca i pies – a kiedy odwracam od nich wzrok, pani Józefina patrzy prosto na mnie.
Tylko bez paniki. Wiem dobrze, co zaraz zobaczę na jej twarzy, mogłabym to recytować jak nudny wiersz z polskiego, wszystkie te miny, nerwowe uśmiechanie się, uciekanie oczami, no a potem to już tylko kręcenie się w miejscu, bo się chce szybko wrócić do swojego bezpiecznego świata, w którym nie ma ludzi takich jak ja. Ale ona tylko patrzy dalej i wydaje się jednocześnie ciekawa i znudzona.
Nie odwraca wzroku. Zaciąga się raz jeszcze, lekko mrużąc oczy, jakby mnie chciała lepiej widzieć. Dym układa się przed nią w wielkie drzewo. Pani Józefina powoli opuszcza rękę, wrzuca niedopałek do słoika i puszcza do mnie oko.
***
Tata ucieka, od kiedy zdarzyło się to, co się zdarzyło, czyli od dwudziestu lat, i ja mu się na przykład nie dziwię. Gdyby nie uciekał, musiałby być tutaj, teraz, w swoim życiu pięćdziesięciopięcioletniego mężczyzny bez życia, za to z niepełnosprawną mną.
Próbował różnych sposobów.
Na przykład nienawiści. Starał się nienawidzić ludzi i świat, jak najmocniej, jak najbardziej szczerze, ale jakoś nie po drodze mu z tym było i w końcu się poddał, uznał, że nie potrafi nienawidzić.
Z alkoholem szło mu dużo lepiej, wystarczyło dwadzieścia złotych i godzina wieczorem, żeby się odłączyć od tych wszystkich kabelków, którymi świat wpuszczał w niego uczucia takie i inne. Czekał, aż zasnę, a potem zamykał się w pokoju i robił to po cichu, sam, tylko czasami pod koniec włączał telewizor i gapił się w przypadkowy film. Rano czułam to od niego i widziałam ten zarost, te oczy, tę skórę, a czasami to nawet widziałam, że chce mi coś powiedzieć, ale w końcu zawsze decydował, że chyba jednak nie. Może się bał, że jak już zacznie, to nie skończy i będzie tak mówił, mówił do końca życia.
Uciekał coraz częściej, ale nie trwało to długo, bo strach chował przed nim butelki i szeptał mu do ucha straszliwe słowa, na przykład: odpowiedzialność, obowiązek, rodzicielstwo, dorosłość. Któregoś dnia tata wyniósł wszystko, co skrywał w pokoju, wyrzucił na śmietnik razem ze swoją wielką chęcią, żeby chociaż jeszcze raz, ostatni, na pożegnanie, i nigdy już więcej nie zamykał się sam nocami w pokoju.
A potem była rozpacz. Do rozpaczy się nadawał, rozpacz pasowała na niego, skrojona pod takich jak on, no więc się w niej zadomowił i były takie dni, że nie zakładał ani na chwilę nic innego, ale strach też mu wtedy szeptał, szeptał w kółko do ucha: bankructwo, porażka, dom opieki, pod most, durniu, pod most.
Od kilku miesięcy tata ucieka jeszcze inaczej, ma swój sposób i go lubi, chociaż zaczęło się to przypadkiem, no ale to akurat nieważne, ważne jest, że ucieka tam, gdzie nikt go nie może znaleźć – nikt oprócz mnie, która wiem wszystko. Rzadko go tam podglądam, rzadko chcę, bo tam jest inaczej, wolniej i ciszej niż wszędzie, i mniej wyraźnie, więc zwykle wolę być wtedy tutaj, w sobie. Jest mu tam dobrze, tak dobrze, że to mnie czasem martwi, ale przecież wiem, że nie uciekłby na zawsze, nie zostawiłby mnie, na pewno.
Na pewno.
***
Marzenia to ogólnie mam trzy.
Po pierwsze: pójść sama do sklepu. Już widzę, jakiego bym narobiła szału. Kupiłabym, co by mi się tylko podobało, na przykład sześć czekolad albo nawet osiem czekolad, niech mi ktoś zabroni. No, takie wyjście do sklepu to musi być coś – idziesz sobie dokładnie tam, gdzie chcesz, możesz nawet w ostatniej chwili zmienić zdanie i wejść do jakiegoś innego sklepu, niż chciałaś na początku, i możesz być w tym sklepie tak długo, jak ci się podoba, i ani razu nie uderzasz w nic głową ani łokciem, a potem możesz usiąść sobie na przykład w parku na ławce i odwrócić twarz do słońca, i sobie być.
Po drugie: pojechać znowu w góry. Byłam raz, na Łysicy, która należy do Korony Gór Polskich, i tata mówił, że ten wybór to nie jest wcale przypadek, bo ktoś taki jak ja musi mieć koronę. To zdjęcie, które mam na biurku, przy komputerze, to właśnie stamtąd, robiła je Łucja: siedzę na wózku jak prawdziwa hrabina czy coś i cieszę się tak, jak się żaden zdrowy człowiek z bycia w górach cieszyć nie umie.
Po trzecie, najważniejsze: żeby Mateusz, jak wraca z zajęć do domu, zatrzymał się i spojrzał na mnie, i może się uśmiechnął i pomachał, i może na przykład wszedł tu do nas, do mieszkania, do mojego pokoju, i może taty na przykład by nie było akurat, i może Mateusz by tu usiadł obok mnie, bardzo blisko, i może byśmy gadali do późnej nocy, i ja w ogóle bym się nie śliniła, a potem by wrócił do siebie, ale następnego dnia przyszedłby znowu, i potem jeszcze, i potem to wiadomo.
Oczywiście wiem, że to są dosyć odważne marzenia, ale ja się w marzeniach nie zamierzam hamować ani nic, na to ja mam po prostu zbyt szalony charakter. Jak marzyć, to na całego.
***
Tata mówi:
– Królewno, szampan czeka.
Od jakiegoś czasu wygląda trochę inaczej. Jak nie tata, jak pół taty, jak ktoś, kto się przebrał za tatę. Ma taki kolor jak te noski, co wyrastają z ziemniaków, kiedy się je za długo trzyma w wiaderku pod zlewem. Cały jest obwisły i mniej ma dla mnie słów, kończą mu się szybko i nie stara się znaleźć nowych, a zamiast nich znajduje wzdychanie.
Pomaga mi zanurzać nogi w misce pełnej, jak to mówi, szampana, czyli wody z pianą, potem mnie zostawia samą, a kiedy po kąpaniu – dużo rozlałam, nie chciałam – wracamy do łóżka, smaruje mnie, naciera, trochę masuje twarz i ściska mi prawą rękę swoją prawą, bo to taki jego sygnał, kiedy chce powiedzieć coś, czego nie umie powiedzieć.
Jestem jego największym znawcą, światowej sławy specjalistką w dziedzinie Leopoldologii, widzę więc dokładnie, jak się rusza, jak spogląda na ścianę, na mnie, na okno i jeszcze raz na mnie. Coś tam gmera przy rękawach, przy pościeli. Dzisiaj wyjdzie znowu.
Ostatnio robi to coraz częściej, na początku znikał może raz w miesiącu, potem częściej i częściej, no a dzisiaj po raz pierwszy zrobi to dzień po dniu.
Zaświeca mi lampkę, całuje w głowę i w ramach codziennego pacierza obiecuje, że jutro będzie kolejny piękny dzień, a potem wychodzi i słyszę: szafa, torba, on na kanapie, czekanie. Kiedy wreszcie sprawdza, czy śpię, udaję, że tak, a kiedy wychodzi, wyobrażam sobie, jak zbliża się do samochodu na parkingu, jak patrzy na zmoknięte miasto przez przednią szybę i jak powoli wspina się po drewnianych schodach. Wsuwa klucz w zamek, lekko przyciągając drzwi do siebie, bo wtedy jest najciszej, otwiera je ostrożnie i wchodzi do środka, a ja odsuwam się, nie chcę go widzieć takiego.
Jestem z powrotem w swoim łóżku, oddycham głośno i potrząsam głową, chociaż wcale nie chcę, i słucham odgłosów z Kruczej, i powoli robię się coraz bardziej cicha. Pod kołdrą jest ciepło, czuję, że zaraz zasnę, i dobrze.
Święto ognia
Copyright © by Jakub Małecki 2021, 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021, 2023
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Grzegorz Krzymianowski, Paulina Stoparek, Aneta Wieczorek
Konsultacja merytoryczna – Łucja Wilewska
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc, Pola Paurowska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl, Marcin Skrzyński / Kino Świat
Fotografia na okładce – Zuzanna Szamocka
Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie III, Kraków 2023
ISBN mobi: 9788383301181
ISBN epub: 9788383301198
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl