Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Światowej sławy archeologowie, Tim Mayer i Sara Frei, zostają wezwani do Berna. Od pełnomocnika Rady Federalnej dowiadują się, że jakiś czas temu niejaki Mark Radke przekazał szwajcarskiemu rządowi mapę składająca się z dwudziestu trzech kart zapisanych w języku pragermańskim. Prowadzi ona do Syrii, gdzie najprawdopodobniej ukryte zostały dzieła sztuki zrabowane przez nazistów podczas drugiej wojny światowej. W międzyczasie zostaje porwana córka znanego profesora Bertranda Cologne, pracownika ośrodka badawczego CERN, który w najbliższych dniach zamierzał zaprezentować światu swój najnowszy wynalazek Magnetron. Czy zakrojona na szeroką skalę ekspedycja archeologiczna ma jakiś związek z porwaniem Laury Cologne? I jaką rolę w tej piekielnej intrydze gra Mark Radke, który jakiś czas temu zaczął spotykać się z córką profesora? Wspaniałe pustynne krajobrazy, stare zamki, podwodne jaskinie, zabytkowe miasta przedwojennej Syrii, nieprawdopodobna legenda i skrywana przez lata tajemnica, której ujawnienie odciśnie piętno na losach współczesnego świata ... Polecamy również drugiego tomu w serii ”Meksykańska hekatomba”.
Wojchiech Kulawski - autor popularnych ”Kryminały Warszawskie”: Tom 1. Lista sześciu, Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści, Tom 3. Zamknięci oraz Tom 4. Poza granicą szaleństwa. Polecamy!
Również polecamy audiobooki w serii o Tima Mayera. Czyta: Mateusz Drozda
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wojciech Kulawski
Syryjska legenda
Tim Mayer spojrzał na prędkościomierz, który wskazywał sporo ponad sto kilometrów na godzinę. Jazda z taką prędkością po pustynnych bezdrożach była ryzykownym pomysłem, stawka jednak była ogromna. Amortyzatory wysłużonego jeepa trzeszczały przy każdym dołku niczym zawodzenie umierającego. Spod kół wyrzucane były tumany piasku, tworzące za pojazdem długi ogon. Kierowca nic sobie z tego nie robił. Wcisnął pedał gazu i skupił się na drodze.
Na miejscu pasażera siedział Noah Paccard. Trzymał się górnej rączki, próbując nie wypaść z fotela, kiedy samochód pokonywał kolejne wertepy. Kilka razy chciał już powiedzieć, aby Mayer zwolnił, wiedział jednak, że to nic nie da. Przynajmniej do momentu, kiedy nie upewnią się, że Sara i jej ekipa są bezpieczni.
Tim skręcił gwałtownie kierownicą, chcąc ominąć wielki głaz. Instynkt rajdowcy po raz kolejny nie zawiódł. Do celu pozostawało niecałe dwadzieścia kilometrów. Choć pustynne słońce dawało się we znaki, szyby samochodu były szczelnie zamknięte. Klimatyzacja nie działała, dlatego we wnętrzu pojazdu panowały iście piekielne warunki. Uczucie niepokoju trzymało żołądek w żelaznym imadle. Dolegliwości spowodowane nadmiernym stresem nie odstępowały Tima od momentu, kiedy razem z Sarą cudem uniknęli śmierci. Bomba, która rozsadziła pół kamienicy, o mały włos nie wysłała ich na tamten świat. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że emocje, biorące górę nad zdrowym rozsądkiem, są w obecnej sytuacji bardzo złym doradcą.
Tim przetarł szyby wycieraczkami i ujrzał w oddali dwa terenowe samochody do połowy kół przysypane piaskiem.
Profesor Bertrand Cologne przeglądał materiały dotyczące projektu Magnetron. Raz po raz analizował dokumentację techniczną, zastanawiając się, czy nie pominął jakiegoś ważnego szczegółu. Do piątku pozostało przecież tylko trzy dni. Co, jeśli coś zawiedzie? Naukowiec o ekscentrycznym wyglądzie zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Błyszcząca łysina kontrastowała z długą siwą brodą i sumiastymi wąsami. Niewielki wzrost i krzywe nogi, niczym u Johna Wayne’a, były znakiem rozpoznawczym Bertranda.
Nagle uwagę profesora odwrócił dzwoniący telefon. Podniósł słuchawkę i zapytał:
– Słucham?
Osoba z drugiej strony milczała, głośno oddychając. Dopiero po chwili rozległ się niski baryton:
– Słuchaj, profesorku! – Było w tym głosie coś dziwnego, jakaś nerwowość, która sprawiła, że Bertrand poczuł mrowienie w stopach.
– Kto mówi? – zapytał.
– Jeśli do jutra, do południa, nie przekażesz nam pięciu milionów euro, twoja córka Laura zginie.
Profesor poczuł, jak na jego głowie ląduje dwutonowy młot. Rozejrzał się po niewielkim gabinecie, w którym oprócz masywnego biurka z obrotowym fotelem stały dwa krzesła i wieszak na płaszcze. Pomieszczenie ulokowane było pod ziemią, toteż nie miało żadnych okien. Bertrand milczał, wsłuchując się w szum klimatyzatora. Europejska Organizacja Badań Jądrowych, położona niedaleko Genewy, zatrudniała rzesze naukowców. Cologne pracował tu od siedemnastu lat i zajmował się praktycznym wykorzystaniem wiedzy zdobywanej podczas eksperymentów przeprowadzanych w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Ta praca była spełnieniem jego marzeń i dziecięcych ambicji. Poprzez tajemnice ukryte w cząstkach elementarnych przemawiał jakby sam Bóg. Ta część fizyki miała wspaniałą przyszłość. Bertrand zdawał sobie sprawę, że dzięki pracy jego i tysięcy naukowców w instytucie ludzkość będzie mogła wykonać kolejny mały krok w rozwoju cywilizacyjnym. Z tego też powodu niemal całkowicie zrezygnował z życia prywatnego. Dorosła córka, jedynaczka, radziła sobie całkiem dobrze. Po śmierci żony, osiemnaście lat temu, profesor mógł przejść na zasłużoną emeryturę. Praca była dla niego wszystkim, dlatego nawet nie rozważył ewentualności, aby odejść na zasłużony odpoczynek. Nie po to – przez niemal siedemdziesiąt lat – zdobywał wiedzę i doświadczenie, aby nie wykorzystać ich dla rozwoju ludzkości. Zawsze rano biegał przez godzinę na bieżni, zdrowo się odżywiał, nie pił, nie palił, nie słodził i nie solił, mając tym samym nadzieję na przedłużenie życia.
– Obok kortów tenisowych Tennis Club de Genève Eaux-Vives jest hotel du Parc des Eaux-Vives – tłumaczył porywacz. – Na prawo od wejścia, pod niewielkim zadaszeniem, jest kontener na śmieci. Jutro, o godzinie dwunastej, wrzucisz tam torbę z pieniędzmi. I pamiętaj, jeśli zawiadomisz policję, twoja córka zginie.
Cologne chciał powiedzieć coś jeszcze, jednak porywacz zakończył rozmowę. Numer był nieznany. Profesor oddzwonił, jednak bez efektu. Wstał z fotela i chodził nerwowo po gabinecie, drapiąc się po długiej siwej brodzie. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, aby zadzwonić na policję, byłoby to jednak zbyt ryzykowne. Co, jeśli porywacz nie żartował? Bertrand przystanął przed mapą świata, zawieszoną na ścianie, i patrzył, jakby chciał z niej wyczytać rozwiązanie problemu.
– Skąd, u licha, mam wziąć pięć milionów euro? – parsknął. – I to do jutra.
Oszczędności miał niewiele, pożyczyć też nie za bardzo było od kogo. Sytuacja zdawała się beznadziejna. A może mężczyzna blefował i wcale nie porwał Laury?
Bertrand wybrał numer telefonu do córki i odczekał chwilę. Jak tylko włączyła się elektroniczna sekretarka, nagrał wiadomość, a potem wybiegł z biura do samochodu, stojącego na parkingu przed ośrodkiem. Wyjechał na ulicę Route de Meyrin, a następnie ruszył w stronę Route de Chancy, gdzie mieszkała córka. Wszedł na pierwsze piętro kamienicy i otworzył drzwi do jej mieszkania. Laura Cologne pracowała w genewskiej szkole jako nauczycielka matematyki. Profesor Bertrand nadal opiekował się córką, choć była już dorosłą kobietą. Jego nadgorliwość była chorobliwa. Zażądał od córki kluczy do mieszkania, aby móc ją odwiedzić, gdyby przyszła mu nagle ochota.
Laura mimo dwudziestu dziewięciu lat nadal była singielką. Choć od pewnego czasu kręcił się obok niej niejaki Mark Radke. Był od niej sporo starszy, jednak Bertrand darzył go sympatią i chętnie widziałby go jako zięcia. Córka utrzymywała ten związek w tajemnicy i prosiła ojca, aby nikomu o Marku nie mówił. Radke chciał zachować anonimowość.
Cologne wszedł do mieszkania i rozejrzał się z nadzieją, że zastanie córkę śpiącą albo biorącą kąpiel. Niestety, nikogo nie było. Profesor nie odnalazł również żadnej kartki, listu czy wiadomości przyklejonej do lodówki. Usiadł na kanapie w salonie, schował twarz w dłoniach i zaczął szlochać. Nie miał zielonego pojęcia, co mógłby zrobić. Przez głowę przebiegły mu wydarzenia z całego życia, które sprawiły, że znalazł się w obecnej sytuacji. Do jasnej cholery, nie z takich opresji wychodził przecież obronną ręką. Czy teraz miałby się ugiąć w obliczu szantażysty-porywacza? Stanął na równe nogi i zganił się w myślach, że emocje zaburzyły mu trzeźwy osąd sytuacji.
Tim Mayer siedział w głębokim dole i przerzucał szpachelką kolejne warstwy ziemi. Obok niego pracowało jeszcze dwóch archeologów. Obszar wykopalisk umiejscowiony w sadzie sprawił, że trzeba było wyciąć kilkanaście drzewek jabłoni. Właściciel początkowo nie chciał się na to zgodzić, przekonała go dopiero spora kwota we frankach.
Mayer co chwilę natrafiał na niewielki okrągły przedmiot. Oczyszczał go wówczas delikatnie z ziemi i wkładał do pudełka. Potem wracał do kopania. Stanowisko oznaczone było taśmą, aby nikt nie miał wątpliwości, że w tym miejscu prowadzone są prace wykopaliskowe.
Alejką wzdłuż drzew szła drobna kobieta, ubrana w jeansy, żółtą koszulkę i buty kowbojskie. Na głowie miała bawełniany kapelusz. Krótkie ciemne włosy i piegi na małym nosie sprawiały wrażenie, jakby była jeszcze uczennicą, a nie pracownicą muzeum. Tim uwielbiał jej zawadiacki charakter i niecodzienny styl. Choć zajęty był pracą, kątem oka uważnie obserwował, jak Sara idzie w jego stronę, kręcąc ponętnie biodrami.
Żałował, że kobieta jest zajęta. Nie to, żeby źle życzył jej małżeństwu, ale postanowił być czujny, w razie gdyby kiedyś pojawiła się szansa.
Okolice miejscowości Ueken w Szwajcarii, w kantonie Argowia, znane były przede wszystkim ze złóż soli kamiennej, jednak było tu też sporo sadów i upraw zbóż. W jednym z takich właśnie sadów właściciel odnalazł skarb. Zgłosił to władzom kantonu, które natychmiast rozpoczęły prace wykopaliskowe.
– Ile wydobyłeś? – zapytała Sara Frei.
– Na razie trzysta – odpowiedział Mayer, ale mam wrażenie, że jest tego więcej.
– Wszystkie rzymskie? – zapytała kobieta.
– Tak, ktoś musiał je chować tu przez kilka lat. Pewnie jakiś kupiec umieszczał je partiami w skórzanych sakwach, a potem zakopywał.
– Trzeci wiek? – Kobieta przykucnęła i spojrzała w dół, gdzie Tim pracował wraz z dwójką kolegów. Wszędzie dookoła, rzędami co trzy metry, rozciągały się drzewka jabłoni.
– Tak. Brąz z domieszką srebra. To okres od cesarza Aureliana do Maksymiana. Najmłodsze są z dwieście dziewięćdziesiątego czwartego roku.
– Tysiąc siedemset lat w ziemi i taki idealny stan. – Zatarła ręce Sara. – Wiadomo, gdzie będą wyeksponowane?
– Po renowacji trafią pewnie do muzeum w Brugg.
Nieoczekiwanie Sara poczuła, że w kieszeni dzwoni jej telefon komórkowy. Wybrzmiało Duele el Corazon Enrique Iglesiasa. Spojrzała na wyświetlacz i zdziwiła się, widząc nieznany numer. Słuchała przez chwilę z przejęciem, potakując bezwiednie. Wreszcie po skończonej rozmowie zmarszczyła czoło i spojrzała na kolegę wzrokiem zbitego psa.
– Mamy się stawić w Departamencie Spraw Wewnętrznych – rzuciła Frei.
– Nigdzie nie idę – stwierdził Mayer. – Czekałem na takie odkrycie całe życie. Teraz kiedy wreszcie znalazłem mój skarb, nie zamierzam oddać go w ręce innego archeologa.
– Spotkanie mamy za trzy godziny. Licząc te sto kilometrów do Berna, musimy się raczej spieszyć.
– Kurwa! – parsknął Tim. – Czy to ma związek z wykopanymi monetami?
– Nie powiedzieli dokładnie, o co chodzi – powiedziała Sara, pomagając Timowi wyjść z dołka.
Dwójka przyjaciół odświeżyła się nieco i ruszyła samochodem do siedziby szwajcarskiego rządu w Bernie.
– Byłeś ostatnio na jakimś offroadzie? – zapytała Sara, bawiąc się podczas jazdy telefonem komórkowym.
– Przygotowywałem się do rajdu przez przełęcz Saint Gotthard, ale te monety mi przeszkodziły.
– I co, nie wystartujesz w tych zawodach?
– Nie wiem, trochę mi szkoda tygodni przygotowań. Zobaczymy, jak skończy się sprawa z tymi monetami – powiedział Mayer, po czym wcisnął mocniej gaz, aby wyprzedzić jadący przed nimi pojazd. Choć dla normalnego człowieka jazda Tima wydawałaby się nazbyt ostra, Frei nie obawiała się, wiedząc, że kolega jest doskonałym kierowcą.
– A jak twoje strzeleckie sukcesy? – zapytał Tim.
– U mnie też krucho z czasem, ale raz w tygodniu staram się odwiedzić strzelnicę. Ostatnio pobiłam życiowy rekord. Trafiłam w tarczę o średnicy dwudziestu pięciu centymetrów z siedemdziesięciu metrów.
Tim wydał z siebie pomruk aprobaty.
– Nigdy bym nie pomyślał, że taka drobna kobietka jest w stanie naciągnąć łuk z taką siłą – stwierdził.
Ledwie skończyli rozmowę, a na horyzoncie pojawiły się przedmieścia Berna. Zaparkowali samochód przed rządowym gmachem, zaopatrzyli się w przepustki i ruszyli korytarzem Curia Confoederationis Helveticae pod czujnym okiem ochrony. Zastanawiali się, jaki ważny powód sprawił, że zostali wezwani do rządowego budynku. Może chodziło o rzymskie monety?
Tim Mayer był typem intelektualisty, miał rozmierzwione siwe włosy i rozległe zakola, które zupełnie mężczyźnie nie przeszkadzały, ponieważ nigdy specjalnie nie dbał o wygląd zewnętrzny. Jako kawaler, który całe swoje życie poświęcił reliktom przeszłości, pogodził się z losem, że sam kiedyś zamieni się w stary przedmiot. A może już był antykiem? Mieszkał z siedemdziesięcioletnią matką w Bazylei, tuż przy granicy francusko-niemieckiej. Szpiczasty nos i patykowate kończyny upodabniały go nieco do pająka. Zresztą taką właśnie ksywkę miał wśród pracowników muzeum sztuki, gdzie był zatrudniony.
Sara spojrzała na kolegę, a potem na dwójkę mundurowych, prowadzących ich poprzez ministerialne korytarze, pełne przepychu i bogactwa.
Była wieczną optymistką: trzydziestodwuletnia mężatka, bezdzietna. Miłośniczka latynoskiej muzyki. Krótkowłosa brunetka o pucułowatej twarzy i niewielkim wzroście zawsze żałowała, że nie urodziła się w Brazylii, albo przynajmniej w Hiszpanii. Traktowała Tima niczym dobrego ducha, opiekuna, do którego zawsze można było się zwrócić w potrzebie. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że mężczyzna chciałby od niej nieco więcej niż tylko przyjaźni.
Drzwi ministerstwa otworzyły się i dwójka archeologów stanęła przed obliczem szarej eminencji w czarnym garniturze. Mężczyzna był szczupły i wysoki, włosy uformowane na żelu odbijały refleksy słonecznego światła. Nie był to członek Rady Federalnej, ponieważ Sara skojarzyłaby go z nagłówków gazet czy telewizyjnych newsów.
– Dzień Dobry! Siadajcie – powiedział mężczyzna, wskazując ręką na skórzaną kanapę stojącą przy ścianie. – Pełnię funkcję Pełnomocnika Rady Federalnej do spraw Dziedzictwa Kulturowego. Nazywam się Luca Gibach.
Sara i Tim usiedli, rozglądając się po ogromnym ministerialnym gabinecie. W pewnym momencie do pomieszczenia weszła sekretarka, piękna długonoga blondynka, niosąca na tacy kawę w filiżankach. Położyła ją na stoliku obok kanapy, skinęła głową i wyszła.
– Prawdę mówiąc, mógł nas pan wezwać nieco później. Nie skończyliśmy jeszcze prac wykopaliskowych – zaczął Tim. – Niewiele jeszcze wiemy.
– Tych monet może tam być nawet piętnaście kilogramów – dodała Sara. – To będzie największy sukces szwajcarskiej archeologii.
– Jeśli mam być szczery, nie sprowadziłem tu państwa ze względu na odkrycie w Ueken, choć muszę przyznać, że to faktycznie wielkie osiągnięcie – zaczął Luca.
– Nie? – zdziwił się Mayer.
– Wezwałem was tutaj w zupełnie innej sprawie.
Zmęczony Tim wypił filiżankę kawy duszkiem, licząc, że szybki shot postawi go na nogi.
Luca Gibach sięgnął do szuflady i wyciągnął szarą teczkę, po czym wręczył ją Mayerowi. Archeolog otworzył ją na pierwszej stronie i wczytał się w materiał. Były to kserokopie starych, pożółkłych kartek zapisanych odręcznym pismem w jakimś dziwnym języku, przypominającym niemiecki. Tim przeglądał poszczególne stronice, oglądając rysunki i próbując czytać tekst. Po dziesiątej spojrzał najpierw na Sarę, potem na Gibacha.
– Co to jest? – zapytał zdziwiony.
– Po to właśnie tu państwa sprowadziliśmy – powiedział Luca.
Sara złapała za kartki i przeglądała je przez chwilę. W odręcznych rysunkach zarysów linii brzegowych kobieta rozpoznała Bliski Wschód, a w szczególności południową Turcję, Liban, Irak, Jordanię i Syrię. Większość stronic była spisem słynnych dzieł malarstwa światowego. Kilka kartek stanowiło coś w rodzaju drogowskazu, jak dotrzeć do punktu docelowego. Były tam rysunki budowli oraz opisy miejsc, choć tego Frei nie mogła być pewna, z powodu niezrozumiałej treść zapisanej w dziwnym narzeczu języka niemieckiego.
– Wszystkie te dzieła – zauważył Tim – uchodzą za zaginione.
– Właśnie – odpowiedział Gibach, klaszcząc w dłonie.
– Skąd macie te kartki? – zapytała Frei.
– Jakiś czas temu zgłosił się do nas mężczyzna. Ponoć dostał je od kolegi z Argentyny. Ten kolega znowu miał dziadka Niemca, który przekazał mu je na łożu śmierci.
– Były hitlerowiec? – zapytał Tim.
– Tak sądzimy – tłumaczył Luca. – Tuż po wojnie ukrył się niedaleko Buenos Aires. Tam założył rodzinę i żył spokojnie, utrzymując się z prowadzenia niewielkiego sklepu spożywczego.
– Wierzycie w to? – zapytała Sara. – Wiele osób szukało dzieł sztuki zagrabionych przez Trzecią Rzeszę innym państwom. Jednak czas tego typu znalezisk skończył się na początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Odnaleziono wszystko. Chyba nie wierzycie, że gdzieś tam leżą ukryte dzieła sztuki zrabowane przez nazistów?
– Też uznałbym tę informację za mało wiarygodną, gdyby nie dwa ważne argumenty – zaczął Luca. – Żadne z dzieł spisanych na kartach faktycznie nie zostało odnalezione. Materiały wskazują na Bliski Wschód, gdzie hitlerowcy mieli swoje eldorado. Po wojnie mogli się tam spokojnie ukrywać, ponieważ władze tych państw nie wydawały ich aliantom ani Związkowi Radzieckiemu.
– A ten mężczyzna, który się do was zgłosił, ma oryginały tych kart? – zapytał Tim.
– Podobno dostał kserokopie, ale nie wie, gdzie znajdują się oryginały – tłumaczył Gibach.
– Ciekawe – stwierdził Tim, zagryzając wargę. – A jaki jest drugi argument?
– Ten mężczyzna, który przyniósł nam kartki, chciałby, abyśmy zorganizowali rządową ekspedycję w poszukiwaniu dzieł sztuki. Co ciekawe, sam zgłosił się jako jeden z uczestników wyprawy – tłumaczył Luca.
– Czyżby liczył na nagrodę? – zapytała Frei.
– Być może. Choć największy problem widzę w tym, że kraje wskazane na kartach nie zgodzą się na prace archeologiczne na ich terenie, nie mówiąc już o wywiezieniu dzieł sztuki z Iraku czy Syrii. Ten mężczyzna chce z nami jechać, bo zdaje sobie sprawę, że rządowa wyprawa to jedyny sposób na zdobycie tych dzieł sztuki. Musi zatem wierzyć, że tam naprawdę coś jest – tłumaczył Luca.
– A co postanowiła Rada Federalna? – zapytał Tim.
– Nie podjęli jeszcze decyzji. Przede wszystkim chcielibyśmy, abyście zbadali te materiały. Potem zastanowimy się, czy to całe zamieszanie warte jest zachodu.
– Czy możemy się spotkać z tym mężczyzną, który dostarczył stronice? Kim on jest? – zapytał Tim.
– Jeśli zajdzie taka konieczność, to jak najbardziej. Na razie jednak chciałbym, aby przez kilka dni zbadali państwo te materiały i powiedzieli nam, co o nich sądzą. I oczywiście musimy podpisać stosowne umowy o tajności całego przedsięwzięcia.
Sara i Tim skinęli głowami.
– Czyli mam rozumieć – ucieszył się Luca – że od zaraz rzucą się państwo w wir pracy?
Sara spojrzała na Tima i widząc błysk w jego oku, odpowiedziała:
– Mamy zacząć tu, w Bernie? – zapytała Sara.
– Potraktujcie to jako delegację służbową – powiedział Luca, dopijając kawę. – Niczego wam nie zabraknie.
Kilka miesięcy wcześniej.
Mark Radke i Laura Cologne weszli do przestronnej recepcji hotelu Grand Lugano. Mężczyzna podszedł do recepcjonisty i podał swoje nazwisko. Jak tylko odebrał kartę magnetyczną do pokoju, pojawił się hotelowy boy, który zaproponował gościom swoje usługi. Ponieważ miasto Lugano graniczyło ze słoneczną Italią, językiem obowiązującym w kantonie był włoski.
– Widzę, że mowa Leonarda da Vinci nie jest ci obca – powiedziała Laura.
– Mam kontakty biznesowe na całym świecie – powiedział Mark. Złapał kobietę za rękę i ruszył za hotelowym boyem. Udali się do windy i wjechali na czwarte piętro hotelu. Po wejściu do apartamentu małżeńskiego Mark wręczył chłopakowi napiwek, Laura zaś udała się wprost na balkon. Widok rozpościerający się na jezioro Lugano sprawił, że otworzyła szerzej oczy. Spoglądała w prawo i w lewo, podziwiając brzeg jeziora, pływające łódki i lasy porastające okolicę.
– Nie będziesz chyba protestowała, aby spędzić w tym miejscu najbliższy tydzień? – zapytał mężczyzna.
– Nie będę. – Laura poczuła erotyczne napięcie ogarniające podbrzusze. Mark wyczuł intencję kobiety, bo wziął ją w ramiona i przytulił mocno, potem pocałował w usta i przeniósł na rękach do salonu. Wylądowali na wielkim łożu z baldachimem. Całowali się długo i namiętnie, zrzucając kolejne części garderoby. Dłonie kochanków splotły się w uścisku. Kobieta nie potrzebowała więcej, pragnęła mężczyzny tak bardzo, że nawet nie przeszło jej przez myśl, aby bawić się w grę wstępną.
Wieczorem Radke włożył najlepszy garnitur, po czym rzucił okiem na wybrankę serca. W niebieskiej wieczorowej sukni prezentowała się wprost zjawiskowo. Odkryte plecy i naszyjnik z diamentem, który jakiś czas temu dostała od Marka, dodawały jej blasku.
– Chciałbym, abyś poznała mojego przyjaciela – powiedział Mark, kiedy schodzili do sali balowej, gdzie zaczynała się właśnie impreza. Niewielka, kilkuosobowa orkiestra przygrywała skoczne walce Straussa.
Przykuwali uwagę większości zgromadzonych gości. On przystojny i szarmancki. Delikatny wąsik zdobił jego twarz. Czarne włosy na żelu zaczesane do tyłu, wysokie czoło i okulary sprawiały, że zerkały na niego wszystkie damy siedzące na sali. Ona zjawiskowo piękna, wysoka, w wyciętej z przodu sukience, która odkrywała długie nogi zakończone błękitnymi butami na obcasie.
Mark odsunął krzesło i pozwolił kobiecie usiąść przy stoliku. Sam oddalił się, aby skorzystać ze stołu szwedzkiego. Przyniósł dwa talerze pełne owoców morza i zamówił szampana. Zjedli kolację i wznieśli toast.
– Za miłość? – zapytał Radke.
– Za miłość – potwierdziła Cologne.
Wpatrywali się w siebie. Tak właśnie Laura wyobrażała sobie szczęście. Zaledwie kilka miesięcy temu była zwykłą nauczycielką matematyki w genewskiej szkole, a dziś lśniła na salonach – niczym gwiazda – u boku ukochanego.
Nagle do stolika podszedł tęgi, niewysoki jegomość o śniadej cerze. Mógł mieć koło sześćdziesiątki. Charakterystyczna czarna broda i złoty łańcuch zawieszony na szyi dopełniały obrazu całości. Mężczyzna przywitał się z Markiem, a następnie usiadł przy ich stoliku.
– Poznaj, proszę, Allana Romera – przedstawił Radke.
– Witam, jestem Laura Cologne – ukłoniła się dziewczyna, która na widok przyjaciela Marka poczuła się nieswojo. Widok mężczyzny o ciemnej karnacji budził negatywne skojarzenia z arabskimi terrorystami, organizującymi zamachy bombowe w Anglii czy Francji.
– Allan pochodzi z Syrii. Tam mieszka i prowadzi interesy – tłumaczył Mark.
– Poznaliśmy się z Markiem w Argentynie, chyba z pięć lat temu. Teraz widujemy się przy okazji moich pobytów w Europie – mówił Romer po niemiecku. Jego akcent był niemal doskonały, bez żadnych naleciałości. – Raz w roku przyjeżdżam do Szwajcarii na wczasy. To piękny kraj i taki bezpieczny.
Mężczyźni zamówili kolejną butelkę drogiego szampana i raczyli się trunkiem, opowiadając o dawnych czasach. Laura przysłuchiwała się uważnie, zastanawiając się, co takiego mógł robić Mark pięć lat temu w Argentynie.
Allan Romer, żegnając się z Markiem, przybliżył twarz do jego ucha i powiedział:
– Chcę ją mieć.
– Jeszcze nie teraz – odpowiedział Radke, uśmiechając się ironicznie.
Wieczorem, kiedy Mark i Laura udali się do pokoju hotelowego, kobieta odważyła się zapytać:
– Na czym dokładnie polega twoja praca?
– Inwestuję pieniądze. Zatrudniam analityków, których zadaniem jest wskazać mi intratny interes. Czasem jest to kupno ziemi, czasem nieruchomości, a czasem postawienie na jakiegoś start-upa.
– I inwestujesz w Syrii?
– Owszem, to dobry i przede wszystkim rozwijający się rynek. Dużo łatwiej jest tam zarobić pieniądze niż w Europie czy Stanach, gdzie konkurencja jest ogromna. Allan jest moim przyjacielem od lat i ufam mu.
– I takie inwestycje w Syrii się zwracają? – dopytywała kobieta.
– Wszystko jest kwestią dywersyfikacji. Jeśli nawet któryś interes nie wypali, mając ich kilkanaście, nie da się utonąć. Trzeba mieć nosa. Jednak najważniejsi są ludzie. Dobre relacje z drugim człowiekiem to podstawa – powiedział lekko podchmielony już Mark. – Nie gadajmy o pracy – dodał, po czym złapał Laurę w pasie i rzucił na łóżko.
Cologne czuła się tym człowiekiem coraz bardziej zaintrygowana. Miała już dosyć życia singielki, gdzie każdy dzień podobny był do poprzedniego. U boku Marka będzie mogła zaznać niecodziennych przygód. Może zabierze ją nawet do egzotycznego kraju? Z jednej strony zaniepokoiła ją znajomość Marka z Syryjczykiem, podskórnie przeczuwała, że interesy Radkego nie są całkiem legalne. Z drugiej strony – dodawało to ukochanemu pewnej tajemniczości. Sara czuła, że ten mężczyzna może dać jej wolność i upragnione szczęście.
Wpiła się w jego usta, a potem złapała za pasek do spodni i odpięła go. Uwielbiała zaskoczenie na twarzy Marka, kiedy przez kilka sekund nie wiedział, co zrobić.
W pewnym momencie to Radke zaskoczył kobietę. Byli już dobrze rozgrzani, kiedy mężczyzna sięgnął do walizki leżącej obok łóżka i wyciągnął z niej kajdanki.
– Ty niedobry chłopcze – powiedziała zachwycona Laura. Złapała za kajdanki i skrępowała sobie ręce.
Kobieta zamruczała niczym kot przeciągający się na piecu. Oparła kolana na łóżku i wypięła pośladki w stronę Radkego. W oczach mężczyzny zapłonął ogień pożądania.
Tim Mayer i Sara Frei siedzieli w ministerialnej sali i analizowali kartki, które otrzymali od Luki Gibacha, Pełnomocnika Rady Federalnej do spraw Dziedzictwa Kulturowego. Najważniejszym zadaniem, z jakim mieli się zmierzyć, było odnalezienie miejsca przechowywania dzieł sztuki. Kobieta rozłożyła na stole wszystkie karty i podsumowała dotychczas zebrane fakty.
– Dwadzieścia trzy stronice ponumerowane literami greckiego alfabetu. Czternaście stronic to spis różnego rodzaju dzieł sztuki. Głównie malarstwo – stwierdziła Frei.
– Te dzieła zaginęły podczas wojny – dodał Tim. – Józef Brandt „Wyjazd na polowanie”, Rubens „Diana i Kalisto”, Rembrandt „Zwiastowanie pasterzom”, ale jest też Wit Stwosz i fragment tryptyku z Lusiny.
– Brzmi to dość wiarygodnie i spisane jest z niezwykłą fachowością. Jeśli to mistyfikacja, to ktoś się przy niej nieźle namęczył – tłumaczyła Sara.
– Pozostałe dziewięć kartek to najprawdopodobniej opisy miejsc – stwierdził Mayer. – Przynajmniej tak wnioskuję z rycin, bo tekst przypomina rodzaj szyfru albo łamigłówki.
– Pomyśl – zaczęła Frei – gdybyś chciał ukryć taki skarb, to na pewno zakodowałbyś jakoś informację o miejscu ich przechowywania.
Sara podeszła do flipchartu i wyrysowała znaki ze stronicy piętnastej. Przyglądała im się chwilę, zastanawiając, co mogą oznaczać.
– Nie mam pojęcia, co to jest – stwierdziła Sara, drapiąc się po głowie.
– Zacznijmy od tego, co jest oczywiste – zaproponował Tim. – Potem spróbujemy uzupełnić brakujące informacje.
– W porządku – zgodziła się Sara. Podeszła do ekspresu do kawy i przygotowała aromatyczny napój. Wręczyła koledze jeden kubek, sama zaś upiła łyk z drugiego. Ubrana w przewiewną czerwoną sukienkę sięgającą do kolan wyglądała bardzo lekko i zwiewnie. Uczesała włosy nieco inaczej niż zwykle, bo zamiast grzywki zrobiła sobie finezyjny przedziałek, który – w połączeniu z piegami i jasną cerą – sprawiał, że wyglądała niezwykle promieniście. Tim oczywiście od razu zauważył zmianę w wyglądzie koleżanki. Przemilczał to jednak, wiedząc, że Sara nie lubi komplementów.
– Ten zarys mapki tutaj – zaczął Tim – to bez wątpienia wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego. Widać Turcję, Syrię, Liban, Jordanię, Irak i Izrael – dodał.
– I jest to podział obowiązujący od tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku, kiedy powstało Państwo Izrael – dodała. – Co jednoznacznie wskazuje, że zapiski powstały jakiś czas po wojnie.
– Dosyć to dziwne – zasępił się Tim. – Spodziewałbym się, że Niemcy ukryli dzieła sztuki w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, kiedy mieli jeszcze taką możliwość.
– Może tak było, tylko mapa powstała nieco później – spostrzegła Sara. – Zauważ, że Syria na rycinie ukazana jest w całości, pozostałe państwa już nie.
– Sądzisz, że to tutaj należy szukać?
Na twarzy Sary odmalował się wielki znak zapytania. Mayer uwielbiał, kiedy marszczyła nos, próbując się skupić.
– Spójrz na te znaki poniżej – ciągnęła Sara. – Co mogą oznaczać?
– Nie wiem, to jakieś dziwne narzecze – stwierdził Mayer. – Spróbujmy popatrzeć na to nieco szerzej – zaproponował mężczyzna. – Wszystkie te dzieła sztuki zostały zagrabione przez Niemcy hitlerowskie podczas drugiej wojny światowej. Syria, jako francuska kolonia, dostrzegając szansę na niepodległość, bardzo kibicowała Niemcom. W momencie kiedy hitlerowcy zajęli Francję, w Syrii i państwach ościennych nastąpiła euforia radości.
– Choć Syria po wojnie odzyskała niepodległość, nadal jednak mocno wspierała hitlerowców – dodała Frei. – To tutaj oprócz Ameryki Południowej ukryła się spora część nazistów. I zapewne to tutaj również przywieziono sporą część skarbów skradzionych przez Trzecią Rzeszę okupowanym państwom.
– Typujemy Syrię? – zapytał Tim.
– Nie wiem, po prostu głośno myślę – stwierdziła Sara. – Staram się przeanalizować historyczne podłoże całej sprawy. Izrael za bardzo sympatyzował z aliantami, aby to tam szukać skarbu. Turcja była krajem neutralnym. Syria wydaje się idealna – zauważyła. Kubek z kawą trzymała w dłoni, nie chcąc zalać cennych materiałów. – Do dziś ukrywa się na jej terenie kilku zbrodniarzy hitlerowskich. Reszta umarła ze starości. Władze Syrii bardzo chętnie korzystały z usług nazistów, którzy – jak nikt inny – znali się na wojnie i przemocy.
– Islam w Syrii jest umiarkowany, nie ma szariatu – dodał Tim.
Sara zamyśliła się, dopiła kawę z kubka i odłożyła naczynie na komodę stojącą w rogu pokoju.
– Dobrze – stwierdziła wreszcie. – Spróbujmy przeanalizować pozostałe karty. Czy te rysunki z czymś ci się kojarzą?
– Nie potrafię odczytać tych znaków, ale te zarysy możemy spróbować odnaleźć – stwierdził Tim. Otworzył laptop i uruchomił mapę w Google’ach. Oglądał dokładnie tereny wokół Syrii, próbując dopasować granicę do rycin z kartek.
– Ten kształt przypomina nieco Pustynię Syryjską – zauważył.
– Ale może to być też cokolwiek innego. Z obecną wiedzą nie odszyfrujemy tego kodu. Powinniśmy się spotkać z właścicielem tych kart. Może rzuci nieco światła na ich zawartość – powiedziała Sara. – No i zauważyłam jeszcze jedną rzecz – dodała. – Przyjrzałam się numeracji stron. Od szesnastej karty zmieniają się litery alfabetu greckiego. Jakby były napisane przez kogoś innego.
Tim wziął do ręki siedemnastą i osiemnastą stronę i przyglądał im się pod lupą. Wreszcie odłożył kartki na stół i uśmiechnął się ironicznie.
– Faktycznie, nie zauważyłem tego wcześniej – przyznał.
– Grecki alfabet ma dwadzieścia cztery znaki, my mamy tylko dwadzieścia trzy karty.
– Sugerujesz, że ktoś usunął jedną kartę? I przenumerował pozostałe, aby zatrzeć ślady fałszerstwa? – zapytał Tim.
– Nie wiem, dzielę się tylko moimi spostrzeżeniami – stwierdziła Sara, marszcząc brwi.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
www.lindco.se
e-mail: [email protected]
lindcopl (facebook & instagram)
Tytuł oryginału:
Wojciech Kulawski
Syryjska legenda
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.
Wydanie I, 2020
Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: Alexander Krivitskiy /Pexels, Boris oraz Nikolay Kazachok / Adobe Stock
Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021
ISBN 978-91-8019-175-3
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek