Szczęśliwy jak dziecko, które maluje - Arno Stern - ebook

Szczęśliwy jak dziecko, które maluje ebook

Arno Stern

0,0

Opis

W książce "Szczęśliwy jak dziecko, które maluje" Arno Stern opowiada o zabawie malarskiej z perspektywy dziecka: pokazuje, co przeżywa dziecko od pierwszego przekroczenia progu unikalnej pracowni malarskiej Malort, przez powolne otwieranie się do eksplozji spontanicznej ekspresji. Nam, dorosłym, pokazuje, jak stworzyć dzieciom warunki do takiego przeżycia. Nie potrzeba wiele, musimy jednak przyjąć zupełnie nową postawę. W tej książce Arno Stern dzieli się z nami odkryciami, jakich dokonał przez ponad pół wieku towarzyszenia dzieciom w zabawie malarskiej i pokazuje, jak patrzeć na dziecięce rysunki. Książkę polecamy przede wszystkim:

  • rodzicom, którzy chcą nauczyć się, jak patrzeć na rysunki dzieci i jak stwarzać im warunki do zabawy malarskiej,
  • nauczycielom, którym zależy na stworzeniu otoczenia, w którym dziecko będzie mogło rozwinąć swoje naturalne talenty,
  • osobom, które chcą prowadzić pracownie malarskie i zajęcia z zabawy malarskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Heureux comme un enfant qui peint

Przekład

Joanna Gorecka-Kalita

Redakcja

Renata Grzywna

Korekta

Renata Włodek

Layout i łamanie

Andrzej Choczewski (www.wydawnictwojak.pl)

Projekt okładki i stron tytułowych

Justyna Czyżak

Zdjęcia

I strona okładki: Peter Lindbergh

IV strona okładki: Free Creative Stuff/Pexels

Zdjęcie Autora: archiwum prywatne

Pozostałe zdjęcia: Peter Lindbergh

© Arno Stern 2005

© 2019 by Groupe Elidia Éditions du Rocher 28, rue Comte Félix Gastaldi - BP 521 - 98015 Monaco www.editionsdurocher.fr

Translation copyright © Joanna Gorecka-Kalita 2020

© Wydawnictwo Element 2020

All rights reserved

ISBN: 978-83-65532-41-1

Wydawnictwo Element

ul. W. Pola 16, 44-100 Gliwice

www.wydawnictwoelement.pl

PRZEDMOWAMALARSTWO A SZCZĘŚCIE

Mowa jest tutaj o najbardziej nieprzeniknionej z tajemnic: o konstruowaniu samego siebie.

Rodzi się dziecko. Młode należące do gatunku homo sapiens, które otrzymało od natury wszystkie informacje potrzebne do tego, by zbudować swoje organy, sprawić, by funkcjonowały, zapewnić połączenia między nimi. Ale jego los jest inny niż pozostałych istot żywych, które przyszły na świat z minimalnie różnym wyposażeniem genetycznym: ma się stać osobą, czyli wykazać się zdolnością dodania do swego istnienia świadomości istnienia, a tym samym zdolnością współkształtowania własnej przyszłości.

Ta metamorfoza istoty stworzonej przez naturę w osobę może dokonać się jedynie na drodze rozmaitych spotkań, czyli poprzez edukację rozumianą jako wyjście z samego siebie1, a nie jako nauczanie zamykające dziecko w konformistycznych ramach odgórnie narzuconej wiedzy.

Wśród tych koniecznych spotkań najdziwniejsze jest spotkanie z samym sobą w procesie samotworzenia, który urąga logice, ponieważ punkt dojścia przyczynowej strzałki obrazującej ten proces jest taki sam jak jej punkt wyjścia. Wiemy już, że samorództwo istot żywych jest mrzonką; ale samorództwo własnego „ja” jest jeszcze bardziej tajemnicze. Konieczna jest do niego subtelna alchemia służąca pogodzeniu akceptowanych przeciwności i postulowanej wolności.

Wyrażanie siebie przez rysunek, kształt, kolor to jedna z możliwości spotkania z samym sobą; stanięcie przed czystym arkuszem papieru jest doświadczeniem bardziej oszałamiającym niż stanięcie przed lustrem. Arno Stern potrafił zaobserwować to oszołomienie z ostrością, na jaką pozwoliły ścisłe zasady obowiązujące w Closlieu. Refleksje zrodzone w tym swoiście laboratoryjnym doświadczeniu mogą stać się cenną pomocą dla wszystkich edukatorów.

Albert JACQUARD

CZĘŚĆ PIERWSZADZIECKO, KTÓRE MALUJE DZIECKO POGODNE

1946

Miałem niewiele ponad dwadzieścia lat, kiedy po wojnie rozpocząłem pracę w domu dziecka. Moim zadaniem było zajmowanie się osieroconymi dziećmi – w wieku od pięciu do piętnastu lat – po godzinach lekcyjnych. Najpierw dano mi na ten cel miejsce na strychu, a potem dawną stajnię położoną na uboczu głównego domu.

Niełatwo było o materiały do tego, co nazywano „pracami ręcznymi”. Po latach okupacji trudno było o wszystko, nawet o papier. Musiałem ciąć tekturowe opakowania; do modelowania używaliśmy gliny. Najbardziej satysfakcjonującym i najmniej kłopotliwym zajęciem było rysowanie, nie wymagało bowiem żadnego szczególnego zagospodarowania przestrzeni — można było usiąść wprost na ziemi, z niewielką podkładką na kolanach.

I tak zacząłem od papieru z odzysku, ołówków i kredek. Któregoś dnia w paczce przesłanej przez jakąś amerykańską organizację dobroczynną znalazłem słoiczki z farbami i pędzle. Natychmiast oddałem je w ręce dzieci – to było szaleństwo!

Wkrótce potem mogłem już kupić farby plakatowe w słoiczkach i zabawa malarska zaczęła się rozrastać, stając się ulubionym zajęciem wszystkich dzieci w domu. Założenie było takie, że dzieci mają przychodzić do pracowni w określonych godzinach i w małych grupach. Bardzo szybko jednak zrobiło się tłoczno i okazało się, że nie sposób tego żywiołu powściągnąć. Niektóre dzieci nie chciały nawet kłaść się spać; zdarzało się czasem, że dyrektor przychodził zgasić światło w pracowni, by położyć kres zabawie.

Ja sam nie malowałem. Moją rolą było rozmieszczanie kartek, składanie skończonych obrazków i pilnowanie, żeby niczego nie zabrakło. Wieczorami, kiedy dzieci były już w łóżkach, przypominałem sobie wydarzenia całego dnia i czułem się odurzony liczbą obrazów, na których narodziny patrzyłem i które zapadały mi głęboko w pamięć.

Kilka lat później, kiedy już odszedłem z domu dziecka, otworzyłem pracownię w mieście, gdzie przyjąłem mnóstwo dzieci, małych i dużych – a nawet ludzi, którzy nie byli już dziećmi, ale nadal mieli ochotę swobodnie się bawić, zapominając o troskach i odrzucając to wszystko, czego ich nauczono na kursach malarstwa. Odzyskiwali w ten sposób spontaniczność. Traktowali zabawę poważnie i cieszyli się, że mogą dzielić ją z dziećmi.

Tak narodził się Malort2.

KIEDY DZIECI SĄ MAŁE

Kiedy dzieci są bardzo małe, któregoś dnia biorą ołówek lub pisak i machają nim sobie przed oczyma, tak jak robią to z innymi przedmiotami – z rzeczami, które wydają dźwięki, kiedy się nimi potrząsa albo o coś uderza. Może myślą, że to grzechotka, i cieszą się, że usłyszą dźwięk dzwoneczka lub stukot w środku pojemnika.

Ty też na pewno zacząłeś od potrząsania pisakiem. Ale nie wydawał dźwięku. I wkrótce dowiedziałeś się, że można wykorzystać go w inny sposób do zabawy. Odkryłeś, że kiedy pocierasz nim o kartkę papieru, zostawiasz na niej ślad. I ten pojawiający się pod wpływem ruchu ślad wzbudził Twój zachwyt.

Kręciłeś, zakręcałeś gwałtownie, pośpiesznie, bez przerwy. Czasami Twój niekontrolowany nacisk rozrywał papier. Potrafiłeś wykonać tylko ten ruch, bo Twoje zdolności motoryczne były jeszcze ograniczone.

Zapewne rodzice dali Ci do ręki to narzędzie i przypatrywali się, jak się nim posługujesz. Niestety uważali, że zużywasz za dużo papieru na takie byle co. Pewnie mówili: „On na razie nie umie jeszcze rysować, tylko gryzmoli, to niepodobne do niczego!”. Tak się na ogół ocenia pierwsze ślady kreślone przez najmłodszych. Czy w ogóle zachowali te kartki?

Gdzieś w pudełku spoczywają Twoje rysunki z dzieciństwa. Mają podobno coś przedstawiać. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale zmuszono Cię, byś to określił.

Zawsze tak jest. Narysowałeś kółka i ktoś Cię zapytał: „Co chciałeś narysować?”. A Ty musiałeś wymyślać odpowiedzi, aż wreszcie sam uwierzyłeś, że coś chciałeś przedstawić.

To prawda, że pewnego dnia rodzi się intencja przedstawiania rzeczy. Tak jest u wszystkich maluchów, z chwilą gdy odkryją podobieństwo między kształtami kreślonymi na kartce – kółkami, dajmy na to – a rzeczami, które dostrzegają wokół siebie. Zanim jednak do tego dojdą, najpierw rysują kształty dla samej przyjemności patrzenia na to, jak powstają. Te kształty narzucają się każdemu z nich w sposób nieunikniony.

Nie pamiętasz tych chwil, kiedy między drugim a czwartym rokiem życia bawiłeś się kształtami – nie uważając ich za cokolwiek, nie nazywając ich. Sądziłeś, że sam je wymyślasz. I czułeś się jak stwórca nieskończoności. Zabawa, polegająca na kreśleniu na kartce, zaczynała się wciąż na nowo, pozwalałeś jej się rozwijać. A choć składała się z tych samych elementów, nigdy nie była taka sama. Uważałeś wszystkie te kształty za swoje własne stworzenia.

Przyglądałem się rozwojowi tej zabawy u wielu dzieci, przez pół wieku obserwacji poznałem dobrze jej mechanizmy. Jeśli Ci o tym mówię, to z pewnością nie po to, by wywierać wpływ na Twój rysunek, ale by zachęcić Cię do opierania się wszelkiej presji. Tym, którzy zadają Ci pytania, powinieneś odpowiedzieć: „To nie wasza sprawa! Nie rysuję dla innych!”. Kiedy dorośniesz i będziesz miał własne dzieci, pozwolisz im rysować, nie zawłaszczając ich zabawy; popatrzysz na ich kreski właściwym spojrzeniem, bez wzgardy i bez podziwu. Będziesz je uważać za naturalny objaw.

Mówię to również innym, nie tylko Tobie, i to od wielu lat. Mówię to rodzicom, nauczycielom, opiekunom, szkoleniowcom… po to, by nie interpretowali błędnie roli tej zabawy i nie brali rysunków dziecięcych za dzieła artystów, traktując je jak mniej lub bardziej udane próby, których niedociągnięcia można poprawić.

I mówiąc to publicznie, spotykam się z bardzo różnymi reakcjami. Są tacy, którzy nie chcą przyjąć tego do wiadomości, ponieważ nie mają ochoty zmieniać zdania ani postawy. Oznaczałoby to dla nich niedopuszczalne zakwestionowanie ich autorytetu, z którego nie chcą rezygnować.

Ale pomału zaczyna się dostrzegać, że ten systemprzestaje dobrze działać i że na nic nie zdadzą się próby oszukiwania siebie mówieniem: „Przecież chcemy dobra dzieci!”. Czym jest to „dobro”? Poświęcamy ich Ekspresję pseudokulturze. Patrzymy z dumą, jak całymi klasami ciągną do muzeów, gdzie rzekomo zapoznajemy je z „twórczością artystyczną”. Tworzą potem parodie dzieł sztuki. W ten sposób sztuka zostaje zdegradowana do rangi przedmiotu, na równi z geografią i historią. Co robi takie „artystycznie wyedukowane” dziecko, kiedy dorośnie? Czy przekroczy kiedykolwiek progi muzeum? Nie jest ani twórcą, ani amatorem malarstwa. Odrzuca to, co przedwcześnie skonsumowało. Nie jest o nic bogatsze. Niczego nie zyskało. A straciło wiele.

STO PIĘĆDZIESIĄT LAT TEMU…

Sto pięćdziesiąt lat temu dzieci rzadko rysowały. Papier był materiałem zarezerwowanym na poważne zajęcia, a nikt nie przywiązywał większej wagi do dziecięcych głupstw. Istniała oczywiście potrzeba rysowania, bo znajdujemy nacięcia wykonane za pomocą zaimprowizowanych narzędzi, choćby gwoździa, na kamieniu w narożniku jakiegoś muru czy na zachowanej przypadkowo desce. Dzieci prawdopodobnie rysowały kredą, kawałkiem cegły lub dachówki na przypadkowych nośnikach, które albo zaginęły, albo ślad na nich został zatarty.

W każdym razie jeśli dana czynność nie jest stymulowana, to nie rozwija się i ma jedynie powierzchowny, przypadkowy charakter, nieporównywalny z czynnościami stale praktykowanymi.

A potem, pod koniec ubiegłego stulecia, zaczęto interesować się dziećmi i przypatrywać ich rysunkom. W tym samym czasie narodziło się zainteresowanie egzotycznymi przedmiotami kultu i innymi zjawiskami artystycznymi uznawanymi za prymitywne – co w oczach ówczesnych ludzi wykształconych oznaczało: mniej rozwinięte od wytworów naszej cywilizacji.

Zainteresowanie rysunkiem dzieci szło więc w parze z odkrywaniem twórczości Majów, Papuasów, nomadów. Do tej samej kategorii zaliczano sztukę romańską z jej naruszeniami proporcji, a także bizantyńską, uważając, że nie osiągnęła ona jeszcze naszego stopnia rozwoju3.

Jeśli chodzi o dzieci – bo o nich przede wszystkim chcę mówić – to zarówno z artystycznego, jak i medycznego punktu widzenia uznano, że warto zainteresować się ich spontanicznymi wytworami artystycznymi. Uważano je nadal za dziwaczne, czyli nonkonformistyczne; sądzono, że jeżeli nie odzwierciedlają rzeczywistości i pełne są zabawnych pomyłek, to dlatego, że dzieci nie są tak racjonalne jak dorośli, ponieważ nie utraciły jeszcze przyrodzonej fantazji i wyobraźni.

Opublikowano książki, w których opisano wszystko, co wypływa z tego cudownego źródła – źródła, które, jak sądzono, wyschnie wraz z rozwojem intelektualnym4.

Ci, którzy krytykowali sztukę Majów i wyliczali błędy proporcji w sztuce romańskiej, dziś już nie ośmieliliby się tego robić. Ale ich poglądy na temat rysunku dziecięcego obowiązują nadal. I chociaż z powodu ewolucji sztuki – szczególnie dzięki Picassowi – mamy dziś tendencję do gloryfikowania tego, co niegdyś było odrzucane, to wciąż istnieją dorośli, którzy na widok dziecięcego rysunku mówią: „To już całkiem nieźle narysowane, można rozpoznać, co przedstawia”. Oto ich kryterium oceny.

Równocześnie są jednak i tacy, którzy wpadają w ekstazę nad każdym gryzmołem, plamą, kleksem zrobionym przez dziecko – zachęcane do tego, by wylewało farbę na kartkę lub rozsmarowywało na niej kolorowe substancje. Dostrzegają podobieństwo między tymi wytworami przypadku a tym, co przedstawiają malarze tworzący z założenia antysztukę.

I tak, o ile na początku popełniano jeden szczególny błąd w ocenie dziecięcego rysunku, o tyle teraz popełnia się ich mnóstwo. Ale wszystkie mają jeden wspólny mianownik, jakim jest uważanie dziecięcej twórczości za formę sztuki.

Chcę Ci powiedzieć, że zostałeś bardzo źle potraktowany przez dorosłych – nie dlatego, że chcieli Ci wyrządzić krzywdę, ale dlatego, że nie umieli rozpoznać Twoich potrzeb i poddali Twoją Ekspresję swoim ambicjom kulturalnym.

Tak samo jak niszczono cywilizacje, które uznano za barbarzyńskie, ponieważ były inne od naszej – i jak śmiano się w 1940 roku z ekstrawagancji secesji oraz niszczono przedmioty, które pół wieku wcześniej stworzyli ludzie rozumni i pełni entuzjazmu – tak i w Tobie zniszczono przejawy tej drogocennej i niezastąpionej formulacji. Pozbawiono Cię wielu przyjemności, nie przez złośliwość – znowu – lecz przez brak wiedzy, przez pomyłkę, przez nieporozumienie.

Pozbawiono Cię ważnej części dzieciństwa. Formulacja jest zjawiskiem naturalnym, ale jest delikatna. Niewiele trzeba, by nastąpiła. W każdym człowieku znajduje się jednocześnie to, co ją żywi, i naturalna skłonność do jej wystąpienia. Ale jeśli nie będzie stymulowana – nie przebudzi się.

Jeśli chodzi o środki, nie potrzeba ich wielu, by formulacja mogła zaistnieć – wystarczy narzędzie do rysowania i nośnik. Ale potrzeba czegoś więcej: świętego spokoju i przekonania o zajmowaniu się w pełni wartościową czynnością.

To jest tak proste i tak niespotykane! Już spieszę z wyjaśnieniem: pragnieniem dziecka jest rysowanie w zgodzie z jego naturalnym impulsem. Jeśli nikt mu nie przeszkadza, robi to, co dyktuje mu spontaniczny poryw. Ale nie wie z góry, czy to jest dopuszczalne, czy też popełnia jakiś zakazany czyn.

Jeśli ci, którzy są dla niego punktami odniesienia, akceptują jego zabawę, dziecko rzuca się w nią całym sobą i wierzy w to, co robi. Nie ocenia, nie kwestionuje. I ta zabawa będzie zajmowała ważne miejsce w jego życiu. Doświadczy w ten sposób czynności, których nie dyktuje mu rozum i w wyniku których nie powstają dzieła będące przedmiotami oglądu, oceny bądź krytyki innych ludzi. Nie zastanawia się, żyje chwilą; akceptując ślad w jego ostatecznej i bezdyskusyjnej prawdzie, wyzwala się z wszelkich zależności.

Czy można dziecku dać taką niezależność? Niektórzy nauczyciele nie akceptują tego, nie mogą bowiem zgodzić się na to, by dziecko obywało się bez ich dobroczynnej pomocy. Nie widzą dla siebie miejsca przy samodzielnym dziecku. Jak bardzo się mylą! Nie powiedziano im, że służenie jest ważniejsze od narzucania swojej wiedzy, że służenie to szacunek dla rzeczywistości drugiego człowieka, podczas gdy nauczanie jest jej krępowaniem.

Powiem ci, co oznacza służenie w praktyce.

Jeśli dziecko zachęcane do przeżywania formulacji daje upust swojej twórczości, przekształca kartkę papieru w świat na swoją miarę. To świat bez ograniczeń, którego nie należy dzielić z nikim. To nie jest świat innych ludzi, w którym na każdym kroku trzeba dostosowywać się do tysięcy obowiązków i ograniczeń. Kartka papieru to raj, przestrzeń, gdzie wszystko jest możliwe w niespodziewanej mierze.

To przynosi szczęście, które wynagradza wcześniejsze przeciwności i pozwala na nie spojrzeć w innym świetle. Nie zastanawiając się nad tym, dziecko zdaje sobie sprawę, że obok wszystkich niedoli, jakie je spotkały ze strony innych, istnieje ten bezpieczny, przyjazny świat, w którym nie ma żadnych złych spotkań i w którym nie można się skaleczyć o żadną przeszkodę.

DOBRE POMYSŁY INNYCH

Miałem bardzo dobrych rodziców. Zawsze mnie rozumieli i wspierali, w całym moim życiu nie miałem nigdy powodu się na nich skarżyć.

Ale nie wiedzieli nic o formulacji i nie wzmacniali jej we mnie, w związku z czym nigdy nie rysowałem inaczej niż jak uczeń, starając się tworzyć swoje prace w taki sposób, by inni mnie za nie chwalili – tak samo jak starałem się o dobre oceny i wzorowe sprawowanie w szkole.

Rodzice lubili patrzeć, jak rysuję, i uważali, że mam zdolności plastyczne, ponieważ rozpoznawali to, co umiałem przedstawić. Kiedy „nie miałem pomysłu”, ojciec przychodził mi z pomocą. Sugerował mi oryginalne scenki: „Możesz narysować człowieka, który biegnie w deszczu, próbując dogonić tramwaj, a wiatr zdmuchuje mu z głowy kapelusz!”.

Czy rysunek służy do opowiadania historii? Tak się na ogół uważa. To dlatego dorośli mówią dzieciom, żeby ilustrowały to, co im się opowiada, i niektórzy uważają, że to je wzbogaca. Następnie dorosły przypatruje się uważnie ich rysunkom, żeby zobaczyć, czy zostały wiernie wykonane przez uważnych uczniów i czy nic z zaproponowanej historii nie zostało pominięte. Dobry rysunek, rysunek zbierający pochwały, to ten, który jest wierny i jest wyrazem posłuszeństwa dziecka.

Ty również mówisz: „Nie mam pomysłu. Nie wiem, co narysować!”. I dorośli – zawsze skłonni do nadużywania swojej władzy – oferują Ci wielkodusznie swoje usługi.

Zaskoczę Cię, podobnie jak zaskoczyłbym tych, którzy udzielają Ci rad: w rysowaniu nie istnieje coś takiego jak pomysły czy dobre pomysły! Powiedziano Ci, że musisz mieć pomysł – czy rysuje się pomysłami? To nie głowa dyktuje rysunek. Rozum jest tutaj dopiero na drugim miejscu.

Motywacja do zabawy leży gdzie indziej. Ta motywacja jest niewyczerpana. Dziecku nigdy jej nie brakuje. Bierze ona swój początek w głębi jego istoty i przejawia się w sposób naturalny u każdego. Nie istnieją ludzie bardziej i mniej zdolni. To kolejne błędne pojęcie.

To, co narzuca się człowiekowi w sposób spontaniczny (spontaniczny, czyli bez zewnętrznej zachęty, jako naturalna potrzeba), jest powtarzane. I w tym miejscu leży poważny problem niezrozumienia formulacji.

Uważa się, że jeśli dziecko coś powtarza, to dlatego, że brak mu wyobraźni: „To już piąty domek!”, „Narysowałeś już tyle statków! Nic innego nie potrafisz?”. Ci, którzy tak myślą, nie wiedzą, że powtórzenia są podstawą formulacji, że są one konieczne – jeśli się na nie nie pozwoli, cała zabawa na nic.

Jeśli nie pozwoli się dziecku na formułowanie tego, co je nurtuje, co zaprząta nieuchronnie jego uwagę, to traci ono zdolności. Umie w naturalny sposób robić to, co wynika z jego wewnętrznej potrzeby; wierzy wtedy w pełni w swoje umiejętności, niekwestionowane przez nikogo i niepoddawane ocenie. Dziecko wierzy w swoje własne dzieło i oddaje się zabawie całą swoją istotą.

Ale dorośli szybko niweczą to wspaniałe poczucie dziecięcej pewności siebie. Odciągają dziecko od jego spójnego i bogatego świata, by wepchnąć je w kącik ich świata intelektualnego, złożonego z przypuszczeń i wartości względnych. Czynią z twórczego dziecka nierozgarniętą istotę, która, nie mogąc oddać się temu, co dla niej naturalne, mówi: „Nie wiem, co mam robić!”.

Musisz przestać tak myśleć. Musisz odnaleźć tę świadomość własnych możliwości, która została sponiewierana. Inni doświadczają tego samego, co spotkało Ciebie. Czy sobie z tym poradzą? Niektórym się to uda. A ja opowiem Ci, jak to się odbywa.

Jedynie w Malorcie formulacja może dokonywać się we wszystkich jej wymiarach. Bo tylko tam spełnione są warunki, które ją umożliwiają. Gdzie indziej, rzecz jasna, dzieci też bawią się ołówkiem, kredkami czy pędzlami. Ale rezultaty tej przypadkowej zabawy pozostają powierzchowne.

Te dzieci nie wiedzą – nie mogą nawet podejrzewać – czym może być zabawa w przestrzeni zwykłej kartki, kiedy uwolniona od ciężaru komunikacji osiąga swą prawdziwą intensywność. Żadne dziecko nie może sobie tego wymyślić, żadne nie potrafi się przeciwstawić narzuconej „zabawie”. I żadne nie wie, czego zostaje pozbawione w wyniku nierozwijania jego formulacji.

Żadne dziecko nie powie: „Słuchajcie! Mam w sobie niezbadane możliwości. Dajcie mi środki do ich uruchomienia!”.

MOŻLIWOŚCI I POTRZEBY

W dawnych czasach było podobnie. Ustalono raz na zawsze, że ślad służy wyłącznie do porozumiewania się. Komunikacja była niezaprzeczalną koniecznością w każdej społeczności, do tego stopnia, że zdusiła w zarodku wszelką inną potrzebę związaną ze śladem. Formulacja została pominięta w ludzkich praktykach.

Kiedy jednak tylko zostaną spełnione odpowiednie do tego warunki, odrętwiałe zdolności budzą się w każdej bez wyjątku osobie; tak jakby formulacja czekała na tę możliwość i jakby jedna iskierka wystarczała do tego, by uruchomić proces, którego istnienia jeszcze chwilę wcześniej nawet się nie podejrzewało.

W Malorcie człowiek postawiony jest w sytuacji niemal bez precedensu. Choć dotąd nie wiedział, do czego jest zdolny, to jednocześnie natychmiast oswaja ten stan rzeczy. Przez chwilę broni się przed tym czymś nieznanym. Próbuje za pomocą rozmaitych argumentów nie dać się wciągnąć w otwierającą się przed nim przestrzeń. Zastanawia się. I po chwili słyszy w sobie coś, co nie do końca pochodzi od niego samego, co nie należy do jego istoty. A potem rozum milknie. Człowiek przekracza swoje dawne granice. Jest ponad arbitralnymi i relatywnymi wartościami, w świecie pewności i absolutu.

I ten stan – poza pojmowaniem rozumowym – ma określony czas trwania, tak jak nurkowanie, jak wszystko to, co ma wyjątkową moc. Człowiek przyzwyczaja się do przeżywania tych chwil i do wracania potem do codzienności. Wracania ze świadomością, że Malort istnieje dla niego, powróci więc tam znowu, odnajdzie tę lekkość, będzie się nią cieszył i stawał się coraz silniejszy.

Nie możesz sobie wyobrazić, co to za sytuacja. Masz na to wielką ochotę, to jasne! A gdybyś mógł teraz przyjść do Malortu, musiałbyś wyzbyć się wielu obciążających Cię pojęć i przyzwyczajeń – tak samo jak każda osoba, której mówiono: „Narysuj mi ładny obrazek!”. Albo której narzucano temat bądź dawano wzór do naśladowania. Jak można się od tego oderwać? Nie powiedziano Ci: „Zrób mi przyjemność, mam ochotę na obrazek!”. Nie zaproponowano Ci alternatywnego tematu, który mógłby Ci się spodobać bardziej niż obraz odpowiadający Twoim zainteresowaniom. Nie powiedziano Ci: „Zobacz, Cézanne malował w ten sposób! Miró malował inaczej! A z kolei rzeźbiarz romański miał jeszcze inne nawyki! Ty zaś słuchaj własnego impulsu, a to, co robisz, jest wartościowe – dla ciebie samego – i nikt tego nie ocenia!”.