Znajdź spokój wewnętrzny. Pomoc dla DDD i DDA w odzyskaniu emocjonalnej trzeźwości - Dayton Tian - ebook

Znajdź spokój wewnętrzny. Pomoc dla DDD i DDA w odzyskaniu emocjonalnej trzeźwości ebook

Dayton Tian

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Ta książka jest przeznaczona dla każdego, kto doświadczywszy życia w dysfunkcyjnym domu, chciałby wreszcie odnaleźć spokój wewnętrzny i zacząć prowadzić zrównoważone życie. Dowolne cierpienie związane z relacją międzyludzką, którego doświadczyłeś i którego wciąż kurczowo się trzymasz, może sprawić, że odnajdziesz się na stronicach tej książki. W moim przypadku był to nałóg ojca, rozwód rodziców i ból, który zdarzenia te zostawiły po sobie (…) Innymi przykładami są zaniedbanie, maltretowanie fizyczne lub emocjonalne, przebywanie na co dzień z osobą chorą umysłowo albo przedłużająca się separacja. Życie w dysfunkcyjnej rodzinie zawsze odciska na człowieku bolesne piętno, a urazy emocjonalne mają negatywny wpływ nie tylko na umysł i serce, ale i na ciało. Przewlekły stres zapisuje się w naszym wnętrzu, odcinając nas od siebie samych i utrudniając zadbanie o własny dobrostan emocjonalny. Dodatkowo choć często czujemy, że coś jest nie tak, nie potrafimy określić, skąd bierze się trawiące nas poczucie pustki i niepokoju. Dzięki tej książce zlokalizujesz źródła swojego bólu i uwolnisz się emocjonalnie od współuzależnienia. Zaczniesz lepiej rozumieć swój wewnętrzny świat, nauczysz się tolerować własne emocje i odzyskasz utracony spokój i równowagę, pozwalającą ci prowadzić satysfakcjonujące życie. Dr Tian Dayton, doświadczona psychoterapeutka, posługując się wynikami badań z zakresu neuronauk, w szczegółowy i pomocny sposób wyjaśnia, jak powstają rany serca, umysłu i ducha oraz co trzeba zrobić, aby się zagoiły, a także przedstawia strategie wychodzenia z traumy. Każdy, kto chce zmienić bieg swojego życia i przerwać międzypokoleniowy łańcuch, dowie się z tej książki, jakie działania powinien podjąć, by odnaleźć własną ścieżkę do równowagi emocjonalnej. Autorka o sobie „Jestem dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA), które w wieku 23 lat zakochało się w innym DDA. (…) Zakochanie się w mężu przyszło mi bardzo łatwo. Nie wiem, czy zabrało więcej niż sześć sekund. Żyć długo i szczęśliwie – to było jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć, jakiego się kiedykolwiek podjęłam, i jedna z najlepszych rzeczy, na jakie kiedykolwiek się porwałam. Bliskość z towarzyszącymi jej uczuciami bezbronności i zależności wyciągnęła na powierzchnię wszystkie moje lęki, niezagojone rany oraz rozpaczliwą nadzieję, którą w sobie nosiłam. (…) W momencie ślubu byliśmy parą idealistycznych poranionych ludzi poszukujących przyszłości. (…) Rzuciliśmy się sobie w ramiona jako sterani życiem dwudziestotrzy-, dwudziestoczterolatkowie. Oboje byliśmy świadkami, jak rozpadały się małżeństwa naszych rodziców, jak nasi ukochani rodzice zagłębiali się powoli w koszmarze alkoholizmu, a nasze szczęśliwe ongiś rodziny zapadały się od środka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 347

Oceny
4,4 (187 ocen)
110
45
24
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bartkbartk

Nie polecam

Strata czasu i pop psychologia. Po 300 stronach autorka doradza bieganie, medytacje, prowadzenie dziennika i wesoły film xd
144
Joanczyta100

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wyjaśnia wiele mechanizmów psychologicznych. Bardzo przydatna wiedza dla każdego człowieka.
30
KarolinexCzajeczka

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka pomogła mi spojrzeć na siebie i swoje życie innymi oczami
20
51Alina93

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo interesująca pozycja dla osób szukających odpowiedzi na trudne pytania
20
Joziu13

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać by zrozumieć swoje zachowanie... Nie chcę być gościem w swoimi ciele 👍
10

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia

Bardzo wiele osób wnio­sło swój wkład w powsta­nie tej książki i udzie­lało mi pomocy pod­czas jej pisa­nia. Przede wszyst­kim pra­gnę podzię­ko­wać uczest­ni­kom moich zajęć tera­peu­tycz­nych i warsz­ta­to­wych w New York Psy­cho­drama Tra­ining Insti­tute przy Ośrodku Caron. Kro­cząc wła­snymi ścież­kami do trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej i spo­koju wewnętrz­nego wszy­scy współ­two­rzy­li­ście treść tej książki.

Człon­ko­wie grup tera­peu­tycz­nych, z któ­rymi pra­co­wa­łam w całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych na kon­fe­ren­cjach, szko­le­niach i w ośrod­kach lecz­ni­czych, nie­ustan­nie wymu­szali na mnie dosko­na­le­nie empi­rycz­nych podejść do tera­pii, tak bym mogła spro­stać ich palą­cym i bar­dzo kon­kret­nym potrze­bom. Wie­lo­krot­nie uświa­da­miali mi oni, jak potrzebna jest książka taka jak ta.

Jestem pełna uzna­nia dla nie­zmor­do­wa­nej pracy wielu insty­tu­cji oraz spe­cja­li­stów, z któ­rymi się sty­ka­łam i któ­rzy na co dzień przy­czy­niają się do tego, by infor­ma­cje takie jak zawarte w tej książce słu­żyły codzien­nemu życiu ludzi. Są to Kra­jowe Sto­wa­rzy­sze­nie Dzieci Alko­ho­li­ków (Natio­nal Asso­cia­tion for Chil­dren of Alco­ho­lics, NACOA), Fun­da­cja Caron, Onsite, Sierra Tuc­son, Fre­edom Insti­tute, Fun­da­cja Hazel­den, Betty Ford, The Ranch, Alina Lodge, ośro­dek ks. Mar­tina i Mae Ash­ley oraz depar­ta­ment ds. uza­leż­nień i zdro­wia psy­chicz­nego (Sub­stance Abuse and Men­tal Health Servi­ces Admi­ni­stra­tion, SAMHSA), by wymie­nić tylko kilka. Stale pod­no­szą one moją świa­do­mość wiel­kich prze­mian, jakie można doko­nać w życiu, gdy pod­cho­dzi się do tego zada­nia z deter­mi­na­cją i meto­dycz­nie. Insty­tu­cje te wno­szą nie­zwy­kle cenny wkład w życie naszego spo­łe­czeń­stwa.

Dzię­kuję rów­nież mojemu ame­ry­kań­skiemu wydawcy Health Com­mu­ni­ca­tions, który z odda­niem kon­ty­nu­uje misję publi­ko­wa­nia ksią­żek poma­ga­ją­cych ludziom w wewnętrz­nym zdro­wie­niu. Gary’emu Seidle­rowi dzię­kuję za wspie­ra­nie psy­cho­dramy w doku­men­cie The Pro­cess oraz pro­pa­go­wa­nie tej metody w ramach kon­fe­ren­cji U.S. Jour­nal, a Pete­rowi Vegso i Gary’emu Seidle­rowi za wyda­nie tej i wielu innych ksią­żek z prze­ko­na­niem, że są one ważne dla spo­łe­czeń­stwa. Chcę też podzię­ko­wać moim redak­to­rom w wydaw­nic­twie HCI za ser­deczne, mądre i jakże potrzebne wspar­cie. Praca z Michele Matri­sciani i Andreą Gold była fan­ta­styczna, owocna i inspi­ru­jąca. Na każ­dym eta­pie pro­cesu wydaw­ni­czego z wiel­kim wyczu­ciem i pro­fe­sjo­na­li­zmem udzie­lały mi wska­zó­wek, za które jestem ogrom­nie zobo­wią­zana.

Wiel­kie podzię­ko­wa­nia kie­ruję także do Julie Cum­mings, Larry’ego Ariusa i Matta Klau­era, któ­rzy zgo­dzili się recen­zo­wać nad­sy­łane mate­riały i udzie­lać mi cen­nych wska­zó­wek oraz porad. Dzię­kuję za poświę­cony czas i uzy­skaną od Was pomoc. Wasz punkt widze­nia był bar­dzo war­to­ściowy.

A Brand­towi, Mari­nie i Alex dzię­kuję z powo­dów dobrze im zna­nych. To z Wami prze­by­wa­łam moją drogę krok po kroku. Jeste­ście moją moty­wa­cją i świa­tłem na ścieżce, cza­sem nawet samą ścieżką. Nie można wyma­rzyć sobie na niej lep­szych, wspa­nial­szych i bar­dziej uro­czych towa­rzy­szy.

[…] wio­sna gospo­darz wyszedł orać pole […] nie­da­leko morza pyszna parada roku tęt­niła już drżąca prze­jęta sobą […] oble­wa­jący kro­plami potu skwar nie­po­strze­że­nie nad­ta­piał wosk na skrzy­dłach […] nie­opo­dal brzegu […] pla­śnię­cie do wody […] nie­zau­wa­żone […] to wła­śnie tonął Ikar

Wil­liam Car­los Wil­liams

Wstęp

Wstęp

Od 25 lat jeż­dżę po całym kraju z pre­lek­cjami i warsz­ta­tami dla osób uwal­nia­ją­cych się spod nega­tyw­nego wpływu dys­funk­cyj­nej rodziny i leczą­cych urazy psy­chiczne i emo­cjo­nalne, a także dla tera­peu­tów nie­zmor­do­wa­nie pra­cu­ją­cych z klien­tami pora­nio­nymi przez nałogi, różne formy prze­mocy i traumy inter­per­so­nalne. Naj­głęb­sze rany zwią­zane z traumą inter­per­so­nalną są zadane sercu, umy­słowi i duchowi. Zacho­wują się one w naszej tkance mię­śnio­wej i pozo­stają odci­śnięte w ukła­dzie ner­wo­wym. Jeste­śmy tak ukształ­to­wani, by bli­skość z innymi dawała nam poczu­cie miło­ści, cie­pła i dobro­stanu, a porzu­ce­nie budziło lęk. Ta bio­lo­gia miło­ści i stra­chu wyewo­lu­owała u nas dla­tego, że zdol­ność two­rze­nia trwa­łych i wytrzy­ma­łych więzi z innymi oraz pod­trzy­my­wa­nia opie­kuń­czych, odżyw­czych rela­cji warun­kuje nasze prze­ży­cie. W kon­se­kwen­cji emo­cje towa­rzy­szące tym „życio­daj­nym” rela­cjom są nie­zwy­kle inten­sywne. Bez tych związ­ków po pro­stu nie mogli­by­śmy prze­trwać.

W miło­ści tkwi więc zarówno okru­cień­stwo, jak i lekar­stwo. Gdy nasze serca krwa­wią z powodu roz­cza­ro­wań czy straty, miłość daje nam pocie­sze­nie i przy­wraca rów­no­wagę. Strach uru­cha­mia w nas reak­cje samo­obronne, takie jak walka (gniew, wście­kłość), ucieczka (odda­le­nie się, zerwa­nie więzi) lub zasty­gnię­cie (bez­ruch, zamilk­nię­cie), nato­miast miłość i tro­skli­wość koją nas i przy­wracają nam stan rów­no­wagi. Nie­ustan­nie prze­bie­gają w nas pro­cesy zale­cza­nia się mniej­szych lub więk­szych ura­zów, w któ­rych uszczerbku doznało nasze poczu­cie toż­sa­mo­ści, wyczu­cie rela­cji mię­dzy­ludz­kich, poczu­cie porządku wła­snego i świata.

Być może cier­pimy dla­tego, że nie jeste­śmy dosta­tecz­nie mocno lub we wła­ściwy spo­sób kochani lub tra­cimy uwagę i wspar­cie osoby, na któ­rej pole­ga­li­śmy, albo wali się nasz upo­rząd­ko­wany i dobrze znany świat. Nie­stety takie rany nie­ko­niecz­nie zni­kają samo­ist­nie, szcze­gól­nie jeśli do ich powsta­nia doszło przed osią­gnię­ciem wieku świa­do­mego, czyli w okre­sie wcze­snego dzie­ciń­stwa. Podob­nie jak kolejne suk­cesy nie przy­cho­dzą nikomu tak dobrze jak tym, któ­rzy już je odno­sili, tak cier­pie­nie nader czę­sto rodzi kolejne cier­pie­nie. W każ­dym razie jeśli wydaje się, że nie potra­fimy dobrze ukła­dać sobie rela­cji w doro­słym życiu, być może po wie­le­kroć odtwa­rzamy znane sobie sche­maty, nio­sące echo ukry­tego bólu z prze­szło­ści. W celu zro­zu­mie­nia tych emo­cjo­nal­nych ura­zów musimy być gotowi czuć ból owych krwa­wią­cych miejsc tak długo, aż zdo­łamy przy­po­rząd­ko­wać mu słowa, wypra­co­wać język emo­cji i prze­two­rzyć je w postaci myśli. Musimy ponadto ziden­ty­fi­ko­wać nie­po­żą­dane sche­maty, które wciąż powie­lamy w życiu – nie­kiedy nawet wbrew swoim prze­ko­na­niom – oraz prze­pra­co­wać leżący u ich pod­łoża ból i dez­orien­ta­cję, tak by przy­swoić sobie nowe, korzyst­niej­sze wzorce rela­cji. Musimy prze­ana­li­zo­wać swoje pro­blemy w poszu­ki­wa­niu infor­ma­cji o nas, naszym życiu i związ­kach, aby nabrać bie­gło­ści w sztuce życia, umieć je „stu­dio­wać”, uczyć się i roz­wi­jać na pod­sta­wie poja­wia­ją­cych się prze­ciw­no­ści i wyko­rzy­sty­wać je z pożyt­kiem dla sie­bie. Każdy z nas ma w sobie „apteczkę” ze środ­kami pozwa­la­ją­cymi regu­lo­wać rytm funk­cjo­no­wa­nia orga­ni­zmu, nastrój i kon­dy­cję emo­cjo­nalną – trzeba tylko nauczyć się jej uży­wać.

Wie­lo­krot­nie znaj­do­wa­łam się w sytu­acjach, w któ­rych bar­dzo chcia­łam móc powie­dzieć: żeby lepiej zro­zu­mieć, co działo się u cie­bie, co działo się w two­jej rodzi­nie, co zaszło w twoim ukła­dzie ner­wo­wym, prze­czy­taj to i to, a poznasz pro­sty plan odwró­ce­nia tych skut­ków. Wiele razy w roz­mo­wach z tera­peu­tami – sta­ra­ją­cymi się w krót­kim cza­sie prze­zna­czo­nym na sesję pomóc swoim klien­tom w zro­zu­mie­niu dziw­nych, mię­dzy­po­ko­le­nio­wych ście­żek bólu emo­cjo­nal­nego czy wycho­dze­nia z uza­leż­nień i upo­rczy­wie ota­cza­ją­cych ich destruk­cyj­nych wzor­ców – chcia­łam dys­po­no­wać spój­nym omó­wie­niem tych zagad­nień. I wła­śnie dla­tego napi­sa­łam tę książkę: aby każdy, kto chce zro­zu­mieć psy­chiczne i cie­le­sne kon­se­kwen­cje tego, co nazy­wam „traumą inter­per­so­nalną”, w dowol­nej doświad­czo­nej przez sie­bie for­mie – emo­cjo­nal­nej, psy­chicznej czy fizycz­nej – miał taką moż­li­wość. Każdy, kto chce zmie­nić bieg swo­jego życia, zyska dzięki temu tek­stowi poję­cie o tym, jakie powi­nien pod­jąć w tym celu dzia­ła­nia. Sama książka nie spo­wo­duje two­jego uzdro­wie­nia, pokaże jed­nak, jakie kroki powi­nieneś pod­jąć, aby samemu się uzdro­wić.

Wpro­wa­dzam w niej kon­cep­cję traumy inter­per­so­nal­nej, bo wła­śnie z tym zagad­nie­niem naj­czę­ściej spo­ty­kam się w pracy. Nazy­wam tak uraz psy­cho­lo­giczny lub emo­cjo­nalny, do któ­rego doszło w rela­cji z dru­gim czło­wie­kiem. Nie­za­leż­nie od tego, czy uraz wynika ze złego trak­to­wa­nia, zanie­dba­nia czy nałogu, nasze ciało reaguje na dozna­wany strach, rany lub obcią­że­nie tak inten­syw­nymi emo­cjami, że nie jeste­śmy w sta­nie ich prze­two­rzyć i zin­te­gro­wać, to zaś zakłóca roz­wój trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej.

Jak doświad­cze­nia stają się bio­lo­gią, a bio­lo­gia doświad­cze­niami

Neu­ro­bio­lo­gia ofe­ruje dziś naukową pod­bu­dowę obser­wa­cji, które od dzie­się­cio­leci intu­icyj­nie kie­ro­wały podej­ściem tera­peu­tycz­nym wielu spe­cja­li­stów zaj­mu­ją­cych się uza­leż­nie­niami. Rozu­mie­li­śmy i trak­to­wa­li­śmy z sza­cun­kiem wiel­kie zmiany, jakie uraz emo­cjo­nalny wywo­łuje nie tylko w umy­śle i sercu, lecz rów­nież w samym ciele: to, że życie w chro­nicz­nym bólu emo­cjo­nalnym wpływa na okre­ślone struk­tury w mózgu (kon­kret­nie, jak się oka­zało, na układ lim­biczny); że w rezul­ta­cie zakłó­ceń tego układu mocno zachwiana zostaje zdol­ność regu­lo­wa­nia emo­cji; że jeżeli u czło­wieka wie­lo­krot­nie uru­cha­miała się reak­cja stra­chu/stresu, to nie jest on w sta­nie po pro­stu „otrzą­snąć się” ze swo­ich prze­żyć.

Zasad­ni­cze zna­cze­nie dla trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej ma zdol­ność auto­re­gu­la­cji, przy­wra­ca­nia sobie rów­no­wagi. Jeżeli jed­nak układ lim­biczny roz­re­gu­lo­wał się w kon­se­kwen­cji prze­wle­kłego stresu czy kry­zysu i włącz­nik emo­cji pozo­staje wciąż w pozy­cji ON, wów­czas nasz emo­cjo­nalny ter­mo­stat traci moż­li­wość auto­ma­tycz­nego nasta­wia­nia się. Kiedy zaś mamy trud­no­ści z regu­lo­wa­niem samych sie­bie, cier­pią na tym nasz nastrój, związki z innymi ludźmi, pozo­stałe obszary życia i rów­no­waga emo­cjo­nalna.

Bada­nia w zakre­sie neu­ro­nauk doszły do etapu, na któ­rym stają się naprawdę uży­teczne. Dzięki nowym roz­wią­za­niom tech­no­lo­gicz­nym uzy­sku­jemy dziś obraz rze­czy­wi­stej pracy mózgu. Obec­nie nauka jest w sta­nie uka­zać, dla­czego sku­teczne są takie podej­ścia jak psy­cho­drama, pro­gramy 12 kro­ków, tera­pia gru­powa, pro­wa­dze­nie dzien­nika, praca z cia­łem, joga, gim­na­styka czy masaż; dla­czego zmiana stylu życia i cha­rak­teru naszych rela­cji może powo­do­wać u nas zmianę spo­sobu myśle­nia i samo­po­czu­cia oraz vice versa; dla­czego nie spraw­dzają się wpro­wa­dzane na szybko, wybiór­cze roz­wią­za­nia, sku­teczne jest zaś budo­wa­nie nowego modelu życia.

Sed­nem trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej jest dobra auto­re­gu­la­cja. Ozna­cza ona opa­no­wa­nie umie­jęt­no­ści psy­cho-fizycz­nych, które pozwa­lają na wpro­wa­dza­nie rów­no­wagi do naszego nastroju, układu ner­wo­wego, pra­gnień, popędu sek­su­al­nego i snu, a także wypra­co­wa­nie zdol­no­ści doświad­cza­nia wła­snego świata wewnętrz­nego, w prze­ci­wień­stwie do ucie­ka­nia od niego, tak byśmy mogli zro­zu­mieć, co nami kie­ruje. Trzeź­wość emo­cjo­nalna ozna­cza rów­nież, że nauczy­li­śmy się tole­ro­wać swoje emo­cje bez odre­ago­wy­wa­nia ich w dys­funk­cyjny spo­sób, dusząc i odci­na­jąc świat swo­ich odczuć lub korzy­sta­jąc z uży­wek. Używki i zacho­wa­nia kom­pul­sywne są oznaką braku dobrej auto­re­gu­la­cji.

Odczu­cie poja­wia się przed myślą

Emo­cje poprze­dzają racjo­nalne myśle­nie. Nasze bio­lo­giczne oprzy­rzą­do­wa­nie emo­cjo­nalne, czyli układ lim­biczny, funk­cjo­nuje od samego uro­dze­nia, nato­miast oprzy­rzą­do­wa­nie inte­lek­tu­alne zaczyna dzia­łać dopiero, kiedy mamy około 12 lat, a i wtedy posłu­gu­jemy się nim w ogra­ni­czo­nym zakre­sie, nabie­ra­jąc w tym bie­gło­ści z bie­giem lat. Ze względu na tę roz­bież­ność roz­wo­jową małe dzieci nie są w sta­nie odwo­ły­wać się do myśli w celu rozu­mie­nia i regu­lo­wa­nia swo­ich bie­żą­cych reak­cji emo­cjo­nal­nych.

Począt­kowo przy­swa­jamy sobie umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cji dzięki prze­by­wa­niu w obec­no­ści ade­kwat­nych „regu­la­to­rów zewnętrz­nych”, powiedzmy, matki czy ojca. To do nich należy nie tylko uspo­ka­ja­nie nas w chwi­lach roz­e­mo­cjo­no­wa­nia, lecz także dawa­nie nam przy­kładu, jak się to robi. Kiedy tra­cimy rów­no­wagę, oni ją w nas odbu­do­wują. Bio­rąc nas na ręce – dosłow­nie i w prze­no­śni – przy­wra­cają nam spo­kój i sta­bi­li­zują nasz układ ner­wowy, a my stop­niowo naby­wamy umie­jęt­no­ści doko­ny­wa­nia tego samemu. Dzięki odpo­wied­nim wię­ziom z rodzi­cami powoli wbu­do­wu­jemy te umie­jęt­no­ści w swój wewnętrzny sys­tem, tak by mieć je zawsze pod ręką.

Jeżeli w dzie­ciń­stwie dobrze opa­no­wa­li­śmy umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cji, mamy poczu­cie, że są one nie­jako wro­dzone, tak jak­by­śmy zawsze nimi dys­po­no­wali. Jeżeli zaś nie zostały dobrze przy­swo­jone, możemy się­gać do źró­deł zewnętrz­nych w celu zapew­nie­nia sobie spo­koju i dobrego samo­po­czu­cia psy­chicz­nego, któ­rych nie potra­fimy osią­gnąć samo­dziel­nie, a także w celu odtwo­rze­nia poczu­cia spo­koju, jakie pamię­tamy z wcze­snego dzie­ciń­stwa. Do powszech­nie uży­wa­nych w naszym spo­łe­czeń­stwie „pocie­sza­czy” należą nar­ko­tyki, alko­hol, jedze­nie, seks, praca i pie­nią­dze. Ele­men­tem wycho­dze­nia z traumy inter­per­so­nal­nej jest zna­le­zie­nie i czer­pa­nie ze zdro­wych źró­deł auto­re­gu­la­cji – zdro­wych „regu­la­to­rów zewnętrz­nych” – tak byśmy mogli roz­stać się ze szko­dli­wymi.

Trzeź­wość emo­cjo­nalna jest odzwier­cie­dle­niem rów­no­wagi układu lim­bicz­nego. Układ ten jest sys­te­mem bio­lo­giczno-psy­chicz­nym, który zarzą­dza naszym nastro­jem, napię­ciem emo­cjo­nal­nym, ape­ty­tem i cyklem snu, by wymie­nić tylko kilka z jego roz­licz­nych funk­cji. Powta­rza­jące się bole­sne doświad­cze­nia – wywo­łu­jące poczu­cie bez­sil­no­ści i nie­moż­no­ści ucieczki – mogą z cza­sem roz­re­gu­lo­wać układ lim­biczny. Gdy do tego docho­dzi, nasza zdol­ność auto­re­gu­la­cji doznaje uszczerbku. Sta­jemy się przy­gnę­bieni, zalęk­nieni czy roz­draż­nieni, nie­zdolni do pano­wa­nia nad nastro­jem, emo­cjami, pra­gnie­niami i zacho­wa­niami. W tym wła­śnie momen­cie poja­wia się ryzyko, że zechcemy korzy­stać z pocie­sza­czy, aby przy­wró­cić sobie wewnętrzny spo­kój. Możemy się­gnąć po jakąś używkę lub zacho­wa­nie, które szybko zapew­nią nam lep­sze samopoczu­cie. Pro­blemy z nad­mier­nym korzy­sta­niem z takich spo­so­bów „zale­cza­nia się” – na przy­kład z alko­holu, nar­ko­ty­ków lub jedze­nia albo kom­pul­syw­nego trak­to­wa­nia takich zacho­wań jak seks, praca, zakupy – w celu poprawy nastroju świad­czą o braku zdol­no­ści do płyn­nej auto­re­gu­la­cji.

Natu­ral­nie pra­gniemy wię­cej przy­jem­no­ści i mniej bólu

Jeste­śmy tak skon­stru­owani, że dążymy do przy­jem­no­ści i uni­kamy cier­pie­nia. Dla­tego decy­du­jemy się na zale­cza­nie swo­ich smut­ków: nie chcemy odczu­wać bólu, w któ­rym się pogrą­ży­li­śmy; chcemy czuć przy­jem­ność. Wokół tej zasady okrze­pła nasza struk­tura neu­ro­lo­giczna. Kiedy przyj­miemy do wia­do­mo­ści i zro­zu­miemy, że zasada ta leży u samych fun­da­men­tów natury ludz­kiej, a nawet zwie­rzę­cej, możemy zacząć doko­ny­wać mądrych wybo­rów doty­czą­cych zaspo­ka­ja­nia tych pod­sta­wo­wych potrzeb i popę­dów. W jaki spo­sób aktyw­nie zapew­nić sobie taką ilość przy­jem­no­ści w życiu, aby­śmy byli nasy­ceni? W jaki spo­sób pano­wać nad bólem i stre­sem, z któ­rym sobie nie radzimy, tak by nie kusiło nas jego zwal­cza­nie poprzez pro­wi­zo­ryczne zale­cza­nie? Zarówno ból, jak i przy­jem­ność ist­nieją natu­ral­nie. Dla­tego konieczne i ważne jest dba­nie o rów­no­wagę układu lim­bicz­nego; w sta­nie jego rów­no­wagi odczu­wamy wię­cej przy­jem­no­ści, a mniej bólu, to zaś oczy­wi­ście zmniej­sza potrzebę się­ga­nia po pro­wi­zo­ryczne roz­wią­za­nia, w tym zale­cza­nie. Czę­ścią trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej jest naucze­nie się, jak żyć i radzić sobie w warun­kach pew­nego natę­że­nia stresu, wie­lo­znacz­no­ści, stra­chu, obaw, roz­cza­ro­wań i jak powścią­gać te emo­cje i odczu­cia miło­ścią, akcep­ta­cją, wła­snym dzia­ła­niem i życiem wśród ludzi.

Książka ta jest prze­zna­czona dla osób, które pró­bują pro­wa­dzić zrów­no­wa­żone życie lub sta­rają się zro­zu­mieć, na czym polega trauma inter­per­so­nalna. Aby doznać tej traumy, nie trzeba mieć kon­taktu z uza­leż­nie­niem. Dowolne cier­pie­nie zwią­zane z rela­cją mię­dzy­ludzką, któ­rego doświad­czy­łeś i któ­rego wciąż kur­czowo się trzy­masz, może spra­wić, że odnaj­dziesz się na stro­ni­cach tej książki. W moim przy­padku był to nałóg ojca, roz­wód rodzi­ców i ból, który zda­rze­nia te zosta­wiły po sobie, ale nie są to jedyne formy traumy inter­per­so­nal­nej. Wśród pozo­sta­łych znaj­dują się m.in. zanie­dba­nie, mal­tre­to­wa­nie fizyczne lub emo­cjo­nalne, prze­by­wa­nie na co dzień z osobą chorą umy­słowo albo prze­dłu­ża­jąca się sepa­ra­cja. Dla­czego warto poświę­cać swój czas i wkła­dać wysi­łek w prze­pra­co­wa­nie pro­ble­mów z prze­szło­ści? Cho­dzi po pro­stu o to, by nie zakłó­cały nam one kom­for­to­wego życia w teraź­niej­szo­ści; żeby­śmy nie­świa­do­mie nie powta­rzali pro­wa­dzą­cych doni­kąd sche­ma­tów emo­cjo­nal­nych, psy­cho­lo­gicz­nych i beha­wio­ral­nych, któ­rych pod­łoże sta­no­wią nierozwią­zane pro­blemy emo­cjo­nalne, mające źró­dło w cza­sach minio­nych; krótko mówiąc, żeby­śmy mogli ruszyć do przodu.

Naj­le­piej czy­tać tę książkę po kolei. Jest napi­sana tak, by pro­wa­dzić czy­tel­nika krok po kroku ku zro­zu­mie­niu tego, jak emo­cje i myśli oddzia­łują na naszą psy­chikę, ciało i zacho­wa­nie oraz jak osią­gnąć więk­szą doj­rza­łość emo­cjo­nalną i rów­no­wagę, prze­pra­co­wu­jąc swoje zaszło­ści. Kiedy zyskasz już tę pod­sta­wową wie­dzę, prze­ska­ki­wa­nie mię­dzy roz­dzia­łami nie będzie szko­dzić. Będziesz mógł skon­cen­tro­wać się na tych frag­men­tach, które do cie­bie bar­dziej prze­ma­wiają, poru­szają tematy, które chciał­byś zgłę­bić. Przed­sta­wiany mate­riał bywa nie­kiedy dość trudny, ale sta­ra­łam się, żeby prze­kaz był jak najbar­dziej przy­stępny i wcią­ga­jący dzięki wyra­zi­stym przy­kła­dom, ana­li­zom jed­nost­ko­wych przy­pad­ków, moim wła­snym prze­ży­ciom oraz inspi­ru­ją­cym wyni­kom aktu­al­nych badań nauko­wych. Opra­co­wa­łam też anglo­ję­zyczną stronę inter­ne­tową, która może towa­rzy­szyć książce; znaj­dziesz ją pod adre­sem tian­day­ton.com. Zamiesz­czam tam wię­cej infor­ma­cji o trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej, ćwi­cze­nia z dzien­ni­kiem oraz relak­sa­cje kie­ro­wane, które można ścią­gnąć do korzy­sta­nia w domu.

Moja histo­ria

Jestem doro­słym dziec­kiem alko­ho­lika (DDA), które w wieku 23 lat zako­chało się w innym DDA. Do 1980 roku nie mie­li­śmy poję­cia, że dora­sta­nie w domu alko­ho­lika może ukształ­to­wać i ukie­run­ko­wać spo­sób pro­wa­dze­nia przez nas rela­cji w życiu doro­słym. Uwa­ża­li­śmy, że to, co wyda­rzyło się w prze­szło­ści, jest w niej her­me­tycz­nie zamknięte. Oka­zało się jed­nak, że nie ma nic dal­szego od prawdy. To wła­śnie te wcze­sne doświad­cze­nia for­mują matrycę neu­ro­nalną, według któ­rej dzia­łamy przez resztę życia.

Zako­cha­nie się w moim mężu przy­szło mi bar­dzo łatwo. Nie wiem, czy zabrało wię­cej niż sześć sekund. Żyć długo i szczę­śli­wie – to było jedno z naj­trud­niej­szych przed­się­wzięć, jakiego się kie­dy­kol­wiek pod­ję­łam, i jedna z naj­lep­szych rze­czy, na jakie kie­dy­kol­wiek się porwa­łam. Bli­skość z towa­rzy­szą­cymi jej uczu­ciami bez­bron­no­ści i zależ­no­ści wycią­gnęła na powierzch­nię wszyst­kie moje lęki, nie­za­go­jone rany oraz roz­pacz­liwą nadzieję, którą w sobie nosi­łam.

Razem z mężem dora­sta­li­śmy w latach 50., gdy emo­cje odczu­wało się mniej wię­cej co trzy mie­siące, a mówiło o nich nieco rza­dziej. Wolno się było spo­ra­dycz­nie wypła­kać czy odbyć roz­mowę „od serca”, ale zasad­ni­czo kar­mi­li­śmy się tre­ściwą dietą roz­sądku i powin­no­ści. Nie mam nic prze­ciwko roz­sąd­kowi i powin­no­ściom, ale ta for­muła spraw­dza się tylko wtedy, gdy wszystko układa się jak należy. Jeżeli zaś ktoś potrze­bo­wał na przy­kład roz­plą­tać supły traumy inter­per­so­nal­nej czy nałogu – cóż, nie ist­niało emo­cjo­nalne słow­nic­two, które pozwa­lało odnieść się do takich spraw. Ludzi, któ­rzy cho­dzili po poradę do (ciii) psy­chia­try, uwa­żało się za (ciii)… tro­chę… pomy­lo­nych. Kto­kol­wiek nie wpa­so­wy­wał się w sztancę, był okre­ślany pro­tek­cjo­nal­nym epi­te­tem „inny”.

W momen­cie ślubu byli­śmy parą ide­ali­stycz­nych pora­nio­nych ludzi poszu­ku­ją­cych przy­szło­ści. Wiele pod­ję­tych przez nas decy­zji co do wspól­nego życia wyni­kało z naszej prze­moż­nej potrzeby, by odzy­skać dobre samo­po­czu­cie. Rzu­ci­li­śmy się sobie w ramiona jako ste­rani życiem dwu­dzie­sto­trzy-, dwu­dzie­stocz­te­ro­lat­ko­wie. Oboje byli­śmy świad­kami, jak roz­pa­dały się mał­żeń­stwa naszych rodzi­ców, jak nasi uko­chani rodzice zagłę­biali się powoli w kosz­ma­rze alko­ho­li­zmu, a nasze szczę­śliwe ongiś rodziny zapa­dały się od środka. Rodzina Brandta nale­żała pod wie­loma wzglę­dami do bar­dzo eks­po­no­wa­nych. Publiczny roz­pad mał­żeń­stwa rodzi­ców bywa nie­zno­śnym doświad­cze­niem, zwłasz­cza jeśli uprzed­nio wszy­scy zazdro­ścili ci rodziny. Z kolei moja rodzina zaj­mo­wała dość zna­czącą pozy­cję w ame­ry­kań­skiej spo­łecz­no­ści grec­kiego pocho­dze­nia – z nawiązką zre­ali­zo­wała ame­ry­kań­ski sen. Z cza­sem mama zawarła dru­gie mał­żeń­stwo, wycho­dząc za mojego ojczyma, rów­nież pocho­dzą­cego z sza­no­wa­nej fami­lii z Min­ne­apo­lis i rów­nież zma­ga­ją­cego się z dzie­dzic­twem rodzin­nego nałogu. Na szczę­ście mama i Walt byli nasta­wieni na lecze­nie i (przez więk­szość czasu) nie żyli w wypar­ciu. Nikt z nas tak naprawdę nie wie­dział jed­nak, co robić z traumą inter­per­so­nalną, która zewsząd nas ota­czała. Nie było dla niej wtedy nazwy, a tym bar­dziej powią­za­nego z nią słow­nic­twa, za pośred­nic­twem któ­rego można by do niej dotrzeć. Obie nasze rodziny były pełne fan­ta­stycz­nych, inte­li­gent­nych, ser­decz­nych, weso­łych i speł­nio­nych ludzi. Niczego tu nie bra­ko­wało; prze­ciw­nie, na każ­dym kroku widać było obfi­tość. Byli­śmy bar­dzo uprzy­wi­le­jo­wani. Ale nawet uprzy­wi­le­jo­wane i mądre rodziny zatra­cają się, jeśli doświad­czają zbyt dużego naporu pro­ble­mów emo­cjo­nal­nych. Wydaje się, że w przy­padku naszych rodzin u źró­deł traumy inter­per­so­nal­nej leżał alko­ho­lizm. A może pierw­sza była nie­le­czona trauma inter­per­so­nalna i to ona dopro­wa­dziła do korzy­sta­nia z alko­holu w celu dła­wie­nia bólu emo­cjo­nal­nego?

Moja droga jako DDA roz­po­częła się od książki Verna John­sona I’ll Quit Tomor­row (Jutro rzu­cam). Byłam wtedy z mężem u jego matki w jej prze­pięk­nym nowo­jor­skim apar­ta­men­cie na Pią­tej Alei. Prze­by­wa­li­śmy tam z naszą córeczką Mariną, która miała zale­d­wie kilka mie­sięcy. Nagle zda­łam sobie sprawę, że choć sądzi­łam, iż wymknę­łam się nało­gowi, to tak naprawdę wylą­do­wa­łam tylko w samym środku innego rodzin­nego sys­temu alko­ho­lo­wego. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam o tym od początku – ale to igno­ro­wa­łam. W rze­czy­wi­sto­ści ten układ był wygodny. Świet­nie rozu­mie­li­śmy się z mężem. Tak czy ina­czej, tego wie­czoru, gdy uświa­do­mi­łam sobie, że zewsząd ota­cza nas alko­ho­lizm, mimo iż rze­komo przed nim ucie­kli­śmy (to zna­czy nie pijemy), zabra­łam Marinę, wsia­dłam do auto­busu do Hones­dale w Pen­syl­wa­nii, gdzie miesz­ka­li­śmy wtedy na stałe, wró­ci­łam w śnież­nej zamieci do domu i poszłam spać. Następ­nego dnia otwo­rzy­łam nie­prze­czy­taną książkę, która stała u nas na półce od kilku mie­sięcy i była praw­do­po­dob­nie pre­zen­tem od mojej matki, wów­czas orę­dow­niczki walki z alko­ho­lizmem, lub Whe­elock Whit­ney, przy­ja­ciółki rodziny i fun­da­torki John­son Insti­tute.

W 1977 roku nie ist­niał ter­min „doro­słe dzieci alko­ho­li­ków”. W publicz­nym obiegu nie było też poję­cia współ­uza­leż­nie­nia. Jed­nak każde słowo tej książki tra­fiało wprost do mego serca. Autor opi­sy­wał pod­stęp­nie sączące się wypar­cie, które sta­nowi ele­ment pato­lo­gicz­nego uza­leż­nie­nia; rein­ter­pre­to­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści – nie tak, żeby była praw­dziwa, ale by stała się mniej groźna; te prze­ina­cze­nia i myślowe wykręty, które cechują alko­ho­lika i ota­cza­ją­cych go człon­ków rodziny. W ciągu pół­tora dnia prze­czy­ta­łam ją dwa razy. Każdy, kto zaj­mo­wał się kie­dy­kol­wiek dziec­kiem, wie, jak to musiało być trudne. Czy­ta­łam pod­czas drze­mek Mariny; nocą, gdy sama byłam wyczer­pana i łak­nę­łam snu; w skra­dzio­nych chwi­lach, kiedy córeczka zaj­mo­wała się czymś przez pięć czy dzie­sięć minut. Po prze­czy­ta­niu całej książki wie­dzia­łam, że mam poważny pro­blem. Nie piję, więc nie cho­dziło o nałóg. Ale wystę­po­wały u mnie pozo­stałe cechy uza­leż­nie­nia: „wypa­czone myśle­nie”, prze­ła­do­wane wygod­nymi racjo­na­li­za­cjami, prze­ina­cze­niami i nego­wa­niem rze­czy­wi­sto­ści, przez co czło­wiek czuje, że albo sam zwa­rio­wał, albo zwa­rio­wali wszy­scy inni; uparte i cią­głe powta­rza­nie tych samych dys­funk­cyj­nych wzor­ców inte­rak­cji – w kółko, raz po raz, raz po raz. Jedy­nym, co się do mnie nie sto­so­wało, był alko­hol. Nato­miast cała reszta we mnie tkwiła, wchła­niana dzień po dniu w okre­sie, gdy ota­czali mnie ludzie negu­jący rze­czy­wi­stość wokół sie­bie, negu­jący ją z naj­lep­szymi inten­cjami, bo po pro­stu w latach 50. ocze­ki­wało się, że wła­śnie tak ludzie będą postę­po­wać z pro­blemami. Skryją twarz pod maską uśmie­chu. Zepną się w sobie.

Nie dys­po­no­wa­li­śmy w naszej rodzi­nie słow­nic­twem, za pomocą któ­rego można by się odno­sić do doświad­cza­nych strat, cią­żą­cego bólu i nie­pew­no­ści. Zacho­wy­wa­li­śmy się więc tak samo, jak zacho­wuje się każdy, kto odwie­dza kraj, nie zna­jąc miej­sco­wego języka. Uważ­nie przy­glą­da­li­śmy się swoim twa­rzom w poszu­ki­wa­niu infor­ma­cji, wska­zó­wek, co się dzieje. Na głos odzy­wa­li­śmy się tylko krót­kimi fra­zami, a korzy­sta­li­śmy z języka gestów. Wykształ­ci­li­śmy w sobie anteny do czy­ta­nia ludzi bez słów. Kiedy zaś nara­stała w nas fru­stra­cja, a nie mie­li­śmy słów, które pozwo­liłby nadać cywi­li­zo­waną formę temu, co się wewnątrz nas działo, wybu­cha­li­śmy po pro­stu jak hydrant pod zbyt wiel­kim ciśnie­niem albo cał­ko­wi­cie zakrę­ca­li­śmy dopływ wody. Zni­ka­li­śmy.

Coraz oczy­wist­sze sta­wało się dla mnie, że oboje z mężem mie­li­śmy pro­blem. Mimo że nie było takich pojęć jak DDA, ist­niał ter­min co-addict (dosł. współ­uza­leż­niony). Uzna­łam, że na pewno zali­czam się do takich osób, a praw­do­po­dob­nie zali­cza się do nich rów­nież mąż. Intym­ność i inten­syw­ność mał­żeń­stwa i rodzi­ciel­stwa odna­wiały w nas nie­ule­czony ból rodzinny. Po prze­czy­ta­niu listy 12 kro­ków w książce Verna John­sona posta­no­wi­łam, że zacznę od pierw­szego i zoba­czę, co zdo­łam zro­bić. Byłam bez­silna nie tyle wobec alko­holu, ile wobec piętna, jakie współ­ży­cie z nało­giem odci­snęło na moim sercu i umy­śle. O ile mogłam stwier­dzić, mąż też był bez­silny wobec podob­nego wpływu na sie­bie.

Kiedy w książce Janet Woititz Doro­słe dzieci alko­ho­li­ków poja­wiło się poję­cie DDA, zna­ko­mi­cie rozu­mia­łam, o czym autorka pisze. Uczest­ni­cząc w pierw­szej kon­fe­ren­cji DDA, mia­łam już misję: roz­po­cząć pro­ces zwany ule­cze­niem i prze­ko­nać się, czy zdo­łam odkryć, co się u mnie stało i w jaki spo­sób mogę „prze­rwać łań­cuch”, jak wtedy to okre­śla­li­śmy – zadbać o to, by moje dzieci otrzy­mały ode mnie jak naj­mniej nie­uko­jo­nego bólu. To było trudne zada­nie; uczy­li­śmy się wszyst­kiego na bie­żąco. Dziś mam dużo jaśniej­szy obraz tego, na czym polega zdro­wie­nie, i mogę poprzeć twar­dymi nauko­wymi dowo­dami to, czego chwy­ta­li­śmy się wtedy na zasa­dzie prób i błę­dów.

Razem z Brand­tem na wyczu­cie dobie­ra­li­śmy roz­wią­za­nia, które miały nam pomóc w zaspa­ka­ja­niu róż­nych palą­cych potrzeb oso­bi­stych. Spę­dzi­li­śmy pięć lat we wspól­no­cie ducho­wej, gdzie stu­dio­wa­li­śmy filo­zo­fię dale­ko­wschod­nią, jogę i medy­ta­cję. Było to nie­zwy­kle odra­dza­jące doświad­cze­nie dla ciała oraz umy­słu i pod wie­loma wzglę­dami przy­wró­ciło wszyst­kim uczest­ni­kom tej spo­łecz­no­ści rów­no­wagę. Pogłę­biło rów­nież wewnętrzne udu­cho­wie­nie każ­dego z nas, co oka­zało się ogrom­nie korzystne. Nie­ustan­nie nie­po­ko­iła mnie jed­nak nara­sta­jąca świa­do­mość, że pomimo gor­li­wego medy­to­wa­nia, wyko­ny­wa­nia inten­syw­nych ćwi­czeń jogicz­nych i przy­wią­zy­wa­nia mak­sy­mal­nej wagi do odpo­wied­niego żywie­nia, wciąż nie potra­fi­li­śmy wydo­być się ze swo­jej prze­szło­ści. Choć codzien­nie wszy­scy sta­ra­li­śmy się oczysz­czać i wysub­tel­niać swoją oso­bo­wość, nie­ule­czone pozo­sta­ło­ści bólu, które bar­dziej lub mniej świa­do­mie moty­wo­wały wielu spo­śród nas do zna­le­zie­nia się we wspól­no­cie, na­dal blo­ko­wały nam moż­li­wość osią­gnię­cia praw­dzi­wego spo­koju wewnętrz­nego. Było to ewi­dentne.

Kolej­nym odkry­ciem moim i Brandta była tera­pia DDA. Zre­ali­zo­wa­li­śmy wszyst­kie pro­gramy dla współ­uza­leż­nio­nych, na jakie tylko mogli­śmy tra­fić. Wyszu­ki­wa­li­śmy tera­peu­tów, zaję­cia psy­cho­dramy, pro­gramy 12 kro­ków i wszystko to włą­cza­li­śmy do swo­jego życia. Odważ­nie ruszy­li­śmy na spo­tka­nie z nie­ule­czo­nym bólem, który każde z nas nosiło w sobie z powodu prze­szło­ści. Na pewien czas grunt usu­nął nam się spod nóg. Nie wie­dzie­li­śmy, kim jeste­śmy ani kim możemy się stać. Niósł nas jed­nak entu­zjazm i nadzieja roz­woju oraz pod­cho­dze­nie z odda­niem do naszych dzieci i sie­bie nawza­jem. Szczę­śli­wie prze­brnę­li­śmy razem na drugi brzeg, choć nie było łatwo.

Innym waż­nym aspek­tem mojego uzdro­wie­nia było odno­wie­nie kon­taktu z wyjąt­ko­wymi darami i dobrami pocho­dzą­cymi z mojego dzie­ciń­stwa. Nie musia­łam długo ich szu­kać. Bar­dzo dużo zawdzię­czam rodzi­nie, z któ­rej pocho­dzę – licz­nej, grec­kiej rodzi­nie z dziad­kami, wuj­kami, ciot­kami i kuzy­no­stwem – oraz mojej grec­kiej para­fii. Nie ist­nieje zdrow­szy neu­ro­lo­gicz­nie spo­sób wycho­wy­wa­nia dzieci niż grecki, według któ­rego i ja byłam kształ­to­wana. To budo­wa­nie odpor­no­ści życio­wej in situ. Wywa­biamy dzieci w świat przy­tu­la­niem, poca­łun­kami i słod­kimi zachę­tami. Funk­cjo­no­wa­li­śmy zgod­nie z grecką tra­dy­cją, w któ­rej domi­nuje rodzi­no­cen­trycz­ność oraz dopusz­cza­nie każ­dego do głosu pod warun­kiem zacho­wa­nia sza­cunku dla star­szych. W grec­kich rodzi­nach dzieci są wysoko cenione, wszę­dzie zabie­rane z rodzi­cami i od początku trak­to­wane poważ­nie jak mali duzi ludzie. Bez ustanku i o wszyst­kim mówimy; mil­cze­nie zde­cy­do­wa­nie nie jest zło­tem w poję­ciu prze­cięt­nego Greka. Więzi rodzinne są u nas silne, co zawsze dawało mi cudowne poczu­cie zako­rze­nie­nia. Oczy­wi­ście w związku z tym jesz­cze więk­szego szoku i cier­pie­nia dostar­czało testo­wa­nie wytrzy­ma­ło­ści tych więzi, szar­pa­nie ich i w końcu zerwa­nie, ale w prze­trwa­niu tego poma­gało filo­zo­ficzne i duchowe pod­łoże naszej kul­tury wraz z ota­cza­ją­cym mnie poczu­ciem wspól­no­to­wo­ści. Zawsze ist­niała zabez­pie­cza­jąca siatka dal­szej rodziny oraz grupy para­fial­nej, do któ­rej można się było zwró­cić. Ni­gdy nie pozo­sta­wa­łam zdana na samą sie­bie.

Grecy mają fun­da­men­talny sza­cu­nek dla życia i zmysł jego cele­bra­cji. Każdy Grek uważa się za Pla­tona czy Ary­sto­te­lesa. Mamy głę­bo­kie poczu­cie sensu w życiu – w zasa­dzie we wszyst­kim – i wszę­dzie doszu­ku­jemy się ukry­tych zna­czeń. Grecy skła­niają się ku ducho­wo­ści; nasza kul­tura jest sple­ciona z reli­gią. Gdy dys­po­nuje się tego typu opar­ciem, łatwiej radzić sobie z życiem. Trauma inter­per­so­nalna ode­brała mi moż­li­wość dostępu do tych darów, odczu­wa­nia ich i upa­ja­nia się nimi. Uzdro­wie­nie zaś to wszystko mi przy­wró­ciło.

Rzecz jasna idea poszu­ki­wa­nia rów­no­wagi życio­wej nie jest niczym nowym. Sta­ro­żytni Grecy mie­rzyli się z tego rodzaju pod­sta­wo­wymi pro­ble­mami w swej mito­lo­gii, filo­zo­fii i teatrze. O dro­dze środka mówią też filo­zo­fie dale­ko­wschod­nie. Poszu­ki­wa­nie sta­bil­no­ści i rów­no­wagi było celem każ­dego spo­łe­czeń­stwa, które dążyło do ide­ału zdro­wego lub oświe­co­nego życia. Miesz­ka­jąc w Ame­ryce, jeste­śmy szczę­ścia­rzami, bo dzięki edu­ka­cji, wol­nemu cza­sowi i poczu­ciu bez­pie­czeń­stwa możemy odda­wać się roz­wa­ża­niom nad zagad­nie­niami, które od wie­ków zaj­mo­wały ludz­kość. Trzeź­wość emo­cjo­nalna sta­nowi nowo­cze­sne uję­cie pra­daw­nego pro­blemu.

Widzimy, jak sta­ra­nia o zna­le­zie­nie drogi środka kry­sta­li­zują się w micie o Ika­rze. Dedal zbu­do­wał dla króla Minosa znany z grec­kich podań labi­rynt. Po ukoń­cze­niu tego dzieła popadł jed­nak w nie­ła­skę monar­chy i wraz ze swym uko­cha­nym synem Ika­rem został uwię­ziony w wieży. Zde­spe­ro­wany, obmy­ślił plan wspól­nej ucieczki. Morza strze­gli pil­nie żoł­dacy króla, Dedal uznał więc, że jeśli mają z Ika­rem kie­dy­kol­wiek powró­cić do domu, muszą przy­pra­wić sobie skrzy­dła i wzbić się w powie­trze. Powią­zał pióra nićmi i sznu­rem, a następ­nie zle­pił je woskiem. Gdy skrzy­dła były gotowe, Dedal przy­mo­co­wał je synowi i sobie samemu do ramion, po czym sta­nęli obaj nad urwi­skiem, by wyfru­nąć na wol­ność. Będąc doj­rza­łym czło­wie­kiem, Dedal nie­po­koił się, czy jego dora­sta­jący syn nie podda się odu­rza­ją­cemu cza­rowi lata­nia. Nie miał jed­nak innego wyboru niż pozwo­lić mu lecieć o wła­snych siłach, w prze­ciw­nym razie ni­gdy nie wydo­sta­liby się z wię­zie­nia. W zwię­złej instruk­cji ojciec pró­bo­wał zawrzeć dla syna naukę, któ­rej przy­swo­je­nie może trwać całe życie.

– Synu mój, Ika­rze – powie­dział – roz­ka­zuję ci pozo­sta­wać pod­czas lotu na śred­niej wyso­ko­ści, jeżeli bowiem będziesz leciał zbyt nisko, wil­gotne powie­trze prze­ciąży skrzy­dła, a jeżeli wzle­cisz zbyt wysoko, roz­topi je gorące słońce. Podą­żaj bli­sko przy mnie, a będziesz bez­pieczny.

Gdy udzie­lał synowi tych pole­ceń i przy­pi­nał skrzy­dła do ramion, po twa­rzy spły­wały mu łzy i drżały mu dło­nie. Uca­ło­wał chłopca […]. Następ­nie wzniósł się na swych skrzy­dłach i poszy­bo­wał, zachę­ca­jąc Ikara, by szedł w jego ślady. Wciąż oglą­dał się też za sie­bie, by baczyć, jak mło­dzie­niec radzi sobie ze skrzy­dłami. Gdy tak lecieli, oracz prze­rwał pracę i wysoko zadarł głowę, pasterz oparł się na kostu­rze i zapa­trzył w niebo – obaj zdu­mieni nie­zwy­kłym zja­wi­skiem, pewni, że widzą, jak w powie­trzu suną bogo­wie (Bul­finch, 2000).

Ikar wyrwał się wraz z ojcem z wię­zien­nej wieży, nie zdo­łał jed­nak opa­no­wać rosną­cego entu­zja­zmu, mimo że ryzy­ko­wał życiem. Odu­rzony nagłym darem lotu zaczął coraz wyżej i wyżej wzbi­jać się ku niebu, nie­po­mny, że słońce coraz sil­niej opro­mie­nia go gorą­cym bla­skiem. Wosk na jego skrzy­dłach zaczął się topić i pióra obwi­sły. Ikar sza­leń­czo machał ramio­nami, żeby nie prze­ry­wać lotu, ale nie był w sta­nie utrzy­my­wać się w powie­trzu i zaczął bez­wład­nie piko­wać ku morzu. Pióra nasią­kały od piany i roz­bry­zgów mor­skich fal. Chło­piec pró­bo­wał krzy­czeć, jego głos był jed­nak za słaby, by prze­drzeć się przez wichry. Ojciec nawo­ły­wał go po imie­niu: „Ika­rze, Ika­rze, gdzie jesteś?”. W końcu zoba­czył uno­szące się na falach pióra, dry­fu­jące na lustrze wody. Ikar uto­nął.

Jego lot sym­bo­li­zuje życie prze­peł­nione eks­tre­mal­nymi emo­cjami. Sztuka życia polega bodaj na tym, aby nauczyć się zarówno roz­po­ście­rać skrzy­dła, jak i wyzna­czać sobie roz­sądną, odpo­wied­nią dla sie­bie trasę. Bez zary­zy­ko­wa­nia lotu do niczego nie doj­dziemy, jed­nak bez świa­do­mo­ści, czym jest umiar­ko­wa­nie, zigno­ru­jemy swój wła­sny cień. Zla­ty­wa­nie z pod­nieb­nych wyżyn w depre­sje czar­nej roz­pa­czy nie zosta­wia nam miej­sca na inte­gro­wa­nie aspek­tów jed­nych i dru­gich doświad­czeń, na znaj­do­wa­nie stanu pośred­niego, w któ­rym możemy być w pełni sobą, w któ­rym możemy być ludźmi sca­lo­nymi z wielu ele­men­tów, mają­cymi wiele stron – jasnych i ciem­nych – i w któ­rym możemy wciąż pozo­sta­wać w locie.

Podob­nie jak Ikar musimy nauczyć się szy­bo­wać na śred­nich wyso­ko­ściach. Wyzwa­niem sta­wia­nym przez trzeź­wość emo­cjo­nalną jest dąże­nie do umiar­ko­wa­nia i sza­cu­nek dla niego, doce­nia­nie takiego lotu, który pozwala nam objąć wzro­kiem wszyst­kie strony, zmie­rzać trasą przy­no­szącą owoce i ade­kwat­nie reago­wać na żywioły, zamiast im nie­opatrz­nie ule­gać. Lot Ikara ilu­struje nie­bez­pie­czeń­stwa, które biorą się z wpa­da­nia z jed­nej skraj­no­ści w drugą, oraz zalety życia w rów­no­wa­dze. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie to miał na myśli Ajschy­los, mówiąc: „Wszystko w miarę”. Wła­śnie to jest trzeź­wość emo­cjo­nalna.

Roz­dział 1

Roz­dział 1

Czym jest trzeź­wość emo­cjo­nalna?

Co cie­kawe, jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu emo­cje rzadko sta­wały się przed­mio­tem badań. Byli­śmy wyznaw­cami racjo­nal­no­ści. Żyli­śmy tak, jakby emo­cje były tylko pobocz­nymi efek­tami, które poja­wiają się, gdy słu­chamy sen­ty­men­tal­nych pio­se­nek albo przy wyjąt­ko­wych oka­zjach, takich jak spa­cery brze­giem morza, uro­czy­ste wrę­cza­nie dyplomu czy wesele. Wyobra­ża­li­śmy sobie, że prym w życiu wiodą myśli, a emo­cje posłusz­nie za nimi drep­czą.

Sto­sun­kowo nie­dawne odkry­cia neu­ro­bio­lo­giczne wska­zują jed­nak, że jest odwrot­nie. Oka­zuje się, że emo­cje wywie­rają więk­szy wpływ na myśle­nie, niż ono na nie. Emo­cjo­nalna część mózgu wysyła wię­cej sygna­łów do myślą­cej czę­ści mózgu niż na odwrót (Dama­sio, 1999). Innymi słowy, kiedy wymy­kają się nam spod kon­troli emo­cje, podob­nie dzieje się z myśle­niem, a kiedy nie potra­fimy dopro­wa­dzić swo­ich uczuć i myśli do rów­no­wagi, podob­nie roz­chwiane jest całe nasze życie i związki z ludźmi.

Trzeź­wość emo­cjo­nalna obej­muje umie­jęt­ność zrów­no­wa­żo­nego, doj­rza­łego życia. Ozna­cza, że nauczy­li­śmy się zacho­wy­wać swoje emo­cje, myśli i czyny w sto­sun­kowo zrów­no­wa­żo­nym sta­nie. Nasze myśli, uczu­cia i zacho­wa­nia są roz­sąd­nie spójne, my zaś nie ule­gamy dyk­ta­towi jakiejś cząstki sie­bie ani nie jeste­śmy przez nią znie­wo­leni. Nie żyjemy tylko głową, nie mio­tają nami emo­cje, a nasze dzia­ła­nia nie są nad­mier­nie kie­ro­wane przez nie­świa­dome czy kom­pul­sywne zacho­wa­nia. Funk­cjo­nu­jemy sto­sun­kowo gładko i cie­szymy się doświad­cze­niem życio­wym, które jest mniej wię­cej zrów­no­wa­żone oraz nasta­wione na teraź­niej­szość. Nie jeste­śmy „odkle­jeni” od rze­czy­wi­sto­ści, a kiedy się nam to zda­rza – co przy­tra­fia się (i zapewne powinno się przy­tra­fiać) wszyst­kim – potra­fimy się ponow­nie ogar­nąć.

Naj­pierw były uczu­cia

W toku ewo­lu­cji czło­wieka emo­cje poja­wiły się na długo przed myśle­niem. Układ lim­biczny roz­wi­nął się całe eony przed korą przed­czo­łową, czyli myślącą czę­ścią mózgu.

Emo­cje mają war­tość adap­ta­cyjną, prze­ka­zują nam naj­róż­niej­sze ważne wia­do­mo­ści. Mówią nam, co się dla nas liczy i jak dużo uwagi mamy temu poświę­cić. Na Madi­son Ave­nue wie­dziano o tym od bar­dzo dawna. Reklamy sta­rają się docie­rać do nas na pozio­mie doznań. Doświad­czane przez nas uczu­cia moty­wują i kształ­tują wiele podej­mo­wa­nych decy­zji.

Dar­win uznał, że nasz układ emo­cjo­nalny dla­tego został w znacz­nym stop­niu zacho­wany w toku ewo­lu­cji, iż emo­cje mają kapi­talne zna­cze­nie dla prze­ży­cia. W cza­sach jaski­niow­ców prze­trwały te kobiety, które kochały swoje dzieci i same odczu­wały strach, gdy dzie­ciom gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo. To one zapew­niły prze­trwa­nie naszemu gatun­kowi; nić DNA bie­gnąca od nich pro­wa­dzi aż do nas.

Rów­nież w trak­cie roz­woju jed­nost­ko­wego uczu­cia poprze­dzają myśli. Układ lim­biczny, który zarzą­dza emo­cjami, roz­wija się przed myślącą czę­ścią mózgu, czyli korą przed­czo­łową.

Zna­le­zie­nie swo­jego ter­mo­statu emo­cjo­nal­nego

Trzeź­wość emo­cjo­nalna polega na zna­le­zie­niu i zacho­wa­niu rów­no­wagi emo­cjo­nal­nej, emo­cjo­nal­nego ter­mo­statu, który pozwala regu­lo­wać natę­że­nie naszych reak­cji emo­cjo­nal­nych sto­sow­nie do oko­licz­no­ści życia. Trzeź­wość emo­cjo­nalna zawiera się w naszej zdol­no­ści auto­re­gu­la­cji, wpro­wa­dza­nia się w stan rów­no­wagi i utrzy­my­wa­nia go.

Jak jed­nak dopro­wa­dzić do takiego zrów­no­wa­żo­nego życia? Czy można się tego nauczyć? Czy możemy nabyć odpo­wied­nich umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cyj­nych w wieku doro­słym, jeżeli nie opa­no­wa­li­śmy ich w dzie­ciń­stwie? I w ogóle jak traci się rów­no­wagę i ją odzy­skuje?

Nauka jest dziś w sta­nie szcze­gó­łowo i wyczer­pu­jąco opi­sać, co dzieje się w orga­ni­zmie, gdy dozna­jemy emo­cji, a idąc krok dalej, rów­nież to, jak nasze ciało współ­pra­cuje z psy­chiką w doświad­cza­niu, prze­twa­rza­niu i budo­wa­niu naszego świata emo­cjo­nal­nego. W pew­nym stop­niu nauka opi­suje także, co dzieje się z nami w sen­sie fizycz­nym i emo­cjo­nal­nym, kiedy tra­cimy wewnętrzną rów­no­wagę.

Emo­cje roz­gry­wają się zarówno w umy­śle, jak i w ciele. Kiedy na przy­kład ogar­nia nas strach, napi­namy się. Któż z nas tego nie doświad­cza? Może na przy­kład jeste­śmy w czwar­tej kla­sie i nauczy­ciel zadaje nam pyta­nie, a my nie pamię­tamy odpo­wie­dzi. Czu­jemy przy­pływ paniki, dło­nie się pocą, serce wali jak sza­lone, sztyw­nie­jemy i sto­imy w peł­nym napię­ciu. Krew ucho­dzi z głowy i spływa pro­sto do mię­śni. Wydaje się nam, że nasz mózg się wyłą­czył; za nic nie możemy sobie przy­po­mnieć odpo­wie­dzi, mimo że ją znamy. W sytu­acji stra­chu kora mózgowa, myśląca część mózgu, może się nie­jako zawie­sić. Nato­miast emo­cjo­nalny układ lim­biczny działa dalej.

Jeżeli stre­sor jest przej­ściowy, takie psy­cho-fizjo­lo­giczne zaklesz­cze­nie nie ma więk­szego zna­cze­nia. Bie­rzemy kilka głę­bo­kich odde­chów, odprę­żamy się i odzy­sku­jemy rów­no­wagę. Jeżeli jed­nak stres jest prze­wle­kły, może roz­chwiać nasze wewnętrzne regu­la­tory. Możemy zaciąć się w try­bie goto­wo­ści stre­so­wej. Układ ner­wowy zostaje tak prze­stro­jony, że reaguje albo nad­mia­rowo, albo nie­do­sta­tecz­nie. Prze­ska­kuje z poziomu natę­że­nia jeden na dzie­sięć albo z dzie­sięć na jeden. Żyjemy skraj­no­ściami zamiast w oko­licy czte­rech, pię­ciu czy sze­ściu. Trzeź­wość emo­cjo­nalna polega na naucze­niu się, jak żyć pośrodku.

Trzeba dwojga do bycia jed­nym

Umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cji, czy jak to nazy­wam, „regu­la­cji lim­bicz­nej”, uczymy się w dzie­ciń­stwie od swo­jego oto­cze­nia. Gdy dziecko prze­stra­szy się czymś lub ska­le­czy, szuka mamy, taty lub innego opie­kuna, któ­rzy poma­gają mu się uspo­koić, ocie­rają łzy i tulą, aż wraca ono do nor­mal­nego stanu.

Ponie­waż to od rodzi­ców zależy coś tak pod­sta­wo­wego jak utrzy­ma­nie się dziecka przy życiu, wszystko, co dzieje się w ramach tych pier­wot­nych rela­cji, głę­boko, wręcz na pozio­mie samo­za­cho­waw­czym, się na ludziach odci­ska. Kim dla cie­bie jestem? Czy ci się podo­bam? Czy bez­piecz­nie leżę w two­ich ramio­nach? Czy mam swoje miej­sce na świe­cie? Czy będę nakar­miony, zro­zu­miany, zadbany? Tego typu fun­da­men­talne sprawy skła­dają się na wcze­sne życie.

Oto przy­kład. Znów znaj­du­jemy się w cen­trum uwagi, lecz tym razem jeste­śmy bar­dzo mali. Ktoś się na nas gniewa, ale nie potra­fimy pojąć, co złego zro­bi­li­śmy. Poprzed­niego dnia zacho­wy­wa­li­śmy się dokład­nie tak samo i nie było żad­nych pre­ten­sji. Teraz rodzic na nas krzy­czy. Wygląda, jakby stra­cił pano­wa­nie nad sobą, wyma­chuje rękoma, z oczu sypią mu się iskry zło­ści. Tak jakby jego ciało prze­jął jakiś inny czło­wiek i ten czło­wiek budzi strach. My mamy zale­d­wie około metra wzro­stu. On jest wielki. My z tru­dem potra­fimy zawią­zać buty czy otwo­rzyć lodówkę. On potrafi pro­wa­dzić samo­chód i przy­wozi do domu zakupy. Nie możemy uciec, bo nas dogoni. Nie możemy się z nim bić, bo wygra. Zamie­ramy więc w bez­ru­chu i biorą w nas górę wszyst­kie reak­cje samo­za­cho­waw­cze. Orga­nizm zaczyna mię­dzy innymi pom­po­wać adre­na­linę na wypa­dek, gdy­by­śmy musieli ucie­kać przed nie­bez­pie­czeń­stwem albo sta­nąć do walki. Ale nie możemy zro­bić ani tego, ani tego. Sto­imy ska­mie­niali.

Co się dzieje, kiedy w domu panuje strach; kiedy rodzina, w któ­rej dora­stamy, staje się źró­dłem nie­usta­ją­cego stresu? Co się dzieje, gdy nasz mecha­nizm ucieczki/walki jest uru­cha­miany nie dla­tego, że wpa­tru­jemy się w dzidę nie­przy­ja­ciela albo że skrada się ku nam niedź­wiedź, tylko na przy­kład z powodu depre­sji zagu­bio­nej w świe­cie matki, z którą nie można nawią­zać kon­taktu, albo z powodu pijac­kiego ciągu ojca, który ciska prze­kleń­stwami odbi­ja­ją­cymi się echem od ścian domu i dru­zgo­cą­cymi stan emo­cjo­nalny wszyst­kich obec­nych? Co, jeśli rodzice się roz­cho­dzą i nasze życie wywraca się do góry nogami? Innymi słowy, jak wpływa to na nasz roz­wój, gdy w miej­scu, które powinno być zaciszną przy­sta­nią i tchnąć domo­wym cie­płem, zaczyna wiać grozą?

Zanie­po­ko­jone dziecko patrzy na rodzi­ców, aby zorien­to­wać się, czy i jak bar­dzo powinno się bać w danej sytu­acji. Zwy­kłe szcze­ka­nie psa albo odgłos fajer­wer­ków czy grzmot mogą wpę­dzić dziecko w panikę. Jest ono w pełni zależne od swego rodzica, który speł­nia funk­cję zewnętrz­nego regu­la­tora emo­cjo­nal­nego, ponie­waż wewnętrzne regu­la­tory dziecka nie roz­wi­jają się efek­tyw­nie przed ukoń­cze­niem przez nie około 12 lat. W kon­se­kwen­cji małe dziecko żyjące w cha­otycz­nym domu jest ogrom­nie podatne na urazy emo­cjo­nalne i psy­chiczne. Nie dość, że zacho­dzące tam zda­rze­nia napeł­niają je stra­chem i wytrą­cają z rów­no­wagi, to na doda­tek, jeżeli źró­dłem lęku jest wła­śnie rodzic, dziecko traci dostęp do ścieżki powrotu do rów­no­wagi. Boi się, a nikt nie mówi mu, że wszystko jest w porządku, nie przy­tula go i nie zapew­nia, że sytu­acja wkrótce wróci do normy, a przede wszyst­kim że w żad­nym razie nie zosta­nie z pro­ble­mem samo.

Trzeba tu jed­nak poczy­nić pewne zastrze­że­nie. Nie chcę, żeby ktoś wycią­gał błędne wnio­ski. Życie bywa trudne. Świat jest tak urzą­dzony, że sta­wia przed nami różne wyzwa­nia. W każ­dym domu od czasu do czasu docho­dzi do zachwia­nia rów­no­wagi. Wszyst­kim rodzi­com pusz­czają nie­kiedy nerwy. Ale potem napra­wiają oni wyrzą­dzone szkody i życie wraca do normy albo nawet się popra­wia, jeśli udało się im poko­nać jakiś pro­blem czy po okre­sie nie­po­ro­zu­mień i wza­jem­nego odda­le­nia odzy­skują prze­strzeń dla kom­for­to­wej więzi. W opty­mal­nej sytu­acji rodziny potra­fią zno­sić momenty braku rów­no­wagi i znaj­do­wać spo­sób jej przy­wra­ca­nia.

Ewo­lu­cja fawo­ry­zuje ela­stycz­ność i zdol­no­ści przy­sto­so­waw­cze, ponie­waż życie nie­ustan­nie się zmie­nia. Nie cho­dzi o to, aby­śmy pro­wa­dzili je według jakie­goś sztyw­nego wzorca dosko­na­ło­ści. To byłoby nie­na­tu­ralne. Powin­ni­śmy roz­wi­jać w sobie ela­stycz­ność, zdol­ność adap­ta­cji i odpor­ność. Mamy się pod­ta­piać, a potem pły­nąć dalej, tra­cić rów­no­wagę i umieć ją odzy­skać. Wszystko to w więk­szym stop­niu przy­czy­nia się do roz­woju dużego i zło­żo­nego zestawu umie­jęt­no­ści i zdol­no­ści niż próby zacho­wy­wa­nia za wszelką cenę sztucz­nej rów­no­wagi. Przy oka­zji prze­biega nawet pro­ces ucze­nia się, a w rezul­ta­cie powstają nowe połą­cze­nia neu­ro­nalne.

Gdy piszę te słowa, przy­cho­dzi mi na myśl moja kotka, która jakimś cudem wie, kiedy chcę wło­żyć ją do trans­por­tera i zabrać ze sobą do mia­sta. Co tydzień w każdy ponie­dział­kowy pora­nek potrafi pod­słu­chać moje myśli. Pod­słu­chuje też myśli mojego męża. Oboje mamy jedno w gło­wie: „Zła­pać kota”. A ona natych­miast gdzieś prze­pada – pod łóż­kiem, w gar­de­ro­bie, w jakiejś czar­nej dziu­rze, w któ­rej czuje się bez­pieczna. Jeśli nie­opatrz­nie zosta­wiamy uchy­lone drzwi fron­towe, daje dra­paka na zewnątrz. A wtedy czeka nas kilka godzin wyry­wa­nia sobie wło­sów z głowy.

Nasza sło­dziutka koteczka ma ten instynkt ucieczki wro­dzony. Jej mózg jest wiel­ko­ści kilku orze­chów, lecz mimo to w nim i w jej ciałku miesz­czą się wszyst­kie odru­chy samo­za­cho­waw­cze, o któ­rych będziesz czy­tać w tej książce. Jej instynkt czuj­nej obser­wa­cji jest tak wysu­bli­mo­wany, że auten­tycz­nie czyta w naszych myślach. Wystar­czy, aby­śmy pomy­śleli o jej zła­pa­niu, a natych­miast robi jedną z trzech rze­czy: wygina grzbiet i pry­cha, czmy­cha z pokoju tak szybko, jak tylko mogą ją ponieść łapki, albo zamiera w pół kroku jak jakieś egzo­tyczne dzi­kie zwie­rzę, które nie­po­ję­tym spo­so­bem zostało prze­nie­sione z kona­rów syko­mory na dywan naszego pokoju. Te reak­cje walki/ucieczki/zamar­cia należą do jej zwie­rzęcego sys­temu psy­cho-cie­le­snego, do układu lim­bicz­nego.

W odróż­nie­niu od ludzi nie dys­po­nuje dobrze roz­wi­niętą korą przed­czo­łową, obsza­rem, dzięki któ­remu mogłaby wyko­ny­wać obli­cze­nia albo roz­wią­zy­wać krzy­żówkę czy pla­no­wać zagra­niczny urlop. Dla­tego możemy ją prze­chy­trzyć, poznać wszyst­kie jej ulu­bione kry­jówki, nie pozwo­lić na goni­twę po całym domu. A ponie­waż nie kom­pli­kuje ona swo­ich reak­cji samo­za­cho­waw­czych nad­mia­rem myśle­nia, to kiedy chce ucie­kać, po pro­stu ucieka, o ile tylko się da, albo pró­buje wal­czyć, albo zastyga jak głaz. Nie wydaje się, żeby zasta­na­wiała się spe­cjal­nie nad kon­se­kwen­cjami typu: „Jeśli się wypro­wa­dzę, czy sio­stra przej­mie mój pokój?”, „Czy przy­ja­ciółka będzie mogła do mnie dalej przy­cho­dzić, jeśli naroz­ra­biam?” albo „Czy rodzice zabiorą mi kie­szon­kowe?”. Nato­miast dzieci roz­wa­żają te wszyst­kie sprawy, bo ich mózgi są dużo bar­dziej roz­wi­nięte i znacz­nie więk­sze od orze­chów. Dzieci mar­twią się i sta­rają zna­leźć roz­wią­za­nia swo­ich kło­po­tów, choć są to czę­sto roz­wią­za­nia prze­lęk­nio­nego, nie­doj­rza­łego, nie­za­spo­ko­jo­nego pię­cio­latka. Dzieci, które nade wszystko chcą ochro­nić swoją więź z rodzi­cami, wpa­dają na naj­róż­niej­sze stra­te­gie utrzy­my­wa­nia z nimi rela­cji. Te dzie­cięce roz­wią­za­nia mogą pozo­stać z nami przez całe życie, jeśli nie zostaną ni­gdy zwe­ry­fi­ko­wane, a zwłasz­cza jeżeli zasty­gną unie­ru­cho­mione stra­chem.

Dzieci, które wie­lo­krot­nie znaj­dują się w takich sytu­acjach, odbie­rają złe lek­cje, a tracą oka­zję do naucze­nia się cze­goś dobrego. Te złe lek­cje prze­ko­nują je, że doro­słych trzeba się bać i nie można na nich pole­gać. Dzieci uczą się ukry­wać swoje praw­dziwe odczu­cia. Nie uczą się nato­miast, jakie pozy­tywne kroki można pod­jąć w celu naprawy sytu­acji. Nie naby­wają umie­jęt­no­ści korekty i nego­cja­cji: „To jest twoja część zada­nia, a to jest moja. Ty musisz w tym postę­po­wać ina­czej, a ja w tam­tym”. Czują się zmu­szone do bra­nia winy w pełni na sie­bie albo wierz­gają, wrzesz­czą i odrzu­cają ją w cało­ści. Dla­tego póź­niej­sze pro­blemy w życiu wyni­kają nie tylko z tego, czego dziecko się nauczyło, lecz rów­nież z tego, czego się nie nauczyło: z nie­przy­swo­je­nia umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cji i przy­wra­ca­nia rów­no­wagi inter­per­so­nal­nej.

Roz­wój poczu­cia toż­sa­mo­ści

Nasze ja (jaźń) nie jest stwo­rzone raz a dobrze, jak rzeźbi się posąg albo buduje dom, tylko cały czas for­muje się na wiecz­nie rucho­mych pia­skach zamiesz­ki­wa­nego przez nas świata. Jest to nie­ustan­nie ewo­lu­ująca prze­strzeń, któ­rej zawar­tość roz­wija się w rela­cji z ludźmi (Moreno, 1946).

Utkani z mate­rii oso­bo­wo­ści naszych rodzi­ców oraz przę­dzy naszych wcze­snych doświad­czeń jeste­śmy arra­sem, w który codzien­nie wpla­tamy swoje róż­no­rodne per­cep­cje i prze­ży­cia. W swym prze­lot­nym uści­sku jaźń chwyta nasze myśli, prio­ry­tety, marze­nia, lęki i aspi­ra­cje. Wraz z umy­słem jest ukła­dem płyn­nym, adap­ta­cyj­nym. Oba te byty są prze­ni­kliwe i poro­wate, w cią­głej inte­rak­cji z oto­cze­niem. Ni­gdy nie są cał­kiem ukoń­czone.

Trauma może wywie­rać efekt „odcię­cia” kory mózgo­wej (van der Kolk, 1994). Myślący umysł wyłą­cza się w sytu­acji, gdy umysł lim­biczny/czu­jący zostaje zalany stra­chem. Dla­tego trauma inter­per­so­nalna może zakłó­cić naszą zdol­ność two­rze­nia i kon­so­li­do­wa­nia poczu­cia wła­snej toż­sa­mo­ści.

Stres w okre­sie dzie­ciń­stwa, gdy nie jeste­śmy jesz­cze doj­rzali, ma na nas więk­szy wpływ niż na innych eta­pach życia. Bra­kuje nam odpo­wied­niego wypo­sa­że­nia psy­cho-fizycz­nego do tego, by go prze­two­rzyć. Nie jeste­śmy dosta­tecz­nie roz­wi­nięci, by zro­zu­mieć, co się dzieje wokół nas, gdyż kora, ta część mózgu, która myśli racjo­nal­nie, nie jest w pełni dostępna przed ukoń­cze­niem przez czło­wieka mniej wię­cej 12 lat. W okre­sie wcze­snego dzie­ciń­stwa musimy w pew­nym sen­sie posił­ko­wać się innymi ludźmi, poży­czać od nich ich poczu­cie toż­sa­mo­ści i nosić jako wła­sne. Zapo­ży­czamy rów­nież ich spo­sób regu­la­cji emo­cjo­nal­nej i wbu­do­wu­jemy go w sys­tem wła­snego ja. To, jakie osoby ota­czają nas w dzie­ciń­stwie oraz jak nas postrze­gają i trak­tują, pozo­staje z nami w postaci sche­matu postrze­ga­nia sie­bie. Staje się nami.

Dopro­wa­dza­nie do rów­no­wagi umy­słu myślą­cego i umy­słu czu­ją­cego

Wśród naj­waż­niej­szych wyznacz­ni­ków trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej znaj­duje się zdol­ność dopro­wa­dza­nia do rów­no­wagi swo­ich emo­cji, tak by dało się pano­wać nad uczu­ciami. Kiedy emo­cje funk­cjo­nują w prze­dziale sta­bil­no­ści, zacho­dzi kilka pro­ce­sów, które wpro­wa­dzają rów­no­wagę do całego życia:

zrów­no­wa­żone emo­cje zapo­cząt­ko­wują rów­no­wagę w spo­so­bie odczu­wa­nia i myśle­nia;

zrów­no­wa­żone emo­cje, myśli i odczu­cia zapo­cząt­ko­wują zrów­no­wa­żone zacho­wa­nie;

kon­flikty w ramach naszych rela­cji mię­dzy­ludz­kich pozo­stają na roz­sąd­nym, moż­li­wym do opa­no­wa­nia pozio­mie;

dys­po­nu­jąc więk­szą tole­ran­cją inten­syw­nych emo­cji, mamy moż­li­wość ich rozum­nego odczy­ty­wa­nia.

Kiedy funk­cjo­nu­jemy w ste­ro­wal­nym, środ­ko­wym zakre­sie zja­wisk emo­cjo­nal­nych i psy­cho­lo­gicz­nych, lepiej radzimy sobie z nie­uchron­nymi stre­sami i prze­cią­że­niami życio­wymi.

Kora mózgowa pomaga nam upo­rząd­ko­wać wra­że­nia emo­cjo­nalne i zmy­słowe i dostrzec nie­sione przez nie zna­cze­nia. Lubuje się w kon­kre­tach. Jej zada­niem jest pre­cy­zo­wa­nie wszyst­kiego: porząd­ko­wa­nie, nazy­wa­nie, kody­fi­ka­cja i kwan­ty­fi­ka­cja. Nato­miast układ lim­biczny kie­ruje się w życiu odczu­ciami i dozna­niami. Zbiera wra­że­nia zmy­słowe oraz dane emo­cjo­nalne i wiel­kimi por­cjami prze­ka­zuje je myślą­cemu mózgowi do upo­rząd­ko­wa­nia i zro­zu­mie­nia. Mózg lim­biczny prze­twa­rza emo­cje, kora wydo­bywa z nich zna­cze­nie.

Emo­cje nie­ko­niecz­nie są tym samym co uczu­cia

Choć sto­su­jemy te słowa wymien­nie, Anto­nio Dama­sio, autor książki Tajem­nica świa­do­mo­ści, suge­ruje, że emo­cje i uczu­cia to w rze­czy­wi­sto­ści różne zja­wi­ska. Pod­sta­wowe emo­cje, takie jak strach, smu­tek, pożą­da­nie, wście­kłość i miłość, mamy wgrane na stałe. Wybu­chają one z „ato­mową” siłą, pod­czas gdy uczu­cia są prze­twa­rzane przez myślącą część mózgu (Dama­sio, 1999). Innymi słowy, myśle­nie wynosi bar­dziej pier­wotne emo­cje na poziom świa­domy, na któ­rym możemy ich rze­czy­wi­ście doświad­czyć. A po roz­szy­fro­wa­niu i zro­zu­mie­niu emo­cji możemy włą­czyć je we wciąż rosnące i ewo­lu­ujące poczu­cie swo­jej toż­sa­mo­ści. Po uświa­do­mie­niu sobie emo­cji dzięki ich prze­my­śle­niu możemy zacząć rozu­mieć, jak się z nimi czu­jemy.

Bio­lo­gicz­nie jeste­śmy skon­stru­owani tak, by dozna­wać pod­sta­wo­wych emo­cji w ułamku sekundy, zanim będzie dość czasu, aby zorien­to­wać się w zwią­za­nych z nimi odczu­ciach. Kry­tyczna jedna dzie­siąta sekundy możne decy­do­wać o ura­zie albo oca­le­niu. Dla­tego natura zadbała o naj­waż­niej­sze i przed­ło­żyła bez­pie­czeń­stwo nad rozu­mie­nie. Kiedy poja­wia się prze­ra­że­nie, myśląca część mózgu zostaje chwi­lowo wyłą­czona z bar­dzo waż­kich powo­dów. W momen­cie zagro­że­nia nie powinny nas roz­pra­szać poboczne myśli. Ma nas zalać adre­na­lina, któ­rej potrze­bu­jemy do walki lub ucieczki, albo mamy zasty­gnąć, pozo­sta­wać w abso­lut­nym bez­ru­chu, by nie dać się zauwa­żyć, stać się „nie­wi­dzial­nym”. Ta pra­dawna reak­cja lękowa zacho­dzi, zanim w całym tym pro­ce­sie pojawi się jaka­kol­wiek myśl. Jest to jeden z ele­men­tów tak zwa­nego sys­temu reak­cji auto­ma­tycz­nych. Emo­cja powo­duje, że wal­czymy, ucie­kamy lub zasty­gamy. Odczu­cia i myśli zwią­zane z tym, że wła­śnie nie­mal roz­je­chał nas samo­chód, zostają na chwilę wstrzy­mane, pod­czas gdy my robimy to, co konieczne do prze­trwa­nia. Potem, gdy wolno już poświę­cić na to czas, możemy zdać sobie sprawę, jak bli­sko nie­szczę­ścia było, i doświad­czyć wszyst­kich uczuć wstrzy­ma­nych w momen­cie, gdy kon­trolę prze­jęła reak­cja samo­za­cho­waw­cza.

Jeśli zaś cho­dzi o przy­jem­niej­sze popędy i emo­cje, jeste­śmy stwo­rzeni tak, by upra­wiać miłość, a nie o niej roz­my­ślać, gdyż to dru­gie nijak nie przy­czy­ni­łoby się do prze­dłu­że­nia gatunku.

Zwią­zek emo­cji z dzia­ła­niem

Nie da się po pro­stu wygod­nie poło­żyć i odczu­wać emo­cji […] moto­ryczny aspekt emo­cji wiąże się ze skie­ro­wa­nymi wewnętrz­nie i zewnętrz­nie pro­ce­sami roz­ła­do­wa­nia. W sen­sie wewnętrz­nym doświad­cza­niu emo­cji towa­rzy­szą wydzie­la­nie hor­mo­nów, zmiany rytmu odde­chu i pulsu […] zmiany w miej­sco­wym ukrwie­niu i tak dalej. Na zewnątrz emo­cje prze­ja­wiają się na różne spo­soby: zmianą mimiki, wyszcze­rze­niem zębów, pła­czem, wystą­pie­niem rumień­ców i tym podob­nymi, a także w zło­żo­nych zacho­wa­niach takich jak wyda­nie okrzyku, odbie­gnię­cie lub wybuch gniewu (Sol­mes, Turn­bull, 2002).

To fizyczne zaan­ga­żo­wa­nie, przy­mus dzia­ła­nia ma zasad­ni­cze zna­cze­nie dla zro­zu­mie­nia, dla­czego odre­ago­wu­jemy emo­cje, gdy nie możemy wytrzy­mać ich odczu­wa­nia. Klu­czem do wypra­co­wa­nia w sobie trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej jest nauka tole­ro­wa­nia sil­nych emo­cji i korzy­sta­nia z racjo­nal­nego umy­słu do tego, by wyno­sić je na poziom świa­do­mo­ści, dzięki czemu można je rze­czy­wi­ście odczuć i zasta­no­wić się nad powią­za­nymi z nimi myślami.

Nie­od­czute emo­cje z dzie­ciń­stwa

Nie­kiedy emo­cje z dzie­ciń­stwa – jeżeli ni­gdy nie zostały wynie­sione na poziom świa­do­mo­ści – tkwią w nas w sta­nie zamro­że­nia. Tak na przy­kład dziecko, na które wie­lo­krot­nie krzy­czano, może po pro­stu nie­ru­cho­mieć, choć nawet samo nie wie, dla­czego tak się dzieje. Może nie być w sta­nie powie­dzieć, co czuje. Kiedy w doro­słym życiu osoba ta styka się z gnie­wem, może znów zasty­gać, nie wie­dząc, dla­czego tak reaguje.

W tej sytu­acji pomocne mogą się oka­zać grupy tera­peu­tyczne, trzeź­wo­ściowe czy wspar­cia. W miarę jak w bez­piecz­nym śro­do­wi­sku tera­peu­tycz­nym ustę­puje wewnętrzne dzie­cięce usztyw­nie­nie, czło­wiek może zacząć prze­twa­rzać nie­prze­two­rzone dotąd uczu­cia, korzy­sta­jąc ze wspar­cia uzdra­wia­ją­cego oto­cze­nia. Pro­ces ten pozwala mu na auto­re­flek­sję, na zoba­cze­nie jakiejś sytu­acji z prze­szło­ści oczami doro­słego. Dzięki temu może prze­two­rzyć uczu­cia, które zostały zablo­ko­wane, pojąć je bar­dziej doj­rza­łym umy­słem, usta­wić w per­spek­ty­wie i spro­wa­dzić do rów­no­wagi.

Nie­spo­kojny dom – w któ­rym, jak mogli­by­śmy powie­dzieć, panuje cią­gły chaos – pod­ko­puje zdol­ność naszego orga­ni­zmu do regu­lo­wa­nia swego stanu. Jeśli zbyt czę­sto się boimy, nasz układ lim­biczny zacina się na jed­nym lub dru­gim krańcu spek­trum emo­cjo­nal­nego; albo odczu­wamy zbyt dużo, albo zbyt mało. Tra­cimy zdol­ność sub­tel­nego dostra­ja­nia się, auto­re­gu­la­cji, kom­for­to­wego prze­by­wa­nia we wła­snej skó­rze. Nie możemy prze­my­śleć tego, co czu­jemy, i nie spro­wa­dzamy tego do stanu rów­no­wagi, bo albo ucie­kamy od swo­ich emo­cji, albo one wybie­gają daleko przed nas. W skraj­nym przy­padku myśli cał­ko­wi­cie roz­przę­gają się z emo­cjami. Tra­cimy kon­takt z samymi sobą.

Kwe­stia znaj­do­wa­nia rów­no­wagi emo­cjo­nal­nej zaj­mo­wała mnie przez więk­szą część życia zawo­do­wego – zarówno z powodu mojej oso­bi­stej sytu­acji, jak i doj­ścia do prze­ko­na­nia, że istotą psy­cho­te­ra­pii nie jest lecze­nie ludzi. Istotą psy­cho­te­ra­pii jest udzie­le­nie pomocy w odbu­do­wie zdol­no­ści do regu­lo­wa­nia reak­cji emo­cjo­nal­nych na życie.

Pocho­dzę ze szczę­śli­wej, dostat­nio żyją­cej rodziny, która doświad­czyła wię­cej bólu, niż była w sta­nie unieść. Moja sta­bilna rodzina się zde­sta­bi­li­zo­wała. Podob­nie było u męża. Na powierzchni widać było alko­ho­lizm, ale wyra­stał on z rodzin­nego eko­sys­temu, w któ­rym utrwa­lano bole­sne doświad­cze­nia emo­cjo­nalne, zamiast prze­pra­co­wy­wać pro­blemy, dążąc ku ich zro­zu­mie­niu i roz­wią­za­niu. Cier­pie­li­śmy za zamknię­tymi drzwiami, które w końcu prze­sta­li­śmy dostrze­gać.

Upły­nęła duża część naszego doro­słego życia, zanim w pełni ogar­nę­li­śmy myślą, co poszło nie tak i w jaki spo­sób to napra­wić. To zła wia­do­mość. Ale jest i dobra, bo osta­tecz­nie to zro­zu­mie­li­śmy, czy też – powiedzmy – zro­zu­mie­li­śmy z tego dosta­tecz­nie dużo, aby móc roz­stać się ze swoim daw­nym sty­lem bycia i zacząć pro­wa­dzić szczę­śliwe, kon­struk­tywne życie.

Prze­jawy trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej

Dobrze roz­wi­nięte umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cyjne.

Zdol­ność regu­lo­wa­nia sil­nych emo­cji.

Zdol­ność regu­lo­wa­nia nastroju, ape­tytu.

Zdol­ność patrze­nia na oko­licz­no­ści życiowe z dystansu.

Zdol­ność pano­wa­nia nad się­ga­niem po poten­cjal­nie szko­dliwe używki czy nad zacho­wa­niami słu­żą­cymi pocie­sza­niu się.

Zdol­ność do życia w teraź­niej­szo­ści.

Zdol­ność regu­lo­wa­nia poziomu swo­jej aktyw­no­ści.

Zdol­ność utrzy­my­wa­nia rela­cji intym­nych i towa­rzy­skich.

Odpor­ność życiowa, czyli zdol­ność pod­no­sze­nia się po cio­sach.

Zdol­ność regu­lo­wa­nia swo­ich zacho­wań.

Zdol­ność przyj­mo­wa­nia do wia­do­mo­ści i prze­twa­rza­nia nie­chcia­nych czy bole­snych emo­cji zamiast odrzu­ca­nia ich, odci­na­nia się od nich czy rzu­to­wa­nia ich poza sie­bie.

Prze­jawy braku trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej

Nie­do­ro­zwój umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cyj­nych.

Nie­zdol­ność regu­lo­wa­nia sil­nych emo­cji, takich jak złość, wście­kłość, lęk, smu­tek.

Brak zdol­no­ści regu­lo­wa­nia nastroju, ape­tytu.

Brak zdol­no­ści regu­lo­wa­nia zacho­wań.

Nie­zdol­ność postrze­ga­nia sil­nych emo­cji w szer­szej per­spek­ty­wie.

Brak zdol­no­ści pano­wa­nia nad sto­so­wa­niem poten­cjal­nie szko­dli­wych uży­wek czy nad zacho­wa­niami słu­żą­cymi pocie­sza­niu się.

Nie­zdol­ność do życia w teraź­niej­szo­ści.

Nie­zdol­ność regu­lo­wa­nia poziomu swo­jej aktyw­no­ści (stale jest ona nad­mierna lub nie­do­sta­teczna).

Nie­zdol­ność do kom­for­to­wego utrzy­my­wa­nia bli­skich rela­cji.

Brak odpor­no­ści życio­wej, czyli zdol­no­ści do pod­no­sze­nia się po cio­sach.

Skłon­ność do pozby­wa­nia się bole­snych emo­cji dzięki stra­te­giom obron­nym, takim jak prze­nie­sie­nie (prze­no­sze­nie bole­snych uczuć z prze­szłej rela­cji na bie­żącą), pro­jek­cja (rzu­to­wa­nie nie­chcia­nych uczuć poza sie­bie, na inną osobę lub sytu­ację; odże­gny­wa­nie się od nich) i dyso­cja­cja (wyrzu­ca­nie nie­chcia­nych uczuć ze świa­do­mo­ści).

Spo­soby docho­dze­nia do rów­no­wagi

Opa­no­wa­nie umie­jęt­no­ści auto­re­gu­la­cji umy­sło­wej, fizycz­nej i emo­cjo­nal­nej.

Wyle­cze­nie ran z dzie­ciń­stwa, tak by nie zakłó­cały auto­re­gu­la­cji.

Naucze­nie się efek­tyw­nych spo­so­bów emo­cjo­nal­nego koje­nia się i włą­cze­nie ich do codzien­nego życia.

Przy­swo­je­nie efek­tyw­nych metod opa­no­wa­nia stresu.

Dba­łość o zdro­wie fizyczne; codzienne zapew­nia­nie sobie ruchu, wypo­czynku i wła­ści­wego poży­wie­nia.

Bie­żące prze­twa­rza­nie zawi­ro­wań emo­cjo­nal­nych oraz opa­no­wa­nie sztuki świa­do­mej regu­la­cji sta­nów uczu­cio­wych i myślo­wych.

Naucze­nie się korzy­sta­nia z myślą­cej czę­ści umy­słu do regu­lo­wa­nia umy­słu czu­ją­cego (lim­bicz­nego).

Roz­wój zaso­bów wewnętrz­nych: wyci­sze­nie, medy­ta­cja, dąże­nia duchowe.

Roz­wój zaso­bów zewnętrz­nych: praca, zain­te­re­so­wa­nia, życie towa­rzy­skie, spo­łecz­ność.

Twórcą ter­minu „trzeź­wość emo­cjo­nalna” jest Bill Wil­son, jeden z pre­kur­so­rów ruchu Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków (AA). Przed­sta­wia on swój punkt widze­nia na temat tego, co jest dale­ko­sięż­nym celem uzdro­wie­nia nie tylko z uza­leż­nień wszel­kiego typu, lecz także z wywo­ły­wa­nych przez nie następstw. Trzeź­wość fizyczna to według niego tylko pierw­szy krok. „Myślę, że wielu wete­ra­nów, któ­rzy pod­dali naszą «tera­pię z pro­cen­tów» w AA cięż­kiej pró­bie i odnie­śli w niej suk­ces – pisał Wil­son – mimo wszystko prze­ko­nuje się, że wciąż brak im trzeź­wo­ści emo­cjo­nal­nej. Być może będą oni awan­gardą kolej­nego wiel­kiego postępu w AA, roz­woju znacz­nie real­niej­szej doj­rza­ło­ści i rów­no­wagi”.

Roz­dział 2

Roz­dział 2

Ciało pełne emo­cji

Jak nasze ciało prze­twa­rza emo­cje

Emo­cje to nasz kolejny dzie­wi­czy ląd do pozna­nia i pod­bi­cia. Pano­wa­nie nad nimi nie polega na tłu­mie­niu ich far­ma­ceu­ty­kami czy dła­wie­niu w sobie, tylko na rozu­mie­niu ich, tak byśmy mogli inte­li­gent­nie ste­ro­wać swo­imi ener­giami emo­cjo­nal­nymi i inten­cjami […]. Nade­szła pora, by ludzie doro­śli pod wzglę­dem emo­cjo­nal­nym, by stali się doj­rza­łymi, opa­no­wa­nymi emo­cjo­nal­nie i odpo­wie­dzial­nymi oby­wa­te­lami. Nie uczyni tego żadna magiczna pigułka.

Doc Chil­dre, Heart­Math Solu­tions

Nasze ciało nie odróż­nia zagro­że­nia fizycz­nego od stresu emo­cjo­nal­nego. Natu­ralna reak­cja stra­chu zwią­zana z mecha­ni­zmem walki lub ucieczki spra­wia, że orga­nizm odpo­wiada na fizyczny czy emo­cjo­nalny kry­zys pom­po­wa­niem do krwi odpo­wied­nich ilo­ści sub­stan­cji stre­so­wych, takich jak adre­na­lina, by zmo­bi­li­zo­wać do pracy serce, napiąć mię­śnie i skró­cić oddech w przy­go­to­wa­niu do szyb­kiego odwrotu lub star­cia. U tych jed­nak, dla któ­rych meta­fo­rycz­nym tygry­sem sza­blo­zęb­nym stała się wła­sna rodzina i dla któ­rych ucieczka nie wcho­dzi w grę, sub­stan­cje stre­sowe cią­gle buzują w ciele i mogą powo­do­wać fizyczne oraz psy­chiczne następ­stwa. W takich przy­pad­kach człon­ko­wie rodziny znaj­dują się czę­sto w powo­du­ją­cym dez­orien­ta­cję, bole­snym potrza­sku – chcą bowiem ucie­kać od tych osób, które ucie­le­śniają dom i ogni­sko domowe, lub z nimi wal­czyć. Dla dzieci żyją­cych w takich rodzi­nach ucieczka jest w zasa­dzie nie­moż­liwa, a walka z góry ska­zana na porażkę. Robią więc, co mogą: zasty­gają w bez­ru­chu albo odci­nają się od swo­ich reak­cji emo­cjo­nalnych, ucie­ka­jąc wewnętrz­nie. Choć stra­te­gia ta może poma­gać im „prze­brnąć” przez trudną sytu­ację, trwa­jącą nie­kiedy całe lata, dzieci te cier­pią wewnętrz­nie, gdyż utra­ciły dostęp do tego, co rze­czy­wi­ście się w nich dzieje.

Mar­tin, mały chło­piec sto­jący w kamien­nym mil­cze­niu, prze­lęk­niony skie­ro­waną na niego zło­ścią, wyro­śnie praw­do­po­dob­nie na męż­czy­znę mają­cego nie­wielki kon­takt z wła­snymi emo­cjami. Kiedy chciał pobiec do swo­jego pokoju, kazano mu zostać na miej­scu i wszyst­kiego wysłu­chać. Kiedy chciał się roz­pła­kać, zabro­niono mu ronić łzy. Zro­bił więc jedyne, co pozo­sta­wało do zro­bie­nia: wyłą­czył się. Choć w doro­słym życiu może być świet­nym współ­pra­cow­ni­kiem, to jeśli cho­dzi o bli­skie związki, takie, w któ­rych odzywa się jego prze­szłość, może wyłą­czać się tak samo jak w dzie­ciń­stwie, wywo­łu­jąc poczu­cie odrzu­ce­nia u żony, która ma wra­że­nie, jakby mówiła do ściany. Wszy­scy mamy swoje emo­cjo­nalne ściany, jeśli jed­nak na głu­cho zamu­ro­wała je trauma inter­per­so­nalna, mogą spra­wiać wra­że­nie abso­lut­nie nie­prze­nik­nio­nych.

Zdol­ność do ucieczki, zej­ścia z pola raże­nia nie­szczę­ścia ma pod­sta­wowe zna­cze­nie dla tego, czy u czło­wieka roz­winą się dłu­go­ter­mi­nowe objawy traumy, czyli poura­zowe zabu­rze­nie stre­sowe (Wylie, 2004). Osa­dza się ono w ciele w postaci zamro­żo­nych uczuć, potrzeb lub popę­dów – stłu­mio­nych chęci. Mimo że nie mamy świa­do­mo­ści, jakie kon­kret­nie są to chęci, mogą one oddzia­ły­wać na nas na pozio­mie pod­świa­do­mym. Po upły­wie wielu lat możemy na­dal żyć tak, jakby stre­sor był cią­gle obecny, jakby wie­lo­krot­nie doświad­czane naru­sze­nie naszego poczu­cia toż­sa­mo­ści i naszego świata wciąż cza­iło się za rogiem, ponie­waż tak mówią nam nasze ciało i nasz umysł. Sta­jemy się prze­czu­leni, nie­usta­jąco cze­kamy, aż spad­nie drugi but. Kiedy żona Mar­tina będzie czymś sfru­stro­wana i roz­złosz­czona, on może ponow­nie zasty­gnąć. Praw­do­po­dob­nie będzie mu nawet trudno nawią­zać kon­takt z tym, co czuje, nie mówiąc już o wyar­ty­ku­ło­wa­niu tego. Nie­świa­do­mie zmieni się znów w znie­ru­cho­mia­łego chłopca. To samo tabu doty­czące ade­kwat­nego odczu­wa­nia, które wystę­po­wało u niego w dzie­ciń­stwie, będzie teraz sys­te­ma­tycz­nie się wokół niego poja­wiać; Mar­tin sta­nie się emo­cjo­nal­nym nie­mową, jak to okre­ślam. Nie będzie ubie­rał swo­ich uczuć w słowa, a tym bar­dziej o nich roz­ma­wiał. Im bar­dziej więc sfru­stro­wana będzie jego żona, tym bar­dziej on będzie się wyco­fy­wał, wybu­chał lub mil­czał. W tym błęd­nym kole dawny pro­blem ponow­nie ożywa w teraź­niej­szo­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki