Szkicownik poetycki - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska - ebook

Szkicownik poetycki ebook

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

0,0

Opis

Zapraszam do zakupu ebooka "Szkicownik poetycki" autorstwa Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, który otworzy przed Tobą niezwykły świat jej twórczości. To zbiór, w którym każdy fragmetn jest jak misternie wykonany szkic, ukazujący różnorodność ludzkich emocji i przeżyć. Pawlikowska-Jasnorzewska, jedna z najwybitniejszych polskich poetek, w sposób niezrównany potrafi oddać piękno codzienności i głębię ludzkich relacji. "Szkicownik poetycki" to nie tylko książka do czytania, to prawdziwe doświadczenie artystyczne, które poruszy Twoje serce i umysł, inspirując do refleksji nad życiem i sztuką słowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 58

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

SZKICOWNIK POETYCKI

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8349-046-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

1

Nie wszystko co przed nami zostało stworzone na tym świecie, nosi cechę męskiej ręki. Jakaś bogini, współtwórcza, wtrącała się też najwidoczniej do niejednego dzieła przyrody.  Zamiłowanie do błyskotek, niespożyty zmysł zdobniczy „des ewig weiblichen”, objawia się gdzie okiem sięgnąć — na wszystkich szczeblach stworzenia.  On, inżynier i wynalazca, zajęty udoskonalaniem swoich żywych maszyn, cierpieć musiał nieustannie mieszanie się żeńskiego pierwiastka do jego męskich zamysłów.  — Jakiej barwy będzie to? A to? A tamto? A możeby zapachu dodać?  — Poco — ?  — Żeby było piękniej!  Przedstawiała mu kuszące próby barw: tęczę. Rozcierała na dłoni wonne olejki: przyszłego piżma, fiołków, opoponaxu, siana i wanilji...  Podobnie jak dzisiejsza kobieta, przy kupnie samochodu najczęściej kładzie nacisk przedewszystkiem na kwestję zabarwienia lakieru, lub wyścielenia karoserji, co towarzysza jej do rozpaczy doprowadza — podobnie i tu wielki technik opędzić się nie mógł od rad niewiasty, której właściwe jest „poczucie piękna”.  Wreszcie, oddaliwszy ją pod jakimś pozorem, dał upust swoim osobistym zapatrywaniom na twórczość.  Porobił szczypawki, pająki. Zbrojne maszyny, wojownicze aparaty, najdokładniej pozbawione uroku, ale zato groźne i wytrwałe.  Zastępy blaszanych wojsk, stworzone do nieustannych gier. Zabawki, poważne, gdyż obdarzone zmysłem cierpienia, pełne obawy o siebie, nadanej im w celu zachowawczym.  Bogini nadbiegła w trakcie powstawania i wkraczania w życie tych surowych modeli i zdążyła jeszcze tchnąć zielonego złota na jakąś bezspornie brzydką, silną i złą muchę. Zmartwiona widokiem gnilnego chrząszcza, rozpyliła na niego tyle metalo-lazuru, że zamieniła go niechcący w żywy klejnot, z czego śmiał się On, aż mu z rąk wypadł suchy pająk-kosiarz, tracąc w tym wypadku połowę jednej z długich swoich nóg.  Podniósł go, opatrzył, poczem spoważniał i zabrał się do komponowania świetlnych narządów dla zwierząt.  Miały być podobne do oczu, zaopatrzone w soczewki, reflektory i przesłony, służące do skupiania, i wzmacniania wytwarzanych promieni świetlnych. A to dla jamochłonów, mątw, ryb, raków, małży i owadów.  Bogini-inżynierowa patrzyła na to zdaleka, malując piękne i wymyślne desenie na muszlach ślimaków.  Wspominała, patrząc na nie, ów dzień, w którym wielki wynalazca, obmyślając ludzkie ucho, wyrwał jej brutalnie z ręki białego, spiralnie okrągłego ślimaka, przymierzając go, wśród zwojów naczyń i okrawków błon, do fragmentów kości.  Obrażona za ten gwałt, zrzekła się wówczas wszelkiego udziału w kompozycji ucha, które też wypadło czysto technicznie i użytkowo: aparat, słuchawka.  Podczas roboty żab, zgodziła się na romantycznie brzydkie straszydło: ropuchę.  Jednakże, po wypuszczeniu w świat całej serji posępnych kumaków, rzegotek i plujek, wyprosiła sobie jeden, własny swój typ: model zbytkowny, z najczystszej zieleni, bez domieszki brązu. Istne marzenie!  Ucałowawszy czule, upuściła go w trawę, jak szmaragd na wieczne nieodnalezienie.  Inżynier westchnął ciężko i z prawdziwą rezygnacją. Poczem kazał jej uważnie patrzeć: projektował wieloryba tytaniczny sprzęt wodny, budowlę żywą, jednolitą. Interesowała go myśl ogromnych płetw.  Rozpłakała się pani. Nie mogła znieść samego wyobrażenia tego obszaru ciemnego jestestwa, nieozdobionego ani nawet skrawkiem koloru; tej pustyni, melancholijnej, organicznej.  Nie pocieszyły jej fiszbiny, zapowiedziane jako ważny w przyszłości atut kobiecej urody.  Odeszła w głąb oceanu i tworzyła tam osobiście i na złość, najpowiewniejsze i najbarwniejsze z ryb „welony” każdym ruchem przeczące powadze istnienia. Żywe fatałaszki, boskie gałganki.

2

W tęsknie i ciężko szumiącym ogrodzie zoologicznym ludzie oglądają dla rozrywki dzikie zwierzęta, ciągnąc za sobą swoje własne przenośne więzienia. Niewidzialne na oko klatki ludzkie otaczają ofiary nieprzeniknioną aurą. Jakby palisadą żelazną.  Oto klatka małżeńska: pięcioro w niej tkwi. Stoją przed tapirem, odrutowani, otępieni.  Dzieci, młode, pokrzykują nerwowo.  Urodziły się w moralnej niewoli.  Tam znowu uczeń, zgarbiony, przepracowany, posuwa się w klatce szkolnej, w klatce tresury. Ogląda ptaki egzotyczne...  Siedzi na ławce panna, w klatce próżności. Srebrny lis, niepotrzebnie w upalny dzień narzucony na szyję, wyciągniętą jak przed nieistniejącem lustrem, i powłóczyste spojrzenie. Trzewiczki, naturalnie, za ciasne. Stąd smutek w oku.  Opodal, ramię w ramię, stoi para narzeczonych w dobrowolnej klatce miłości. Klatka niewidzialnemi różami obrośnięta, zamki podwójne. Będą w niej pocałunki, potem przykre nieporozumienia, wreszcie dzikie awantury. Będzie drżała od wstrząsających nią ramion stęsknionego za wolnością jednego z nich dwojga.  Piękny park, piękny zwierzyniec.  Ciągną klatki przesądów, głupoty, ubóstwa, bogactwa. Uderzają o siebie, brzękają ścicha. Twarze ludzi — jakże przygasłe, obojętne.  Patrzą, nie widząc. Wymijają po tygrysiemu wzrok obserwatora, który zawsze i wszędzie znajdzie się, nieproszony.

3

 Brzozy, rzędem wzdłuż szosy, włos migotliwy na wiatr rzucają, wszystkie w jedną stronę sczesane.

 Jak Elżbieta Austrjacka, dumną kaskadą do ziemi, falistą roztaczają fryzurę, melancholijnie piękne.  Pada cień, żwirem — fioletowy, trawą — oliwkowy.  Drogą przechodzą łysi. Pozdejmowali kapelusze z rozgrzanych czaszek, świecącą skórą ciasno powleczonych. Posępne makówki po bujnym ongi kwiecie.  Piętno śmierci: zdradzający się bezczelnie kościotrup.  Idą weseli, rozmowni. Wielka ilość współtowarzyszy niedoli pociesza ich. Nie walczą już, nie rozpaczają, nie szukają pomocy sztuki i stroju.  Kobiety, własną urodą oszalałe, nie zdają sobie sprawy z wielkości tego zamachu na męską urodę.  Zdobywca świata jest na tym jednym punkcie tak bezradny jakim byłby szerokoszczęki człowiek z Neandertalu, gdyby go drapieżne zwierzę oskalpowało bez litości.  Brzozy — nie widząc — widzą.  Królowe szumiących kędziorów litują się brzydocie.  W rdzeniu ich rodzi się współczucie dla ginącego świata włosów.  Dają więc lek, wytwarzają balsam włosotwórczy, brzozowy eliksir.

 — Nacinajcie na wiosnę korę atłasową, koloru węgla i róży. Toczcie mętny, słodkawy płyn na czoła wasze, trującą myślą znużone, ociężałe, matematyką codzienności spracowane. Które niechaj i wiatr brzozowy, powiew zielonej czystości, owionie, ochłodzi.

4

 O miły robaczku, czarna perło owalna, dlaczego udajesz przede mną nieżywego? Skąd wiesz że to odstrasza, że na widok nieszczęścia każdy ucieknie, mając po uszy własnych zmartwień? Podziwiam cię. Złość — uważasz — ostyga na widok śmierci? Wpatruję się w myśl chytrą, którą przedstawiasz. W doświadczenie odwieczne.  Komedjancie! Dajesz się podmuchowi zefiru bezwolnie posuwać...  Słaby. Lekki...  Aż nagle weźmiesz nogi za pas.  I człowiek nieraz zawdzięczał życie podobnie czujnym manewrom.

 Wszyscyśmy bracia.

5

Znam upiorny obraz: — wewnątrz sali muzeum przyrodniczego w Paryżu, nad samem wejściem.  Wiszą tam, wysoko, czaszki ludzkie. Dziesięciokrotnie większe od normalnej. Mają w sobie groteskową jakąś powagę. Czoła długie, o wydatnych łukach nad oczodołami.  Rzekłbyś maski olbrzymów, służące tybetańskim kapłanom-tanecznikom.  Objaśnia nas katalog: to trupie głowy słoni, po odpadnięciu chrząstkowatej trąby, po zrabowaniu kłów.  Bardzo są straszne!  Patrzą naprzeciw — gdzie rząd małych ludzkich czaszek różnych ras bieleje na ścianie —  Patrzą koleżeńską pustką oczodołów.

6

Balet imion.  Widzę jego mieniącą się wszystkiemi kolorami fantasmagorję.  Natalja, Eulalja, Blanka, Adelajda, Amelja, kobiety o śnieżnych imionach, wdzięczą się i wyginają opływowe ramiona jak łabędzie szyje.  Biała Liljana; bardzo biała, aż błękitem zalatująca, Magdalena.  Wstążkami gazy, które przypominają smugi po zachodzie słońca, ewolują w tańcu fiołkowo i różano-imienne piękności: Hortensja, Halina, Walerja, Malwina, Renata, Armida, Wioleta, Wiolena.  Między niemi najróżowsze: Marja, Roksana, Marta i Rozyna, rozsypują płatki malw i róż szlachetnych.  Nagle, jak ćmy czarne, nadbiegają: Carmen, Kleopatra, Alexandra, Judyta, Koleta, Klementyna, Leona.  Zawirowały nocą, żałobne, karymi dżetami połyskując, i znikły, ścieląc po ziemi w ukłonach czarne, strusie pióra wachlarzy.  Poczem, jak