Sztejer II. Wino, kobiety i śmierć - Robert Foryś - ebook

Sztejer II. Wino, kobiety i śmierć ebook

Robert Foryś

4,5
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powiadają, że człowiek zdolny jest przetrwać najstraszliwsze czasy. Ci, którzy przetrwali Zagładę, są zarazem najgorsi i najlepsi ze wszystkich ludzi.

 

Vincent Sztejer wraca do domu, lecz nim tam dotrze, musi przemierzyć skażone ziemie i miasta, gdzie nafta jest cenniejsza niż ludzka krew. Czeka go podróż rzeką do samego jądra ciemności, do miejsc, gdzie wciąż plenią się mutacje, zaś ludzki umysł łatwo popada w obłęd. Ghule, umarlaki i ludojady–każdy z twych stworów jest śmiertelnie niebezpieczny, lecz prawdziwym zagrożeniem bywa najczęściej drugi człowiek.

 

Pojęcia takie jak dobro i zło przepadły gdzieś w czasie Apokalipsy. Zasady są proste. Nie daj się zabić. Dbaj tylko o siebie. Maszeruj albo giń…ale po drodze nie zapomnij korzystać z życia. Nigdy nie wiesz, ile Ci go jeszcze zostało...  

 

II wydanie powieści, która wcześniej ukazała się wcześniej pt. Sztejer 2.

 

Cykl Sztejer

Sztejer. Umarły syn 
Sztejer 2. Wino, kobiety i śmierć

 

Cykl Kroniki Torunium
Sztejer. Kroniki Torunium

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 298

Oceny
4,5 (57 ocen)
38
13
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Carolaina

Dobrze spędzony czas

Część druga, całkiem spoko, będę czytać dalej
00
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniałe dzieło wyobraźni autora.czyta się jednym tchem.
00
Sawinskab

Całkiem niezła

Opowieść typu: Zabili go i uciekł. I to przynajmniej pięć razy.
00
wispiotr

Nie oderwiesz się od lektury

zajebioza
00



Robert Foryś

SztejerII. Wino, kobiety i śmierć

 

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2022 Robert Foryś

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Hevi

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-66955-32-5

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Prosta robota

Akto uma­rł, ten nie żyje. Tak mó­wią. Kto tak twier­dzi, ni­g­dy nie stał na­prze­ciw sza­rżu­jące­go umar­la­ka. Ten wy­sko­czył z mro­ku, sa­dząc wiel­kie susy w moją stro­nę. Był wiel­ki jak byk, a w ręku trzy­mał miecz. Po­rdze­wia­ła kol­czu­ga okry­wa­jąca jego tu­łów po­brzęki­wa­ła w dusz­nej ci­szy gro­bow­ca.

Ob­rzyn nie­mal sam wsko­czył w moją dłoń. Bli­źnia­cze lufy plu­nęły ogniem i oło­wiem. Im­pet po­ci­sków do­słow­nie wy­rwał umrzy­ka w górę i od­rzu­cił dwa kro­ki w tył. Grzmot­nął o zie­mię i prze­ko­zio­łko­wał dwa razy, nim wy­ci­ągnął się jak dłu­gi.

Zwy­kle dwa po­ci­ski z ob­rzy­na wy­star­cza­ją, by prze­ro­bić ka­żde­go na mącz­kę kost­ną. Tyle że na umar­la­ka to za mało. Sztu­ką jest oba­lić stwo­ra i do­ko­ńczyć spra­wę, póki ten sza­mo­cze się wy­wró­co­ny na grzbiet.

Wsu­nąłem dwu­rur­kę w fu­te­rał umo­co­wa­ny na bio­drze i do­by­łem ja­ga­than z po­chwy za­wie­szo­nej uko­śnie na ple­cach. W trzech su­sach do­pa­dłem po­wa­lo­ne­go mar­twia­ka i ci­ąłem od góry, ce­lu­jąc tak, by od­rąbać mu łeb.

Miecz mi­gnął w mym ręku jak bły­ska­wi­ca i… za­dzwo­nił me­ta­licz­nie o jego klin­gę. Za­bra­kło mi cza­su na zdzi­wie­nie, umar­lak prze­to­czył się przez bok i nim zdo­ła­łem temu za­po­biec, znów stał na no­gach go­tów do wal­ki.

Za­cząłem ob­cho­dzić mon­strum, dep­cząc bu­cio­ra­mi po­roz­rzu­ca­ne, ob­je­dzo­ne ludz­kie ko­ści. Sły­sza­łem po­gło­ski, że przez wie­le mie­si­ęcy z po­le­ce­nia kró­lo­wej Theo­dory do ka­ta­kumb wrzu­ca­no ka­le­kie dzie­ci i ska­za­ńców. Dla­te­go umar­lak był tak wy­trzy­ma­ły, szyb­ki i sil­ny.

Lu­dzie nie po­tra­fią po­ra­dzić so­bie ze śmier­cią bli­skiej oso­by i po­tem wy­ni­ka­ją z tego same kło­po­ty. Cho­ćby taki jak ten.

Ścier­wo­jad nie kwa­pił się z po­now­nym ata­kiem: świa­dec­two, że pod he­łmem miał coś wi­ęcej niż wy­su­szo­ny mózg. Głębo­ko za­pad­ni­ęte oczy wpa­try­wa­ły się we mnie bacz­nie, śle­dząc ka­żdy mój krok. Cze­kał, aż wy­ko­nam fa­łszy­wy ruch. Wie­dział, że będę chciał do­brać się do jego gło­wy.

Nie spusz­cza­jąc wzro­ku z wy­ce­lo­wa­ne­go we mnie dłu­gie­go mie­cza, wy­pro­wa­dzi­łem cios na szy­ję. Zo­stał spa­ro­wa­ny, a kontr­atak nie­mal roz­pła­tał mi skroń. Zro­bi­łem pi­ru­et i od­sko­czy­łem, klnąc w my­ślach głup­ców, któ­rzy po­cho­wa­li kró­la wraz z mie­czem i zbro­ją, nie spraw­dziw­szy wpierw, co go za­bi­ło.

Na­ta­rłem dru­gi i trze­ci raz, z po­dob­nie mar­nym skut­kiem. Zza po­ła­ma­nych zębów ścier­wo­ja­da wy­do­był się drwi­ący, hie­ni śmiech.

Chciał mnie spro­wo­ko­wać i, na Najświ­ęt­szą Pa­nią, uda­ło mu się to. Sko­czy­łem na mon­strum, a moje ści­ęgna i mi­ęśnie za­dzia­ła­ły jak na­oli­wio­ne spręży­ny. Spró­bo­wał ode­przeć atak, tyle że tym ra­zem nie ce­lo­wa­łem w szy­ję. Ja­ga­than śmi­gnął w ciem­no­ści i tra­fił w rękę trzy­ma­jącą miecz. Ostra jak brzy­twa klin­ga roz­chla­sta­ła po­rdze­wia­łą kol­czu­gę, od­ci­na­jąc dłoń, któ­ra za­wi­sła bez­wład­nie na wy­su­szo­nym ści­ęgnie.

Oręż mar­twia­ka ude­rzył z wi­bru­jącym dźwi­ękiem o ka­mien­ne pły­ty podło­gi w tym sa­mym mo­men­cie, gdy opa­dłem na zgi­ęte nogi. Do­ka­ńcza­jąc se­kwen­cję, wbi­łem ja­ga­than w ko­la­no, ści­na­jąc po­two­ra z nóg. Wy­ko­na­łem ob­rót, uwal­nia­jąc miecz, i zna­la­złem się za jego ple­ca­mi. Był mój. Wy­star­czy­ło tyl­ko ciąć w od­sło­ni­ęty kark.

Za­miast tego so­lid­nym kop­nia­kiem po­sła­łem ścier­wo na brzuch. Opa­dłem ca­łym ci­ęża­rem cia­ła, wbi­ja­jąc ko­la­na pod ło­pat­ki mu­tan­ta, i ze­rwa­łem hełm z jego gło­wy. Czasz­kę mężczy­zny po­kry­wa­ła gąb­cza­sta na­ro­śl si­ęga­jąca uszu i noz­drzy. Naj­wi­ęcej było jej na po­ty­li­cy i w tyle gło­wy, gdzie two­rzy­ła jak­by ol­brzy­mie­go guza.

Chwy­ci­łem nóż i wbi­łem go w na­brzmia­łą, pul­su­jącą hubę.

Ścier­wo­jad za­wył przej­mu­jąco nie­ludz­kim gło­sem, spró­bo­wał strząsnąć mnie z sie­bie. Nie zwa­ża­jąc na od­czu­wa­ny wstręt, chwy­ci­łem strąki wło­sów i trzy razy wal­nąłem jego twa­rzą o zie­mię, aż zwiot­czał, co umo­żli­wi­ło mi spo­koj­ne od­pi­ło­wa­nie pa­so­ży­ta. Scho­wa­łem tro­feum do tor­by, jako do­wód dla kró­lo­wej, że wy­ko­na­łem ro­bo­tę. Na­stęp­nie pod­nio­słem się w kuc­ki. Trzy­ma­jąc ostrze w po­go­to­wiu, ob­ró­ci­łem tru­po­sza na ple­cy. Pa­trzył na mnie pó­łprzy­tom­nym wzro­kiem czło­wie­ka, któ­ry zbyt dłu­go za­ży­wał opium. A jed­nak było w tym spoj­rze­niu coś ludz­kie­go: wdzi­ęcz­no­ść i jed­no­cze­śnie świa­do­mo­ść, że nie mogę mu po­móc. Za­bi­łem pa­so­ży­ta, lecz mózg zo­stał nie­od­wra­cal­nie znisz­czo­ny.

Przez mo­ment zo­ba­czy­łem go ta­kim, ja­kim był, nim po­grze­ba­no go w tych ka­ta­kum­bach: kró­lem Man­gup, opie­ku­nem swe­go ludu. Nie za­słu­żył na to, co go spo­tka­ło, ale to samo mo­żna po­wie­dzieć o wi­ęk­szo­ści zna­nych mi lu­dzi.

– Za­bij mnie – po­pro­sił le­d­wie sły­szal­nym gło­sem.

Nie mu­siał. Za to mi za­pła­co­no.

Ob­ci­ąłem mu gło­wę, od­rąba­łem dłoń i sto­py; tak dla pew­no­ści. Gdy sko­ńczy­łem, był mar­twy jak na­le­ży.

A kto uma­rł, ten nie żyje, tak było kie­dyś, przed Za­gła­dą. Te­raz wszyst­ko jest ina­czej.

Na­zy­wam się Vin­cent Szte­jer i za­bi­jam dla sre­bra. Wi­taj­cie w moim świe­cie.

***

Cze­ka­li na mnie u wy­jścia z ka­ta­kumb, pi­ęciu mężczyzn grze­jących się przy ogni­sku. Wi­dząc, jak wy­cho­dzę z pod­zie­mi, po­de­rwa­li się i chwy­ci­li za broń, jak­by nie do ko­ńca pew­ni, czy nie je­stem du­chem.

Nie dzi­wi­łem im się. Ni­ko­mu wcze­śniej nie uda­ło się wró­cić z gro­bow­ców, by ode­brać na­gro­dę wy­zna­czo­ną przez kró­lo­wą The­odo­rę.

W mia­stach na Po­łud­niu sły­sza­łem na te­mat tej wład­czy­ni nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie: że kąpie się we krwi mło­dych nie­wol­nic, by za­cho­wać uro­dę, ka­stru­je swych ko­chan­ków, gdy jej się znu­dzą, a na­wet że po­zwa­la, by po­su­wał ją ogier.

W rze­czy­wi­sto­ści kró­lo­wa The­odo­ra oka­za­ła się nie­głu­pią, pier­sia­stą bab­ką o wład­czym spoj­rze­niu, lu­bi­ącą po­sza­leć w po­ście­li z gwar­dzi­sta­mi. Jed­nym z tych szczęśliw­ców był do­wód­ca od­dzia­łku ocze­ku­jące­go na mój po­wrót. No­sił imię Hi­ron i był czem­pio­nem kró­lo­wej. Wy­sze­dł dwa kro­ki przed swych lu­dzi i przy­pa­try­wał mi się z na­my­słem. W zbroi i z mie­czem u boku wy­glądał im­po­nu­jąco. Nie no­sił he­łmu, a jego wy­go­lo­na na łyso gło­wa po­kry­ta była siat­ką wi­ęk­szych i mniej­szych blizn. Sze­ro­ką pie­rś chro­nił za na­pie­rśni­kiem z wi­ze­run­kiem czar­ne­go ogie­ra. Ta­kie same przed­sta­wie­nia zdo­bi­ły tar­cze resz­ty wo­jow­ni­ków – znak, że wszy­scy oni na­le­żą do eli­tar­nej stra­ży kon­nej.

No i ma­cie źró­dło plo­tek o kró­lo­wej i jej upodo­ba­niach łó­żko­wych. Cze­go to lu­dzi­ska nie po­kręcą, by tyl­ko wy­my­ślić ja­kieś świ­ństew­ko.

Hi­ron dał znak wy­so­kie­mu ru­dziel­co­wi sto­jące­mu przy ogni­sku. Mężczy­zna pod­nió­sł le­żące na zie­mi sak­wy. Usły­sza­łem przy­jem­ny dźwi­ęk ude­rza­jących o sie­bie mo­net.

– Pi­ęćset srebr­nych – oznaj­mił Hi­ron.

Spoj­rza­łem na nie­go za­sko­czo­ny.

– Uma­wia­li­śmy się na czte­ry­sta.

– Kró­lo­wa uzna­ła, że za­słu­ży­łeś na pre­mię – od­pa­rł z nie­szcze­rym uśmie­chem, zu­pe­łnie jak­by do­my­ślał się, że ubie­głej nocy wy­ręczy­łem go w obo­wi­ąz­ku do­go­dze­nia Jej Wy­so­ko­ści. Na tę myśl po­czu­łem nie­mi­łe ła­sko­ta­nie w do­łku.

Ryży stra­żnik zbli­żył się i wy­ci­ągnął ku mnie so­lid­nie na­bi­te sa­kwy. Sądząc po tym, jak pra­co­wa­ły mu chu­de bi­cep­sy, mu­sia­ły być od­po­wied­nio ci­ężkie.

Od­bie­ram sa­kwy i bły­ska­wicz­nie skręca­jąc tu­łów, z ca­łej siły częstu­ję Hi­ro­na pi­ęścią w skroń. Nie ma na­wet cza­su si­ęgnąć po miecz. Jesz­cze nim grzmot­nął o zie­mię, co­fam nogę i bio­dro, uni­ka­jąc noża trzy­ma­ne­go przez ru­dziel­ca, i dru­gą sa­kwą tra­fiam go w ryło. Nie­zbyt czy­sto, ale i tak wy­star­czy­ło, bym wy­bił mu szczękę. Fa­cet wyje z bólu, za­ta­cza się w tył, da­jąc mi czas na do­by­cie mie­cza. Ce­lu­ję ostrzem w pa­chwi­nę, tam gdzie ko­ńczy mu się kol­czu­ga. To za­ła­twia pro­blem. Wy­szar­pu­ję ja­ga­than z głębo­kiej rany i od­bi­jam lśni­ący grot włócz­ni trzy­ma­nej przez gwar­dzi­stę sza­rżu­jące­go z pra­wej. Fa­cet od­chy­la się, by za­dać ko­lej­ne pchni­ęcie, ale nie jest dość szyb­ki. Chwy­tam drzew­ce, przy­trzy­mu­ję je i szyb­kim ci­ęciem prze­bi­jam mu gar­dło. Upa­da na zie­mię, bu­cha­jąc krwią.

Od­ska­ku­ję od zwłok i ście­ram się z ko­lej­nym nad­bie­ga­jącym wo­jow­ni­kiem. Jest nie­mal tak wiel­ki i ci­ężki jak Hi­ron, a strach do­da­je mu sił.

Ude­rza wście­kle od góry, przez co uno­si tar­czę zbyt wy­so­ko. To częsty błąd, a te, jak wia­do­mo, kosz­tu­ją. Wbi­jam mu ostrze w brzuch, ale ob­ry­wam przy tym w gło­wę kra­wędzią tar­czy. Ogłu­szo­ny tra­cę grunt pod no­ga­mi, wy­wra­cam się na ple­cy. Prze­ta­czam się po zie­mi, nim przy­gnie­cie mnie mar­twy wiel­ko­lud. Nie­ste­ty ja­ga­than zo­sta­je w roz­pru­tym brzu­chu gwar­dzi­sty.

Ostat­ni wo­jow­nik nie cze­ka, aż doj­dę do sie­bie. Dźga od góry oszcze­pem z siłą zdol­ną prze­bić wołu na wy­lot. Ko­pię go w nogę, na któ­rej opie­ra swój ci­ężar, i sły­szę trzask pęka­jącej rzep­ki. Grot tra­fia tuż obok mnie, fa­cet drze ryja z bólu, ja zaś pod­kur­czam nogę, si­ęga­jąc cho­le­wy buta: w dłoń wsu­wa mi się wąski, ostry jak brzy­twa szty­let. Chla­śni­ęcie po ści­ęgnach wy­wra­ca go, traf chce, że pro­sto na mnie.

Chwy­ta moją rękę trzy­ma­jącą nóż, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc przy­gnie­ść mnie ci­ęża­rem swe­go cia­ła i kol­czu­gi. Tyle że je­stem sil­niej­szy, niż na to wy­glądam, po­wo­li, cal po calu, po­ko­nu­ję opór jego umi­ęśnio­nych przed­ra­mion, przy­su­wam wąską klin­gę do od­sło­ni­ęte­go gar­dła i pa­trząc w ja­sne, prze­ra­żo­ne oczy, wy­ci­nam mu krwa­wą dziu­rę w krta­ni.

Zrzu­ci­łem z sie­bie drga­jące w kon­wul­sjach zwło­ki, chwy­ci­łem ja­ga­than, po czym wsta­łem i ob­ma­ca­łem de­li­kat­nie gło­wę i kark. Coś tam strzyk­nęło, ale w su­mie na­wet nie za­bo­la­ło. Twar­dy ze mnie su­kin­syn, ale to już wie­cie. Prze­ta­rłem twarz z krwi sączącej się z roz­ci­ęcia na czo­le i pod­sze­dłem do Hi­ro­na, któ­ry pró­bo­wał pod­nie­ść się z zie­mi. Spoj­rzał na mnie i si­ęgnął po miecz. Był na wpół ogłu­szo­ny, więc roz­bro­je­nie go było dzie­cin­nie pro­ste. Przy­ło­ży­łem sztych mie­cza do jego gar­dła.

– To był twój po­my­sł czy ona ci ka­za­ła? – za­py­ta­łem, ma­jąc na my­śli kró­lo­wą The­odo­rę.

Po­pa­trzył na mnie bez stra­chu z po­gar­dli­wym gry­ma­sem na war­gach.

– Po­wi­nie­nem sko­rzy­stać z rady Jej Wy­so­ko­ści i za­strze­lić cię z ukry­cia, przy­błędo.

– Po­wi­nie­neś – zgo­dzi­łem się i sil­nym pchni­ęciem prze­bi­łem mu krtań.

Tro­chę po­dry­gi­wał, po­pu­ścił gów­no i zwiot­czał. To był wiel­ki, okrut­ny mężczy­zna, któ­ry w swym ży­ciu za­bił wie­lu lu­dzi, a jed­nak, przy­zna­cie to sami, uma­rł w dość podły spo­sób. Tak to już jest, gdy czło­wiek mie­sza pra­cę z wy­rów­ny­wa­niem oso­bi­stych uraz.

Zaj­rza­łem do sakw, we­wnątrz za­miast sre­bra były me­ta­lo­we krążki. Ze zło­ścią po­pa­trzy­łem na po­tężne mury Man­gup. Sto­li­ca gór­skie­go kró­le­stwa The­odo­ry zaj­mo­wa­ła pła­ski szczyt góry, ogra­ni­czo­ny z trzech stron urwi­ska­mi o wy­so­ko­ści sie­dem­dzie­si­ęciu sążni, a z czwar­tej trze­ma głębo­ki­mi wąwo­za­mi.

We­jście do ka­ta­kumb znaj­do­wa­ło się w za­chod­nim wąwo­zie, nie­da­le­ko sta­re­go cmen­ta­rza, po­cho­dzące­go jesz­cze z cza­sów sprzed Za­gła­dy. Gdy przy­by­li tam pierw­si ucie­ki­nie­rzy z głębi pó­łwy­spu, mia­sto było zwy­kłą ru­iną, za­po­mnia­nym re­lik­tem daw­no wy­ma­rłej cy­wi­li­za­cji. We wszyst­kich kra­inach kon­ty­nen­tu, od ka­li­fa­tu Tu­lu­zy przez ksi­ęstwa Her­co­gów aż po Im­pe­rium Jed­no­dzie­rżcy na wscho­dzie, za­wsze na­po­ty­ka­łem po­dob­ne hi­sto­rie. Ludz­ko­ść prze­trwa­ła tam, gdzie nie si­ęgnęła za­ra­za: w od­izo­lo­wa­nych osa­dach z dala od głów­nych dróg, gdzie często za­cho­wa­ły się po­zo­sta­ło­ści sta­ro­żyt­nych ob­wa­ro­wań, po­cho­dzących z cza­sów tak od­le­głych, że nic o nich nie wie­dzie­li­śmy.

By­łem pe­wien, że The­odo­ra cze­ka w pa­ła­cu na swe­go czem­pio­na, ma­jące­go przy­nie­ść jej moją gło­wę, chęt­na i go­to­wa do pa­rze­nia się ni­czym suka w rui. Przez chwi­lę wal­czy­łem z po­ku­są, by prze­do­stać się za mury, ode­brać za­pła­tę i na­uczyć zdzi­rę nie­co po­ko­ry, ale roz­sądek zwy­ci­ężył. Za­miast my­śleć o ze­mście, mu­sia­łem za­sta­no­wić się, jak ujść z ży­ciem z tej ka­ba­ły. Od po­cząt­ku było ja­sne, że nie będzie to wca­le ta­kie pro­ste.

Przez mo­ment prze­my­śli­wa­łem, czy nie udać się ście­żką pro­wa­dzącą przez cmen­tarz na za­chód, lecz wów­czas mu­sia­łbym obe­jść mur obron­ny, a po­tem ze­jść po stro­mym, od­sło­ni­ętym zbo­czu, dla­te­go też od­rzu­ci­łem ten plan.

Ści­ągnąłem z jed­ne­go z tru­pów płaszcz, taki mało po­bru­dzo­ny krwią, i na­ło­ży­łem na sie­bie, od in­ne­go wo­jow­ni­ka po­ży­czy­łem hełm pa­su­jący na moją gło­wę i tar­czę z wi­ze­run­kiem ogie­ra. Szyb­kim, ci­chym kro­kiem za­cząłem ma­sze­ro­wać w dół wąwo­zu. Od­kąd król Man­gup zo­stał po­grze­ba­ny w ka­ta­kum­bach, na­sta­ły spo­koj­ne cza­sy i dro­gi do mia­sta nie były strze­żo­ne zbyt do­kład­nie. Wie­dzia­łem jed­nak, że gdzieś u pod­nó­ża ska­ły mu­siał znaj­do­wać się po­ste­ru­nek.

Zmie­rza­jąc w dół, mi­ja­łem za­wie­szo­ne nad gło­wą pó­łki skal­ne, po­łączo­ne wąziut­ki­mi ście­żka­mi, z któ­rych w ra­zie po­trze­by ob­ro­ńcy mo­gli po­wstrzy­mać całą ar­mię, nim ta w ogó­le zbli­ży­ła­by się do bram i mu­rów.

Dla­te­go wła­śnie Man­gup ni­g­dy nie zo­sta­ło zdo­by­te, przy­naj­mniej od cza­sów, gdy za­częto za­pi­sy­wać po Za­gła­dzie pierw­sze kro­ni­ki. A wie­lu prze­cież pró­bo­wa­ło: Do­ńcy ze ste­pów, by po­zbyć się uci­ążli­we­go po­śred­ni­ka w han­dlu z wy­brze­żem, Czar­ne Mia­sta, dla któ­rych roz­bój­ni­cze pa­ństew­ko było ni­czym cie­rń tkwi­ący w za­dku, czy w ko­ńcu oko­licz­ni przy­wód­cy kla­nów, za­zdrosz­czący mia­stu jego he­ge­mo­nii na tym prze­klętym przez Pa­nią za­du­piu. Od trzech lat, czy­li od cza­su ob­jęcia wła­dzy przez The­odo­rę, na gra­ni­cach pa­no­wał spo­kój i żo­łnie­rze kró­lo­wej za­miast jak daw­niej łu­pić ka­ra­wa­ny, te­raz wy­naj­mo­wa­li się jako ich ochro­na.

Idąc tak, aby nie po­ru­szać drob­nych ka­mie­ni za­ście­ła­jących dno wąwo­zu, do­ta­rłem w po­bli­że jego gar­dzie­li. War­tow­ni­ków od­kry­łem bez tru­du. Za­szy­li się pod jed­nym ze skal­nych na­wi­sów, szu­ka­jąc przy ma­lut­kim ogniu ochro­ny przed pa­nu­jącym w nocy chło­dem.

Na­su­nąłem hełm na oczy i śmia­łym kro­kiem ru­szy­łem w stro­nę po­ste­run­ku.

– Kto idzie? – ode­zwał się z ciem­no­ści zde­ner­wo­wa­ny głos i za­raz po­tem zo­ba­czy­łem jego wła­ści­cie­la. Mie­rzył w moją stro­nę z wiel­kiej jak ar­ma­ta rusz­ni­cy. Dwaj inni war­tow­ni­cy, uzbro­je­ni w mie­cze i włócz­nie, trzy­ma­li się za ple­ca­mi strzel­ca.

– Swój! – od­krzyk­nąłem.

– Jaki swój? – za­py­tał by­stro. Usły­sza­łem trud­ny do po­my­le­nia z czym­kol­wiek in­nym od­głos od­ci­ąga­ne­go kur­ka.

– Z roz­ka­zem od set­ni­ka Hi­ro­na. – I na do­wód wy­po­wie­dzia­nych słów po­ka­za­łem mu wi­ze­ru­nek ogie­ra na tar­czy. Po­świe­cił po­chod­nią i przez jego twarz prze­mknęła źle skry­wa­na ulga. Nie­po­trzeb­nie.

Roz­pła­ta­łem mu czasz­kę jed­nym ci­ęciem, nim zdo­łał na­ci­snąć spust. Dwóch po­zo­sta­łych stra­żni­ków mia­ło wi­ęcej cza­su na re­ak­cję niż ich mar­twy to­wa­rzysz, lecz nie na wie­le im się to zda­ło. Szyb­ko pa­dli na zie­mię, wi­jąc się w przedśmiert­nych kon­wul­sjach.

Za­sty­głem, na­słu­chu­jąc, czy wal­ka nie przy­ci­ągnęła uwa­gi in­nych wart, je­śli ta­kie były w po­bli­żu. Uznaw­szy, że tym­cza­sem nic mi nie za­gra­ża, wy­ta­rłem klin­gę o płaszcz strzel­ca, po czym po­szu­ka­łem pro­wian­tu. Zna­la­złem tyl­ko chleb i tro­chę sło­ni­ny oraz me­ta­lo­wy po­jem­nik na wodę. Niby nie­wie­le, ale za­wsze coś, zwłasz­cza że cze­ka­ła mnie da­le­ka i pe­łna nie­bez­pie­cze­ństw dro­ga.

Było dla mnie spra­wą oczy­wi­stą, że The­odo­ra nie po­da­ru­je za­bi­cia jej czem­pio­na i ko­chan­ka. Do­świad­cze­nie mó­wi­ło mi, że ko­bie­ty by­wa­ją w ta­kich spra­wach nie­zwy­kle pa­mi­ętli­we.

Opu­ści­łem wąwóz i do­ta­rłem do trak­tu han­dlo­we­go. Podąża­łem nim do chwi­li, gdy zro­bi­ło się ja­śniej, po­tem zsze­dłem na bez­dro­ża i ru­szy­łem przez góry na po­łu­dnio­wy wschód.

Wszyst­kie trzy pa­sma po­kry­wa­jące po­łu­dnio­wą część pó­łwy­spu od­zna­cza­ły się ła­god­ny­mi zbo­cza­mi od stro­ny pó­łnoc­nej, skąd zmie­rza­łem. Po­ra­sta­ła je gęsta pusz­cza, ukry­wa­jąca w swym wnętrzu licz­ne jary, ka­nio­ny, wąwo­zy i do­li­ny. Ła­two było się tam skryć i unik­nąć in­nych lu­dzi, któ­rzy mo­gli­by na­pro­wa­dzić po­ścig na mój ślad.

Przed za­cho­dem sło­ńca do­ta­rłem do ma­low­ni­czej do­lin­ki z je­zio­rem. Po dru­giej stro­nie wody sta­ło kil­ka sło­mia­nych chat. Bur­cza­ło mi w brzu­chu i chęt­nie zja­dłbym cie­płą ko­la­cje, ale po­sta­no­wi­łem nie ku­sić losu. Zna­la­złem dla sie­bie kry­jów­kę w ci­so­wym za­gaj­ni­ku i otu­liw­szy się płasz­czem, za­pa­dłem w czuj­ny sen.

Do świ­tu nie wy­da­rzy­ło się nic nie­po­ko­jące­go, raz tyl­ko do kry­jów­ki po­de­szła puma, ale wi­dząc wy­mie­rzo­ne­go w sie­bie ob­rzy­na, po­sta­no­wi­ła po­szu­kać ła­twiej­sze­go po­si­łku.

W gór­skim po­wie­trzu czu­ło się już bli­sko­ść pory desz­czo­wej. Za dnia sło­ńce wi­sia­ło ni­sko nad szczy­ta­mi i kry­ło się w otu­la­jących je mgłach, zaś nocą zda­rza­ły się przy­mroz­ki.

Ran­kiem obu­dzi­łem się prze­mar­z­ni­ęty i obo­la­ły. Wy­ko­na­łem kil­ka ćwi­czeń roz­ci­ąga­jących i ru­szy­łem w dal­szą dro­gę. Wci­ąż nie wie­dzia­łem, do­kąd się udam, choć co­raz częściej my­śla­łem o po­wro­cie w ro­dzin­ne stro­ny.

Ale pew­nie cie­ka­wi was, jak wpa­ko­wa­łem się w tę ka­ba­łę w Man­gup. Oczy­wi­ście dla sre­bra, ale też by zna­le­źć so­bie za­jęcie po roz­sta­niu z Jiang.

Po uciecz­ce z Pio­łu­nu za­trzy­ma­li­śmy się w Syr­da­ku, naj­wi­ęk­szym z Czar­nych Miast. Przez pierw­sze mie­si­ące było nam ze sobą wspa­nia­le, nor­mal­nie mle­ko i miód. Wi­ęk­szo­ść cza­su spędza­li­śmy w łó­żku, nie dba­jąc o na­stęp­ny dzień.

Z cza­sem jed­nak fa­scy­na­cja opa­dła i jak to zwy­kle bywa, po­ja­wi­ły się pierw­sze pre­ten­sje. A to nie do­mknąłem sra­cza, rzu­ci­łem tam gdzie nie trze­ba ga­cie czy onu­ce albo przy­sze­dłem do domu urżni­ęty w środ­ku nocy, pach­nąc ta­ni­mi per­fu­ma­mi. Sami wie­cie, jak jest.

Mnie z ko­lei dra­żni­ło, że była taka nie­za­le­żna, osta­tecz­nie za­bi­ja­ła nie go­rzej niż ja. Za­cząłem po­dej­rze­wać, że je­stem jej po­trzeb­ny tyl­ko do jed­ne­go, i świa­do­mo­ść ta moc­no nad­szarp­nęła moją sam­czą dumę. Jiang na­zy­wa­ła to part­ner­stwem.

– Pa­triar­chat to szko­dli­wy, zbrod­ni­czy prze­sąd – tłu­ma­czy­ła mi z po­wa­żną miną. – Czy wiesz, Vin­cent, że przed Za­gła­dą mężczy­źni i ko­bie­ty byli so­bie rów­ni?

– I zo­bacz, do cze­go to do­pro­wa­dzi­ło – od­po­wia­da­łem zło­śli­wie na jej ar­gu­men­ty, pro­wo­ku­jąc ko­lej­ne kłót­nie.

Z ty­go­dnia na ty­dzień sta­wa­ło się oczy­wi­ste, że nie będzie­my ze sobą. Dwo­je za­bój­ców pod jed­nym da­chem – to nie mo­gło sko­ńczyć się do­brze. Zro­zu­mia­ła to pierw­sza i zo­sta­wi­ła mnie, nim zro­bi­li­śmy so­bie krzyw­dę. Nie wie­dzia­łem, gdzie od­pły­nęła, tak było le­piej.

Przez na­stęp­ne dwa ty­go­dnie pi­łem na umór, de­mo­lo­wa­łem po­ko­je w go­spo­dach i wda­wa­łem się w bój­ki, na­wet ko­goś za­bi­łem, ale do­brze nie pa­mi­ętam, o co po­szło. W ko­ńcu mu­sia­łem ucie­kać z mia­sta przed stra­żą kon­su­la.

I tak wy­lądo­wa­łem w Man­gup, gdzie jak do­szły mnie słu­chy, The­odo­ra szu­ka­ła ko­goś, kto do­ko­ńczy spar­to­lo­ny po­chó­wek kró­lew­skie­go ma­łżon­ka, uzna­jąc, że jej wła­śni woje nie mogą pod­nie­ść mie­cza na pana, któ­re­mu ślu­bo­wa­li słu­żyć, na­wet je­śli ten w za­sa­dzie był mar­twy.

Dziw­ny prze­sąd, ale wśród tu­tej­szych gó­ra­li ho­nor i przy­si­ęgi są wa­żniej­sze niż ży­cie. Stąd też by­łem pe­wien, że lu­dzie z Man­gup będą ści­ga­li mnie do upa­dłe­go.

O tym, że mia­łem ra­cję, do­wie­dzia­łem się przed po­łud­niem. Ostrze­gł mnie głu­chy ło­skot ga­lo­pu­jących je­źdźców i szczęka­nie że­la­za. Usko­czy­łem z dro­gi w chasz­cze po­ra­sta­jące po­bo­cze i przy­cup­nąłem z ob­rzy­nem go­to­wym do strza­łu.

Kil­ku­na­stu zbroj­nych prze­mknęło trak­tem, wzbi­ja­jąc tu­ma­ny ku­rzu. Po go­dłach wy­ma­lo­wa­nych na tar­czach po­zna­łem, że na­le­że­li do stra­ży kon­nej The­odo­ry. Po tym do­świad­cze­niu po­sta­no­wi­łem znów opu­ścić dro­gi i za­ry­zy­ko­wać wędrów­kę na prze­łaj przez pusz­czę.

Na pła­sko­wyż do­ta­rłem na kil­ka go­dzin przed zmro­kiem. Te­raz mo­głem do­strzec po­ten­cjal­ny po­ścig z da­le­ka, tyle że ho­ry­zont na pó­łno­cy był pu­sty. Nie zna­czy­ło to by­naj­mniej, że by­łem bez­piecz­ny. Po­wierzch­nia pła­sko­wy­żu to wa­pień, tak więc w po­zor­nie pła­skim kraj­ob­ra­zie kry­ły się set­ki ko­tlin, ja­skiń czy wąwo­zów, po­łączo­nych często pod­ziem­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi. Kil­ka razy wy­pa­trzy­łem śla­dy łap stwo­rzeń, któ­rych wo­la­łbym nie na­po­tkać.

Jed­nak to nie po­two­ry są naj­wi­ęk­szym pro­ble­mem dla wędrow­ca prze­mie­rza­jące­go tam­te te­re­ny, lecz brak wody: desz­czów­ka wsi­ąka bły­ska­wicz­nie mi­ędzy szcze­li­ny skal­ne, two­rząc pod­ziem­ne je­zio­ra i po­to­ki, nie­do­stęp­ne bez wcho­dze­nia w ukry­te ko­ry­ta­rze.

Za­trzy­ma­łem się, wo­dząc wzro­kiem po zwod­ni­czo pła­skim kra­jo­bra­zie, nad któ­rym wzno­si­ły się po­je­dyn­cze szczy­ty, osnu­te mgłą. Z ob­li­czeń, któ­re po­czy­ni­łem, wy­szło mi, że do kli­fów na wy­brze­żu zo­sta­ło nie wi­ęcej niż pięć wiorst. Niby nie­wie­le, lecz dla ści­ga­ne­go czło­wie­ka może być to dy­stans jak mi­ędzy ży­ciem a śmier­cią.

Jak­bym wy­kra­kał. Usły­sza­łem okrzyk i z niec­ki na wscho­dzie wy­pa­dło czte­rech je­źdźców z Man­gup, co po­zna­łem po wi­ze­run­ku ogie­ra umiesz­czo­nym na ich tar­czach. Zro­zu­mia­łem, że su­kin­sy­ny mu­sie­li roz­dzie­lić się na mniej­sze grup­ki, by prze­szu­kać jak naj­wi­ęk­szy te­ren, a te­raz je­den z ta­kich od­dzia­łków miał mnie jak na ta­le­rzu. Gdy­by byli mądrzy, uży­li­by łu­ków za­wie­szo­nych przy kul­ba­kach i za­mie­ni­li­by mnie w jeża z bez­piecz­nej dla nich od­le­gło­ści, gdyż do­ński łuk ma sku­tecz­ny za­si­ęg na dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt me­trów, sze­ść razy da­lej niż mój ob­rzyn. Ci jed­nak za­ata­ko­wa­li od razu wście­kłą sza­rżą, z za­mia­rem na­bi­cia mnie na włócz­nie o dłu­gich, li­ścia­stych gro­tach.

Ce­lo­wa­łem w zwie­rzęta; jed­na lufa, je­den koń. W kil­ka se­kund dwóch je­źdźców sza­rżu­jących na cze­le po­ści­gu zmie­ni­ło się w ko­tło­wa­ni­nę z po­ła­ma­nych ciał, swo­ich i wierz­chow­ców. Za­ła­do­wać po­now­nie już nie zdąży­łem.

Uska­ku­ję przed pędzącym z roz­wia­nym płasz­czem gwar­dzi­stą, o włos uni­ka­jąc wy­mie­rzo­nej we mnie włócz­ni, ob­ra­cam się w pi­ru­ecie i tnę mie­czem w od­sło­ni­ęty brzuch kla­czy.

Sztych ja­ga­tha­na za­ci­na zwie­rzę, to zaś wierz­ga, nie­mal zrzu­ca­jąc z sie­bie je­źdźca. Zy­skaw­szy na cza­sie, zaj­mu­ję się ko­lej­nym prze­ciw­ni­kiem, któ­ry usi­łu­je roz­nie­ść mnie na ko­py­tach swe­go ogie­ra. Ro­bi­ąc unik, tnę w nogę zwie­rzęcia: ostrze wcho­dzi głębo­ko w ści­ęgna i mi­ęśnie, jed­nak po­twor­na siła na­pędza­jąca wierz­chow­ca wy­ry­wa mi miecz z dło­ni, mogę tyl­ko pa­trzeć, jak ja­ga­than szy­bu­je kil­ka­na­ście kro­ków i wbi­ja się pio­no­wo w zie­mię. Cu­dem uni­kam zde­rze­nia z wierz­chow­cem, któ­ry pa­da­jąc, mia­żdży do­sia­da­jące­go go ka­wa­le­rzy­stę.

W tym cza­sie ostat­ni z gwar­dzi­stów opa­no­wał draś­ni­ętą klacz. Zgu­bił gdzieś włócz­nię i ru­sza te­raz do sza­rży ze wznie­sio­nym mie­czem. Prze­my­kam pod opa­da­jącym ostrzem, chwy­tam lan­cę na­le­żącą do mar­twe­go ka­wa­le­rzy­sty i na­dzie­wam mi­ja­jące­go mnie je­źdźca na grot, wy­sa­dza­jąc go z sio­dła.

Czas wo­kół mnie zwol­nił. Dy­sza­łem ci­ężko, ser­ce wa­li­ło mi jak dzwon, a ko­szu­la pod skó­rza­nym płasz­czem była mo­kra od potu. Ro­zej­rza­łem się, ocze­ku­jąc, że uj­rzę ko­lej­nych je­źdźców. Zo­ba­czy­łem tyl­ko czte­ry tru­py oraz mar­twe i oka­le­czo­ne wierz­chow­ce. Obła­ska­wi­łem spło­szo­ną klacz i obej­rza­łem szra­mę na jej brzu­chu: by­łem pe­wien, że do­wie­zie mnie do wy­brze­ża. Po­tem do­bi­łem ogie­ra i od­ci­ąłem gło­wy mar­twym wo­jow­ni­kom. Nie zro­bi­łem tego z ze­msty czy okru­cie­ństwa, ra­czej z ostro­żno­ści. Ka­żdy z nich mógł być no­si­cie­lem pa­so­ży­ta, któ­ry oży­wił ich nie­szczęsne­go kró­la.

Za­bi­łem ich raz i wo­la­łem, aby tak już zo­sta­ło.

***

Syr­dak uj­rza­łem o wscho­dzie sło­ńca, sto­jąc na skra­ju stro­me­go zbo­cza, opa­da­jące­go po­tężny­mi ob­ry­wa­mi w kie­run­ku wy­brze­ża. Per­łę Czar­nych Miast po­kry­wa­ły ty­si­ące ka­mie­nic, cer­kwi i bu­dyn­ków pu­blicz­nych.

Lu­dzie mó­wi­ąc o Czar­nych Mia­stach, my­ślą prze­wa­żnie o Syr­da­ku, któ­ry stwo­rzył unię ze słab­szy­mi mia­sta­mi-pa­ństwa­mi, ulo­ko­wa­ny­mi nie tyl­ko na pó­łwy­spie, ale i po dru­giej stro­nie Cie­śni­ny Do­ńskiej.

Mia­sto było wiel­kie, na­wet wi­ęk­sze niż Pio­łun, mo­gło li­czyć sie­dem­dzie­si­ąt ty­si­ęcy miesz­ka­ńców. Chro­nił je ka­mien­ny mur na­szpi­ko­wa­ny ba­stio­na­mi oraz twier­dza kon­su­lów wy­bu­do­wa­na w po­bli­żu por­tu. Po­de­jść do mu­rów mo­żna było wy­łącz­nie od pó­łnoc­ne­go wscho­du, a i z tej stro­ny Syr­da­kij­czy­cy wy­ko­pa­li głębo­ką fosę, nad któ­rą opusz­cza­no zwo­dzo­ny most, pro­wa­dzący do głów­nej bra­my.

O nie­zwy­kłym po­wo­dze­niu Syr­da­ku za­de­cy­do­wa­ły na rów­ni nie­prze­ci­ęt­ne wa­lo­ry obron­ne mia­sta, po­ło­że­nie na szla­kach han­dlo­wych i za­rad­no­ść jego pa­try­cju­szy. Mia­sto bo­ga­ci­ło się na wy­wo­zie ryb, w któ­re ob­fi­to­wa­ły tam­tej­sze wody, i soli z oko­licz­nych sa­lin. Z roz­le­głe­go Im­pe­rium Wła­dy­mi­ra Jed­no­dzie­rżcy na­pły­wa­ły zbo­że, skó­ry, miód i wosk, pod­czas gdy Po­łud­nie do­star­cza­ło wina i ału­nu. Jed­nak głów­nym to­wa­rem han­dlo­wym Czar­nych Miast byli nie­wol­ni­cy. Han­del ży­wym to­wa­rem od da­wien daw­na był do­me­ną Do­ńców, wła­da­jących ste­pa­mi po­ło­żo­ny­mi mi­ędzy Im­pe­rium Jed­no­dzie­rżcy a cha­na­tem Ka­łmu­ków na wscho­dzie i na poły nie­za­le­żny­mi ple­mio­na­mi za­miesz­ku­jący­mi Kau­kaz i jego przed­gó­rze.

W trak­cie nie­ustan­nych wo­jen i na­pa­ści na sąsia­dów Do­ńcy przy­ga­nia­li do Czar­nych Miast ko­lum­ny znie­wo­lo­nych Czer­kie­sów, Ap­su­anów, La­zów, Ka­łmu­ków i Ru­si­nów, któ­rych sprze­da­wa­no na pniu kup­com z Kre­ty lub z Per­sji. Kup­cy z Po­łud­nia pła­ci­li szta­ba­mi sre­bra i zło­ta, oli­wą, ce­ra­mi­ką oraz bro­nią, lecz naj­bar­dziej ce­nio­nym to­wa­rem była naf­ta do­star­cza­na z im­pe­rium Sza­chi­nów.

Skie­ro­wa­łem wzrok na nad­brze­że ma­ga­zy­no­we i port. Był tak wiel­ki, że mógł po­mie­ścić dwie­ście stat­ków, w tym ol­brzy­mie kogi, uży­wa­ne do trans­por­tu zbo­ża i naf­ty. Pa­trząc w tam­tą stro­nę, od razu od­nio­słem wra­że­nie, że coś jest nie tak. Nie wie­dzia­łem co i do­pie­ro po chwi­li po­jąłem, cze­go mi bra­ku­je. Przy nad­brze­żach było zbyt wie­le pu­ste­go miej­sca, zwy­kle wy­pe­łnio­ne­go przez stat­ki prze­wo­żące naf­tę z Kol­chi­dy, te zaś, któ­re sta­ły w por­cie, nie mia­ły wo­kół sie­bie wia­nusz­ka ru­chli­wych ba­rek trans­por­to­wych. Wy­gląda­ło to nie­mal tak, jak­by część por­tu od­po­wie­dzial­na za prze­ła­du­nek naf­ty za­ma­rła.

Ru­szy­łem wzdłuż kra­wędzi kli­fu w na­dziei, że na­tra­fię na ście­żkę pro­wa­dzącą w dół. Zna­la­złem taką wior­stę da­lej, na pierw­szy rzut oka zdat­ną bar­dziej dla ko­zic niż dla lu­dzi, chy­ba że tych szu­ka­jących śmier­ci. Była to jed­no­cze­śnie naj­szyb­sza dro­ga, któ­rą mo­głem wy­do­stać się z pła­sko­wy­żu, a po­wrót na trakt wy­dał mi się jesz­cze bar­dziej ry­zy­kow­ny ze względu na po­szu­ku­jące mnie pa­tro­le.

Po­że­gna­łem się z kla­czą, ma­jąc na­dzie­ję, że tra­fi w do­bre ręce, i ru­szy­łem wi­jącą się po zbo­czu ście­żką, uwa­ża­jąc przy ka­żdym kro­ku, aby nie skręcić nogi lub go­rzej – kar­ku.

Na nad­mor­ską rów­ni­nę zsze­dłem nie­da­le­ko ufor­ty­fi­ko­wa­ne­go ka­ra­wan­se­ra­ju, po­ło­żo­ne­go pod mia­stem. Na te­re­nie mi­nia­tu­ro­we­go mia­stecz­ka prócz wo­zow­ni, ma­ga­zy­nów czy karczm znaj­do­wa­ły się rów­nież świ­ąty­nie wy­znań, któ­rych ka­pła­ni mie­li za­kaz gło­sze­nia swych nauk za mu­ra­mi mia­sta. Obok strze­li­ste­go mi­na­re­tu i pa­go­dy bud­dyj­skiej wy­bu­do­wa­nej dla Ka­łmu­ków wi­dzia­łem opac­two Najświ­ęt­szej Pani oraz ko­ściół wy­znaw­ców Chry­stu­sa z No­we­go Rzy­mu, gdzie pod­ró­żni od­wie­dza­jący Syr­dak mo­gli od­dać się mo­dli­twie bez obaw, że zo­sta­ną zlin­czo­wa­ni przez fa­na­tycz­ny tłum. Po­my­śla­łem, że przyj­dę tam na­stęp­ne­go dnia i zło­żę przed ob­ra­zem Najświ­ęt­szej Pani ofia­rę z do­rod­nej owiecz­ki, w po­dzi­ęce za oca­le­nie.

Ka­ra­wan­se­raj na­le­żał do ku­piec­kie­go domu Gurn­sów, jed­nej z naj­po­tężniej­szych ro­dzin w Syr­da­ku. Przez jego bra­mę zwy­kle wy­pły­wał stru­mień wiel­kich wo­zów, ciąg­ni­ętych przez woły, na któ­rych trans­por­to­wa­no ka­dzie z naf­tą do miast i twierdz w głębi pó­łwy­spu, a na­wet da­lej, do po­łu­dnio­wych sta­nic Do­ńców.

Tam­te­go dnia ruch na trak­cie był nie­du­ży. Zde­cy­do­wa­nie w Syr­da­ku dzia­ło się coś nie­po­ko­jące­go. W prze­ko­na­niu tym utwier­dził mnie wi­dok dłu­giej ko­lej­ki po­jaz­dów, kon­nych i pie­szych, ocze­ku­jących na wpusz­cze­nie do mia­sta. Bez­po­śred­nią przy­czy­ną za­to­ru było sze­ściu war­tow­ni­ków strze­gących prze­jścia przez most zwo­dzo­ny. Mie­li na so­bie bry­gan­ty­ny, a za broń słu­ży­ły im sza­ble, krót­kie ha­la­bar­dy i spi­sy. Żo­łnie­rze prze­py­ty­wa­li ka­żde­go z przy­by­szów, cza­sem na roz­kaz do­wo­dzące­go nimi sie­rżan­ta prze­szu­ki­wa­li wozy i prze­trząsa­li sa­kwy pod­ró­żnych. Od razu zro­zu­mia­łem, że nie cho­dzi o zwyk­łe utrud­nia­nie lu­dziom ży­cia, by wy­łu­dzić ła­pów­kę.

Na blan­kach bar­ba­ka­nu wy­pa­trzy­łem kil­ku­na­stu żo­łnie­rzy, uzbro­jo­nych w ci­ężkie ku­sze. Ta strasz­li­wa broń po­tra­fi­ła prze­bić zbro­ję na­wet z trzy­stu sążni, a ra­zić sku­tecz­nie na pi­ęćset. Wła­śnie dzi­ęki ta­kim za­wo­do­wym kusz­ni­kom Czar­ne Mia­sta po­tra­fi­ły ode­przeć w prze­szło­ści ata­ki Do­ńców i gór­skich kla­nów, ma­jących chrap­kę na ze­bra­ne za mu­ra­mi bo­gac­twa.

Ukry­łem ob­rzy­na pod płasz­czem, zo­sta­wia­jąc na wi­do­ku ja­ga­than i noże.

Pra­wie go­dzi­na mi­nęła, nim do­czła­pa­łem do stra­żni­ków. Wnio­sku­jąc po mar­so­wych mi­nach pod dzwo­na­mi he­łmów, mie­li już dość tej słu­żby i byli moc­no pod­kur­wie­ni.

Zgar­bi­łem się i przy­bra­łem po­kor­ny wy­raz twa­rzy, choć przy mo­jej uro­dzie efekt tych sta­rań mu­siał być co­kol­wiek wąt­pli­wy. Stra­żnik za­trzy­mał mnie, pod­no­sząc otwar­tą dłoń. Jego nie­bie­skie oczy prze­su­nęły się po mo­jej syl­wet­ce, za­trzy­mu­jąc się dłu­żej na mie­czu.

– Skąd idziesz? – za­py­tał gło­sem czło­wie­ka, któ­ry jest zmu­szo­ny po­wtó­rzyć to samo zda­nie po raz ty­si­ęcz­ny.

– Z Tany – od­pa­rłem bez wa­ha­nia. Był to gród le­żący da­lej na wschód, nad cie­śni­ną.

– Co tam ro­bi­łeś?

– Wy­naj­mo­wa­łem się jako stra­żnik ka­ra­wan – mó­wi­ąc to, do­tknąłem prze­lot­nie ręko­je­ści mie­cza, by pod­kre­ślić wy­ko­ny­wa­ny fach.

Od­po­wie­dź zda­wa­ła się za­do­wa­lać war­tow­ni­ka, lecz jego kum­pel sto­jący z boku oka­zał się bar­dziej do­cie­kli­wy.

– Dla któ­re­go z do­mów pra­co­wa­łeś? – za­py­tał po­dejrz­li­wie.

– Dla Gza­ria­nów – od­pa­rłem na­tych­miast, wie­dząc, że ród ten ma fak­to­rię w Ta­nie.

– Cze­go szu­kasz w Syr­da­ku?

– No­wej ka­ra­wa­ny.

Pierw­szy ze stra­żni­ków splu­nął na zie­mię.

– No to ży­czę po­wo­dze­nia, nie będzie ła­two – rze­kł kwa­śnym to­nem i dał mi znak, że mogę prze­jść.

I tak zna­la­złem się po­now­nie w Syr­da­ku, z jego sze­ro­ki­mi ale­ja­mi i wiel­ki­mi tar­go­wi­ska­mi, wy­pe­łnio­ny­mi przez wie­lo­języcz­ny tłum. Od razu do­strze­głem, że na uli­cach pa­nu­je ospa­ło­ść, jak­by krwio­bieg mia­sta na­gle zwol­nił. Wie­lu lu­dzi kręci­ło się bez celu, a w knaj­pach mimo po­ran­ka było spo­ro go­ści. Od­nio­słem wra­że­nie, jak­by miesz­ka­ńcy Syr­da­ku za­sty­gli w ocze­ki­wa­niu na coś strasz­ne­go. Na­wet bez­no­gi że­brak, któ­ry zła­pał mnie za połę płasz­cza, gdy prze­cho­dzi­łem przez skrzy­żo­wa­nie ulic, zro­bił to ja­koś bez prze­ko­na­nia.

Za­mie­rza­łem za­trzy­mać się w dziel­ni­cy por­to­wej, gdzie cze­ka­ła na mnie opła­co­na z góry kwa­te­ra. Po­sta­no­wi­łem przy­cza­ić się tam kil­ka dni, ze­brać pie­ni­ądze i po­szu­kać ja­kie­goś stat­ku, któ­ry wy­wió­złby mnie z Syr­da­ku. W mie­ście nie mo­głem zo­stać. Do Man­gup nie było stąd da­le­ko i wkrót­ce spo­dzie­wa­łem się kło­po­tów ze stro­ny sie­pa­czy na­sła­nych na mnie przez kró­lo­wą The­odo­rę.

Za­py­ta­cie, skąd wie­dzia­łem, że nie zre­zy­gnu­ją po tym, jak za­bi­łem ich kil­ku­na­stu kom­pa­nów. Od­po­wie­dź jest pro­sta: ci lu­dzie żyli we­dle praw ze­msty ro­do­wej. Ka­żdy z nich miał sy­nów, bra­ci czy krew­nych, któ­rym pra­wo kla­no­we na­ka­zy­wa­ło po­mścić ich śmie­rć. W prze­ciw­nym ra­zie cały ród tra­cił ho­nor, ten zaś dla gó­ra­la jest rów­nie bez­cen­ny jak jego jaja.

Przed uda­niem się na kwa­te­rę po­sta­no­wi­łem od­wie­dzić sta­re­go przy­ja­cie­la. Mo­na­styr, do któ­re­go zmie­rza­łem, znaj­do­wał się kil­ka prze­cznic od bra­my i już na pierw­szy rzut oka przy­wo­dził na myśl bar­dziej twier­dzę niż miej­sce od­osob­nie­nia mni­chów. Ob­szer­ny bu­dy­nek na pla­nie czwo­ro­bo­ku chro­ni­ły wy­so­kie, gru­be mury, wzmac­nia­ne że­la­zem bra­my i basz­ty, z któ­rych mo­żna było pro­wa­dzić krzy­żo­wy ostrzał z łu­ków i kusz.

No­ri­sja­nie wy­zna­wa­li wschod­nią wer­sję wia­ry w Chry­stu­sa, a za­tem od­ma­wia­li uzna­nia wła­dzy Pa­pie­ży w No­wym Rzy­mie. Z tego, co mi nie­gdyś tłu­ma­czo­no, spór mi­ędzy wschod­ni­mi a za­chod­ni­mi chrze­ści­ja­na­mi po­wstał na ty­si­ąc lat przed Za­gła­dą i he­ka­tom­ba ludz­ko­ści wca­le go nie zła­go­dzi­ła. Mo­na­styr No­ri­sjan pod­le­gał ofi­cjal­nie zwierzch­nic­twu Pa­triar­chy Syr­da­ku, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak mni­si cie­szy­li się dużą au­to­no­mią.

Ta re­al­na nie­za­le­żno­ść zda­wa­ła się wy­star­czać wiel­kim mi­strzom No­ri­sjan – nie dąży­li oni do wy­kro­je­nia dla sie­bie za­kon­ne­go pa­ństwa, jak to zro­bi­li Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy z To­ru­nium.

Człon­ko­wie brac­twa Świ­ęte­go No­ri­sa w prze­ci­wie­ństwie do in­nych wschod­nich zgro­ma­dzeń nie sku­pia­li się na ży­ciu mo­na­stycz­nym, mo­dli­twie czy prze­pi­sy­wa­niu ksi­ąg, by za­cho­wać reszt­ki wie­dzy, jaka po­zo­sta­ła ludz­ko­ści po Za­gła­dzie. Po­wo­ła­niem tych mni­chów była obro­na lu­dzi przed po­two­ra­mi i chro­nie­nie czy­sto­ści wia­ry.

Do No­ri­sjan przyj­mo­wa­no tyl­ko chłop­ców do ośmiu lat, dzi­ęki cze­mu mni­si mie­li dość cza­su, by ukszta­łto­wać ich cia­ła i umy­sły i stwo­rzyć z mło­dych ako­li­tów wo­jow­ni­ków do­sko­na­łych. Wie­le lat temu wi­dzia­łem, jak mistrz No­ri­sjan za­trzy­mał złączo­ny­mi dło­ńmi cios mie­czem i ode­brał ostrze prze­ciw­ni­ko­wi, nie do­by­wa­jąc bro­ni. Od­by­ło się to na po­ka­zie urządzo­nym w pa­ła­cu kon­su­la i wąt­pi­łem, czy taka sztucz­ka spraw­dzi­ła­by się w re­al­nej wal­ce, ale i tak efekt zro­bił na mnie nie­li­che wra­że­nie.

Wła­śnie przez tego typu de­mon­stra­cje No­ri­sja­nie pod­trzy­my­wa­li w lu­dziach prze­świad­cze­nie, że mni­si po­sie­dli nad­ludz­kie umie­jęt­no­ści, ta­kie jak cho­dze­nie po ścia­nach, sko­ki na kil­ka­na­ście sążni czy zdol­no­ść chwy­ta­nia strzał lub be­łtów w lo­cie. W za­sa­dzie mni­si wo­jow­ni­cy mie­li tyl­ko jed­ną, acz istot­ną wadę: ich re­gu­ła bez­względ­nie za­bra­nia­ła ko­rzy­stać z bro­ni pal­nej. Po Za­gła­dzie lu­dzie wro­go od­no­si­li się do wszel­kiej tech­ni­ki, a już tej zwi­ąza­nej z za­bi­ja­niem w szcze­gól­no­ści. Sły­sza­łem, że po­dob­ny za­kaz obo­wi­ązy­wał rów­nież w To­ru­nium, lecz Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy, któ­rzy słusz­nie ucho­dzi­li za re­ali­stów, jako pierw­si do­strze­gli war­to­ść eku­me­nicz­ną nie­sio­ną przez ten na nowo od­kry­ty wy­na­la­zek.

Gdy do­ta­rłem pod bra­mę mo­na­sty­ru, do­łączy­łem do stra­żni­ków ka­ra­wa­no­wych i żo­łnie­rzy przy­by­łych po­mo­dlić się do swe­go pa­tro­na. Szyb­ko jed­nak po­rzu­ci­łem pąt­ni­ków zmie­rza­jących do sank­tu­arium i zna­nym mi prze­jściem mi­ędzy mu­ra­mi do­sta­łem się na we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec.

Na pla­cu za­sta­łem kil­ku­dzie­si­ęciu mło­dzie­ńców ćwi­czących cio­sy i kop­ni­ęcia. Mi­ędzy ich sze­re­ga­mi prze­cha­dza­li się do­stoj­nym kro­kiem star­si mni­si.

Inna gru­pa pod okiem odzia­ne­go w bia­ły strój mi­strza roz­łu­py­wa­ła usta­wio­ne w rzędy ce­gły – czo­łem, łok­cia­mi czy kan­tem dło­ni. Na kimś, kto nie prze­sze­dł szko­le­nia, mo­gło ro­bić to wra­że­nie, lecz tak na­praw­dę to nie ta­kie trud­ne: je­śli przez lata, me­to­dycz­nie, ude­rzasz ja­kąś częścią cia­ła w twar­de przed­mio­ty, to skó­ra, mi­ęśnie i ko­ści tak uod­par­nia­ją się na cio­sy, że nie zro­bisz so­bie wi­ęk­szej krzyw­dy.

Czło­wiek, dla któ­re­go tu przy­sze­dłem, nie wy­ró­żniał się z tłu­mu mni­chów sza­tą, po­stu­rą czy też ob­li­czem. W Ar­ki­nie We­isie wszyst­ko było prze­ci­ęt­ne prócz du­cha i czy­sto­ści cha­rak­te­ru, któ­re mnie, za­twar­dzia­łe­mu grzesz­ni­ko­wi, zda­wa­ły się czy­mś nie do po­jęcia.

Gdy tyl­ko wkro­czy­łem na dzie­dzi­niec, Ar­kin zo­sta­wił grup­kę tłu­kących się mło­dzie­ńców i wy­sze­dł do mnie z po­wi­ta­niem, nim uczy­nił to któ­ryś z bar­dziej krew­kich uczniów.

– Niech Świ­ęty No­ris będzie z tobą – wy­po­wie­dział gło­śno sto­sow­ną for­mu­łkę.

– I z tobą, mi­strzu – od­pa­rłem, po czym śmie­jąc się, pa­dli­śmy so­bie w ra­mio­na.

– Cie­szę się, że wró­ci­łeś – po­wie­dział ze szcze­rą ulgą. – O tej The­odo­rze sły­szy się ró­żne rze­czy.

– Nie jest to wzór cnót nie­wie­ścich – przy­zna­łem. – Pró­bo­wa­ła mnie za­bić.

Weis po­pa­trzył na mnie z na­my­słem, a po­tem ści­szył głos i za­py­tał z bły­skiem w oku:

– Mu­sia­łeś nie­źle za­le­źć jej za skó­rę?

– Nic nad­zwy­czaj­ne­go – od­pa­rłem z wła­ści­wą mi skrom­no­ścią.

– Wszyst­ko mi opo­wiesz. Pój­dzie­my do mo­jej celi, tam nikt nie będzie nam prze­szka­dzał.

Zro­bi­li­śmy tak, jak za­pro­po­no­wał. Cela była prze­stron­na i po­sia­da­ła okno wy­cho­dzące na mały ogród. Skrom­ne ume­blo­wa­nie skła­da­ło się z pry­czy, sto­łu, trzech krze­seł, ko­mo­dy i dwóch skrzyń.

Dwie naj­wa­żniej­sze rze­czy w po­miesz­cze­niu, ka­plicz­ka i sto­jak na mie­cze, sta­ły pod ścia­ną na­prze­ciw we­jścia. W ka­plicz­ce umiesz­czo­no ob­raz przed­sta­wia­jący wy­so­kie­go bia­łe­go mężczy­znę z moc­ną mu­sku­la­tu­rą, w lu­źnych spodniach i z na­gim, buj­nie ob­ro­śni­ętym tor­sem. Wi­ze­ru­nek był pe­łen dy­na­mi­zmu, czu­ło się, że Świ­ęty No­ris za­raz kop­nie ko­goś z pó­ło­bro­tu w szczękę. Po­dob­no ob­raz ten był wier­ną ko­pią ory­gi­na­łu za­cho­wa­ne­go po Za­gła­dzie przez uczniów Świ­ęte­go.

Plot­ka mó­wi­ła też, że w ta­ber­na­ku­lum świ­ąty­ni mni­si prze­cho­wu­ją me­ta­lo­we krążki z ru­cho­my­mi ob­ra­za­mi o ży­ciu Świ­ęte­go No­ri­sa, nie­ste­ty w obec­nych cza­sach nikt już nie po­tra­fił ich od­czy­tać.

Mie­cze, dłu­ższy i krót­szy, skry­te w drew­nia­nych, ob­ci­ągni­ętych skó­rą po­chwach, le­ża­ły po­zio­mo na sto­ja­ku z bej­co­wa­ne­go na czar­no orze­cha. Obie klin­gi były wąskie i pro­ste, ide­al­ne tak do ci­ęcia, jak i do kłu­cia. Wie­dzia­łem, że gdy­by wy­jąć te ostrza z po­chew, za­lśni­ły­by sta­lą tak wy­trzy­ma­łą i gi­ęt­ką, a przy tym ostrą, że mo­gła prze­ci­ąć me­ta­lo­wy pręt, nie po­no­sząc przy tym uszczerb­ku.

Te zna­ko­mi­te klin­gi No­ri­sja­nie wy­ra­bia­li sami w swych warsz­ta­tach, a ich pro­duk­cja i spo­sób łącze­nia se­tek warstw sta­li po­zo­sta­wa­ły naj­wi­ęk­szą ta­jem­ni­cą mni­chów wo­jow­ni­ków.

Miecz to du­sza No­ri­sja­ni­na, a to, jak wal­czy, zdra­dza, kim jest – tak brzmi sta­ro­żyt­na for­mu­ła tego zgro­ma­dze­nia. W przy­pad­ku We­isa nad­zwy­czaj traf­na.

Żeby le­piej nam się roz­ma­wia­ło, Ar­kin wy­ci­ągnął ze schow­ka dzban wina i roz­lał tru­nek do pu­char­ków.

– Do­sko­na­łe gru­zi­ńskie – za­chwa­lił.

Wino rze­czy­wi­ście było zna­ko­mi­te, a sta­ło się praw­dzi­wym ra­ry­ta­sem, od­kąd Sza­chin­szach po de­por­to­wa­niu Gru­zi­nów na wschod­nie pust­ko­wia swe­go im­pe­rium ka­zał no­wym, mu­zu­łma­ńskim osad­ni­kom wy­ci­ąć wszyst­kie tam­tej­sze win­ni­ce.

Krew bu­rzy się we mnie na taki fa­na­tyzm. Ty­ra­nia abs­ty­nen­tów jest naj­gor­szą z ty­ra­nii, bez względu na to, czy kie­ru­je nimi re­li­gia, czy tro­ska o zdro­wie bli­źnich.

Opró­żni­li­śmy trzy ta­kie pu­char­ki, nim zre­la­cjo­no­wa­łem mu przy­go­dę w Man­gup.

– …wkrót­ce za­okrętu­ję się na ja­kiś sta­tek – za­ko­ńczy­łem opo­wie­ść.

– Nie będzie ła­two, w por­cie te­raz mały ruch – stwier­dził z tro­ską w gło­sie Ar­kin.

– Za­uwa­ży­łem. Co się sta­ło?

– Kło­po­ty, Vin­cent. Sza­chin wpro­wa­dził em­bar­go na naf­tę. A gdy prze­sta­je pły­nąć naf­ta, za­miast niej za­czy­na lać się krew.

– Cze­mu to zro­bił?

– Ró­żnie mó­wią. We­dług mnie Sza­chin szy­ku­je się do woj­ny na Kau­ka­zie i chce wy­mu­sić na Czar­nych Mia­stach so­jusz albo i cho­ćby neu­tral­no­ść. Ale to nic pew­ne­go. Od dwóch ty­go­dni ża­den sta­tek nie wy­pły­nął z Kol­chi­dy.

Wie­dzia­łem, że ma na my­śli port na po­łu­dnio­wo-wschod­nim wy­brze­żu Mo­rza Burz, opa­no­wa­ny przez woj­ska Sza­chi­na po tym, jak roz­pra­wi­ły się one z Gru­zi­na­mi.

– Czym jest ży­cie bez odro­bi­ny naf­ty? – za­dał mi py­ta­nie Weis i za­raz sam so­bie od­po­wie­dział: – Ciem­no­ścią, Vin­cent, mro­kiem bar­ba­rzy­ństwa, któ­ry po­chło­nie le­d­wie co pod­nie­sio­ną z upad­ku cy­wi­li­za­cję. I nie cho­dzi tyl­ko o to, że w ka­żdym domu, na­wet naj­skrom­niej­szym, jest lam­pa, w bo­gat­szym kil­ka, a u kre­zu­sów bywa i kil­ka­set, bo to tyl­ko wy­go­da, któ­ra przy­cho­dzi wraz z po­stępem, ale po­my­śl, ile wy­ro­bów pro­du­ku­je się dzi­ęki temu czar­ne­mu zło­tu.

– Co po­sta­no­wi­li kon­sul i se­nat?

– Nie wiem, ale boję się, że ule­gną żąda­niom tego fa­na­ty­ka. A wów­czas niech Świ­ęty No­ris ma nas w swej opie­ce, bo po Gru­zi­nach przyj­dzie ko­lej na nas. Kon­sul to mądry czło­wiek, wie, że to by­łby ko­niec nie­za­le­żno­ści Syr­da­ku. Nie boję się o kręgo­słup Ni­ko­la­ja Gurn­sa, to czło­wiek twar­dy, wy­bie­rze woj­nę, ale o in­nych człon­ków rady. Wie­lu z nich uto­pi­ło całe ma­jąt­ki w han­dlu naf­tą, a nic tak nie skła­nia do zdra­dy jak pie­ni­ądze.

– Wci­ąż mo­że­cie ku­po­wać naf­tę na Pod­gó­rzu, tra­sa rze­ką Czar­ną nie jest może tak ła­twa i zy­skow­na jak ta z Kol­chi­dy, ale po­zwo­li Czar­nym Mia­stom prze­trwać naj­ci­ęższy czas.

– W tym sęk, Vin­cent, że już nie mo­że­my. W głębi lądu coś się wy­da­rzy­ło, kon­sul i se­nat nie wie­dzą co. Z fak­to­rii w gó­rze rze­ki od wie­lu mie­si­ęcy nie do­cie­ra­ją wie­ści. Rada ar­ma­to­rów z Mi­tri­cy wy­sła­ła eks­pe­dy­cję, by spraw­dzo­no, co tam się sta­ło, ale ta prze­pa­dła bez śla­du.

– Nikt nie wró­cił? – za­py­ta­łem.

– Nikt.

Wy­chy­li­łem kie­lich do dna i od­sta­wi­łem go na stół. Hi­sto­ria z za­gi­nio­ną wy­pra­wą sama w so­bie była in­te­re­su­jąca, lecz mnie za­sta­no­wi­ło co in­ne­go.

– Spo­ro wiesz na ten te­mat – stwier­dzi­łem.

– To dla­te­go, że mam wzi­ąć udział w ko­lej­nej eks­pe­dy­cji, tym ra­zem wy­sy­ła­nej przez Syr­dak. Wy­pły­wa­my za kil­ka dni, jak tyl­ko za­czną się desz­cze.

– W ilu lu­dzi? – za­py­ta­łem od nie­chce­nia.

– Pra­wie dwie set­ki.

Za­gwiz­da­łem z po­dzi­wem, to była nie­mal mała ar­mia. Ro­bi­ło się cie­ka­wie. Do­rze­cze rze­ki Czar­nej na­le­ży do naj­dzik­szych miejsc Mi­ędzy­mo­rza. Za­miesz­ku­ją je dzi­kie ple­mio­na i be­stie ro­dem z kosz­ma­rów. Na prze­strze­ni se­tek wiorst nie było tam żad­nej cy­wi­li­za­cji, wy­jąw­szy fak­to­rie han­dlo­we kon­tro­lu­jące spław naf­ty, drew­na i nie­wol­ni­ków z gór­ne­go bie­gu rze­ki.

Nie py­ta­łem Ar­ki­na, cze­mu mnich ma uczest­ni­czyć w eks­pe­dy­cji. Aku­rat to było oczy­wi­ste. W ka­żdej wy­pra­wie uda­jącej się w dzi­kie ostępy znaj­do­wa­li się lu­dzie zna­jący się na za­bi­ja­niu po­two­rów. No­ri­sja­nie zaś byli w tym fa­chu jed­ny­mi z lep­szych, nie­mal tak do­brzy jak Za­przy­si­ęże­ni, gwar­dzi­ści z To­ru­nium.

– I za­mier­za­cie do­trzeć do Pod­gó­rza – upew­ni­łem się.

– Taki mamy za­miar. Kon­sul i se­nat chcą, aby bar­ki z naf­tą spły­nęły do Mi­tri­cy jesz­cze przed ko­ńcem pory desz­czo­wej.

Za­sta­no­wi­łem się nad jego sło­wa­mi. Od Pod­gó­rza było już tyl­ko kil­ka­set wiorst że­glu­gi Wrzącą do sa­me­go To­ru­nium. Po kil­ku la­tach tu­łacz­ki stęsk­ni­łem się za ro­dzin­ny­mi stro­na­mi, no i mia­łem tam nie­co ra­chun­ków do wy­rów­na­nia. Oczy­wi­ście po­wrót na zie­mie rządzo­ne przez Oj­ców Pro­tek­to­rów był de­cy­zją ry­zy­kow­ną, zwa­żyw­szy na fakt, że w ka­żdym klasz­to­rze i opac­twie wi­siał mój por­tret z na­pi­sem „po­szu­ki­wa­ny żywy lub mar­twy”, a pod spodem wid­nia­ła obiet­ni­ca ba­jecz­nej na­gro­dy w zło­cie.

To miło, kie­dy do­ce­nia­ją czło­wie­ka w oj­czy­źnie.

– Pew­nie przy­da­łby się wam do­świad­czo­ny tro­pi­ciel i łow­ca? – za­py­ta­łem.

Weis zmie­rzył mnie ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– To nie będzie wy­ciecz­ka, Vin­cent. Nie wia­do­mo, co spo­tka­my na miej­scu.

– Mimo to pod­trzy­mu­ję pro­po­zy­cję.

Ar­kin uśmiech­nął się i roz­lał do pu­cha­rów resz­tę wina chlu­po­czące­go w bu­tel­ce.

– Jesz­cze dziś po­wia­do­mię do­wód­cę wy­pra­wy, że ma no­we­go łow­cę – oznaj­mił.

– Jaki do­sta­nę żołd?

– My­ślę, że uda mi się wy­ne­go­cjo­wać staw­kę jak dla No­ri­sjan; dwa srebr­ne dzien­nie, płat­ne w po­ło­wie przed wy­pły­ni­ęciem i po po­wro­cie, plus pre­mia za ka­żde­go za­bi­te­go po­two­ra.

Wy­pra­wa mo­gła trwać dwa, może trzy mie­si­ące, a to zna­czy­ło, że za­ro­bię ja­kieś sto srebr­nych na czy­sto, plus ewen­tu­al­ne łupy oraz zy­ski ze sprze­da­ży schwy­ta­nych je­ńców. Nie było źle. Zda­rza­ło mi się za­ra­biać wi­ęcej, ale też bra­ło się ro­bo­tę za kil­ka mo­net.

Do­pi­łem wino i za­cząłem zbie­rać się do wy­jścia.

– Może za­trzy­masz się tu­taj? – za­pro­po­no­wał Ar­kin.

Przez chwil­kę roz­wa­ża­łem pro­po­zy­cję. Za mu­ra­mi mo­na­sty­ru by­łbym bez­piecz­ny, ale prze­by­wa­nie w go­ści­nie mni­chów mia­ło jed­ną, acz po­wa­żną wadę: u No­ri­sjan nie było na­wet mni­szek, nie mó­wi­ąc już o nie­wia­stach, któ­re sprze­da­ją swe wdzi­ęki za brzęczącą mo­ne­tę.

– Mam opła­co­ny apar­ta­ment w Je­dwa­biu – oznaj­mi­łem.

Ar­kin po­ki­wał gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

– Jak chcesz, ale uwa­żaj na sie­bie.

Umó­wi­li­śmy się na pó­źne po­po­łud­nie, by ra­zem zło­żyć wi­zy­tę do­wód­cy wy­pra­wy, i roz­sta­li­śmy się. Uda­łem się na skraj dziel­ni­cy por­to­wej, gdzie znaj­do­wa­ły się lep­sze ta­wer­ny i go­spo­dy. Ta­kie jak wspo­mnia­ny Je­dwab.

Jego wła­ści­ciel Mar­co Pa­luch był jed­nym z tych mężczyzn, któ­rzy po­tra­fią za­dbać, by ży­cie ukła­da­ło się po ich my­śli. Kil­ka mie­si­ęcy temu zda­rzy­ło mi się dla nie­go pra­co­wać, gdy gang czar­nych, jak na­zy­wa­no tu przy­by­szów z Kau­ka­zu, chciał po­ło­żyć łapę na zy­skach z in­te­re­sów pro­wa­dzo­nych przez wła­ści­cie­la Je­dwa­biu.

Wy­ja­śni­łem to nie­po­ro­zu­mie­nie z ich hersz­tem. Na­zy­wał się Ab­dul ja­kiś tam i oka­zał się czło­wie­kiem ro­zum­nym, choć ma­ło­mów­nym. Nie prze­szka­dza­ło mi to, gdyż to głów­nie ja mó­wi­łem, a on przy­ta­ki­wał, trzy­ma­jąc w ustach lufę ob­rzy­na. No ale ja­koś do­szli­śmy do po­ro­zu­mie­nia i roz­sta­li­śmy się, jak mnie­mam, bez ura­zy.

Mar­co po­wi­tał mnie oso­bi­ście w holu. Za­pew­nił, że apar­ta­ment cze­kał na mój po­wrót, tak jak go zo­sta­wi­łem, prze­pro­sił też za ogra­ni­cze­nie licz­by lamp w kom­na­tach z po­wo­du de­fi­cy­tu naf­ty na ryn­ku i za­stąpie­nie ich lamp­ka­mi oliw­ny­mi, któ­re mają to do sie­bie, że kop­cą i zo­sta­wia­ją smro­dli­wą woń. Zna­jąc uwa­run­ko­wa­nia, pod­sze­dłem do tej pod­mia­ny ze zro­zu­mie­niem i ku wi­docz­nej uldze Mar­ko nie za­żąda­łem zwro­tu części za­pła­ty. Ode­bra­łem z re­cep­cji dwa klu­cze i ru­szy­łem po scho­dach na ostat­nie, czwar­te pi­ętro, gdzie mie­ścił się apar­ta­ment, któ­ry przez ostat­nie mie­si­ące wy­naj­mo­wa­łem w Je­dwa­biu.

Uci­ążli­wą wspi­nacz­kę wy­na­gra­dzał fakt, że z pod­da­sza w ra­zie kło­po­tów ła­two mo­żna było prze­do­stać się na dach i, co rów­nie wa­żne, miesz­ka­jąc tam, uni­ka­łem kon­tak­tów z po­zo­sta­ły­mi go­śćmi. Wdra­pa­łem się pod drzwi, prze­kręci­łem klucz w zam­ku i wsze­dłem do nie­wiel­kie­go przed­po­ko­ju, otwie­ra­jące­go się na ob­szer­ny sa­lon.

Przy­wi­tał mnie za­duch, zwy­kła rzecz w daw­no nie­wie­trzo­nych po­miesz­cze­niach. Przed opusz­cze­niem Syr­da­ku po­le­ci­łem bo­wiem, by słu­żba nie za­gląda­ła tu pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści.

Sa­lon ume­blo­wa­ny był w kla­sycz­nym sty­lu Czar­nych Miast: wiel­kie łoże, stół z parą sto­jących przy nim krze­seł, ci­ężka, po­jem­na sza­fa, kre­dens z cisu oraz dwie skrzy­nie zdol­ne po­mie­ścić spo­ry ba­gaż. Podło­gę po­kry­wał wzo­rzy­sty ko­bie­rzec wy­two­rzo­ny w tkal­niach Ha­je­rów.

Roz­wa­rłem okien­ni­ce na oścież i wyj­rza­łem na pla­cyk przed ho­te­lem, za­sta­wio­ny przez stra­ga­ny z owo­ca­mi. Przez kil­ka mi­nut przy­gląda­łem się znaj­du­jącym się tam lu­dziom: nikt spo­śród mężczyzn czy ko­biet nie wzbu­dził we mnie po­dejrz­li­wo­ści. Po­tem prze­sze­dłem do sąsied­niej izby, słu­żącej za po­miesz­cze­nie dla nie­wol­ni­ków, w ra­zie gdy­by któ­ryś z go­ści po­sia­dał ta­ko­wych. Izba była spo­ro mniej­sza od sa­lo­nu, a jej su­fit opa­dał pod sko­sem do podło­gi. U góry znaj­do­wał się właz pro­wa­dzący na dach. Za po­mo­cą dru­gie­go klu­cza otwo­rzy­łem go i wyj­rza­łem na ze­wnątrz. Owia­ło mnie wil­got­ne mor­skie po­wie­trze, w któ­rym czu­ło się bli­ską już porę desz­czo­wą.

Ka­mie­ni­ca na­le­żąca do Mar­ko była naj­wy­ższym bu­dyn­kiem przy uli­cy, mo­głem więc swo­bod­nie ro­zej­rzeć się po oko­licz­nych da­chach; tam rów­nież nie do­strze­głem nic nie­po­ko­jące­go.

Za­mknąłem kla­pę i wró­ci­łem do sa­lo­nu. Ści­ągnąłem z sie­bie rynsz­tu­nek i okrwa­wio­ny, prze­po­co­ny strój, a na­stęp­nie pod­sze­dłem do ku­fra sto­jące­go przy łożu. Wie­ko było tyl­ko do­mkni­ęte, otwo­rzy­łem je bez uży­cia klu­cza.

W Je­dwa­biu naj­wi­ęk­szą gwa­ran­cją, że nie zo­sta­niesz okra­dzio­ny, nie były zam­ki, klu­cze czy kłód­ki, lecz oso­ba jego wła­ści­cie­la i strach, jaki wzbu­dzał. Ka­żdy zło­dziej w Syr­da­ku wie­dział, że ci, co okra­da­ją klien­tów Je­dwa­biu, lądu­ją mar­twi w ba­se­nie por­to­wym, lecz wpierw mają nie­przy­jem­no­ść za­po­znać się oso­bi­ście z Mar­co i jego sław­nym se­ka­to­rem do ob­ci­na­nia pal­ców.

Te­raz już wie­cie, skąd ksyw­ka Pa­luch.

Zaj­rza­łem do ku­fra i stwier­dzi­łem, że wszyst­kie rze­czy są na miej­scu. Mój ekwi­pu­nek nie był może duży, lecz z pew­no­ścią kosz­tow­ny. Już sama skła­da­na lu­ne­ta, praw­dzi­wy ar­te­fakt z daw­nych cza­sów, war­ta była ład­ny grosz. Do tego do­cho­dzi­ło pięć ła­dow­nic z amu­ni­cją do ob­rzy­na. Otwo­rzy­łem po ko­lei ka­żdy z po­jem­ni­ków. W dwóch mie­ści­ły się po­ci­ski na po­two­ry i zmu­to­wa­ne ga­tun­ki wy­wo­dzące się od czło­wie­ka. Na­bo­je wy­ko­na­no ze sre­bra sto­pio­ne­go ze zło­tem, cyną, że­la­zem i kil­ko­ma in­ny­mi skład­ni­ka­mi, któ­rych mo­głem się wy­łącz­nie do­my­ślać.

Po­wi­nie­nem wam chy­ba to nie­co ob­ja­śnić. Ka­żdy ga­tu­nek po­two­rów jest wra­żli­wy na pew­ne ro­dza­je me­ta­lu lub ich sto­py, uczą tego już na pierw­szym roku se­mi­na­rium w To­ru­nium. Sku­tecz­no­ść amu­ni­cji za­le­ży od za­sto­so­wa­nych przy jej wy­ro­bie pro­por­cji oraz umie­jęt­no­ści od­lew­ni­ka. Naj­lep­si byli w tym zbroj­mi­strze za­trud­nia­ni przez Oj­ców Pro­tek­to­rów z To­ru­nium i rusz­ni­ka­rze Vet­ha­iów. W ca­łym Mi­ędzy­mo­rzu było rów­nież spo­ro rusz­ni­ka­rzy, któ­rzy w mniej lub bar­dziej uda­ny spo­sób ko­pio­wa­li „ory­gi­na­ły”, a część z nich osi­ągnęła w tej sztu­ce na­praw­dę do­bre re­zul­ta­ty.

Rzecz ja­sna, ka­żde­go po­two­ra czy mu­tan­ta mo­żna było za­ła­twić kla­sycz­nie: oło­wiem, a po­tem po­sie­kać mie­czem. Tyle że to zwi­ęk­sza­ło ry­zy­ko za­wo­do­we, a czło­wiek nie po to cho­dzi do ro­bo­ty, aby się w niej za­bi­jać.

Odło­ży­łem ła­dow­ni­ce ze sre­brem, a po­tem prze­li­czy­łem po­ci­ski z po­zo­sta­łych po­jem­ni­ków. Były to zwy­kłe oło­wia­ne be­ret­ki, gru­be jak kciuk ko­wa­la, po­zba­wio­ne łu­ski i po­kry­te spi­ral­ny­mi na­ci­ęcia­mi. Wy­strze­lo­ne z dwu­dzie­stu kro­ków oba­la­ły na zie­mię wi­ęk­szo­ść zna­nych mi stwo­rzeń, zmu­to­wa­nych czy też nie. Choć tyl­ko idio­ta zgo­dzi­łby się po­de­jść tak bli­sko do no­so­ro­ga, wu­dru­ła­ka czy lik­tor­na.

Oto cały ja.

Ostat­ni­mi cza­sy po­lo­wa­łem głów­nie na lu­dzi i przy­znam szcze­rze, czu­łem z tego po­wo­du dys­kom­fort mo­ral­ny. Chy­ba tak to się mówi?

Okre­śle­nie to po­zna­łem od jed­nej z mo­ich przy­ja­ció­łek, jesz­cze w To­ru­nium. Po­mi­ńmy w tej hi­sto­rii jej imię, gdyż za­pew­ne wci­ąż jest szczęśli­wą mężat­ką. Wy­star­czy wam wie­dzieć, że była drob­na, ciem­no­wło­sa i ogni­sta, a jej uda… nie będę wcho­dził w szcze­gó­ły.

Po­zna­li­śmy się zwy­czaj­nie, w ko­ście­le na mszy. Gdy tyl­ko spoj­rza­ła na mnie, wie­dzia­łem od razu, że jest w niej ten głód.

Spra­gnio­ne­go na­pój­cie, głod­ne­go na­karm­cie – na pew­no to zna­cie. Tak też uczy­ni­łem.

Spo­tka­łem się z czar­nul­ką na­stęp­nej nocy w jej domu. Wy­ja­wi­ła mi, że sza­cow­ny ma­łżo­nek pro­wa­dzi sklep z su­tan­na­mi, w mo­ich stro­nach to bar­dzo do­cho­do­wy in­te­res, i dzień wcze­śniej wy­je­chał po par­tię suk­na do Li­che­ńbur­ga.

Wte­dy też po raz pierw­szy usły­sza­łem o dys­kom­for­cie mo­ral­nym. Wpierw po­my­śla­łem, że to ja­kaś wsty­dli­wa cho­ro­ba, i po­spiesz­nie na­ci­ągnąłem ga­cie na ty­łek, ale nie… Luba wy­tłu­ma­czy­ła mi wszyst­ko. Po pro­stu czu­ła się źle z tym, że zdra­dza męża, bo to do­bry chłop, ro­bot­ny, uczci­wy i po­tra­fi za­dbać o ro­dzi­nę, a po­tem szyb­ko zrzu­ci­ła z sie­bie sza­tę, od­sła­nia­jąc za­chwy­ca­jącą na­go­ść.

Taki to mia­ła dys­kom­fort. Zro­zum tu ko­bie­ty – ja już prze­sta­łem pró­bo­wać.

Na sa­mym dnie ku­fra le­ża­ły dwa na­bi­te trzo­sy ze sre­brem. Wy­jąłem je i po­ło­ży­łem na sto­le. Na­stęp­nie wdzia­łem czy­ste spodnie ze skó­ry je­le­nia, ja­sną ko­szu­lę i ka­ftan z cien­kiej we­łny oraz prze­ta­rłem cho­le­wy dłu­gich bu­tów. Na sam ko­niec za­ło­ży­łem na sie­bie uprząż z bro­nią i okry­łem się wy­słu­żo­nym skó­rza­nym płasz­czem. Trzo­sy ze sre­brem scho­wa­łem do wi­ęk­sze­go wor­ka i tak obła­do­wa­ny uda­łem się do dziel­ni­cy han­dlo­wej.

Już wcze­śniej wi­ęk­szo­ść za­ro­bio­nych w Czar­nych Mia­stach oszczęd­no­ści ulo­ko­wa­łem w domu han­dlo­wym Gaw­ra­sów. Sie­dzi­ba tego rodu znaj­do­wa­ła się tuż przy cy­ta­de­li, gdzie sta­cjo­no­wa­ły miej­skie ko­hor­ty, i z wy­glądu przy­po­mi­na­ła prze­ro­śni­ęty sejf. Bank stwo­rzo­ny le­d­wie trzy­dzie­ści lat wcze­śniej przez Le­oni­da Gaw­ra­sa udzie­lał po­ży­czek kup­com, szlach­cie, a na­wet ksi­ążętom i kró­lom. Ostat­ni­mi cza­sy kil­ka do­mów ban­kier­skich ogło­si­ło upa­dło­ść po tym, jak za­ra­za wy­bi­ła wi­ęk­szo­ść nie­wol­ni­ków prze­zna­czo­nych do wy­wo­zu na Po­łud­nie, lecz Gaw­ra­sów pro­ble­my nęka­jące in­nych ban­kie­rów zda­wa­ły się nie do­ty­kać. Może dla­te­go, że pa­ra­li się głów­nie li­chwą.

Kan­tor znaj­du­jący się na par­te­rze bu­dyn­ku był już otwar­ty dla klien­tów. Wkro­czy­łem do przed­sion­ka, w któ­rym z po­wo­dze­niem mo­gła za­cu­mo­wać nie­du­ża ga­le­ra. We­wnątrz sta­li uzbro­je­ni stra­żni­cy. Mój wy­świech­ta­ny, po­bru­dzo­ny krwią płaszcz i miecz na ple­cach po­win­ny na­stra­jać ich wo­bec mnie nie­uf­nie, mimo to żad­ne­mu na­wet nie drgnęła po­wie­ka, gdy wkro­czy­łem do głów­nej sali, przy­wo­dzącej na myśl świ­ąty­nię za spra­wą dwóch rzędów ko­lumn pod­trzy­mu­jących bo­ga­to zdo­bio­ny su­fit.

Prócz mnie było tam jesz­cze czte­rech klien­tów i aż osiem otwar­tych kan­to­rów, w któ­rych przyj­mo­wa­no in­te­re­san­tów. W jed­nym z nich przy­wi­tał mnie ły­sie­jący mężczy­zna z wy­pa­lo­nym na dło­ni pi­ęt­nem nie­wol­ni­ka. Mu­si­cie wie­dzieć, że w tam­tej­szych do­mach ku­piec­kich nie za­trud­nia się lu­dzi wol­nych, zgod­nie z za­sa­dą, że pra­cow­nik na­jem­ny ni­g­dy nie będzie tak lo­jal­ny i su­mien­ny jak ten, któ­re­go pra­co­daw­ca ma pra­wo obe­drzeć żyw­cem ze skó­ry. Wia­do­mo, w ro­bo­cie naj­wa­żniej­sza jest zdro­wa mo­ty­wa­cja.

Wy­jąłem trzo­sy z wor­ka i rzu­ci­łem je na mar­mu­ro­wą ladę. W nie­mal ko­ściel­nej ci­szy sre­bro za­dzwo­ni­ło wa­bi­ąco. Wszy­scy obec­ni w sali mężczy­źni spoj­rze­li w na­szą stro­nę.

– Czym mogę słu­żyć szla­chet­ne­mu panu? – za­py­tał rach­mistrz, prze­ry­wa­jąc na­bo­żną at­mos­fe­rę.

– Czy po­sia­da­cie fi­lie w Czer­wie­niu? – chcia­łem upew­nić się, nim przej­dę do omó­wie­nia trans­ak­cji.

– Tak, pa­nie, a ta­kże we wszyst­kich wi­ęk­szych mia­stach Mi­ędzy­rze­cza, nie wy­łącza­jąc sa­me­go To­ru­nium.

Ostat­nia in­for­ma­cja nie­co mnie zdzi­wi­ła, gdyż Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy nie lu­bią kon­ku­ren­cji ze wscho­du, tak je­śli idzie o re­li­gię, jak i ob­rót pie­ni­ędz­mi, ale wi­dać sta­ry Le­onid Gaw­ras i na nich zna­la­zł spo­sób.

– Chcia­łbym zde­po­no­wać sre­bro i ode­brać je w Czer­wie­niu.

Rach­mistrz zer­k­nął na sa­kwy.

– Jaka to suma?

– Sze­ść se­tek srebr­nych i sto dwa­dzie­ścia di­na­rów w zło­cie, któ­re mam u was na ra­chun­ku.

Rach­mistrz prze­li­czył szyb­ko kwo­ty za po­mo­cą li­czy­dła.

– Opła­ta wy­no­si pi­ęt­na­ście pro­cent od ca­ło­ści zde­po­no­wa­nej sumy – oznaj­mił.

Było to zło­dziej­stwo w bia­ły dzień, ale idąc do ban­ku, nie mo­żna spo­dzie­wać się cze­go in­ne­go. Nie mia­łem zresz­tą wy­jścia, tasz­cze­nie ze sobą kil­ku ki­lo­gra­mów mo­net nie wcho­dzi­ło w ra­chu­bę. Zo­sta­wi­łem so­bie dwa­dzie­ścia zło­tych i trzy­dzie­ści srebr­nych, a resz­tę prze­ka­za­łem rach­mi­strzo­wi.

Cała trans­ak­cja nie trwa­ła na­wet pół go­dzi­ny. Po tym cza­sie wręczo­no mi do­ku­ment na gru­bym czer­pa­nym pa­pie­rze. Wid­nia­ła tam suma, jaką prze­ka­zy­wa­łem w de­po­zyt ban­ko­wi, kil­ka pie­częci oraz sze­reg za­szy­fro­wa­nych ozna­czeń, roz­po­zna­wal­nych tyl­ko przez wy­szko­lo­nych urzęd­ni­ków słu­żących do­mo­wi Gaw­ra­sów.

Ma­jąc ten pa­pier w kie­sze­ni, mo­głem ode­brać zde­po­no­wa­ne sre­bro wszędzie tam, gdzie dom Gaw­ra­sów miał swo­ich przed­sta­wi­cie­li. W dzi­siej­szych cza­sach, gdy czło­wiek za­bi­ja dru­gie­go za jed­ną mar­kę, taki spo­sób prze­wo­zu pie­ni­ędzy był nie­oce­nio­ną po­mo­cą w in­te­re­sach.

Za­dbaw­szy o przy­szło­ść, po­sta­no­wi­łem resz­tę cza­su po­zo­sta­łe­go do spo­tka­nia z Ar­ki­nem wy­ko­rzy­stać na przy­jem­no­ści. Wró­ci­łem do Je­dwa­biu, gdzie sa­mot­ny mężczy­zna mógł za­spo­ko­ić wszel­kie pra­gnie­nia, w tym rów­nież wzi­ąć go­rącą kąpiel.

Ła­źnia, ulo­ko­wa­na w ofi­cy­nie, po­sia­da­ła prze­my­śl­ny sys­tem pod­grze­wa­nia podło­go­we­go, za­czerp­ni­ęty od Kre­te­ńczy­ków. Ob­szer­ne po­miesz­cze­nie po­dzie­lo­no na dzie­wi­ęć sal, w któ­rych znaj­do­wa­ły się okrągłe ba­se­ny z go­rącą wodą.

Za­pła­ci­łem za czas od­mie­rzo­ny przez stan­dar­do­wą klep­sy­drę, po czym wsze­dłem do od­po­wied­nie­go po­miesz­cze­nia. Zrzu­ci­łem z sie­bie strój i usta­wi­łem broń, tak by mieć ją w za­si­ęgu ręki. Nie to, żeby w Je­dwa­biu coś mi gro­zi­ło, ale w moim fa­chu ostro­żno­ści ni­g­dy za wie­le.

Sam ba­sen był na tyle duży, by mógł po­mie­ścić kil­ka osób, a jego dno po­kry­wa­ła mo­zai­ka przed­sta­wia­jąca ogród, w któ­rym naga nim­fa za­spo­ka­ja­ła usta­mi ma­łe­go, gru­be­go fa­ce­ci­ka z ró­żka­mi wy­sta­jący­mi z ku­dła­tej gło­wy i ko­pyt­ka­mi za­miast nóg. Kim­kol­wiek był ten stwo­rek, wy­glądał na bar­dzo za­do­wo­lo­ne­go.

Za­nu­rzy­łem się po­wo­li w go­rącej wo­dzie, moje mięś­nie roz­lu­źni­ły się, a skó­rę ob­lał pot pod wpły­wem roz­grza­ne­go i wil­got­ne­go po­wie­trza.

Na­gle przez gęstą za­sło­nę z pary uno­szącej się w ła­źni usły­sza­łem ude­rze­nia bo­sych stóp. Od­ru­cho­wo si­ęgnąłem po miecz, lecz za­raz cof­nąłem rękę, wi­dząc dwie nie­wol­ni­ce zbli­ża­jące się do kra­wędzi ba­se­nu. Obie ład­ne i mło­de, o szczu­płych no­gach pod­kre­ślo­nych przez krót­kie tu­ni­ki i kszta­łt­nych bio­drach uwy­dat­nio­nych przez opa­su­jące ta­lie sznu­ry. Ni­ższa była bru­net­ką o oliw­ko­wej skó­rze i ciem­no­brązo­wych oczach osa­dzo­nych w szczu­płej twa­rzy, oko­lo­nej kasz­ta­no­wy­mi wło­sa­mi. Jej to­wa­rzysz­ka, o pół gło­wy wy­ższa, bez wąt­pie­nia po­cho­dzi­ła z pó­łno­cy. Mia­ła ja­sną cerę i zło­ci­ste wło­sy si­ęga­jące ra­mion oraz oczy w bar­wie let­nie­go nie­ba.

Przy­pa­try­wa­ły mi się spod dłu­gich rzęs, a ich usta roz­chy­la­ły ku­szące uśmie­chy. Szcze­re czy nie, było mi w za­sa­dzie obo­jęt­ne. Mar­co i tak do­li­czy wszyst­ko do ra­chun­ku.

– Czy ży­czysz so­bie, pa­nie, to­wa­rzy­stwa? – za­py­ta­ła ciem­no­wło­sa w języ­ku han­dlo­wym.

Spoj­rza­łem w dół. Mój czło­nek i ja by­li­śmy w tej spra­wie zgod­ni. Po­zo­sta­wa­ło py­ta­nie: bru­net­ka czy blon­dyn­ka, trud­ny wy­bór. Po krót­kim na­my­śle wzi­ąłem obie.

***

Trzy go­dzi­ny pó­źniej le­ża­łem w swo­im łó­żku z miną sa­ty­ra z mo­zai­ki, zaś Olga i Sara, dziew­częta po­zna­ne w ła­źni, spa­ły obok wtu­lo­ne w sie­bie w taki spo­sób, że ich twa­rze opie­ra­ły się o we­wnętrz­ną stro­nę uda ko­chan­ki.

Gdy pa­trzy­łem na na­gie, sple­cio­ne ze sobą cia­ła, na­szły mnie wspo­mnie­nia o mo­ich by­łych. Jak­by tak do­brze się za­sta­no­wić, tro­chę ich się uzbie­ra­ło, choć wi­ęk­szo­ści twa­rzy już nie pa­mi­ęta­łem. Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło mnie ci­chut­kie pu­ka­nie do drzwi. Wsta­łem z po­ście­li, nie bu­dząc dziew­cząt, i z mie­czem w dło­ni po­sze­dłem zo­ba­czyć, kto zacz. Na­trętem oka­zał się mło­dy No­ri­sja­nin imie­niem Ki­rył, któ­ry po­wia­do­mił mnie, że jego mistrz cze­ka na mnie w por­cie.

Ka­za­łem mu po­cze­kać na ko­ry­ta­rzu i wró­ci­łem, by się ubrać. Ha­łas, jaki ro­bi­łem, obu­dził dziew­częta. Wręczy­łem im po zło­tej mo­ne­cie i ka­za­łem zbie­rać się, jak tyl­ko wyj­dę.

Zo­sta­wi­łem uchy­lo­ne drzwi i gdy wró­ci­łem, za­sta­łem Ki­ry­ła ca­łe­go w pąsach. Za­pew­ne wci­ąż był pra­wicz­kiem. W re­gu­le No­ri­sjan obo­wi­ązy­wał bo­wiem częścio­wy ce­li­bat: mnich mógł za­ło­żyć ro­dzi­nę, gdy już uko­ńczył trzy­dzie­ści lat, oczy­wi­ście o sek­sie po­za­ma­łże­ńskim nie było mowy.

Po­pa­trzy­łem na Ki­ry­ła ze szcze­rym wspó­łczu­ciem: chło­pak miał przed sobą do­bre pi­ęt­na­ście lat wa­le­nia grusz­ki. Pew­nie dla­te­go cho­dził taki oso­wia­ły.

W To­ru­nium pod­cho­dzo­no do tych spraw bar­dziej ra­cjo­nal­nie, gdyż jak miał po­wie­dzieć Świ­ęty Teo­deus, le­gen­dar­ny za­ło­ży­ciel i pa­tron klasz­to­rów: „Wszyst­ko to rób­cie, ale rób­cie z gło­wą”.

W mo­jej oj­czy­źnie Oj­co­wie Gło­si­cie­le oraz Na­bo­żne Sio­stry rów­nież pod­le­ga­li ce­li­ba­to­wi, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak był to mar­twy prze­pis. Licz­ba utrzy­ma­nek i dzi­wek oboj­ga płci w To­ru­nium nie­mal do­rów­ny­wa­ła tej w No­wym Rzy­mie. W ten spo­sób za ka­żdą su­kien­ką du­chow­ną ci­ągnął się tłu­mek ma­łych bękar­tów i nikt o zdro­wych zmy­słach nie miał o to do ni­ko­go pre­ten­sji. Po­tem dzie­ci te od­da­wa­no do przy­klasz­tor­nych szkół. Co zdol­niej­si szli w śla­dy oj­ców i ma­tek, a pozo­sta­li zo­sta­wa­li człon­ka­mi spo­łecz­no­ści i naj­gor­liw­szy­mi po­plecz­ni­ka­mi wła­dzy klasz­to­rów w mo­jej oj­czy­źnie. W ten spo­sób wszyst­ko zo­sta­wa­ło w ro­dzi­nie Najświ­ęt­szej Pani, a w ka­żdej osa­dzie oj­co­wie mie­li gor­li­wych do­no­si­cie­li.

Teo­deus to mój ulu­bio­ny świ­ęty, praw­dzi­wy ge­niusz, a do tego czy­nił naj­praw­dziw­sze cuda. Le­gen­da mówi, że gdy wy­gła­szał ka­za­nia w To­ru­nium, jego głos sły­sza­no w ca­łym Mi­ędzy­rze­czu, a na­wet za Wrzącą. Do­praw­dy nie­zwy­kły czło­wiek.

Po opusz­cze­niu Je­dwa­biu Ki­rył za­pro­wa­dził mnie od razu do por­tu. Przy­wi­ta­ły nas chłod­na wil­got­na bry­za i krzy­ki mew krążących nad masz­ta­mi stat­ków. Przeda­rłszy się przez por­to­we zbio­ro­wi­sko, we­szli­śmy na nad­brze­że.

Ar­kin, jak zwy­kle wy­pro­sto­wa­ny i spo­koj­ny, cze­kał na nas, sto­jąc w cie­niu pu­stej becz­ki do prze­wo­zu naf­ty.

– I jak ci się po­do­ba? – za­py­tał z uśmie­chem, wska­zu­jąc ga­le­rę, któ­rej dziób zdo­bi­ła wspa­nia­ła fi­gu­ra czar­ne­go ła­będzia.

Spoj­rza­łem zdu­mio­ny na okręt – był na­praw­dę wiel­ki, choć jak wi­ęk­szo­ść tego typu jed­no­stek smu­kły i dłu­gi, co przy na­pędzie wio­sło­wym po­zwa­la­ło na roz­wi­ni­ęcie znacz­nej pręd­ko­ści.

Na ka­żdą z burt przy­pa­da­ło dwa­dzie­ścia je­den wio­seł, usta­wio­nych w jed­nym rzędzie. Ga­le­ra po­sia­da­ła po­je­dyn­czy maszt o oża­glo­wa­niu re­jo­wym, na szczy­cie któ­re­go ło­po­tał sztan­dar Syr­da­ku, czar­ny or­to­dok­syj­ny krzyż na bia­łym tle.

– Spo­dzie­wa­łem się cze­goś mniej­sze­go. Jak mamy tą ko­by­łą wpły­nąć na rze­kę?

– „Czar­ny Ła­będź” ma nas tyl­ko za­wie­źć do Mi­tri­cy, da­lej uda­my się ło­dzia­mi, któ­re do­star­czy nam gil­dia ku­piec­ka za­rządza­jąca mia­stem. Cho­dź, cze­ka­ją na nas. – Wska­zał na kasz­tel dzio­bo­wy, gdzie sta­ło dwóch mężczyzn.

Oby­dwaj mie­li czar­ne wło­sy, lecz poza tym szcze­gó­łem wszyst­ko ich ró­żni­ło. Star­szy, w ma­ry­nar­skim stro­ju, był chło­pem na schwał, wy­so­kim i bar­czy­stym, o gru­bym kar­ku i mi­ęsi­stej twa­rzy na­zna­czo­nej kil­ko­ma bli­zna­mi, w tym co naj­mniej jed­ną za­da­ną no­żem. Wie­kiem mu­siał zbli­żać się już do pi­ęćdzie­si­ąt­ki, a mimo to jego syl­wet­ka i po­sta­wa bu­dzi­ły re­spekt.

Jego to­wa­rzysz, ni­ski i szczu­pły, ubra­ny był jak za­mo­żny szlach­cic. Przy pa­sie no­sił po­je­dyn­ko­wy ra­pier. Coś w jego po­sta­wie su­ge­ro­wa­ło mi, że jest do­sko­na­łym szer­mie­rzem.

– Star­szy to ka­pi­tan Ti­chon – po­in­for­mo­wał mnie Ar­kin, nim we­szli­śmy na trap. – Jest ple­be­ju­szem, co już samo w so­bie jest nie­zwy­kłe jak na ka­pi­ta­na ga­le­ry wo­jen­nej. Tu, w Syr­da­ku, szlach­ta nie­chęt­nie od­da­je swo­je przy­wi­le­je czer­ni. Mó­wią, że jest sy­nem por­to­wej dziw­ki i jako nie­mow­lę zo­stał pod­rzu­co­ny na scho­dy cer­kwi. Jako wy­ro­stek za­ci­ągnął się na sta­tek i po dwu­dzie­stu la­tach słu­żby do­ro­bił się pa­ten­tu ka­pi­ta­na. „Czar­ny Ła­będź” ucho­dzi za je­den z naj­lep­szych okrętów we flo­cie wo­jen­nej Syr­da­ku, a jego ma­ry­na­rze to praw­dzi­we dia­bły. Ka­pi­tan zwi­ąza­ny jest z ro­dem Gurn­sów i ucho­dzi za za­ufa­ne­go czło­wie­ka kon­su­la.

– A ten szlach­cic?

– To Vic­tor La­brus, cho­rąży pły­nących z nami żo­łnie­rzy. Sta­ra szlach­ta, choć zu­bo­ża­ła. Cie­szy się za­ufa­niem prze­ciw­ni­ków kon­su­la w se­na­cie i ma pa­trzeć na­sze­mu ka­pi­ta­no­wi na ręce. Uwa­żaj na nie­go, to czło­wiek nie­bez­piecz­ny i prze­wrot­ny, pod po­wierz­chow­no­ścią fir­cy­ka ukry­wa bru­tal­no­ść i za­chłan­no­ść.

Do­ta­rłszy do scho­dów pro­wa­dzących na kasz­tel, mu­sie­li­śmy prze­rwać roz­mo­wę i chwi­lę po­tem sta­nęli­śmy przed ka­pi­ta­nem ga­le­ry i jego to­wa­rzy­szem.

Na­wet bez ob­ja­śnień Ar­ki­na, pa­trząc z bli­ska, oce­ni­łem ka­pi­ta­na jako czło­wie­ka po­ryw­cze­go i krew­kie­go, któ­ry le­d­wie ha­mu­je roz­pie­ra­jącą go ży­wot­no­ść.

Za to szlach­cic ule­pio­ny był z in­nej gli­ny. Dum­ny i prze­si­ąk­ni­ęty na­by­tym od dziec­ka prze­świad­cze­niem, że ży­cie jest po to, by mógł czer­pać zeń pe­łny­mi ga­rścia­mi. Jed­no spoj­rze­nie w zim­ne, ciem­ne oczy prze­ko­na­ło mnie, że mam do czy­nie­nia z mor­der­cą.

Obaj mężczy­źni mu­sie­li wie­dzieć, kim je­stem, gdyż nie pa­dły py­ta­nia o moją oso­bę.

– Wie­leb­ny Ar­kin za­pew­nił mnie, że je­steś zna­ko­mi­tym fa­chow­cem – rze­kł bez zbęd­nych wstępów ka­pi­tan, przy­pa­tru­jąc mi się ba­daw­czo.

– To praw­da, ka­pi­ta­nie – od­pa­rłem z wła­ści­wą so­bie skrom­no­ścią.

Mu­sia­ła mu się spodo­bać taka od­po­wie­dź, gdyż ro­ze­śmiał się w głos przy­jem­nym dla ucha ba­sem.

– Za­tem wi­tam na po­kła­dzie, Szte­jer – po­wie­dział i pod­nió­sł dłoń, by nas od­pra­wić, lecz prze­szko­dził mu w tym La­brus.

– Mo­żna wie­dzieć, gdzie słu­ży­łeś wcze­śniej? – za­py­tał, wpa­tru­jąc się we mnie ni­czym kro­gu­lec w mysz.

Na­sze spoj­rze­nia skrzy­żo­wa­ły się, ża­den nie spu­ścił wzro­ku.

– Tu i tam – od­pa­rłem cierp­kim to­nem.

Na cien­kich ustach, okry­tych wy­pie­lęgno­wa­nym wąsi­kiem, po­ja­wił się wy­ra­cho­wa­ny uśmiech.

– Sły­sza­łem kil­ka razy opo­wie­ści o kimś na­zwi­skiem Szte­jer i je­śli choć część z nich jest praw­dzi­wa, musi to być nie­zwy­kły czło­wiek.

– Nie wiem, nie znam go – od­pa­rłem wy­zy­wa­jącym to­nem.

– Dość tego, pa­nie La­brus! – za­grzmiał ka­pi­tan. – Wie­leb­ny Ar­kin po­ręczył za tego czło­wie­ka, to w zu­pe­łno­ści mi wy­star­cza.

Kon­kret­ny fa­cet, ta­kich wła­śnie lu­bię.

– Jaki to żo­łnierz ten La­brus? – za­py­ta­łem Ar­ki­na, gdy po­now­nie zna­le­źli­śmy się na nad­brze­żu.

– Z tego, co wiem, do­bry. Jego od­dział wal­czył z Do­ńca­mi pod Taną, gdy miej­sco­wy ata­man chciał po­ło­żyć łapę na zgro­ma­dzo­nych tam za­pa­sach je­dwa­biu, a rok temu wzi­ął udział w eks­pe­dy­cji prze­ciw pi­ra­tom z Ne­se­by­ru. Mimo mło­de­go wie­ku i nie­zbyt wiel­kiej for­tu­ny wró­żą mu, że wkrót­ce za­si­ądzie w se­na­cie. Je­śli wy­pra­wa się po­wie­dzie, za­pew­ne jesz­cze w tym roku.

– O ile do­ży­je – rze­kłem bez­na­mi­ęt­nie.

Ar­kin zer­k­nął na mnie z nie­po­ko­jem, sta­ry drań znał mnie jak zły sze­ląg.

– Vin­cent, chy­ba nie za­mie­rzasz…? – Nie mu­siał ko­ńczyć.

– Tak tyl­ko so­bie ga­dam – za­pew­ni­łem go po­spiesz­nie. Nie za­brzmia­ło to chy­ba zbyt szcze­rze. Ar­kin za­trzy­mał się, chwy­cił mnie za ra­mię i znów się ode­zwał, tym ra­zem twar­dziej.

– Vin­cent, nie chcę pro­ble­mów, po­ręczy­łem za cie­bie w imie­niu Świ­ęte­go No­ri­sa – przy­po­mniał mi z wy­rzu­tem.

– Do­bra, do­bra, nie tknę go pal­cem, chy­ba że sam za­cznie.

Ar­kin uśmiech­nął się do­bro­dusz­nie, przyj­mu­jąc moje sło­wa za do­brą mo­ne­tę, i wie­dzia­łem już, że po­sta­ram się go nie za­wie­ść, bo kto by miał su­mie­nie na­ra­żać na kło­po­ty ta­kie­go do­bre­go chło­pa.

***

Po roz­sta­niu się z Ar­ki­nem wró­ci­łem do Je­dwa­biu na wie­cze­rzę. Ja­dal­nia mie­ści­ła się w sali na par­te­rze bu­dyn­ku, tak du­żej, że mo­gło w niej jed­no­cze­śnie prze­by­wać kil­ka­dzie­si­ąt osób. Tam­te­go wie­czo­ra tyl­ko trze­cia część sto­li­ków była za­jęta, co było dla mnie oczy­wi­stym do­wo­dem na sku­tecz­no­ść em­bar­ga na­ło­żo­ne­go na mia­sto przez Sza­chi­na.

Mój sto­lik znaj­do­wał się w rogu po­miesz­cze­nia, mi­ędzy ko­lum­ną pod­trzy­mu­jącą su­fit a oknem, dzi­ęki cze­mu mia­łem wi­dok na ka­żde­go, kto wcho­dził przez drzwi.

Dziew­ka słu­żeb­na zja­wi­ła się przy mnie mi­giem, aby ode­brać za­mó­wie­nie. Po­le­ci­ła na­dzie­wa­ną gęś z przy­pra­wa­mi i wa­rzy­wa go­to­wa­ne na pa­rze. Już sam z sie­bie do­bra­łem jesz­cze do kom­ple­tu kwar­tę wód­ki.

Za­mó­wie­nie zo­sta­ło zre­ali­zo­wa­ne szyb­ko i smacz­nie, pra­cow­ni­cy Mar­co wie­dzie­li o spe­cjal­nych sto­sun­kach łączących mnie z ich pa­nem.

Po ja­ki­mś kwa­dran­sie od mo­men­tu, gdy pa­ru­jące pó­łmi­ski wje­cha­ły na stół, bez­wied­nie za­re­je­stro­wa­łem, że do sali wsze­dł Mar­co. Wy­so­ki, bar­czy­sty, z nie­wiel­kim brzusz­kiem ry­su­jącym się pod lu­źnym, wy­szy­wa­nym zło­tą ni­cią ka­fta­nem, bu­dził po­żąda­nie u ko­biet i za­zdro­ść u mniej za­rad­nych mężczyzn. Od razu pod­sze­dł do mego sto­li­ka. Wy­star­czył rzut oka na jego przy­stoj­ną twarz, by zro­zu­mieć, że szy­ku­je się in­te­res. Tyle że mia­łem na ra­zie za co żyć i nie by­łem pe­wien, czy chce mi się co­kol­wiek ro­bić przed wy­pły­ni­ęciem na pe­łne mo­rze.

– Mogę się przy­si­ąść? – za­py­tał, choć prze­cież był u sie­bie. Do­ce­niam ta­kie dro­bia­zgi u lu­dzi.

Ski­nąłem gło­wą, wska­zu­jąc wi­del­cem na wol­ne krze­sło.

Usia­dł i od razu prze­sze­dł do rze­czy.

– Mam kło­pot, Szte­jer.

– Znów czar­ni? – za­py­ta­łem, nie prze­ry­wa­jąc je­dze­nia.

Mar­co mach­nął dło­nią.

– A nie, z tam­ty­mi to spo­kój, do­sko­na­le się spra­wi­łeś. Inna rzecz leży mi na wątro­bie.

– O wątro­bę trze­ba dbać – zgo­dzi­łem się, wy­chy­la­jąc kie­li­szek wód­ki. – To o co się roz­cho­dzi?

– Moja sio­strze­ni­ca upa­rła się i po­szła do klasz­to­ru.

Spoj­rza­łem zdzi­wio­ny.

– Szpet­na ja­kaś czy nie­mo­ta?

– Skąd, pi­ęk­no­ść ja­kich mało i by­stra – wy­ja­śnił, chy­ba ura­żo­ny moją oce­ną cech dzie­dzi­czo­nych w jego ro­dzi­nie. – Tyle że za­ko­cha­na nie­szczęśli­wie w ta­kim jed­nym ła­chu­drze z ru­skiej dziel­ni­cy. Żad­na par­tia dla ta­kiej dziew­czy­ny jak Iri­na.

Wy­pi­łem dru­gi kie­li­szek wód­ki, ob­li­za­łem war­gi, przy­pa­tru­jąc się mo­je­mu stu­pro­cen­to­wo nie­szcze­re­mu roz­mów­cy.

– Czy­li mam po­zbyć się absz­ty­fi­kan­ta?

– Nie w tym rzecz, mło­dzie­niec już wy­je­chał – od­pa­rł enig­ma­tycz­nie Mar­co. – Głu­pia wy­pła­ki­wa­ła za nim oczy, gło­dzi­ła się, gro­zi­ła, że obe­tnie war­ko­cze i wstąpi do klasz­to­ru, a na­wet tar­gnie się na swo­je ży­cie, je­śli nie spro­wa­dzę jej uko­cha­ne­go.

– Do­my­ślam się, że stam­tąd, do­kąd udał się uko­cha­ny, po­wrót ra­czej nie jest mo­żli­wy? – za­py­ta­łem ostro­żnie.

– Tra­fi­łeś w samo sed­no, Szte­jer. – Wes­tchnął tak ci­ężko, że nie­mal uwie­rzy­łem, że tra­pi go po­czu­cie winy. Wra­że­niu temu prze­czy­ły oczy: zim­ne i bez­li­to­sne jak du­sza Mar­ko.

– Wci­ąż za bar­dzo nie wiem, w czym mogę się przy­dać.

– Dziew­czy­na ucie­kła do klasz­to­ru, trze­ba ją stam­tąd za­brać.

Osku­ba­łem mi­ęso z gna­ta i prze­żu­wa­jąc, spy­ta­łem:

– Nie chce wró­cić do wuja?

– Pro­blem leży gdzie in­dziej.

– Tak? – Prze­łk­nąłem.

– To męski klasz­tor.

I tu, moi dro­dzy, o małą chrząst­kę opo­wie­ść by się sko­ńczy­ła, gdyż za­krztu­si­łem się tak, że gały wy­szły mi na wierzch.

Mar­co mi­ło­sier­nie po­dał mi kie­li­szek z go­rza­łką. Ode­tka­ło mi prze­łyk i mo­głem wy­krztu­sić bły­sko­tli­wie:

– Że co?

– To męski klasz­tor – po­wtó­rzył Mar­co cier­pli­wie.

– Ale na Pa­nią, jak? – za­krzyk­nąłem, nie zwa­ża­jąc na to, że wy­sze­dł ze mnie he­re­tyk. – Prze­cież mni­si mu­szą się po­znać, a wte­dy… – Nie do­ko­ńczy­łem przez de­li­kat­no­ść względem wuja mło­dej damy.

– Oba­wiam się, Szte­jer, że już się po­zna­li – rze­kł cierp­ko.

– Ale po co to zro­bi­ła?

– Żeby mnie upo­ko­rzyć, bo wie, że ją ko­cham – wy­znał Mar­co i za­ci­snął war­gi, jak­by po­wie­dział o jed­no sło­wo za dużo.

– Cze­mu więc sam jej stam­tąd nie za­bie­rzesz?

– Bo po­szła do Sy­me­ona w do­li­nie Kar­mel. Sły­sza­łeś o nim?

– Nie­wie­le, po­dob­no to ja­kiś świ­ęty.

Mar­co wy­krzy­wił twarz z nie­na­wi­ścią.

– Ob­wo­ła­li go pro­ro­kiem, niech go za­ra­za po­żre. By­łem u nie­go, ale nie chce wy­pu­ścić Iri­ny z mo­na­sty­ru. Po­wie­dział, że ona jest te­raz słu­żeb­ni­ca pa­ńska. Na­wet nie po­zwo­lił mi się z nią zo­ba­czyć. Boję się o nią, bo ten by­dlak nie­na­wi­dzi ko­biet.

– A co z wy­ku­pem?

Mach­nął dło­nią zre­zy­gno­wa­ny.

– Za­pro­po­no­wa­łem dra­nio­wi ty­si­ąc srebr­nych, ale od­mó­wił.

– Od­mó­wił ty­si­ąca srebr­nych? – upew­ni­łem się, czy do­brze sły­szę.

– Tak, po­wie­dział, że nie przyj­mie pie­ni­ędzy za­ro­bio­nych na nie­rządzie i ludz­kiej krzyw­dzie, gni­da jed­na. – Mar­co aż po­czer­wie­niał pod wpły­wem słusz­ne­go obu­rze­nia.

– No ale żeby nie przy­jął ty­si­ąca srebr­nych – dzi­wi­łem się na­dal. – To chy­ba rze­czy­wi­ście świ­ęty – stwier­dzi­łem.

– On taki świ­ęty, jak ze mnie uczci­wy czło­wiek – za­pe­rzył się Mar­co. – Su­kin­syn zwy­czaj­nie się mści. Osiem lat temu by­łem jed­nym z tych, któ­rzy wy­rzu­ci­li go z Syr­da­ku. Już wów­czas pod­bu­rzał mo­tłoch na uli­cach do nisz­cze­nia do­mów gry, za­mtu­zów i ła­źni. Zgi­nęło wte­dy kil­ka mo­ich dziew­czyn i o mało co nie spa­li­li Je­dwa­biu. Po­zby­li­śmy się go i my­śle­li­śmy, że to ko­niec kło­po­tów, ale Sy­me­on nie jest czło­wie­kiem, któ­ry ła­two się pod­da­je. Za­szył się w mo­na­sty­rze od­da­lo­nym dzień dro­gi od mia­sta i szyb­ko zo­stał tam pro­ro­kiem. Te­raz z ca­łe­go pó­łwy­spu walą do nie­go piel­grzym­ki. Ist­ne sza­le­ństwo. Mówi się, że po śmier­ci sta­re­go Jo­gri­ko­sa to wła­śnie Sy­me­on zo­sta­nie no­wym Pa­triar­chą Syr­da­ku. A wte­dy ko­niec z dziw­ka­mi, ha­zar­dem i opium.

– A do kon­su­la nie mo­żesz się zwró­cić? Z tego, co mi mó­wio­no, Ni­ko­laj Gurn­sa to roz­sąd­ny czło­wiek.

– Zbli­ża­ją się wy­bo­ry do se­na­tu i na kon­su­la. Nikt, kto ma am­bi­cje po­li­tycz­ne, nie za­drze te­raz ze świ­ętym mężem, któ­ry ma kil­ka ty­si­ęcy wy­znaw­ców na jed­no ski­nie­nie. Sy­me­on po­czuł się tak pew­nie, że w ze­szłym mie­si­ącu pod­bu­rzył miesz­ka­ńców wio­ski za mu­ra­mi, a ci za­bi­li ka­ra­ima pro­wa­dzące­go za­jazd, zaś jego żonę i dzie­ci uka­mie­no­wa­li. Nikt na­wet pal­cem nie kiw­nął, żeby uka­rać wi­no­waj­ców.

Za­sta­no­wi­łem się nad pro­po­zy­cją zło­żo­ną przez Mar­co. Ro­bo­ta wy­da­wa­ła się pro­sta i mało ry­zy­kow­na, osta­tecz­nie to byli tyl­ko mni­si. Za dwa dni wy­pły­wa­łem i nie za­mie­rza­łem wra­cać do Syr­da­ku przez kil­ka naj­bli­ższych lat.

– Za­pła­cisz mi ty­si­ąc, któ­ry za­pro­po­no­wa­łeś Sy­me­ono­wi, ale w po­sta­ci we­ksla z ban­ku Gaw­ra­sów – za­strze­głem.

Mar­co nie tar­go­wał się, co wy­wo­ła­ło we mnie przy­kre uczu­cie, że mo­głem za­żądać wi­ęcej. Uści­snęli­śmy so­bie dło­nie i na tym się roz­sta­li­śmy. Po do­ko­ńcze­niu ko­la­cji wró­ci­łem do apar­ta­men­tu. Przez chwi­lę na­my­śla­łem się nad wzi­ęciem nie­wol­ni­cy na noc, ale zre­zy­gno­wa­łem z przy­jem­no­ści. Na­stęp­ne­go dnia cze­ka­ła mnie dłu­ga dro­ga i mu­sia­łem być w for­mie.

Po­ło­ży­łem się do łó­żka z my­ślą, że ni­ko­go dziś nie za­bi­łem, nie okra­dłem ani nie po­bi­łem. Co wi­ęcej, przyj­mu­jąc zle­ce­nie Mar­co, spe­łnia­łem do­bry uczy­nek. Dziw­ne uczu­cie.

Za­snąłem czuj­nym snem czło­wie­ka spra­wie­dli­we­go.

***

Wy­ru­szy­łem z sa­me­go rana uzbro­jo­ny w miecz, ga­ro­tę i kil­ka szty­le­tów, za­bra­łem też lu­ne­tę. Ob­rzy­na dla od­mia­ny zo­sta­wi­łem w skrzy­ni na kwa­te­rze. Po­wo­dy ta­kiej de­cy­zji były dwa. Raz, zle­co­ną mi przez Mar­co ro­bo­tę oce­nia­łem jako pro­stą: wy­kra­ść dzie­wu­chę od mni­chów i od­wie­źć do wuja. Ła­twi­zna. Wszyst­ko zaś mia­ło od­być się dys­kret­nie, po ci­chut­ku, bez ro­bie­nia roz­ró­by czy strze­la­nia do mni­chów. Skąd ta ostro­żno­ść i nie­chęć do roz­gło­su, za­py­ta­cie? To oczy­wi­ste.

Za moją gło­wę Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy wy­zna­czy­li so­wi­tą na­gro­dę i wie­lu lu­dzi już pró­bo­wa­ło na nią za­pra­co­wać, a inni tyl­ko cze­ka­li na oka­zję. Nie po to przez lata my­li­łem tro­py i za­cie­ra­łem śla­dy, by te­raz zdra­dzać się przez lek­ko­my­śl­no­ść.

No i oczy­wi­ście zo­sta­wał Ar­kin. On za­raz do­my­śli­łby się wszyst­kie­go i z pew­no­ścią nie za­bra­łby mnie na wy­pra­wę, aby nie ry­zy­ko­wać, że to­wa­rzy­sze ze­chcą po­de­rżnąć mi gar­dło we śnie, kie­ro­wa­ni mo­ty­wa­mi re­li­gij­ny­mi lub dla zy­sku, co za­zwy­czaj często idzie w pa­rze.

No ale dość o tym, zaj­mij­my się pod­ró­żą, ta zaś, jak zwy­kle bywa, za­czy­na się od wy­bo­ru środ­ka lo­ko­mo­cji. Ja po­sta­no­wi­łem je­chać kon­no.

Ko­by­ła po­le­co­na mi przez Mar­co była spo­koj­na i uło­żo­na. Na prze­kór tem­pe­ra­men­to­wi kla­czy ktoś nadał jej imię Iskra, co było po­bo­żnym ży­cze­niem lub for­mą ma­gicz­ne­go obrzędu ma­jące­go wpły­nąć na źre­bię. Jaka by nie była in­ten­cja po­my­sło­daw­cy imie­nia – Iskra spa­li­ła na pa­new­ce.

Po opusz­cze­niu mia­sta przez kil­ka wiorst je­cha­łem wśród wzgórz po­kry­tych gęsty­mi ła­na­mi zbo­ża, mi­ja­jąc za­sob­ne cha­ty rol­ni­ków. Szyb­ko jed­nak miej­sce upraw za­jęły ska­ły i trakt za­głębił się w głębo­kie wąwo­zy i gór­skie do­li­ny. Pod­ró­żnych na dro­dze spo­tka­łem nie­wie­lu, nie­mal sa­mych piel­grzy­mów z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi ga­łąz­ka­mi oliw­ny­mi w dło­niach. Raz tyl­ko mi­nąłem ka­ra­wa­nę ku­piec­ką chro­nio­ną przez stra­żni­ków.

Wy­gląda­ło na to, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej