39,90 zł
Powiadają, że człowiek zdolny jest przetrwać najstraszliwsze czasy. Ci, którzy przetrwali Zagładę, są zarazem najgorsi i najlepsi ze wszystkich ludzi.
Vincent Sztejer wraca do domu, lecz nim tam dotrze, musi przemierzyć skażone ziemie i miasta, gdzie nafta jest cenniejsza niż ludzka krew. Czeka go podróż rzeką do samego jądra ciemności, do miejsc, gdzie wciąż plenią się mutacje, zaś ludzki umysł łatwo popada w obłęd. Ghule, umarlaki i ludojady–każdy z twych stworów jest śmiertelnie niebezpieczny, lecz prawdziwym zagrożeniem bywa najczęściej drugi człowiek.
Pojęcia takie jak dobro i zło przepadły gdzieś w czasie Apokalipsy. Zasady są proste. Nie daj się zabić. Dbaj tylko o siebie. Maszeruj albo giń…ale po drodze nie zapomnij korzystać z życia. Nigdy nie wiesz, ile Ci go jeszcze zostało...
II wydanie powieści, która wcześniej ukazała się wcześniej pt. Sztejer 2.
Cykl Sztejer
Sztejer. Umarły syn
Sztejer 2. Wino, kobiety i śmierć
Cykl Kroniki Torunium
Sztejer. Kroniki Torunium
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 298
SztejerII. Wino, kobiety i śmierć
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2022 Robert Foryś
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Hevi
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-66955-32-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Akto umarł, ten nie żyje. Tak mówią. Kto tak twierdzi, nigdy nie stał naprzeciw szarżującego umarlaka. Ten wyskoczył z mroku, sadząc wielkie susy w moją stronę. Był wielki jak byk, a w ręku trzymał miecz. Pordzewiała kolczuga okrywająca jego tułów pobrzękiwała w dusznej ciszy grobowca.
Obrzyn niemal sam wskoczył w moją dłoń. Bliźniacze lufy plunęły ogniem i ołowiem. Impet pocisków dosłownie wyrwał umrzyka w górę i odrzucił dwa kroki w tył. Grzmotnął o ziemię i przekoziołkował dwa razy, nim wyciągnął się jak długi.
Zwykle dwa pociski z obrzyna wystarczają, by przerobić każdego na mączkę kostną. Tyle że na umarlaka to za mało. Sztuką jest obalić stwora i dokończyć sprawę, póki ten szamocze się wywrócony na grzbiet.
Wsunąłem dwururkę w futerał umocowany na biodrze i dobyłem jagathan z pochwy zawieszonej ukośnie na plecach. W trzech susach dopadłem powalonego martwiaka i ciąłem od góry, celując tak, by odrąbać mu łeb.
Miecz mignął w mym ręku jak błyskawica i… zadzwonił metalicznie o jego klingę. Zabrakło mi czasu na zdziwienie, umarlak przetoczył się przez bok i nim zdołałem temu zapobiec, znów stał na nogach gotów do walki.
Zacząłem obchodzić monstrum, depcząc buciorami porozrzucane, objedzone ludzkie kości. Słyszałem pogłoski, że przez wiele miesięcy z polecenia królowej Theodory do katakumb wrzucano kalekie dzieci i skazańców. Dlatego umarlak był tak wytrzymały, szybki i silny.
Ludzie nie potrafią poradzić sobie ze śmiercią bliskiej osoby i potem wynikają z tego same kłopoty. Choćby taki jak ten.
Ścierwojad nie kwapił się z ponownym atakiem: świadectwo, że pod hełmem miał coś więcej niż wysuszony mózg. Głęboko zapadnięte oczy wpatrywały się we mnie bacznie, śledząc każdy mój krok. Czekał, aż wykonam fałszywy ruch. Wiedział, że będę chciał dobrać się do jego głowy.
Nie spuszczając wzroku z wycelowanego we mnie długiego miecza, wyprowadziłem cios na szyję. Został sparowany, a kontratak niemal rozpłatał mi skroń. Zrobiłem piruet i odskoczyłem, klnąc w myślach głupców, którzy pochowali króla wraz z mieczem i zbroją, nie sprawdziwszy wpierw, co go zabiło.
Natarłem drugi i trzeci raz, z podobnie marnym skutkiem. Zza połamanych zębów ścierwojada wydobył się drwiący, hieni śmiech.
Chciał mnie sprowokować i, na Najświętszą Panią, udało mu się to. Skoczyłem na monstrum, a moje ścięgna i mięśnie zadziałały jak naoliwione sprężyny. Spróbował odeprzeć atak, tyle że tym razem nie celowałem w szyję. Jagathan śmignął w ciemności i trafił w rękę trzymającą miecz. Ostra jak brzytwa klinga rozchlastała pordzewiałą kolczugę, odcinając dłoń, która zawisła bezwładnie na wysuszonym ścięgnie.
Oręż martwiaka uderzył z wibrującym dźwiękiem o kamienne płyty podłogi w tym samym momencie, gdy opadłem na zgięte nogi. Dokańczając sekwencję, wbiłem jagathan w kolano, ścinając potwora z nóg. Wykonałem obrót, uwalniając miecz, i znalazłem się za jego plecami. Był mój. Wystarczyło tylko ciąć w odsłonięty kark.
Zamiast tego solidnym kopniakiem posłałem ścierwo na brzuch. Opadłem całym ciężarem ciała, wbijając kolana pod łopatki mutanta, i zerwałem hełm z jego głowy. Czaszkę mężczyzny pokrywała gąbczasta narośl sięgająca uszu i nozdrzy. Najwięcej było jej na potylicy i w tyle głowy, gdzie tworzyła jakby olbrzymiego guza.
Chwyciłem nóż i wbiłem go w nabrzmiałą, pulsującą hubę.
Ścierwojad zawył przejmująco nieludzkim głosem, spróbował strząsnąć mnie z siebie. Nie zważając na odczuwany wstręt, chwyciłem strąki włosów i trzy razy walnąłem jego twarzą o ziemię, aż zwiotczał, co umożliwiło mi spokojne odpiłowanie pasożyta. Schowałem trofeum do torby, jako dowód dla królowej, że wykonałem robotę. Następnie podniosłem się w kucki. Trzymając ostrze w pogotowiu, obróciłem truposza na plecy. Patrzył na mnie półprzytomnym wzrokiem człowieka, który zbyt długo zażywał opium. A jednak było w tym spojrzeniu coś ludzkiego: wdzięczność i jednocześnie świadomość, że nie mogę mu pomóc. Zabiłem pasożyta, lecz mózg został nieodwracalnie zniszczony.
Przez moment zobaczyłem go takim, jakim był, nim pogrzebano go w tych katakumbach: królem Mangup, opiekunem swego ludu. Nie zasłużył na to, co go spotkało, ale to samo można powiedzieć o większości znanych mi ludzi.
– Zabij mnie – poprosił ledwie słyszalnym głosem.
Nie musiał. Za to mi zapłacono.
Obciąłem mu głowę, odrąbałem dłoń i stopy; tak dla pewności. Gdy skończyłem, był martwy jak należy.
A kto umarł, ten nie żyje, tak było kiedyś, przed Zagładą. Teraz wszystko jest inaczej.
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. Witajcie w moim świecie.
***
Czekali na mnie u wyjścia z katakumb, pięciu mężczyzn grzejących się przy ognisku. Widząc, jak wychodzę z podziemi, poderwali się i chwycili za broń, jakby nie do końca pewni, czy nie jestem duchem.
Nie dziwiłem im się. Nikomu wcześniej nie udało się wrócić z grobowców, by odebrać nagrodę wyznaczoną przez królową Theodorę.
W miastach na Południu słyszałem na temat tej władczyni niestworzone historie: że kąpie się we krwi młodych niewolnic, by zachować urodę, kastruje swych kochanków, gdy jej się znudzą, a nawet że pozwala, by posuwał ją ogier.
W rzeczywistości królowa Theodora okazała się niegłupią, piersiastą babką o władczym spojrzeniu, lubiącą poszaleć w pościeli z gwardzistami. Jednym z tych szczęśliwców był dowódca oddziałku oczekującego na mój powrót. Nosił imię Hiron i był czempionem królowej. Wyszedł dwa kroki przed swych ludzi i przypatrywał mi się z namysłem. W zbroi i z mieczem u boku wyglądał imponująco. Nie nosił hełmu, a jego wygolona na łyso głowa pokryta była siatką większych i mniejszych blizn. Szeroką pierś chronił za napierśnikiem z wizerunkiem czarnego ogiera. Takie same przedstawienia zdobiły tarcze reszty wojowników – znak, że wszyscy oni należą do elitarnej straży konnej.
No i macie źródło plotek o królowej i jej upodobaniach łóżkowych. Czego to ludziska nie pokręcą, by tylko wymyślić jakieś świństewko.
Hiron dał znak wysokiemu rudzielcowi stojącemu przy ognisku. Mężczyzna podniósł leżące na ziemi sakwy. Usłyszałem przyjemny dźwięk uderzających o siebie monet.
– Pięćset srebrnych – oznajmił Hiron.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
– Umawialiśmy się na czterysta.
– Królowa uznała, że zasłużyłeś na premię – odparł z nieszczerym uśmiechem, zupełnie jakby domyślał się, że ubiegłej nocy wyręczyłem go w obowiązku dogodzenia Jej Wysokości. Na tę myśl poczułem niemiłe łaskotanie w dołku.
Ryży strażnik zbliżył się i wyciągnął ku mnie solidnie nabite sakwy. Sądząc po tym, jak pracowały mu chude bicepsy, musiały być odpowiednio ciężkie.
Odbieram sakwy i błyskawicznie skręcając tułów, z całej siły częstuję Hirona pięścią w skroń. Nie ma nawet czasu sięgnąć po miecz. Jeszcze nim grzmotnął o ziemię, cofam nogę i biodro, unikając noża trzymanego przez rudzielca, i drugą sakwą trafiam go w ryło. Niezbyt czysto, ale i tak wystarczyło, bym wybił mu szczękę. Facet wyje z bólu, zatacza się w tył, dając mi czas na dobycie miecza. Celuję ostrzem w pachwinę, tam gdzie kończy mu się kolczuga. To załatwia problem. Wyszarpuję jagathan z głębokiej rany i odbijam lśniący grot włóczni trzymanej przez gwardzistę szarżującego z prawej. Facet odchyla się, by zadać kolejne pchnięcie, ale nie jest dość szybki. Chwytam drzewce, przytrzymuję je i szybkim cięciem przebijam mu gardło. Upada na ziemię, buchając krwią.
Odskakuję od zwłok i ścieram się z kolejnym nadbiegającym wojownikiem. Jest niemal tak wielki i ciężki jak Hiron, a strach dodaje mu sił.
Uderza wściekle od góry, przez co unosi tarczę zbyt wysoko. To częsty błąd, a te, jak wiadomo, kosztują. Wbijam mu ostrze w brzuch, ale obrywam przy tym w głowę krawędzią tarczy. Ogłuszony tracę grunt pod nogami, wywracam się na plecy. Przetaczam się po ziemi, nim przygniecie mnie martwy wielkolud. Niestety jagathan zostaje w rozprutym brzuchu gwardzisty.
Ostatni wojownik nie czeka, aż dojdę do siebie. Dźga od góry oszczepem z siłą zdolną przebić wołu na wylot. Kopię go w nogę, na której opiera swój ciężar, i słyszę trzask pękającej rzepki. Grot trafia tuż obok mnie, facet drze ryja z bólu, ja zaś podkurczam nogę, sięgając cholewy buta: w dłoń wsuwa mi się wąski, ostry jak brzytwa sztylet. Chlaśnięcie po ścięgnach wywraca go, traf chce, że prosto na mnie.
Chwyta moją rękę trzymającą nóż, jednocześnie próbując przygnieść mnie ciężarem swego ciała i kolczugi. Tyle że jestem silniejszy, niż na to wyglądam, powoli, cal po calu, pokonuję opór jego umięśnionych przedramion, przysuwam wąską klingę do odsłoniętego gardła i patrząc w jasne, przerażone oczy, wycinam mu krwawą dziurę w krtani.
Zrzuciłem z siebie drgające w konwulsjach zwłoki, chwyciłem jagathan, po czym wstałem i obmacałem delikatnie głowę i kark. Coś tam strzyknęło, ale w sumie nawet nie zabolało. Twardy ze mnie sukinsyn, ale to już wiecie. Przetarłem twarz z krwi sączącej się z rozcięcia na czole i podszedłem do Hirona, który próbował podnieść się z ziemi. Spojrzał na mnie i sięgnął po miecz. Był na wpół ogłuszony, więc rozbrojenie go było dziecinnie proste. Przyłożyłem sztych miecza do jego gardła.
– To był twój pomysł czy ona ci kazała? – zapytałem, mając na myśli królową Theodorę.
Popatrzył na mnie bez strachu z pogardliwym grymasem na wargach.
– Powinienem skorzystać z rady Jej Wysokości i zastrzelić cię z ukrycia, przybłędo.
– Powinieneś – zgodziłem się i silnym pchnięciem przebiłem mu krtań.
Trochę podrygiwał, popuścił gówno i zwiotczał. To był wielki, okrutny mężczyzna, który w swym życiu zabił wielu ludzi, a jednak, przyznacie to sami, umarł w dość podły sposób. Tak to już jest, gdy człowiek miesza pracę z wyrównywaniem osobistych uraz.
Zajrzałem do sakw, wewnątrz zamiast srebra były metalowe krążki. Ze złością popatrzyłem na potężne mury Mangup. Stolica górskiego królestwa Theodory zajmowała płaski szczyt góry, ograniczony z trzech stron urwiskami o wysokości siedemdziesięciu sążni, a z czwartej trzema głębokimi wąwozami.
Wejście do katakumb znajdowało się w zachodnim wąwozie, niedaleko starego cmentarza, pochodzącego jeszcze z czasów sprzed Zagłady. Gdy przybyli tam pierwsi uciekinierzy z głębi półwyspu, miasto było zwykłą ruiną, zapomnianym reliktem dawno wymarłej cywilizacji. We wszystkich krainach kontynentu, od kalifatu Tuluzy przez księstwa Hercogów aż po Imperium Jednodzierżcy na wschodzie, zawsze napotykałem podobne historie. Ludzkość przetrwała tam, gdzie nie sięgnęła zaraza: w odizolowanych osadach z dala od głównych dróg, gdzie często zachowały się pozostałości starożytnych obwarowań, pochodzących z czasów tak odległych, że nic o nich nie wiedzieliśmy.
Byłem pewien, że Theodora czeka w pałacu na swego czempiona, mającego przynieść jej moją głowę, chętna i gotowa do parzenia się niczym suka w rui. Przez chwilę walczyłem z pokusą, by przedostać się za mury, odebrać zapłatę i nauczyć zdzirę nieco pokory, ale rozsądek zwyciężył. Zamiast myśleć o zemście, musiałem zastanowić się, jak ujść z życiem z tej kabały. Od początku było jasne, że nie będzie to wcale takie proste.
Przez moment przemyśliwałem, czy nie udać się ścieżką prowadzącą przez cmentarz na zachód, lecz wówczas musiałbym obejść mur obronny, a potem zejść po stromym, odsłoniętym zboczu, dlatego też odrzuciłem ten plan.
Ściągnąłem z jednego z trupów płaszcz, taki mało pobrudzony krwią, i nałożyłem na siebie, od innego wojownika pożyczyłem hełm pasujący na moją głowę i tarczę z wizerunkiem ogiera. Szybkim, cichym krokiem zacząłem maszerować w dół wąwozu. Odkąd król Mangup został pogrzebany w katakumbach, nastały spokojne czasy i drogi do miasta nie były strzeżone zbyt dokładnie. Wiedziałem jednak, że gdzieś u podnóża skały musiał znajdować się posterunek.
Zmierzając w dół, mijałem zawieszone nad głową półki skalne, połączone wąziutkimi ścieżkami, z których w razie potrzeby obrońcy mogli powstrzymać całą armię, nim ta w ogóle zbliżyłaby się do bram i murów.
Dlatego właśnie Mangup nigdy nie zostało zdobyte, przynajmniej od czasów, gdy zaczęto zapisywać po Zagładzie pierwsze kroniki. A wielu przecież próbowało: Dońcy ze stepów, by pozbyć się uciążliwego pośrednika w handlu z wybrzeżem, Czarne Miasta, dla których rozbójnicze państewko było niczym cierń tkwiący w zadku, czy w końcu okoliczni przywódcy klanów, zazdroszczący miastu jego hegemonii na tym przeklętym przez Panią zadupiu. Od trzech lat, czyli od czasu objęcia władzy przez Theodorę, na granicach panował spokój i żołnierze królowej zamiast jak dawniej łupić karawany, teraz wynajmowali się jako ich ochrona.
Idąc tak, aby nie poruszać drobnych kamieni zaściełających dno wąwozu, dotarłem w pobliże jego gardzieli. Wartowników odkryłem bez trudu. Zaszyli się pod jednym ze skalnych nawisów, szukając przy malutkim ogniu ochrony przed panującym w nocy chłodem.
Nasunąłem hełm na oczy i śmiałym krokiem ruszyłem w stronę posterunku.
– Kto idzie? – odezwał się z ciemności zdenerwowany głos i zaraz potem zobaczyłem jego właściciela. Mierzył w moją stronę z wielkiej jak armata rusznicy. Dwaj inni wartownicy, uzbrojeni w miecze i włócznie, trzymali się za plecami strzelca.
– Swój! – odkrzyknąłem.
– Jaki swój? – zapytał bystro. Usłyszałem trudny do pomylenia z czymkolwiek innym odgłos odciąganego kurka.
– Z rozkazem od setnika Hirona. – I na dowód wypowiedzianych słów pokazałem mu wizerunek ogiera na tarczy. Poświecił pochodnią i przez jego twarz przemknęła źle skrywana ulga. Niepotrzebnie.
Rozpłatałem mu czaszkę jednym cięciem, nim zdołał nacisnąć spust. Dwóch pozostałych strażników miało więcej czasu na reakcję niż ich martwy towarzysz, lecz nie na wiele im się to zdało. Szybko padli na ziemię, wijąc się w przedśmiertnych konwulsjach.
Zastygłem, nasłuchując, czy walka nie przyciągnęła uwagi innych wart, jeśli takie były w pobliżu. Uznawszy, że tymczasem nic mi nie zagraża, wytarłem klingę o płaszcz strzelca, po czym poszukałem prowiantu. Znalazłem tylko chleb i trochę słoniny oraz metalowy pojemnik na wodę. Niby niewiele, ale zawsze coś, zwłaszcza że czekała mnie daleka i pełna niebezpieczeństw droga.
Było dla mnie sprawą oczywistą, że Theodora nie podaruje zabicia jej czempiona i kochanka. Doświadczenie mówiło mi, że kobiety bywają w takich sprawach niezwykle pamiętliwe.
Opuściłem wąwóz i dotarłem do traktu handlowego. Podążałem nim do chwili, gdy zrobiło się jaśniej, potem zszedłem na bezdroża i ruszyłem przez góry na południowy wschód.
Wszystkie trzy pasma pokrywające południową część półwyspu odznaczały się łagodnymi zboczami od strony północnej, skąd zmierzałem. Porastała je gęsta puszcza, ukrywająca w swym wnętrzu liczne jary, kaniony, wąwozy i doliny. Łatwo było się tam skryć i uniknąć innych ludzi, którzy mogliby naprowadzić pościg na mój ślad.
Przed zachodem słońca dotarłem do malowniczej dolinki z jeziorem. Po drugiej stronie wody stało kilka słomianych chat. Burczało mi w brzuchu i chętnie zjadłbym ciepłą kolacje, ale postanowiłem nie kusić losu. Znalazłem dla siebie kryjówkę w cisowym zagajniku i otuliwszy się płaszczem, zapadłem w czujny sen.
Do świtu nie wydarzyło się nic niepokojącego, raz tylko do kryjówki podeszła puma, ale widząc wymierzonego w siebie obrzyna, postanowiła poszukać łatwiejszego posiłku.
W górskim powietrzu czuło się już bliskość pory deszczowej. Za dnia słońce wisiało nisko nad szczytami i kryło się w otulających je mgłach, zaś nocą zdarzały się przymrozki.
Rankiem obudziłem się przemarznięty i obolały. Wykonałem kilka ćwiczeń rozciągających i ruszyłem w dalszą drogę. Wciąż nie wiedziałem, dokąd się udam, choć coraz częściej myślałem o powrocie w rodzinne strony.
Ale pewnie ciekawi was, jak wpakowałem się w tę kabałę w Mangup. Oczywiście dla srebra, ale też by znaleźć sobie zajęcie po rozstaniu z Jiang.
Po ucieczce z Piołunu zatrzymaliśmy się w Syrdaku, największym z Czarnych Miast. Przez pierwsze miesiące było nam ze sobą wspaniale, normalnie mleko i miód. Większość czasu spędzaliśmy w łóżku, nie dbając o następny dzień.
Z czasem jednak fascynacja opadła i jak to zwykle bywa, pojawiły się pierwsze pretensje. A to nie domknąłem sracza, rzuciłem tam gdzie nie trzeba gacie czy onuce albo przyszedłem do domu urżnięty w środku nocy, pachnąc tanimi perfumami. Sami wiecie, jak jest.
Mnie z kolei drażniło, że była taka niezależna, ostatecznie zabijała nie gorzej niż ja. Zacząłem podejrzewać, że jestem jej potrzebny tylko do jednego, i świadomość ta mocno nadszarpnęła moją samczą dumę. Jiang nazywała to partnerstwem.
– Patriarchat to szkodliwy, zbrodniczy przesąd – tłumaczyła mi z poważną miną. – Czy wiesz, Vincent, że przed Zagładą mężczyźni i kobiety byli sobie równi?
– I zobacz, do czego to doprowadziło – odpowiadałem złośliwie na jej argumenty, prowokując kolejne kłótnie.
Z tygodnia na tydzień stawało się oczywiste, że nie będziemy ze sobą. Dwoje zabójców pod jednym dachem – to nie mogło skończyć się dobrze. Zrozumiała to pierwsza i zostawiła mnie, nim zrobiliśmy sobie krzywdę. Nie wiedziałem, gdzie odpłynęła, tak było lepiej.
Przez następne dwa tygodnie piłem na umór, demolowałem pokoje w gospodach i wdawałem się w bójki, nawet kogoś zabiłem, ale dobrze nie pamiętam, o co poszło. W końcu musiałem uciekać z miasta przed strażą konsula.
I tak wylądowałem w Mangup, gdzie jak doszły mnie słuchy, Theodora szukała kogoś, kto dokończy spartolony pochówek królewskiego małżonka, uznając, że jej właśni woje nie mogą podnieść miecza na pana, któremu ślubowali służyć, nawet jeśli ten w zasadzie był martwy.
Dziwny przesąd, ale wśród tutejszych górali honor i przysięgi są ważniejsze niż życie. Stąd też byłem pewien, że ludzie z Mangup będą ścigali mnie do upadłego.
O tym, że miałem rację, dowiedziałem się przed południem. Ostrzegł mnie głuchy łoskot galopujących jeźdźców i szczękanie żelaza. Uskoczyłem z drogi w chaszcze porastające pobocze i przycupnąłem z obrzynem gotowym do strzału.
Kilkunastu zbrojnych przemknęło traktem, wzbijając tumany kurzu. Po godłach wymalowanych na tarczach poznałem, że należeli do straży konnej Theodory. Po tym doświadczeniu postanowiłem znów opuścić drogi i zaryzykować wędrówkę na przełaj przez puszczę.
Na płaskowyż dotarłem na kilka godzin przed zmrokiem. Teraz mogłem dostrzec potencjalny pościg z daleka, tyle że horyzont na północy był pusty. Nie znaczyło to bynajmniej, że byłem bezpieczny. Powierzchnia płaskowyżu to wapień, tak więc w pozornie płaskim krajobrazie kryły się setki kotlin, jaskiń czy wąwozów, połączonych często podziemnymi korytarzami. Kilka razy wypatrzyłem ślady łap stworzeń, których wolałbym nie napotkać.
Jednak to nie potwory są największym problemem dla wędrowca przemierzającego tamte tereny, lecz brak wody: deszczówka wsiąka błyskawicznie między szczeliny skalne, tworząc podziemne jeziora i potoki, niedostępne bez wchodzenia w ukryte korytarze.
Zatrzymałem się, wodząc wzrokiem po zwodniczo płaskim krajobrazie, nad którym wznosiły się pojedyncze szczyty, osnute mgłą. Z obliczeń, które poczyniłem, wyszło mi, że do klifów na wybrzeżu zostało nie więcej niż pięć wiorst. Niby niewiele, lecz dla ściganego człowieka może być to dystans jak między życiem a śmiercią.
Jakbym wykrakał. Usłyszałem okrzyk i z niecki na wschodzie wypadło czterech jeźdźców z Mangup, co poznałem po wizerunku ogiera umieszczonym na ich tarczach. Zrozumiałem, że sukinsyny musieli rozdzielić się na mniejsze grupki, by przeszukać jak największy teren, a teraz jeden z takich oddziałków miał mnie jak na talerzu. Gdyby byli mądrzy, użyliby łuków zawieszonych przy kulbakach i zamieniliby mnie w jeża z bezpiecznej dla nich odległości, gdyż doński łuk ma skuteczny zasięg na dwieście pięćdziesiąt metrów, sześć razy dalej niż mój obrzyn. Ci jednak zaatakowali od razu wściekłą szarżą, z zamiarem nabicia mnie na włócznie o długich, liściastych grotach.
Celowałem w zwierzęta; jedna lufa, jeden koń. W kilka sekund dwóch jeźdźców szarżujących na czele pościgu zmieniło się w kotłowaninę z połamanych ciał, swoich i wierzchowców. Załadować ponownie już nie zdążyłem.
Uskakuję przed pędzącym z rozwianym płaszczem gwardzistą, o włos unikając wymierzonej we mnie włóczni, obracam się w piruecie i tnę mieczem w odsłonięty brzuch klaczy.
Sztych jagathana zacina zwierzę, to zaś wierzga, niemal zrzucając z siebie jeźdźca. Zyskawszy na czasie, zajmuję się kolejnym przeciwnikiem, który usiłuje roznieść mnie na kopytach swego ogiera. Robiąc unik, tnę w nogę zwierzęcia: ostrze wchodzi głęboko w ścięgna i mięśnie, jednak potworna siła napędzająca wierzchowca wyrywa mi miecz z dłoni, mogę tylko patrzeć, jak jagathan szybuje kilkanaście kroków i wbija się pionowo w ziemię. Cudem unikam zderzenia z wierzchowcem, który padając, miażdży dosiadającego go kawalerzystę.
W tym czasie ostatni z gwardzistów opanował draśniętą klacz. Zgubił gdzieś włócznię i rusza teraz do szarży ze wzniesionym mieczem. Przemykam pod opadającym ostrzem, chwytam lancę należącą do martwego kawalerzysty i nadziewam mijającego mnie jeźdźca na grot, wysadzając go z siodła.
Czas wokół mnie zwolnił. Dyszałem ciężko, serce waliło mi jak dzwon, a koszula pod skórzanym płaszczem była mokra od potu. Rozejrzałem się, oczekując, że ujrzę kolejnych jeźdźców. Zobaczyłem tylko cztery trupy oraz martwe i okaleczone wierzchowce. Obłaskawiłem spłoszoną klacz i obejrzałem szramę na jej brzuchu: byłem pewien, że dowiezie mnie do wybrzeża. Potem dobiłem ogiera i odciąłem głowy martwym wojownikom. Nie zrobiłem tego z zemsty czy okrucieństwa, raczej z ostrożności. Każdy z nich mógł być nosicielem pasożyta, który ożywił ich nieszczęsnego króla.
Zabiłem ich raz i wolałem, aby tak już zostało.
***
Syrdak ujrzałem o wschodzie słońca, stojąc na skraju stromego zbocza, opadającego potężnymi obrywami w kierunku wybrzeża. Perłę Czarnych Miast pokrywały tysiące kamienic, cerkwi i budynków publicznych.
Ludzie mówiąc o Czarnych Miastach, myślą przeważnie o Syrdaku, który stworzył unię ze słabszymi miastami-państwami, ulokowanymi nie tylko na półwyspie, ale i po drugiej stronie Cieśniny Dońskiej.
Miasto było wielkie, nawet większe niż Piołun, mogło liczyć siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chronił je kamienny mur naszpikowany bastionami oraz twierdza konsulów wybudowana w pobliżu portu. Podejść do murów można było wyłącznie od północnego wschodu, a i z tej strony Syrdakijczycy wykopali głęboką fosę, nad którą opuszczano zwodzony most, prowadzący do głównej bramy.
O niezwykłym powodzeniu Syrdaku zadecydowały na równi nieprzeciętne walory obronne miasta, położenie na szlakach handlowych i zaradność jego patrycjuszy. Miasto bogaciło się na wywozie ryb, w które obfitowały tamtejsze wody, i soli z okolicznych salin. Z rozległego Imperium Władymira Jednodzierżcy napływały zboże, skóry, miód i wosk, podczas gdy Południe dostarczało wina i ałunu. Jednak głównym towarem handlowym Czarnych Miast byli niewolnicy. Handel żywym towarem od dawien dawna był domeną Dońców, władających stepami położonymi między Imperium Jednodzierżcy a chanatem Kałmuków na wschodzie i na poły niezależnymi plemionami zamieszkującymi Kaukaz i jego przedgórze.
W trakcie nieustannych wojen i napaści na sąsiadów Dońcy przyganiali do Czarnych Miast kolumny zniewolonych Czerkiesów, Apsuanów, Lazów, Kałmuków i Rusinów, których sprzedawano na pniu kupcom z Krety lub z Persji. Kupcy z Południa płacili sztabami srebra i złota, oliwą, ceramiką oraz bronią, lecz najbardziej cenionym towarem była nafta dostarczana z imperium Szachinów.
Skierowałem wzrok na nadbrzeże magazynowe i port. Był tak wielki, że mógł pomieścić dwieście statków, w tym olbrzymie kogi, używane do transportu zboża i nafty. Patrząc w tamtą stronę, od razu odniosłem wrażenie, że coś jest nie tak. Nie wiedziałem co i dopiero po chwili pojąłem, czego mi brakuje. Przy nadbrzeżach było zbyt wiele pustego miejsca, zwykle wypełnionego przez statki przewożące naftę z Kolchidy, te zaś, które stały w porcie, nie miały wokół siebie wianuszka ruchliwych barek transportowych. Wyglądało to niemal tak, jakby część portu odpowiedzialna za przeładunek nafty zamarła.
Ruszyłem wzdłuż krawędzi klifu w nadziei, że natrafię na ścieżkę prowadzącą w dół. Znalazłem taką wiorstę dalej, na pierwszy rzut oka zdatną bardziej dla kozic niż dla ludzi, chyba że tych szukających śmierci. Była to jednocześnie najszybsza droga, którą mogłem wydostać się z płaskowyżu, a powrót na trakt wydał mi się jeszcze bardziej ryzykowny ze względu na poszukujące mnie patrole.
Pożegnałem się z klaczą, mając nadzieję, że trafi w dobre ręce, i ruszyłem wijącą się po zboczu ścieżką, uważając przy każdym kroku, aby nie skręcić nogi lub gorzej – karku.
Na nadmorską równinę zszedłem niedaleko ufortyfikowanego karawanseraju, położonego pod miastem. Na terenie miniaturowego miasteczka prócz wozowni, magazynów czy karczm znajdowały się również świątynie wyznań, których kapłani mieli zakaz głoszenia swych nauk za murami miasta. Obok strzelistego minaretu i pagody buddyjskiej wybudowanej dla Kałmuków widziałem opactwo Najświętszej Pani oraz kościół wyznawców Chrystusa z Nowego Rzymu, gdzie podróżni odwiedzający Syrdak mogli oddać się modlitwie bez obaw, że zostaną zlinczowani przez fanatyczny tłum. Pomyślałem, że przyjdę tam następnego dnia i złożę przed obrazem Najświętszej Pani ofiarę z dorodnej owieczki, w podzięce za ocalenie.
Karawanseraj należał do kupieckiego domu Gurnsów, jednej z najpotężniejszych rodzin w Syrdaku. Przez jego bramę zwykle wypływał strumień wielkich wozów, ciągniętych przez woły, na których transportowano kadzie z naftą do miast i twierdz w głębi półwyspu, a nawet dalej, do południowych stanic Dońców.
Tamtego dnia ruch na trakcie był nieduży. Zdecydowanie w Syrdaku działo się coś niepokojącego. W przekonaniu tym utwierdził mnie widok długiej kolejki pojazdów, konnych i pieszych, oczekujących na wpuszczenie do miasta. Bezpośrednią przyczyną zatoru było sześciu wartowników strzegących przejścia przez most zwodzony. Mieli na sobie brygantyny, a za broń służyły im szable, krótkie halabardy i spisy. Żołnierze przepytywali każdego z przybyszów, czasem na rozkaz dowodzącego nimi sierżanta przeszukiwali wozy i przetrząsali sakwy podróżnych. Od razu zrozumiałem, że nie chodzi o zwykłe utrudnianie ludziom życia, by wyłudzić łapówkę.
Na blankach barbakanu wypatrzyłem kilkunastu żołnierzy, uzbrojonych w ciężkie kusze. Ta straszliwa broń potrafiła przebić zbroję nawet z trzystu sążni, a razić skutecznie na pięćset. Właśnie dzięki takim zawodowym kusznikom Czarne Miasta potrafiły odeprzeć w przeszłości ataki Dońców i górskich klanów, mających chrapkę na zebrane za murami bogactwa.
Ukryłem obrzyna pod płaszczem, zostawiając na widoku jagathan i noże.
Prawie godzina minęła, nim doczłapałem do strażników. Wnioskując po marsowych minach pod dzwonami hełmów, mieli już dość tej służby i byli mocno podkurwieni.
Zgarbiłem się i przybrałem pokorny wyraz twarzy, choć przy mojej urodzie efekt tych starań musiał być cokolwiek wątpliwy. Strażnik zatrzymał mnie, podnosząc otwartą dłoń. Jego niebieskie oczy przesunęły się po mojej sylwetce, zatrzymując się dłużej na mieczu.
– Skąd idziesz? – zapytał głosem człowieka, który jest zmuszony powtórzyć to samo zdanie po raz tysięczny.
– Z Tany – odparłem bez wahania. Był to gród leżący dalej na wschód, nad cieśniną.
– Co tam robiłeś?
– Wynajmowałem się jako strażnik karawan – mówiąc to, dotknąłem przelotnie rękojeści miecza, by podkreślić wykonywany fach.
Odpowiedź zdawała się zadowalać wartownika, lecz jego kumpel stojący z boku okazał się bardziej dociekliwy.
– Dla którego z domów pracowałeś? – zapytał podejrzliwie.
– Dla Gzarianów – odparłem natychmiast, wiedząc, że ród ten ma faktorię w Tanie.
– Czego szukasz w Syrdaku?
– Nowej karawany.
Pierwszy ze strażników splunął na ziemię.
– No to życzę powodzenia, nie będzie łatwo – rzekł kwaśnym tonem i dał mi znak, że mogę przejść.
I tak znalazłem się ponownie w Syrdaku, z jego szerokimi alejami i wielkimi targowiskami, wypełnionymi przez wielojęzyczny tłum. Od razu dostrzegłem, że na ulicach panuje ospałość, jakby krwiobieg miasta nagle zwolnił. Wielu ludzi kręciło się bez celu, a w knajpach mimo poranka było sporo gości. Odniosłem wrażenie, jakby mieszkańcy Syrdaku zastygli w oczekiwaniu na coś strasznego. Nawet beznogi żebrak, który złapał mnie za połę płaszcza, gdy przechodziłem przez skrzyżowanie ulic, zrobił to jakoś bez przekonania.
Zamierzałem zatrzymać się w dzielnicy portowej, gdzie czekała na mnie opłacona z góry kwatera. Postanowiłem przyczaić się tam kilka dni, zebrać pieniądze i poszukać jakiegoś statku, który wywiózłby mnie z Syrdaku. W mieście nie mogłem zostać. Do Mangup nie było stąd daleko i wkrótce spodziewałem się kłopotów ze strony siepaczy nasłanych na mnie przez królową Theodorę.
Zapytacie, skąd wiedziałem, że nie zrezygnują po tym, jak zabiłem ich kilkunastu kompanów. Odpowiedź jest prosta: ci ludzie żyli wedle praw zemsty rodowej. Każdy z nich miał synów, braci czy krewnych, którym prawo klanowe nakazywało pomścić ich śmierć. W przeciwnym razie cały ród tracił honor, ten zaś dla górala jest równie bezcenny jak jego jaja.
Przed udaniem się na kwaterę postanowiłem odwiedzić starego przyjaciela. Monastyr, do którego zmierzałem, znajdował się kilka przecznic od bramy i już na pierwszy rzut oka przywodził na myśl bardziej twierdzę niż miejsce odosobnienia mnichów. Obszerny budynek na planie czworoboku chroniły wysokie, grube mury, wzmacniane żelazem bramy i baszty, z których można było prowadzić krzyżowy ostrzał z łuków i kusz.
Norisjanie wyznawali wschodnią wersję wiary w Chrystusa, a zatem odmawiali uznania władzy Papieży w Nowym Rzymie. Z tego, co mi niegdyś tłumaczono, spór między wschodnimi a zachodnimi chrześcijanami powstał na tysiąc lat przed Zagładą i hekatomba ludzkości wcale go nie złagodziła. Monastyr Norisjan podlegał oficjalnie zwierzchnictwu Patriarchy Syrdaku, w rzeczywistości jednak mnisi cieszyli się dużą autonomią.
Ta realna niezależność zdawała się wystarczać wielkim mistrzom Norisjan – nie dążyli oni do wykrojenia dla siebie zakonnego państwa, jak to zrobili Ojcowie Protektorzy z Torunium.
Członkowie bractwa Świętego Norisa w przeciwieństwie do innych wschodnich zgromadzeń nie skupiali się na życiu monastycznym, modlitwie czy przepisywaniu ksiąg, by zachować resztki wiedzy, jaka pozostała ludzkości po Zagładzie. Powołaniem tych mnichów była obrona ludzi przed potworami i chronienie czystości wiary.
Do Norisjan przyjmowano tylko chłopców do ośmiu lat, dzięki czemu mnisi mieli dość czasu, by ukształtować ich ciała i umysły i stworzyć z młodych akolitów wojowników doskonałych. Wiele lat temu widziałem, jak mistrz Norisjan zatrzymał złączonymi dłońmi cios mieczem i odebrał ostrze przeciwnikowi, nie dobywając broni. Odbyło się to na pokazie urządzonym w pałacu konsula i wątpiłem, czy taka sztuczka sprawdziłaby się w realnej walce, ale i tak efekt zrobił na mnie nieliche wrażenie.
Właśnie przez tego typu demonstracje Norisjanie podtrzymywali w ludziach przeświadczenie, że mnisi posiedli nadludzkie umiejętności, takie jak chodzenie po ścianach, skoki na kilkanaście sążni czy zdolność chwytania strzał lub bełtów w locie. W zasadzie mnisi wojownicy mieli tylko jedną, acz istotną wadę: ich reguła bezwzględnie zabraniała korzystać z broni palnej. Po Zagładzie ludzie wrogo odnosili się do wszelkiej techniki, a już tej związanej z zabijaniem w szczególności. Słyszałem, że podobny zakaz obowiązywał również w Torunium, lecz Ojcowie Protektorzy, którzy słusznie uchodzili za realistów, jako pierwsi dostrzegli wartość ekumeniczną niesioną przez ten na nowo odkryty wynalazek.
Gdy dotarłem pod bramę monastyru, dołączyłem do strażników karawanowych i żołnierzy przybyłych pomodlić się do swego patrona. Szybko jednak porzuciłem pątników zmierzających do sanktuarium i znanym mi przejściem między murami dostałem się na wewnętrzny dziedziniec.
Na placu zastałem kilkudziesięciu młodzieńców ćwiczących ciosy i kopnięcia. Między ich szeregami przechadzali się dostojnym krokiem starsi mnisi.
Inna grupa pod okiem odzianego w biały strój mistrza rozłupywała ustawione w rzędy cegły – czołem, łokciami czy kantem dłoni. Na kimś, kto nie przeszedł szkolenia, mogło robić to wrażenie, lecz tak naprawdę to nie takie trudne: jeśli przez lata, metodycznie, uderzasz jakąś częścią ciała w twarde przedmioty, to skóra, mięśnie i kości tak uodparniają się na ciosy, że nie zrobisz sobie większej krzywdy.
Człowiek, dla którego tu przyszedłem, nie wyróżniał się z tłumu mnichów szatą, posturą czy też obliczem. W Arkinie Weisie wszystko było przeciętne prócz ducha i czystości charakteru, które mnie, zatwardziałemu grzesznikowi, zdawały się czymś nie do pojęcia.
Gdy tylko wkroczyłem na dziedziniec, Arkin zostawił grupkę tłukących się młodzieńców i wyszedł do mnie z powitaniem, nim uczynił to któryś z bardziej krewkich uczniów.
– Niech Święty Noris będzie z tobą – wypowiedział głośno stosowną formułkę.
– I z tobą, mistrzu – odparłem, po czym śmiejąc się, padliśmy sobie w ramiona.
– Cieszę się, że wróciłeś – powiedział ze szczerą ulgą. – O tej Theodorze słyszy się różne rzeczy.
– Nie jest to wzór cnót niewieścich – przyznałem. – Próbowała mnie zabić.
Weis popatrzył na mnie z namysłem, a potem ściszył głos i zapytał z błyskiem w oku:
– Musiałeś nieźle zaleźć jej za skórę?
– Nic nadzwyczajnego – odparłem z właściwą mi skromnością.
– Wszystko mi opowiesz. Pójdziemy do mojej celi, tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Zrobiliśmy tak, jak zaproponował. Cela była przestronna i posiadała okno wychodzące na mały ogród. Skromne umeblowanie składało się z pryczy, stołu, trzech krzeseł, komody i dwóch skrzyń.
Dwie najważniejsze rzeczy w pomieszczeniu, kapliczka i stojak na miecze, stały pod ścianą naprzeciw wejścia. W kapliczce umieszczono obraz przedstawiający wysokiego białego mężczyznę z mocną muskulaturą, w luźnych spodniach i z nagim, bujnie obrośniętym torsem. Wizerunek był pełen dynamizmu, czuło się, że Święty Noris zaraz kopnie kogoś z półobrotu w szczękę. Podobno obraz ten był wierną kopią oryginału zachowanego po Zagładzie przez uczniów Świętego.
Plotka mówiła też, że w tabernakulum świątyni mnisi przechowują metalowe krążki z ruchomymi obrazami o życiu Świętego Norisa, niestety w obecnych czasach nikt już nie potrafił ich odczytać.
Miecze, dłuższy i krótszy, skryte w drewnianych, obciągniętych skórą pochwach, leżały poziomo na stojaku z bejcowanego na czarno orzecha. Obie klingi były wąskie i proste, idealne tak do cięcia, jak i do kłucia. Wiedziałem, że gdyby wyjąć te ostrza z pochew, zalśniłyby stalą tak wytrzymałą i giętką, a przy tym ostrą, że mogła przeciąć metalowy pręt, nie ponosząc przy tym uszczerbku.
Te znakomite klingi Norisjanie wyrabiali sami w swych warsztatach, a ich produkcja i sposób łączenia setek warstw stali pozostawały największą tajemnicą mnichów wojowników.
Miecz to dusza Norisjanina, a to, jak walczy, zdradza, kim jest – tak brzmi starożytna formuła tego zgromadzenia. W przypadku Weisa nadzwyczaj trafna.
Żeby lepiej nam się rozmawiało, Arkin wyciągnął ze schowka dzban wina i rozlał trunek do pucharków.
– Doskonałe gruzińskie – zachwalił.
Wino rzeczywiście było znakomite, a stało się prawdziwym rarytasem, odkąd Szachinszach po deportowaniu Gruzinów na wschodnie pustkowia swego imperium kazał nowym, muzułmańskim osadnikom wyciąć wszystkie tamtejsze winnice.
Krew burzy się we mnie na taki fanatyzm. Tyrania abstynentów jest najgorszą z tyranii, bez względu na to, czy kieruje nimi religia, czy troska o zdrowie bliźnich.
Opróżniliśmy trzy takie pucharki, nim zrelacjonowałem mu przygodę w Mangup.
– …wkrótce zaokrętuję się na jakiś statek – zakończyłem opowieść.
– Nie będzie łatwo, w porcie teraz mały ruch – stwierdził z troską w głosie Arkin.
– Zauważyłem. Co się stało?
– Kłopoty, Vincent. Szachin wprowadził embargo na naftę. A gdy przestaje płynąć nafta, zamiast niej zaczyna lać się krew.
– Czemu to zrobił?
– Różnie mówią. Według mnie Szachin szykuje się do wojny na Kaukazie i chce wymusić na Czarnych Miastach sojusz albo i choćby neutralność. Ale to nic pewnego. Od dwóch tygodni żaden statek nie wypłynął z Kolchidy.
Wiedziałem, że ma na myśli port na południowo-wschodnim wybrzeżu Morza Burz, opanowany przez wojska Szachina po tym, jak rozprawiły się one z Gruzinami.
– Czym jest życie bez odrobiny nafty? – zadał mi pytanie Weis i zaraz sam sobie odpowiedział: – Ciemnością, Vincent, mrokiem barbarzyństwa, który pochłonie ledwie co podniesioną z upadku cywilizację. I nie chodzi tylko o to, że w każdym domu, nawet najskromniejszym, jest lampa, w bogatszym kilka, a u krezusów bywa i kilkaset, bo to tylko wygoda, która przychodzi wraz z postępem, ale pomyśl, ile wyrobów produkuje się dzięki temu czarnemu złotu.
– Co postanowili konsul i senat?
– Nie wiem, ale boję się, że ulegną żądaniom tego fanatyka. A wówczas niech Święty Noris ma nas w swej opiece, bo po Gruzinach przyjdzie kolej na nas. Konsul to mądry człowiek, wie, że to byłby koniec niezależności Syrdaku. Nie boję się o kręgosłup Nikolaja Gurnsa, to człowiek twardy, wybierze wojnę, ale o innych członków rady. Wielu z nich utopiło całe majątki w handlu naftą, a nic tak nie skłania do zdrady jak pieniądze.
– Wciąż możecie kupować naftę na Podgórzu, trasa rzeką Czarną nie jest może tak łatwa i zyskowna jak ta z Kolchidy, ale pozwoli Czarnym Miastom przetrwać najcięższy czas.
– W tym sęk, Vincent, że już nie możemy. W głębi lądu coś się wydarzyło, konsul i senat nie wiedzą co. Z faktorii w górze rzeki od wielu miesięcy nie docierają wieści. Rada armatorów z Mitricy wysłała ekspedycję, by sprawdzono, co tam się stało, ale ta przepadła bez śladu.
– Nikt nie wrócił? – zapytałem.
– Nikt.
Wychyliłem kielich do dna i odstawiłem go na stół. Historia z zaginioną wyprawą sama w sobie była interesująca, lecz mnie zastanowiło co innego.
– Sporo wiesz na ten temat – stwierdziłem.
– To dlatego, że mam wziąć udział w kolejnej ekspedycji, tym razem wysyłanej przez Syrdak. Wypływamy za kilka dni, jak tylko zaczną się deszcze.
– W ilu ludzi? – zapytałem od niechcenia.
– Prawie dwie setki.
Zagwizdałem z podziwem, to była niemal mała armia. Robiło się ciekawie. Dorzecze rzeki Czarnej należy do najdzikszych miejsc Międzymorza. Zamieszkują je dzikie plemiona i bestie rodem z koszmarów. Na przestrzeni setek wiorst nie było tam żadnej cywilizacji, wyjąwszy faktorie handlowe kontrolujące spław nafty, drewna i niewolników z górnego biegu rzeki.
Nie pytałem Arkina, czemu mnich ma uczestniczyć w ekspedycji. Akurat to było oczywiste. W każdej wyprawie udającej się w dzikie ostępy znajdowali się ludzie znający się na zabijaniu potworów. Norisjanie zaś byli w tym fachu jednymi z lepszych, niemal tak dobrzy jak Zaprzysiężeni, gwardziści z Torunium.
– I zamierzacie dotrzeć do Podgórza – upewniłem się.
– Taki mamy zamiar. Konsul i senat chcą, aby barki z naftą spłynęły do Mitricy jeszcze przed końcem pory deszczowej.
Zastanowiłem się nad jego słowami. Od Podgórza było już tylko kilkaset wiorst żeglugi Wrzącą do samego Torunium. Po kilku latach tułaczki stęskniłem się za rodzinnymi stronami, no i miałem tam nieco rachunków do wyrównania. Oczywiście powrót na ziemie rządzone przez Ojców Protektorów był decyzją ryzykowną, zważywszy na fakt, że w każdym klasztorze i opactwie wisiał mój portret z napisem „poszukiwany żywy lub martwy”, a pod spodem widniała obietnica bajecznej nagrody w złocie.
To miło, kiedy doceniają człowieka w ojczyźnie.
– Pewnie przydałby się wam doświadczony tropiciel i łowca? – zapytałem.
Weis zmierzył mnie badawczym spojrzeniem.
– To nie będzie wycieczka, Vincent. Nie wiadomo, co spotkamy na miejscu.
– Mimo to podtrzymuję propozycję.
Arkin uśmiechnął się i rozlał do pucharów resztę wina chlupoczącego w butelce.
– Jeszcze dziś powiadomię dowódcę wyprawy, że ma nowego łowcę – oznajmił.
– Jaki dostanę żołd?
– Myślę, że uda mi się wynegocjować stawkę jak dla Norisjan; dwa srebrne dziennie, płatne w połowie przed wypłynięciem i po powrocie, plus premia za każdego zabitego potwora.
Wyprawa mogła trwać dwa, może trzy miesiące, a to znaczyło, że zarobię jakieś sto srebrnych na czysto, plus ewentualne łupy oraz zyski ze sprzedaży schwytanych jeńców. Nie było źle. Zdarzało mi się zarabiać więcej, ale też brało się robotę za kilka monet.
Dopiłem wino i zacząłem zbierać się do wyjścia.
– Może zatrzymasz się tutaj? – zaproponował Arkin.
Przez chwilkę rozważałem propozycję. Za murami monastyru byłbym bezpieczny, ale przebywanie w gościnie mnichów miało jedną, acz poważną wadę: u Norisjan nie było nawet mniszek, nie mówiąc już o niewiastach, które sprzedają swe wdzięki za brzęczącą monetę.
– Mam opłacony apartament w Jedwabiu – oznajmiłem.
Arkin pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Jak chcesz, ale uważaj na siebie.
Umówiliśmy się na późne popołudnie, by razem złożyć wizytę dowódcy wyprawy, i rozstaliśmy się. Udałem się na skraj dzielnicy portowej, gdzie znajdowały się lepsze tawerny i gospody. Takie jak wspomniany Jedwab.
Jego właściciel Marco Paluch był jednym z tych mężczyzn, którzy potrafią zadbać, by życie układało się po ich myśli. Kilka miesięcy temu zdarzyło mi się dla niego pracować, gdy gang czarnych, jak nazywano tu przybyszów z Kaukazu, chciał położyć łapę na zyskach z interesów prowadzonych przez właściciela Jedwabiu.
Wyjaśniłem to nieporozumienie z ich hersztem. Nazywał się Abdul jakiś tam i okazał się człowiekiem rozumnym, choć małomównym. Nie przeszkadzało mi to, gdyż to głównie ja mówiłem, a on przytakiwał, trzymając w ustach lufę obrzyna. No ale jakoś doszliśmy do porozumienia i rozstaliśmy się, jak mniemam, bez urazy.
Marco powitał mnie osobiście w holu. Zapewnił, że apartament czekał na mój powrót, tak jak go zostawiłem, przeprosił też za ograniczenie liczby lamp w komnatach z powodu deficytu nafty na rynku i zastąpienie ich lampkami oliwnymi, które mają to do siebie, że kopcą i zostawiają smrodliwą woń. Znając uwarunkowania, podszedłem do tej podmiany ze zrozumieniem i ku widocznej uldze Marko nie zażądałem zwrotu części zapłaty. Odebrałem z recepcji dwa klucze i ruszyłem po schodach na ostatnie, czwarte piętro, gdzie mieścił się apartament, który przez ostatnie miesiące wynajmowałem w Jedwabiu.
Uciążliwą wspinaczkę wynagradzał fakt, że z poddasza w razie kłopotów łatwo można było przedostać się na dach i, co równie ważne, mieszkając tam, unikałem kontaktów z pozostałymi gośćmi. Wdrapałem się pod drzwi, przekręciłem klucz w zamku i wszedłem do niewielkiego przedpokoju, otwierającego się na obszerny salon.
Przywitał mnie zaduch, zwykła rzecz w dawno niewietrzonych pomieszczeniach. Przed opuszczeniem Syrdaku poleciłem bowiem, by służba nie zaglądała tu podczas mojej nieobecności.
Salon umeblowany był w klasycznym stylu Czarnych Miast: wielkie łoże, stół z parą stojących przy nim krzeseł, ciężka, pojemna szafa, kredens z cisu oraz dwie skrzynie zdolne pomieścić spory bagaż. Podłogę pokrywał wzorzysty kobierzec wytworzony w tkalniach Hajerów.
Rozwarłem okiennice na oścież i wyjrzałem na placyk przed hotelem, zastawiony przez stragany z owocami. Przez kilka minut przyglądałem się znajdującym się tam ludziom: nikt spośród mężczyzn czy kobiet nie wzbudził we mnie podejrzliwości. Potem przeszedłem do sąsiedniej izby, służącej za pomieszczenie dla niewolników, w razie gdyby któryś z gości posiadał takowych. Izba była sporo mniejsza od salonu, a jej sufit opadał pod skosem do podłogi. U góry znajdował się właz prowadzący na dach. Za pomocą drugiego klucza otworzyłem go i wyjrzałem na zewnątrz. Owiało mnie wilgotne morskie powietrze, w którym czuło się bliską już porę deszczową.
Kamienica należąca do Marko była najwyższym budynkiem przy ulicy, mogłem więc swobodnie rozejrzeć się po okolicznych dachach; tam również nie dostrzegłem nic niepokojącego.
Zamknąłem klapę i wróciłem do salonu. Ściągnąłem z siebie rynsztunek i okrwawiony, przepocony strój, a następnie podszedłem do kufra stojącego przy łożu. Wieko było tylko domknięte, otworzyłem je bez użycia klucza.
W Jedwabiu największą gwarancją, że nie zostaniesz okradziony, nie były zamki, klucze czy kłódki, lecz osoba jego właściciela i strach, jaki wzbudzał. Każdy złodziej w Syrdaku wiedział, że ci, co okradają klientów Jedwabiu, lądują martwi w basenie portowym, lecz wpierw mają nieprzyjemność zapoznać się osobiście z Marco i jego sławnym sekatorem do obcinania palców.
Teraz już wiecie, skąd ksywka Paluch.
Zajrzałem do kufra i stwierdziłem, że wszystkie rzeczy są na miejscu. Mój ekwipunek nie był może duży, lecz z pewnością kosztowny. Już sama składana luneta, prawdziwy artefakt z dawnych czasów, warta była ładny grosz. Do tego dochodziło pięć ładownic z amunicją do obrzyna. Otworzyłem po kolei każdy z pojemników. W dwóch mieściły się pociski na potwory i zmutowane gatunki wywodzące się od człowieka. Naboje wykonano ze srebra stopionego ze złotem, cyną, żelazem i kilkoma innymi składnikami, których mogłem się wyłącznie domyślać.
Powinienem wam chyba to nieco objaśnić. Każdy gatunek potworów jest wrażliwy na pewne rodzaje metalu lub ich stopy, uczą tego już na pierwszym roku seminarium w Torunium. Skuteczność amunicji zależy od zastosowanych przy jej wyrobie proporcji oraz umiejętności odlewnika. Najlepsi byli w tym zbrojmistrze zatrudniani przez Ojców Protektorów z Torunium i rusznikarze Vethaiów. W całym Międzymorzu było również sporo rusznikarzy, którzy w mniej lub bardziej udany sposób kopiowali „oryginały”, a część z nich osiągnęła w tej sztuce naprawdę dobre rezultaty.
Rzecz jasna, każdego potwora czy mutanta można było załatwić klasycznie: ołowiem, a potem posiekać mieczem. Tyle że to zwiększało ryzyko zawodowe, a człowiek nie po to chodzi do roboty, aby się w niej zabijać.
Odłożyłem ładownice ze srebrem, a potem przeliczyłem pociski z pozostałych pojemników. Były to zwykłe ołowiane beretki, grube jak kciuk kowala, pozbawione łuski i pokryte spiralnymi nacięciami. Wystrzelone z dwudziestu kroków obalały na ziemię większość znanych mi stworzeń, zmutowanych czy też nie. Choć tylko idiota zgodziłby się podejść tak blisko do nosoroga, wudrułaka czy liktorna.
Oto cały ja.
Ostatnimi czasy polowałem głównie na ludzi i przyznam szczerze, czułem z tego powodu dyskomfort moralny. Chyba tak to się mówi?
Określenie to poznałem od jednej z moich przyjaciółek, jeszcze w Torunium. Pomińmy w tej historii jej imię, gdyż zapewne wciąż jest szczęśliwą mężatką. Wystarczy wam wiedzieć, że była drobna, ciemnowłosa i ognista, a jej uda… nie będę wchodził w szczegóły.
Poznaliśmy się zwyczajnie, w kościele na mszy. Gdy tylko spojrzała na mnie, wiedziałem od razu, że jest w niej ten głód.
Spragnionego napójcie, głodnego nakarmcie – na pewno to znacie. Tak też uczyniłem.
Spotkałem się z czarnulką następnej nocy w jej domu. Wyjawiła mi, że szacowny małżonek prowadzi sklep z sutannami, w moich stronach to bardzo dochodowy interes, i dzień wcześniej wyjechał po partię sukna do Licheńburga.
Wtedy też po raz pierwszy usłyszałem o dyskomforcie moralnym. Wpierw pomyślałem, że to jakaś wstydliwa choroba, i pospiesznie naciągnąłem gacie na tyłek, ale nie… Luba wytłumaczyła mi wszystko. Po prostu czuła się źle z tym, że zdradza męża, bo to dobry chłop, robotny, uczciwy i potrafi zadbać o rodzinę, a potem szybko zrzuciła z siebie szatę, odsłaniając zachwycającą nagość.
Taki to miała dyskomfort. Zrozum tu kobiety – ja już przestałem próbować.
Na samym dnie kufra leżały dwa nabite trzosy ze srebrem. Wyjąłem je i położyłem na stole. Następnie wdziałem czyste spodnie ze skóry jelenia, jasną koszulę i kaftan z cienkiej wełny oraz przetarłem cholewy długich butów. Na sam koniec założyłem na siebie uprząż z bronią i okryłem się wysłużonym skórzanym płaszczem. Trzosy ze srebrem schowałem do większego worka i tak obładowany udałem się do dzielnicy handlowej.
Już wcześniej większość zarobionych w Czarnych Miastach oszczędności ulokowałem w domu handlowym Gawrasów. Siedziba tego rodu znajdowała się tuż przy cytadeli, gdzie stacjonowały miejskie kohorty, i z wyglądu przypominała przerośnięty sejf. Bank stworzony ledwie trzydzieści lat wcześniej przez Leonida Gawrasa udzielał pożyczek kupcom, szlachcie, a nawet książętom i królom. Ostatnimi czasy kilka domów bankierskich ogłosiło upadłość po tym, jak zaraza wybiła większość niewolników przeznaczonych do wywozu na Południe, lecz Gawrasów problemy nękające innych bankierów zdawały się nie dotykać. Może dlatego, że parali się głównie lichwą.
Kantor znajdujący się na parterze budynku był już otwarty dla klientów. Wkroczyłem do przedsionka, w którym z powodzeniem mogła zacumować nieduża galera. Wewnątrz stali uzbrojeni strażnicy. Mój wyświechtany, pobrudzony krwią płaszcz i miecz na plecach powinny nastrajać ich wobec mnie nieufnie, mimo to żadnemu nawet nie drgnęła powieka, gdy wkroczyłem do głównej sali, przywodzącej na myśl świątynię za sprawą dwóch rzędów kolumn podtrzymujących bogato zdobiony sufit.
Prócz mnie było tam jeszcze czterech klientów i aż osiem otwartych kantorów, w których przyjmowano interesantów. W jednym z nich przywitał mnie łysiejący mężczyzna z wypalonym na dłoni piętnem niewolnika. Musicie wiedzieć, że w tamtejszych domach kupieckich nie zatrudnia się ludzi wolnych, zgodnie z zasadą, że pracownik najemny nigdy nie będzie tak lojalny i sumienny jak ten, którego pracodawca ma prawo obedrzeć żywcem ze skóry. Wiadomo, w robocie najważniejsza jest zdrowa motywacja.
Wyjąłem trzosy z worka i rzuciłem je na marmurową ladę. W niemal kościelnej ciszy srebro zadzwoniło wabiąco. Wszyscy obecni w sali mężczyźni spojrzeli w naszą stronę.
– Czym mogę służyć szlachetnemu panu? – zapytał rachmistrz, przerywając nabożną atmosferę.
– Czy posiadacie filie w Czerwieniu? – chciałem upewnić się, nim przejdę do omówienia transakcji.
– Tak, panie, a także we wszystkich większych miastach Międzyrzecza, nie wyłączając samego Torunium.
Ostatnia informacja nieco mnie zdziwiła, gdyż Ojcowie Protektorzy nie lubią konkurencji ze wschodu, tak jeśli idzie o religię, jak i obrót pieniędzmi, ale widać stary Leonid Gawras i na nich znalazł sposób.
– Chciałbym zdeponować srebro i odebrać je w Czerwieniu.
Rachmistrz zerknął na sakwy.
– Jaka to suma?
– Sześć setek srebrnych i sto dwadzieścia dinarów w złocie, które mam u was na rachunku.
Rachmistrz przeliczył szybko kwoty za pomocą liczydła.
– Opłata wynosi piętnaście procent od całości zdeponowanej sumy – oznajmił.
Było to złodziejstwo w biały dzień, ale idąc do banku, nie można spodziewać się czego innego. Nie miałem zresztą wyjścia, taszczenie ze sobą kilku kilogramów monet nie wchodziło w rachubę. Zostawiłem sobie dwadzieścia złotych i trzydzieści srebrnych, a resztę przekazałem rachmistrzowi.
Cała transakcja nie trwała nawet pół godziny. Po tym czasie wręczono mi dokument na grubym czerpanym papierze. Widniała tam suma, jaką przekazywałem w depozyt bankowi, kilka pieczęci oraz szereg zaszyfrowanych oznaczeń, rozpoznawalnych tylko przez wyszkolonych urzędników służących domowi Gawrasów.
Mając ten papier w kieszeni, mogłem odebrać zdeponowane srebro wszędzie tam, gdzie dom Gawrasów miał swoich przedstawicieli. W dzisiejszych czasach, gdy człowiek zabija drugiego za jedną markę, taki sposób przewozu pieniędzy był nieocenioną pomocą w interesach.
Zadbawszy o przyszłość, postanowiłem resztę czasu pozostałego do spotkania z Arkinem wykorzystać na przyjemności. Wróciłem do Jedwabiu, gdzie samotny mężczyzna mógł zaspokoić wszelkie pragnienia, w tym również wziąć gorącą kąpiel.
Łaźnia, ulokowana w oficynie, posiadała przemyślny system podgrzewania podłogowego, zaczerpnięty od Kreteńczyków. Obszerne pomieszczenie podzielono na dziewięć sal, w których znajdowały się okrągłe baseny z gorącą wodą.
Zapłaciłem za czas odmierzony przez standardową klepsydrę, po czym wszedłem do odpowiedniego pomieszczenia. Zrzuciłem z siebie strój i ustawiłem broń, tak by mieć ją w zasięgu ręki. Nie to, żeby w Jedwabiu coś mi groziło, ale w moim fachu ostrożności nigdy za wiele.
Sam basen był na tyle duży, by mógł pomieścić kilka osób, a jego dno pokrywała mozaika przedstawiająca ogród, w którym naga nimfa zaspokajała ustami małego, grubego facecika z różkami wystającymi z kudłatej głowy i kopytkami zamiast nóg. Kimkolwiek był ten stworek, wyglądał na bardzo zadowolonego.
Zanurzyłem się powoli w gorącej wodzie, moje mięśnie rozluźniły się, a skórę oblał pot pod wpływem rozgrzanego i wilgotnego powietrza.
Nagle przez gęstą zasłonę z pary unoszącej się w łaźni usłyszałem uderzenia bosych stóp. Odruchowo sięgnąłem po miecz, lecz zaraz cofnąłem rękę, widząc dwie niewolnice zbliżające się do krawędzi basenu. Obie ładne i młode, o szczupłych nogach podkreślonych przez krótkie tuniki i kształtnych biodrach uwydatnionych przez opasujące talie sznury. Niższa była brunetką o oliwkowej skórze i ciemnobrązowych oczach osadzonych w szczupłej twarzy, okolonej kasztanowymi włosami. Jej towarzyszka, o pół głowy wyższa, bez wątpienia pochodziła z północy. Miała jasną cerę i złociste włosy sięgające ramion oraz oczy w barwie letniego nieba.
Przypatrywały mi się spod długich rzęs, a ich usta rozchylały kuszące uśmiechy. Szczere czy nie, było mi w zasadzie obojętne. Marco i tak doliczy wszystko do rachunku.
– Czy życzysz sobie, panie, towarzystwa? – zapytała ciemnowłosa w języku handlowym.
Spojrzałem w dół. Mój członek i ja byliśmy w tej sprawie zgodni. Pozostawało pytanie: brunetka czy blondynka, trudny wybór. Po krótkim namyśle wziąłem obie.
***
Trzy godziny później leżałem w swoim łóżku z miną satyra z mozaiki, zaś Olga i Sara, dziewczęta poznane w łaźni, spały obok wtulone w siebie w taki sposób, że ich twarze opierały się o wewnętrzną stronę uda kochanki.
Gdy patrzyłem na nagie, splecione ze sobą ciała, naszły mnie wspomnienia o moich byłych. Jakby tak dobrze się zastanowić, trochę ich się uzbierało, choć większości twarzy już nie pamiętałem. Z zamyślenia wyrwało mnie cichutkie pukanie do drzwi. Wstałem z pościeli, nie budząc dziewcząt, i z mieczem w dłoni poszedłem zobaczyć, kto zacz. Natrętem okazał się młody Norisjanin imieniem Kirył, który powiadomił mnie, że jego mistrz czeka na mnie w porcie.
Kazałem mu poczekać na korytarzu i wróciłem, by się ubrać. Hałas, jaki robiłem, obudził dziewczęta. Wręczyłem im po złotej monecie i kazałem zbierać się, jak tylko wyjdę.
Zostawiłem uchylone drzwi i gdy wróciłem, zastałem Kiryła całego w pąsach. Zapewne wciąż był prawiczkiem. W regule Norisjan obowiązywał bowiem częściowy celibat: mnich mógł założyć rodzinę, gdy już ukończył trzydzieści lat, oczywiście o seksie pozamałżeńskim nie było mowy.
Popatrzyłem na Kiryła ze szczerym współczuciem: chłopak miał przed sobą dobre piętnaście lat walenia gruszki. Pewnie dlatego chodził taki osowiały.
W Torunium podchodzono do tych spraw bardziej racjonalnie, gdyż jak miał powiedzieć Święty Teodeus, legendarny założyciel i patron klasztorów: „Wszystko to róbcie, ale róbcie z głową”.
W mojej ojczyźnie Ojcowie Głosiciele oraz Nabożne Siostry również podlegali celibatowi, w rzeczywistości jednak był to martwy przepis. Liczba utrzymanek i dziwek obojga płci w Torunium niemal dorównywała tej w Nowym Rzymie. W ten sposób za każdą sukienką duchowną ciągnął się tłumek małych bękartów i nikt o zdrowych zmysłach nie miał o to do nikogo pretensji. Potem dzieci te oddawano do przyklasztornych szkół. Co zdolniejsi szli w ślady ojców i matek, a pozostali zostawali członkami społeczności i najgorliwszymi poplecznikami władzy klasztorów w mojej ojczyźnie. W ten sposób wszystko zostawało w rodzinie Najświętszej Pani, a w każdej osadzie ojcowie mieli gorliwych donosicieli.
Teodeus to mój ulubiony święty, prawdziwy geniusz, a do tego czynił najprawdziwsze cuda. Legenda mówi, że gdy wygłaszał kazania w Torunium, jego głos słyszano w całym Międzyrzeczu, a nawet za Wrzącą. Doprawdy niezwykły człowiek.
Po opuszczeniu Jedwabiu Kirył zaprowadził mnie od razu do portu. Przywitały nas chłodna wilgotna bryza i krzyki mew krążących nad masztami statków. Przedarłszy się przez portowe zbiorowisko, weszliśmy na nadbrzeże.
Arkin, jak zwykle wyprostowany i spokojny, czekał na nas, stojąc w cieniu pustej beczki do przewozu nafty.
– I jak ci się podoba? – zapytał z uśmiechem, wskazując galerę, której dziób zdobiła wspaniała figura czarnego łabędzia.
Spojrzałem zdumiony na okręt – był naprawdę wielki, choć jak większość tego typu jednostek smukły i długi, co przy napędzie wiosłowym pozwalało na rozwinięcie znacznej prędkości.
Na każdą z burt przypadało dwadzieścia jeden wioseł, ustawionych w jednym rzędzie. Galera posiadała pojedynczy maszt o ożaglowaniu rejowym, na szczycie którego łopotał sztandar Syrdaku, czarny ortodoksyjny krzyż na białym tle.
– Spodziewałem się czegoś mniejszego. Jak mamy tą kobyłą wpłynąć na rzekę?
– „Czarny Łabędź” ma nas tylko zawieźć do Mitricy, dalej udamy się łodziami, które dostarczy nam gildia kupiecka zarządzająca miastem. Chodź, czekają na nas. – Wskazał na kasztel dziobowy, gdzie stało dwóch mężczyzn.
Obydwaj mieli czarne włosy, lecz poza tym szczegółem wszystko ich różniło. Starszy, w marynarskim stroju, był chłopem na schwał, wysokim i barczystym, o grubym karku i mięsistej twarzy naznaczonej kilkoma bliznami, w tym co najmniej jedną zadaną nożem. Wiekiem musiał zbliżać się już do pięćdziesiątki, a mimo to jego sylwetka i postawa budziły respekt.
Jego towarzysz, niski i szczupły, ubrany był jak zamożny szlachcic. Przy pasie nosił pojedynkowy rapier. Coś w jego postawie sugerowało mi, że jest doskonałym szermierzem.
– Starszy to kapitan Tichon – poinformował mnie Arkin, nim weszliśmy na trap. – Jest plebejuszem, co już samo w sobie jest niezwykłe jak na kapitana galery wojennej. Tu, w Syrdaku, szlachta niechętnie oddaje swoje przywileje czerni. Mówią, że jest synem portowej dziwki i jako niemowlę został podrzucony na schody cerkwi. Jako wyrostek zaciągnął się na statek i po dwudziestu latach służby dorobił się patentu kapitana. „Czarny Łabędź” uchodzi za jeden z najlepszych okrętów we flocie wojennej Syrdaku, a jego marynarze to prawdziwe diabły. Kapitan związany jest z rodem Gurnsów i uchodzi za zaufanego człowieka konsula.
– A ten szlachcic?
– To Victor Labrus, chorąży płynących z nami żołnierzy. Stara szlachta, choć zubożała. Cieszy się zaufaniem przeciwników konsula w senacie i ma patrzeć naszemu kapitanowi na ręce. Uważaj na niego, to człowiek niebezpieczny i przewrotny, pod powierzchownością fircyka ukrywa brutalność i zachłanność.
Dotarłszy do schodów prowadzących na kasztel, musieliśmy przerwać rozmowę i chwilę potem stanęliśmy przed kapitanem galery i jego towarzyszem.
Nawet bez objaśnień Arkina, patrząc z bliska, oceniłem kapitana jako człowieka porywczego i krewkiego, który ledwie hamuje rozpierającą go żywotność.
Za to szlachcic ulepiony był z innej gliny. Dumny i przesiąknięty nabytym od dziecka przeświadczeniem, że życie jest po to, by mógł czerpać zeń pełnymi garściami. Jedno spojrzenie w zimne, ciemne oczy przekonało mnie, że mam do czynienia z mordercą.
Obaj mężczyźni musieli wiedzieć, kim jestem, gdyż nie padły pytania o moją osobę.
– Wielebny Arkin zapewnił mnie, że jesteś znakomitym fachowcem – rzekł bez zbędnych wstępów kapitan, przypatrując mi się badawczo.
– To prawda, kapitanie – odparłem z właściwą sobie skromnością.
Musiała mu się spodobać taka odpowiedź, gdyż roześmiał się w głos przyjemnym dla ucha basem.
– Zatem witam na pokładzie, Sztejer – powiedział i podniósł dłoń, by nas odprawić, lecz przeszkodził mu w tym Labrus.
– Można wiedzieć, gdzie służyłeś wcześniej? – zapytał, wpatrując się we mnie niczym krogulec w mysz.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się, żaden nie spuścił wzroku.
– Tu i tam – odparłem cierpkim tonem.
Na cienkich ustach, okrytych wypielęgnowanym wąsikiem, pojawił się wyrachowany uśmiech.
– Słyszałem kilka razy opowieści o kimś nazwiskiem Sztejer i jeśli choć część z nich jest prawdziwa, musi to być niezwykły człowiek.
– Nie wiem, nie znam go – odparłem wyzywającym tonem.
– Dość tego, panie Labrus! – zagrzmiał kapitan. – Wielebny Arkin poręczył za tego człowieka, to w zupełności mi wystarcza.
Konkretny facet, takich właśnie lubię.
– Jaki to żołnierz ten Labrus? – zapytałem Arkina, gdy ponownie znaleźliśmy się na nadbrzeżu.
– Z tego, co wiem, dobry. Jego oddział walczył z Dońcami pod Taną, gdy miejscowy ataman chciał położyć łapę na zgromadzonych tam zapasach jedwabiu, a rok temu wziął udział w ekspedycji przeciw piratom z Nesebyru. Mimo młodego wieku i niezbyt wielkiej fortuny wróżą mu, że wkrótce zasiądzie w senacie. Jeśli wyprawa się powiedzie, zapewne jeszcze w tym roku.
– O ile dożyje – rzekłem beznamiętnie.
Arkin zerknął na mnie z niepokojem, stary drań znał mnie jak zły szeląg.
– Vincent, chyba nie zamierzasz…? – Nie musiał kończyć.
– Tak tylko sobie gadam – zapewniłem go pospiesznie. Nie zabrzmiało to chyba zbyt szczerze. Arkin zatrzymał się, chwycił mnie za ramię i znów się odezwał, tym razem twardziej.
– Vincent, nie chcę problemów, poręczyłem za ciebie w imieniu Świętego Norisa – przypomniał mi z wyrzutem.
– Dobra, dobra, nie tknę go palcem, chyba że sam zacznie.
Arkin uśmiechnął się dobrodusznie, przyjmując moje słowa za dobrą monetę, i wiedziałem już, że postaram się go nie zawieść, bo kto by miał sumienie narażać na kłopoty takiego dobrego chłopa.
***
Po rozstaniu się z Arkinem wróciłem do Jedwabiu na wieczerzę. Jadalnia mieściła się w sali na parterze budynku, tak dużej, że mogło w niej jednocześnie przebywać kilkadziesiąt osób. Tamtego wieczora tylko trzecia część stolików była zajęta, co było dla mnie oczywistym dowodem na skuteczność embarga nałożonego na miasto przez Szachina.
Mój stolik znajdował się w rogu pomieszczenia, między kolumną podtrzymującą sufit a oknem, dzięki czemu miałem widok na każdego, kto wchodził przez drzwi.
Dziewka służebna zjawiła się przy mnie migiem, aby odebrać zamówienie. Poleciła nadziewaną gęś z przyprawami i warzywa gotowane na parze. Już sam z siebie dobrałem jeszcze do kompletu kwartę wódki.
Zamówienie zostało zrealizowane szybko i smacznie, pracownicy Marco wiedzieli o specjalnych stosunkach łączących mnie z ich panem.
Po jakimś kwadransie od momentu, gdy parujące półmiski wjechały na stół, bezwiednie zarejestrowałem, że do sali wszedł Marco. Wysoki, barczysty, z niewielkim brzuszkiem rysującym się pod luźnym, wyszywanym złotą nicią kaftanem, budził pożądanie u kobiet i zazdrość u mniej zaradnych mężczyzn. Od razu podszedł do mego stolika. Wystarczył rzut oka na jego przystojną twarz, by zrozumieć, że szykuje się interes. Tyle że miałem na razie za co żyć i nie byłem pewien, czy chce mi się cokolwiek robić przed wypłynięciem na pełne morze.
– Mogę się przysiąść? – zapytał, choć przecież był u siebie. Doceniam takie drobiazgi u ludzi.
Skinąłem głową, wskazując widelcem na wolne krzesło.
Usiadł i od razu przeszedł do rzeczy.
– Mam kłopot, Sztejer.
– Znów czarni? – zapytałem, nie przerywając jedzenia.
Marco machnął dłonią.
– A nie, z tamtymi to spokój, doskonale się sprawiłeś. Inna rzecz leży mi na wątrobie.
– O wątrobę trzeba dbać – zgodziłem się, wychylając kieliszek wódki. – To o co się rozchodzi?
– Moja siostrzenica uparła się i poszła do klasztoru.
Spojrzałem zdziwiony.
– Szpetna jakaś czy niemota?
– Skąd, piękność jakich mało i bystra – wyjaśnił, chyba urażony moją oceną cech dziedziczonych w jego rodzinie. – Tyle że zakochana nieszczęśliwie w takim jednym łachudrze z ruskiej dzielnicy. Żadna partia dla takiej dziewczyny jak Irina.
Wypiłem drugi kieliszek wódki, oblizałem wargi, przypatrując się mojemu stuprocentowo nieszczeremu rozmówcy.
– Czyli mam pozbyć się absztyfikanta?
– Nie w tym rzecz, młodzieniec już wyjechał – odparł enigmatycznie Marco. – Głupia wypłakiwała za nim oczy, głodziła się, groziła, że obetnie warkocze i wstąpi do klasztoru, a nawet targnie się na swoje życie, jeśli nie sprowadzę jej ukochanego.
– Domyślam się, że stamtąd, dokąd udał się ukochany, powrót raczej nie jest możliwy? – zapytałem ostrożnie.
– Trafiłeś w samo sedno, Sztejer. – Westchnął tak ciężko, że niemal uwierzyłem, że trapi go poczucie winy. Wrażeniu temu przeczyły oczy: zimne i bezlitosne jak dusza Marko.
– Wciąż za bardzo nie wiem, w czym mogę się przydać.
– Dziewczyna uciekła do klasztoru, trzeba ją stamtąd zabrać.
Oskubałem mięso z gnata i przeżuwając, spytałem:
– Nie chce wrócić do wuja?
– Problem leży gdzie indziej.
– Tak? – Przełknąłem.
– To męski klasztor.
I tu, moi drodzy, o małą chrząstkę opowieść by się skończyła, gdyż zakrztusiłem się tak, że gały wyszły mi na wierzch.
Marco miłosiernie podał mi kieliszek z gorzałką. Odetkało mi przełyk i mogłem wykrztusić błyskotliwie:
– Że co?
– To męski klasztor – powtórzył Marco cierpliwie.
– Ale na Panią, jak? – zakrzyknąłem, nie zważając na to, że wyszedł ze mnie heretyk. – Przecież mnisi muszą się poznać, a wtedy… – Nie dokończyłem przez delikatność względem wuja młodej damy.
– Obawiam się, Sztejer, że już się poznali – rzekł cierpko.
– Ale po co to zrobiła?
– Żeby mnie upokorzyć, bo wie, że ją kocham – wyznał Marco i zacisnął wargi, jakby powiedział o jedno słowo za dużo.
– Czemu więc sam jej stamtąd nie zabierzesz?
– Bo poszła do Symeona w dolinie Karmel. Słyszałeś o nim?
– Niewiele, podobno to jakiś święty.
Marco wykrzywił twarz z nienawiścią.
– Obwołali go prorokiem, niech go zaraza pożre. Byłem u niego, ale nie chce wypuścić Iriny z monastyru. Powiedział, że ona jest teraz służebnica pańska. Nawet nie pozwolił mi się z nią zobaczyć. Boję się o nią, bo ten bydlak nienawidzi kobiet.
– A co z wykupem?
Machnął dłonią zrezygnowany.
– Zaproponowałem draniowi tysiąc srebrnych, ale odmówił.
– Odmówił tysiąca srebrnych? – upewniłem się, czy dobrze słyszę.
– Tak, powiedział, że nie przyjmie pieniędzy zarobionych na nierządzie i ludzkiej krzywdzie, gnida jedna. – Marco aż poczerwieniał pod wpływem słusznego oburzenia.
– No ale żeby nie przyjął tysiąca srebrnych – dziwiłem się nadal. – To chyba rzeczywiście święty – stwierdziłem.
– On taki święty, jak ze mnie uczciwy człowiek – zaperzył się Marco. – Sukinsyn zwyczajnie się mści. Osiem lat temu byłem jednym z tych, którzy wyrzucili go z Syrdaku. Już wówczas podburzał motłoch na ulicach do niszczenia domów gry, zamtuzów i łaźni. Zginęło wtedy kilka moich dziewczyn i o mało co nie spalili Jedwabiu. Pozbyliśmy się go i myśleliśmy, że to koniec kłopotów, ale Symeon nie jest człowiekiem, który łatwo się poddaje. Zaszył się w monastyrze oddalonym dzień drogi od miasta i szybko został tam prorokiem. Teraz z całego półwyspu walą do niego pielgrzymki. Istne szaleństwo. Mówi się, że po śmierci starego Jogrikosa to właśnie Symeon zostanie nowym Patriarchą Syrdaku. A wtedy koniec z dziwkami, hazardem i opium.
– A do konsula nie możesz się zwrócić? Z tego, co mi mówiono, Nikolaj Gurnsa to rozsądny człowiek.
– Zbliżają się wybory do senatu i na konsula. Nikt, kto ma ambicje polityczne, nie zadrze teraz ze świętym mężem, który ma kilka tysięcy wyznawców na jedno skinienie. Symeon poczuł się tak pewnie, że w zeszłym miesiącu podburzył mieszkańców wioski za murami, a ci zabili karaima prowadzącego zajazd, zaś jego żonę i dzieci ukamienowali. Nikt nawet palcem nie kiwnął, żeby ukarać winowajców.
Zastanowiłem się nad propozycją złożoną przez Marco. Robota wydawała się prosta i mało ryzykowna, ostatecznie to byli tylko mnisi. Za dwa dni wypływałem i nie zamierzałem wracać do Syrdaku przez kilka najbliższych lat.
– Zapłacisz mi tysiąc, który zaproponowałeś Symeonowi, ale w postaci weksla z banku Gawrasów – zastrzegłem.
Marco nie targował się, co wywołało we mnie przykre uczucie, że mogłem zażądać więcej. Uścisnęliśmy sobie dłonie i na tym się rozstaliśmy. Po dokończeniu kolacji wróciłem do apartamentu. Przez chwilę namyślałem się nad wzięciem niewolnicy na noc, ale zrezygnowałem z przyjemności. Następnego dnia czekała mnie długa droga i musiałem być w formie.
Położyłem się do łóżka z myślą, że nikogo dziś nie zabiłem, nie okradłem ani nie pobiłem. Co więcej, przyjmując zlecenie Marco, spełniałem dobry uczynek. Dziwne uczucie.
Zasnąłem czujnym snem człowieka sprawiedliwego.
***
Wyruszyłem z samego rana uzbrojony w miecz, garotę i kilka sztyletów, zabrałem też lunetę. Obrzyna dla odmiany zostawiłem w skrzyni na kwaterze. Powody takiej decyzji były dwa. Raz, zleconą mi przez Marco robotę oceniałem jako prostą: wykraść dziewuchę od mnichów i odwieźć do wuja. Łatwizna. Wszystko zaś miało odbyć się dyskretnie, po cichutku, bez robienia rozróby czy strzelania do mnichów. Skąd ta ostrożność i niechęć do rozgłosu, zapytacie? To oczywiste.
Za moją głowę Ojcowie Protektorzy wyznaczyli sowitą nagrodę i wielu ludzi już próbowało na nią zapracować, a inni tylko czekali na okazję. Nie po to przez lata myliłem tropy i zacierałem ślady, by teraz zdradzać się przez lekkomyślność.
No i oczywiście zostawał Arkin. On zaraz domyśliłby się wszystkiego i z pewnością nie zabrałby mnie na wyprawę, aby nie ryzykować, że towarzysze zechcą poderżnąć mi gardło we śnie, kierowani motywami religijnymi lub dla zysku, co zazwyczaj często idzie w parze.
No ale dość o tym, zajmijmy się podróżą, ta zaś, jak zwykle bywa, zaczyna się od wyboru środka lokomocji. Ja postanowiłem jechać konno.
Kobyła polecona mi przez Marco była spokojna i ułożona. Na przekór temperamentowi klaczy ktoś nadał jej imię Iskra, co było pobożnym życzeniem lub formą magicznego obrzędu mającego wpłynąć na źrebię. Jaka by nie była intencja pomysłodawcy imienia – Iskra spaliła na panewce.
Po opuszczeniu miasta przez kilka wiorst jechałem wśród wzgórz pokrytych gęstymi łanami zboża, mijając zasobne chaty rolników. Szybko jednak miejsce upraw zajęły skały i trakt zagłębił się w głębokie wąwozy i górskie doliny. Podróżnych na drodze spotkałem niewielu, niemal samych pielgrzymów z charakterystycznymi gałązkami oliwnymi w dłoniach. Raz tylko minąłem karawanę kupiecką chronioną przez strażników.
Wyglądało na to, że…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej