Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasy Wersalu: mężczyźni pojedynkują się o honor dam, plotka i śmieszność potrafią zabić, a miłość bywa śmiertelnie niebezpieczna.
Do Polski przybywa Giacomo Casanova, uwodziciel, gracz, szpieg i sławny kochanek. W Warszawie spotyka Elżbietę, tajemniczą damę pragnącą za wszelką cenę odzyskać dawne życie. Oboje zaczynają grę, której finału nie są w stanie przewidzieć.
Namiętność, sex, intryga i zdrada, splatają się w przepojoną erotyką fabułę, będącą śmiałym połączeniem nowej powieści kobiecej i romansu godnego "Niebezpiecznych Związków".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz
Redaktor merytoryczny Dorota Szatańska
Redaktor prowadzący Agnieszka Szymańska
Redaktor techniczny Elżbieta Bryś
Korekta Teresa Kępa
Zdjęcie na okładce: © Nunosilvaphotography | Shutterstock.com
Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2014 Copyright © by Robert Foryś, Warszawa 2014
Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Księgarnia i Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected]
Wiele z tego, co początkowo istnieje tylko jako wyobrażenie, staje się rzeczywistością.
Giacomo Casanova
Salon gry tonął w blasku setek migoczących świec. Aksamit na ścianach tłumiły dyskretny szmer głosów, szelest kart i stukot kości toczących się po wypolerowanym drewnie.
W tylnej części komnaty wznosiła się ścianka z drewna sandałowego i chińskiego papieru pomalowanego w majestatyczne orientalne pawie. Przy stoliku, ukrytym przed oczyma pozostałych bywalców szulerni, zasiadały trzy osoby. Właściciel salonu Maurycy Zrewiński, mężczyzna pięćdziesięcioletni, cieszący się w kręgach warszawskiej socjety opinią człowieka przydatnego i zaufanego, rozdawał karty, samemu nie uczestnicząc w grze. Po jego lewej ręce siedziała dama, dojrzała i piękna, o jasnej twarzy i wielkich brązowych oczach, osłanianych długimi brwiami.
Starościna Elżbieta Mirska, jak przystało na elegantkę hołdującą paryskiej modzie, ukrywała włosy pod peruką, zaś jej policzki i usta pokrywała czerwień, przywodząca na myśl świeże płatki róży. Tego wieczoru włożyła błękitną suknię przyozdobioną jasnymi kokardami i koronką pokrywającą rękawy i gors. Odważny dekolt odsłaniał górę białych piersi.
Drugi z mężczyzn zasiadający przy kartach raz po raz opuszczał wzrok na śmiało odsłonięte krągłości damy. Słabostka ta jednak w niczym nie przeszkadzała mu w rozgrywce, o czym świadczył kopczyk złotych i srebrnych monet piętrzący się po jego stronie stolika. Fortunny gracz miał aparycję południowca – niezwykle przystojną twarz o wysokim czole, oliwkową cerę, orli nos i zmysłowe usta, na których błąkał się trudny do odgadnięcia uśmieszek.
Ubrany był w jasnobeżowy surdut o obcisłym kroju, podobnie jak bryczesy ze skóry daniela. Spod rozpiętego surduta połyskiwała w blasku świec złocista kamizelka wyhaftowana w czerwone, rozkwitłe kwiaty róż, zapięta, z wyjątkiem ostatniego guzika pod szyją. Nogi mężczyzny, długie, lecz jednocześnie mocne, zdobiły doskonałe trzewiki ze srebrnymi klamerkami, na których trudno było dostrzec ślady jesiennej pluchy.
Elżbieta ponownie spojrzała na leżące przed nią karty, jakby nie mogła uwierzyć w złośliwe rozstrzygnięcie losu. Wydawało się, że tego wieczoru szczęście opuściło ją na dobre. Szczerze powiedziawszy, od dawna ona i bogini fortuny przestały być przyjaciółkami. W takiej sytuacji pozostawało jej liczyć wyłącznie na siebie.
– Nie mam już pieniędzy na grę – zwróciła się do Zrewińskiego, świadoma faktu, że właśnie traci wszystko, co leży na stole. W kwindeczu przegrywał bowiem ten, kto z talii dobrał większą kartę nad piętnaście oczek. Tracił również ten gracz, który nie podbił stawki nawet wówczas, gdy miał większą kartę.
– Zatem pula przypada panu Casanovie – oznajmił starszy mężczyzna.
Italczyk uśmiechnął się do siedzącej naprzeciw starościny i oburącz przysunął do siebie dwa kopczyki monet, czemu towarzyszyło dźwięczne pobrzękiwanie szlachetnych metali, srebra i złota.
– Proszę o jeszcze jedno rozdanie – głos Elżbiety drżał z napięcia. – Wystawię weksel.
Spojrzenie ciemnych, przenikliwych oczu gracza spoczęło na damie.
– Zgoda, lecz zastawem nie będą pieniądze.
– O co będziemy grać?
– O panią.
Na moment przy stoliku zapadła kompletna cisza.
– O mnie? – Elżbieta czuła, jak oblewa się rumieńcem. Chwyciła wachlarz i rozłożyła go z trzaskiem fiszbin, jakby czarny jedwab mógł zapewnić jej ochronę przed aroganckim Włochem.
– To jedyna stawka, o którą gotów jestem z panią zagrać – rzekł cicho. Zabrzmiało to nieodwołalnie.
– Na jakich warunkach? – nie mogła uwierzyć, że zadała to pytanie tak rzeczowym tonem.
Cudzoziemiec przeciągnął w zamyśleniu kciukiem po gładko wygolonej szczęce i uśmiechnął się.
– Jedna noc – oznajmił bez cienia żartu w głosie. – Jeśli wygram uczynisz pani, czego zapragnę, od zmierzchu do świtu.
Jego szept wywołał w niej dreszcz emocji.
Wachlarz w dłoni Elżbiety na sekundę, może dwie, zastygł w bezruchu. Zerknęła na Zrewińskiego. Przypatrywał się jej z wyczekiwaniem, trzymając w szczupłych palcach talię kart. Z twarzy właściciela szulerni trudno było wyczytać, co sądzi o niemoralnej propozycji omawianej w jego obecności.
Cudzoziemiec odchylił się na oparcie krzesła i wskazał na stosik monet piętrzący się na stoliku.
– Stawiam wszystko, co jest w grze – oznajmił swobodnym głosem.
– Przynajmniej nie jestem tania – odrzekła Elżbieta z sarkazmem, co wywołało jeszcze szerszy uśmiech na jego zmysłowych wargach.
Sięgnęła po puchar, upiła łyk słodkiego wina. Czuła, jak alkohol, emocje i hormony buzują w jej głowie, mieszając myśli i pragnienia.
Uniosła wzrok znad wachlarza, napotykając ciemne oczy gracza. Zadrżała pod wpływem tego spojrzenia, ukrytych za nim pragnień libertyna.
– Zgoda, o ile nie narazi to mego zdrowia – czuła, jak płoną jej policzki. – Jesteś panie Zrewiński świadkiem zawarcia umowy między mną a panem…
– Kawaler Giacomo Casanova de Seingalt – przedstawił się pełnym tytułem przystojny Italczyk.
Zrewiński potwierdził skinieniem głowy, że przyjął zakład. Nie wydał się przy tym w najmniejszym stopniu zaskoczony czy zaszokowany uzgodnioną właśnie stawką. W jego szulerni ludzie zakładali się o dziwniejsze rzeczy, tracili lub zyskiwali majątki w zależności od swoich umiejętności szulerskich i łaski fortuny. Czasem też ci pozbawieni wszystkiego odbierali sobie życie.
Hazard stał się nałogową miłością klas wyższych, całe warszawskie towarzystwo wzorem francuskiej arystokracji zakładało się o wszystko i grało o wszystko, co się da. W jeden wieczór tracono całe wsie wraz z tamtejszymi chłopami, kamienice, złoto, zastawiano nawet kochanki, a czasem i samych siebie. W takich przypadkach zwycięski gracz mógł bezzwłocznie odebrać swoją nagrodę w jednym z apartamentów ulokowanych na piętrze kamienicy, w której mieścił się dom gry.
Elżbieta odłożyła wachlarz na stolik.
– Zaczynajmy więc – rzuciła nagląco, nie spuszczając wzroku z twarzy Casanovy. W ciemnych, dużych oczach Włocha gościły spokój i pewność siebie, jakby ich właściciel był pewien, że fortuna przestała krążyć między stolikami graczy i zajęła miejsce u jego boku.
Zrewiński pokazał, że ma puste dłonie, po czym przetasował talię i rozpoczął rozdanie.
Elżbieta jako pierwsza odsłoniła kartę. Uniosła drżącą dłoń, odkrywając cztery oka wymalowane na kartoniku. Z jej warg wydobyło się ciche westchnienie. Casanova pochylił się nad stolikiem, sięgnął bez wahania po kartę i odwrócił ją. To była ósemka.
Elżbieta oszacowała, że jej szanse na wygraną wzrosły dwukrotnie. Pewniejsza już, odsłoniła drugą kartę, tym razem szóstkę, gdy Casanova trafił o jedno oczko mniej.
Nadszedł czas na trzecie, decydujące ciągnięcie. Sięgnęła po ostatnią z kart. Przewróciła kartonik i roześmiała się swobodnie, widząc trzy oczka. Popatrzyła z triumfem na Casanovę.
Odwzajemnił jej spojrzenie, po czym przymknął powieki i całkowicie rozluźniony pomieszał dłonią w leżących na blacie kartach, jakby samym dotykiem chciał wyczuć kryjącą się w nich magię liczb. Nagle jego dłoń znieruchomiała, dwa smukłe palce uniosły i odwróciły wybrany przez Włocha kartonik.
Elżbieta przez dłuższą chwilę wpatrywała się z niedowierzaniem w parę oczek umieszczonych obok siebie na kremowym tle. Potem uniosła wzrok na mężczyznę, który wygrał prawo do rozporządzania jej ciałem.
Zrewiński posłał jej baczne spojrzenie. – Czy jest pani gotowa dotrzymać warunków zakładu?
Elżbieta wyprostowała się, opanowując przemożną chęć, by skryć się za wachlarzem. O niedotrzymaniu zakładu nawet nie pomyślała, dług zaciągnięty przy stoliku był rzeczą świętą, a niespłacenie go narażało dłużnika na ostracyzm towarzyski i pogardę ludzi wysoko urodzonych. Zresztą Elżbieta nie zamierzała szukać wybiegów. Ostatecznie w pełni świadomie przyjechała do szulerni Zrewińskiego i zasiadła do gry właśnie z kawalerem de Seingalt.
– Oczywiście – odparła, starając się, aby jej głos brzmiał pewnie.
Zrewiński skinął głową i zwrócił się do Italczyka.
– Kiedy życzy pan sobie odebrać wygraną?
Zapytany, spojrzał na stosik monet, a potem dłużej na Elżbietę, patrząc jej w oczy.
– Obie bezzwłocznie – odparł miękko, wywołując rumieniec na jej twarzy, którego nie mógł już ukryć róż położony na policzki. – Czy znajdzie się odpowiedni apartament na tę okoliczność? – zwrócił się do Zrewińskiego.
– Ależ oczywiście – odparł ten usłużnie. – Mamy wolny na drugim piętrze, bywa w nim sam hrabia Branicki, gdy zabawi u nas na kartach.
– Zatem z pewnością jest odpowiedni – zgodził się Casanova. – Koszt proszę odliczyć sobie od wygranej – dodał, swobodnie obchodząc się z pieniędzmi, które jeszcze godzinę temu należały do kogoś innego. Gdy wstał, Elżbietę ponownie zdumiało, jak wysoki i dobrze zbudowany jest ten Włoch.
Ona i Zrewiński również podnieśli się z krzeseł. Pan Maurycy dyskretnie przywołał rachmistrza. Niski mężczyzna w okularach zjawił się z liczydłem i przyrządami do pisania. Zrewiński wymienił z nim kilka cichych uwag i ponownie zwrócił całe swoje zainteresowanie ku starościnie i kawalerowi de Seingalt, prosząc, by udali się za nim na piętro.
Wspięli się na schody, zostawiając za sobą gwar i blask kandelabrów. Przeszli wzdłuż balustrady wychodzącej na salę i znaleźli się w korytarzu z ulokowanym naprzeciw siebie szeregiem drzwi. Z któregoś pokoju dobiegały kobiece pojękiwania i akompaniujące temu skrzypienie łoża.
Zza innych drzwi usłyszeli odgłos przywodzący na myśl chłostanie konia oraz podniecone błagania mężczyzny mówiącego po rosyjsku.
Elżbieta mimowolnie uniosła dłoń do gorsu sukni. Zawahała się, nigdy wcześniej nie decydowała się na podobne wyzwania. Owszem, jak każda dama z towarzystwa miewała kochanków, lecz oddanie się zupełnie obcemu mężczyźnie w takim miejscu było szalonym pomysłem, nawet jak na nią.
Dostrzegła, że Zrewiński przypatruje się jej ukradkiem. Jego oblicze oświetlone od dołu blaskiem lampy nagle wydało się Elżbiecie okrutne i złowieszcze. Zadrżała. Z trudem pohamowała odruch, aby odwrócić się i zbiec do sali, a potem do wyjścia, gdzie czekali na nią uzbrojeni słudzy.
Zrewiński poprowadził ich w stronę drzwi na końcu korytarza, już na pierwszy rzut oka masywniejszych i lepiej wykonanych niż te, które minęli po drodze. Wyciągnął klucz z kieszeni surduta i przekręcił go w zamku. Elżbieta przekroczyła próg tuż za nim, czując na karku ciepły oddech kawalera de Seingalt.
Rozejrzała się niepewnie po obszernym apartamencie, którego większa część tonęła w półmroku. Łoże z baldachimem i opadającymi luźno przezroczystymi kotarami zajmowało środek pomieszczenia. Kątem oka dostrzegła zarys stolika i krzeseł, a także komodę z postawionym na niej zegarem w kształcie chińskiej pagody.
Za oknem, wychodzącym na ulicę Trębacką, panowała brzydka, chłodna listopadowa noc. Poczuła, że dostała gęsiej skórki. Nie wiedziała do końca, czy wywołał ją strach, czy też znalezienie się w nieogrzanym pomieszczeniu.
Zrewiński osobiście zajął się rozpaleniem ognia w kominku, używając w tym celu płomyka z lampy, miecha i pogrzebacza. Rozjaśniło się. Elżbieta spojrzała na zegar. Wskazywał dwadzieścia minut przed północą. W uchylonych drzwiach pojawił się lokaj, niosąc karafkę z winem. Zrewiński pokazał mu ruchem głowy, by odstawił tacę na stolik.
– Czy podać coś do jedzenia? – zapytał pan Maurycy już w progu, trzymając klamkę od zewnątrz.
Kawaler de Seingalt spojrzał pytająco na starościnę.
Elżbieta czuła ucisk w żołądku, lecz z pewnością niewywołany głodem. Była lekko przerażona tym szaleństwem.
– Nie, dziękuję – odparła, nie zdołając ukryć podenerwowania.
Casanova odczekał, aż zostaną sami. Podszedł do stolika stojącego w towarzystwie dwóch miękkich krzeseł, obitych złocistym adamaszkiem. Położył dłoń na wysokim oparciu zadziwiająco miękkim gestem, jak u tak postawnego, silnego mężczyzny.
– Spocznie pani?
Zbliżyła się do stolika, szeleszcząc cicho koronkami sukni, i usiadła. Ani razu nie odważyła się spojrzeć w górę, na twarz kawalera de Seingalt, choć czuła, że on nie spuszcza z niej wzroku.
Czy teraz mnie dotknie? Myśli tej towarzyszył dreszcz, Elżbieta sama nie potrafiła określić, czy z lęku, czy z podszytego erotyzmem napięcia.
Casanova otworzył zatyczkę w karafce i rozlał wino do pucharków.
– Proszę madame, to doda pani odwagi.
Odważyła się unieść wzrok.
– A czy wyglądam jakbym jej potrzebowała?
Znów obdarzył ją uśmiechem.
– Ależ oczywiście – rzekł miękko. – Proszę się jednak nie obawiać, nie uczynię niczego poza pani wolą i zgodą.
Uniosła brwi.
– Niczego? Możemy na przykład siedzieć tak, pić wino i konwersować całą noc? – zapytała z przekorą.
– Jeśli po to pani tu przyszła – odparł bez cienia kpiny w głosie.
Zamilkła, zastanawiając się, na ile ją przejrzał, a na ile była to intuicja libertyna, który zwykł obchodzić się, z setkami kobiet.
Czekał cierpliwie, wpatrując się w nią.
Elżbieta poczuła, że oblewa się rumieńcem. Podniosła się z krzesła.
– Zgaś świecę, proszę – słowa te były jednocześnie aktem kapitulacji. Jak szybko się okazało, bezwarunkowej.
– Wolę widzieć cię w ich blasku – odparł poważnie i zrobił krok w jej stronę.
Odruchowo cofnęła się i wpadła na stolik. Kawaler de Seingalt pochwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Poczuła jego ciepły oddech na twarzy. Zdrętwiała, oczekując, że uczyni coś gwałtownego. Uniesie jej suknię i odbierze wygraną. Zaspokoi męską żądzę w sposób, w jaki czynił to Mikołaj, jej mąż, gdy wracał do pałacu po tygodniu pijaństwa w towarzystwie tego opoja Karola Radziwiłła. Elżbieta doskonale pamiętała, jak odrażający był wówczas dla niej, gdy brał ją niczym wieśniaczkę, jedną z wielu, które uprowadzał ze swoich dóbr, aby urządzać orgie w dworku myśliwskim.
Wszystkie te okropne wspomnienia rozpierzchły się, gdy Casanova wyciągnął do niej rękę i pogładził jej kark. Jego mocna, ciepła dłoń zacisnęła się na szyi Elżbiety. Był silny, gdyby tylko chciał, mógł zrobić z nią wszystko.
Zadrżała na myśl o niebezpieczeństwie, na jakie naraża się w obecności tego obcego mężczyzny. Jednocześnie podniecała ją perspektywa doświadczenia czegoś wcześniej nieznanego.
Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego zapach; męski, a jednocześnie zmysłowy, drażniący gdzieś głęboko, tam, gdzie rodzi się pożądanie. Elżbietę przeszył przyjemny dreszcz. W duchu zaczęła nabierać przekonania, że ta noc nie będzie tak wielkim poświęceniem, jak sądziła.
Dłonie kawalera de Seingalt zsunęły się na jej ramiona. Odchyliła głowę w tył i poddała się zmysłowemu pocałunkowi.
Zaskoczył ją delikatnością. Subtelnie rozwarł jej usta wargami, miękko wsuwając język. Czuła, jak kładzie swoje dłonie na jej biodrach i piersiach. Ciepło jego skóry przenikało przez materiał sukni, budząc w niej wilgotne dreszcze. Odwzajemniała pocałunek i czekała, ciekawa, co Casanova uczyni dalej ze swoją wygraną.
Italczyk nie spieszył się z odbiorem nagrody. Zaczął pieścić jej pierś, pocierać kciukiem sutek przebijający się przez jedwabie sukni. Elżbieta uświadomiła sobie, że ciężko oddycha. Rozpalał ją bark pośpiechu u kochanka, tak nieczęsty u znanych jej mężczyzn, którzy zwykle skupiali się wpierw na zaspokojeniu własnych namiętności.
Potem przyszło jej do głowy, że go nie podnieca, lecz przeczył temu ogień w jego ciemnych oczach i długa, gorąca twardość, którą czuła doskonale przez materiał spodni.
Uniósł falbany sukni i dotknął jej ud przez cienki materiał halki. Elżbieta poczuła ciepłe dłonie unoszące bieliznę i delikatny nacisk opuszków pocierających wejście do jej najczulszego miejsca. Palec Casanovy wślizgnął się w nią, zginając się lekko. Zaczął poruszać nim w jej jedwabistym wnętrzu.
Jej piersi nabrzmiały i zwilgotniała. Nie potrafiąc zapanować nad namiętnością, przywarła do niego. W jej podbrzuszu rozlało się pulsujące ciepło. Westchnęła z rozkoszy, czując, jak topi się pod jego dotykiem. Uniosła się na palcach stóp i oplotła jego szyję ramionami. Dysząc, wtuliła otwarte usta w jego ramię.
Nagle wysunął z niej palec. Nim zdołała odczuć głębszą frustrację, obrócił ją tyłem do siebie. Chcąc utrzymać równowagę, wyprostowała ręce i oparła się o stolik. Casanova naparł lędźwiami na jej pośladki, unieruchamiając ją pod swoim ciężarem. Z wprawą doświadczonej pokojówki zabrał się za rozpinanie licznych wiązań sukni. Sznurki i zapinki jedna po drugiej ustępowały pod zręcznymi palcami Italczyka, aż w końcu mógł swobodnie chwycić Elżbietę za ramiona i ściągnąć z niej okrycie. Rozpięta suknia opadła miękko wokół jej pantofli.
Została w samej halce i naszyjniku z pereł. Postanowiła zwrócić się do Giacomo twarzą, lecz nim wykonała ów zamysł, oplótł ją ramieniem pod szyją. Drugą ręką rozpiął spodnie. Poczuła na udzie erekcję: gorącą, twardą i wielką… wrażenie rozmiaru było tak zaskakujące, że sięgnęła dłonią między swoje uda. Niczym ślepiec badający nieznaną mu rzecz, przesunęła palcami po łukowatej krzywiźnie, lekko przerażona, podziwiając jej kształt i rozmiar.
Najświętsza panienko, jak to ma wejść we mnie.
Gdy wsunął się w nią, zadrżała, czując wspaniałe, promieniujące ciepło wewnątrz niej. Rozlewało się falami, z każdym ruchem, który wykonywał. Upojna błogość przejęła kontrolę nad jej ciałem i zmysłami.
Wygięła się w łuk, oparta na łokciach, poruszając się w tył i przód zgodnie z rytmem mocnych pchnięć kawalera de Seingalt. Z zamkniętymi oczami wsłuchiwała się we wzbierający w niej przypływ, w pierwsze leciuteńkie drgnięcia przypominające muśnięcie jedwabiem, potem mocniejsze drżenie i gwałtowny dreszcz, aż w końcu… znalazła się pod falą ciepłego morza na kilkanaście wspaniale długich sekund, tracąc poczucie tu i teraz.
Z ust Elżbiety wydobył się gardłowy krzyk i długie westchnienie. Nagle Casanova położył dłoń na jej głowie i chwytając włosy odwrócił jej twarz w bok. Poczuła jego policzek na swoim i głodne usta, które wpiły się w jej wargi i przejęły krzyk. Przywarła do męskich ust, głęboko wpychając w nie język.
Potem fala cofnęła się, rzucając Elżbietę na mieliznę wyczerpania. Dysząc i drżąc, poruszała biodrami. Co zaskakujące, wciąż wypełniał ją po brzegi, głębiej niż myślała, że to jest możliwe. Poczuła, jak drżą jej nogi i uginają się kolana. Nie znajdując sił, oparła się policzkiem o blat stolika, chłonąc rozpaloną skórą chłód orzechowego drewna.
Wysunął się z niej delikatnie i obrócił twarzą do siebie. Zawstydzona własnym wybuchem namiętności, wtuliła się w jego pierś. Wciąż był w ubraniu, czuła, jak jest rozgrzany pod koszulą.
Sięgnęła dłonią, sprawdzając jego męskość, wilgotną od jej soków, napęczniałą i rozpaloną. Gotową do kolejnego aktu.
Pomyślała, że teraz ona powinna przejąć inicjatywę. Zaczęła rozpinać srebrne guziki fraka, rozplątywać w pośpiechu delikatne wstążki jedwabnej koszuli.
Powstrzymał ją. Chwycił jej dłonie w swoje, całując je czule i nie spuszczając oczu z Elżbiety.
– Nie musimy się spieszyć, madame – powiedział miękko. – Mamy przed sobą całą noc i wiele kart do odkrycia.
* * *
Kareta turkotała na śliskim bruku Miodowej, mijając okryte szarówką fasady wspaniałych pałaców, chronionych przez stalowe bramy i uzbrojonych hajduków. Następnie powóz zostawił za sobą centrum miasta i potoczył się żwirową drogą przecinającą pola i sady, pośród których wznosiły się zatopione w mżawce dworki szlachty i podmiejskie wille mieszczan.
Granicę miasta wyznaczała stojąca przy drodze szubienica z moknącym na niej martwym szubrawcem. Elżbieta nie zwróciła na to większej uwagi, w ostatnich latach wisielec nie był rzadkim obrazkiem na przedmieściach, gdyż marszałek koronny, sprawujący władzę policyjną nad miastem, wieszał dużo i chętnie, uważając ten rodzaj kary za najlepszy sposób na opanowanie przestępczości i włóczęgostwa.
Elżbieta zrezygnowała z patrzenia na szare pola i zmoknięte, na poły ogołocone z liści drzewa. Wtuliła się w miękkie siedzenie, futro grzało jej ciało zmęczone po upojnej nocy, lecz jednocześnie rozluźnione od pieszczot kawalera de Seingalt.
Dotknęła dłonią miejsce pod szalem, gdzie zostawił swą pieczęć; ślad po mocnym, niemal brutalnym pocałunku. Casanova okazał się być lepszym kochankiem niż oczekiwała. Trzy razy wzniósł ją na szczyty uniesienia, zostawił u swych stóp zdruzgotaną i rozbitą na tysiące kawałków. Musiała znaleźć w sobie całą nagromadzoną przez lata małżeństwa siłę woli, aby jej serce stało się ponownie zimne jak lód. Trzeźwy głos wewnętrzny przypomniał Elżbiecie, by nie brała kilku godzin wypełnionych rozkoszą za miłość, który to błąd zbyt często przytrafia się kobietom. Zwykle bowiem jej płeć nie potrafi oddzielić tych dwóch intymnych spraw, szuka uczucia tam, gdzie mężczyźni doznają jedynie zaspokojenia przyjemności.
Casanova nie różnił się w tym względzie od innych mężczyzn, owszem, był wrażliwy na potrzeby kochanki, niebiańsko wytrzymały w miłosnych szrankach, a do tego hojnie obdarzony przez naturę, o czym nadal przypominał jej przyjemny ból w złączeniu ud. Elżbieta nie łudziła się jednak, że przez te kilka godzin poczuł do niej coś więcej, niż pożądanie i podniecające poczucie dominacji. Stała się dla niego jeszcze jednym sposobem na czerpanie przyjemności i emocji ze zbyt szybko upływającego życia. Był myśliwym, a ona szczęśliwym trafem; tak z pewnością uważał, gdy żegnali się o świcie. Chwilowo nie zamierzała wyprowadzać go z tego błędnego przeświadczenia.
Elżbieta wiedziała, że nie może pozwolić sobie na najmniejszy błąd, w każdym razie nie teraz, gdy szło o tak wielką stawkę. Z pomocą kawalera de Seingalt zamierzała odzyskać dawne życie i należną jej pozycję w towarzystwie.
Za swój upadek winiła wyłącznie byłego męża, Mikołaja, który związał swój los z przegraną partią polityczną. Mirscy, jak ogromna część szlachty litewskiej, od pokoleń trzymali się klamki Radziwiłłów, prawdziwych władców Litwy, którzy za nic mieli króla panującego gdzieś w Warszawie.
Sytuacja zmieniła się, gdy na scenie politycznej pojawili się bracia Czartoryscy, Fryderyk i August, przewodząc stronnictwu zwanemu Familią, gdyż większość ważnych członków tej partii była ze sobą spokrewniona. Czartoryscy z pomocą Rosjan przeprowadzili zamach stanu i osadzili na tronie Stanisława Poniatowskiego, którego jedyną rekomendacją do tronu był romans tegoż z carycą Katarzyną. Wodzowie przegranego stronnictwa hetmańskiego: potężni Potoccy, Braniccy czy Radziwiłłowie ukryli się za granicą przed zemstą Familii lub zaszyli się w swych majątkach na kresach, czekając, aż odwróci się karta i Stanisław August utraci łaskę i pomoc swej dawnej kochanki.
Jej mąż, Mikołaj, uciekł wraz z Radziwiłłem za granicę i schronił się w Dreźnie, gdzie wkrótce potem zmarł, zostawiając ją w długach. Elżbieta pozostała w Warszawie. Duma nie pozwalała jej żebrać u klamki Potockich i Branickich, o emigracji nawet nie myślała. Jaki czekałby ją tam wybór? Nie miała złudzeń, bez grosza przy duszy, w obcym miejscu szybko zostałaby kokotą jakiegoś starego sybaryty. Zdradzana na prawo i lewo, traktowana jak przedmiot, który, gdy się znudzi, można oddać komu innemu za pół ceny.
Nie zamierzała godzić się na taki los. Przez lata udawania posłusznej córki i żony nauczyła się, że prawdziwa siła jej płci bierze się ze słabości mężczyzn. Nie była już piętnastoletnią dziewczyną, którą matka sprzedała niczym klacz staroście Mirskiemu, wspaniałą wprawdzie i kosztowną, lecz przerażająco bezwolną i uległą swemu panu. Te czasy minęły już na zawsze i jeśli czegoś Elżbieta była pewna, to tego, że uczyni wszystko, co konieczne, by odzyskać majątek i należną jej pozycję. W tym celu zamierzała wykorzystać kobiecą przebiegłość i bystry umysł, a także ciało i wciąż nietuzinkową urodę.
Przymknęła oczy i sięgnęła myślami do rozmowy sprzed niemal tygodnia.
Pierwszym doznaniem, jakie przyniosła jej pamięć, był mocny zapach kawy z nutą wanilii spowijający salonik w jej pałacyku. Zegar stojący przy szafie wskazywał południe, lecz ona wciąż miała na sobie jedynie ulubioną podomkę w beżowe lilie.
Siedząc w fotelu, czytała zeszłotygodniowe wydanie Mercure de France, dostarczane z Paryża do warszawskich księgarń za pośrednictwem pocztowego dyliżansu. Elżbietę nie bardzo interesowała polityka, której i tak nie było zbyt wiele na szpaltach gazety, za to z wypiekami na twarzy śledziła najnowsze plotki paryskiej socjety, nowinki ze świata mody i stołu, a także tytuły książek, które później zlecała sprowadzić dla siebie. Czytanie, pisanie, a nawet myślenie po francusku nie sprawiało Elżbiecie najdrobniejszego problemu. Jak wszystkie dziewczęta z jej sfery miała kontakt z tym językiem od czwartego roku życia, najpierw dzięki sprowadzonej z Orleanu guwernantce, a potem pobierając nauki u kolejnych nauczycieli. Znała też niemiecki i ruski, a także nieco włoski.
Z lektury wyrwało ją dyskretne pukanie do drzwi. Uniosła wzrok znad krawędzi stronic i spojrzała na pokojówkę, która niczym posąg czekała pod ścianą. Maria dygnęła, dając znak, że przyjęła bezgłośne polecenie i otworzyła drzwi.
– To pan Mazaryni – poinformowała swą panią.
– Przyjmę go – zdecydowała Elżbieta, z trudem panując nad napięciem w głosie.
Do saloniku wsunął się szczupły mężczyzna, ubrany w ciemny surdut pasujący barwą do jego włosów i oczu.
Szczupła twarz sekretarza, o wąskich nozdrzach i oczach jastrzębia nie wyrażała śladu zmieszania, które mógł odczuć jej właściciel na widok damy w negliżu.
Elżbieta mogła pozwolić sobie na podobną poufałość, gdyż pan Mazaryni od wielu już lat był najzaufańszym sługą i pomocnikiem imć starosty Mirskiego.
Czuła, że pożąda jej, nigdy jednak nie ośmielił się przekroczyć granicy dzielącej ich zarówno z racji urodzenia, jak i pełnionej funkcji. Nawet teraz, gdy jej mąż nie żył od dwóch lat, podszyty skrywanymi pragnieniami dystans pozostał nienaruszony. Sama Elżbieta czasem w przypływie nudy lub samotności bawiła się myślą, że ulega Mazaryniemu, lecz nigdy nie wykonała gestu, który mógł skłonić sekretarza do śmielszych starań.
– Podaj filiżankę i zostaw nas samych – poleciła służącej, po czym wskazała sekretarzowi miejsce w wiklinowym fotelu. Czekając, aż Maria postawi filiżankę, przypatrywała się Mazaryniemu. Wyglądał na zmęczonego, a jego ubiór sugerował, że nie kładł się zeszłej nocy do łóżka. Domyślając się, w jakiej sprawie zarwał sen, wstrzymała się z pytaniami do momentu, gdy służąca zamknęła za sobą drzwi.
Sekretarz sięgnął po czajniczek, z którego podrywał się do lotu bażant, mając za tło wiosenny krajobraz, i napełnił filiżankę smoliście czarnym naparem. Ostrożnie upił łyk. Szczupłą twarz Italczyka wypełniła błogość, lecz wrażenie to trwało jedynie chwilę, zastąpione przez zwykle widywaną na jego obliczu powściągliwą maskę.
– Wydaje się madame, że znalazłem odpowiedniego człowieka do przeprowadzenia spraw, które leżą pani na sercu – oznajmił wyraźnie z siebie zadowolony.
Elżbieta powstrzymała ekscytację.
– Kim on jest?
– Cudzoziemiec, jak twierdzi, urodził się w Wenecji, choć biegle posługuje się francuskim i niemieckim.
Przesunęła palcem po krawędzi filiżanki, dając sobie czas do namysłu.
– Mówi po polsku? – zapytała.
– Nie. Ledwie parę tygodni temu przybył z Petersburga.
– Z Petersburga? To niespodziewany kierunek, jak na południowca.
– Zdaje się, że to człowiek, który nigdzie dłużej nie zagrzewa miejsca.
– Gdzie najlepiej go spotkać?
– Tam, gdzie są pieniądze i głupcy gotowi je stracić – odparł Mazaryni.
Coś w tonie jego głosu zastanowiło Elżbietę. Czyżby miał na myśli mnie? Odrzuciła jednak ten pomysł, co najwyżej był skrycie zazdrosny o tamtego.
– Jak nazywa się ten człowiek?
– Giacomo Casanova, kawaler de Seingalt, choć w to ostatnie ośmielam się powątpiewać.
– Podejrzewasz, że to hochsztapler?
– Z pewnością karciarz i libertyn, człowiek nie tracący żadnej okazji, aby zdobyć środki na zaspokajanie swych skłonności – odparł poważnie Mazaryni. – Mogę się dowiedzieć więcej, lecz to wymaga czasu.
Wymienili spojrzenia. Oboje wiedzieli, że akurat czasu mają bardzo niewiele.
Elżbieta skosztowała łyk szampana. To już trzeci kieliszek tego dnia, a jest dopiero południe – odezwał się w niej moralizatorski wewnętrzny głos, stłumiła go jednak natychmiast i skutecznie. Wiedziała, że alkohol nie jest dobrym lekarstwem na smutki, samotność i lęk, lecz jak dotychczas nie znalazła nic lepszego.
Odstawiła pusty kieliszek z postanowieniem, że czas skończyć ze słabostkami, którym ulegała, od kiedy jej życie uległo upadkowi.
– Przed wyjazdem do Drezna wyślij listy, popytaj o niego – zdecydowała. – Każda informacja może się nam w przyszłości przydać. Jeśli to oszust, tym łatwiej przyjdzie się go pozbyć, jeśli sprawy przybiorą niekorzystny obrót.
Mazaryni skinął głową.
– Czy mam po niego posłać?
Elżbieta zamyśliła się.
– Wpierw chcę mu się przyjrzeć z bliska – zdecydowała. – W której szulerni grywa?
– W kilku, wczoraj był na Trębackiej u Zrewińskiego. Osobiście udałem się tam, by zyskać pewność, że to właściwy człowiek. – Trochę wygrał, lecz nie za wiele. Zapewne badał teren.
– Doskonale się składa – odparła. – Zrewiński to sprawdzony znajomy. Zorganizuje spotkanie, jeśli go poproszę.
Wenecjanin rzeczywiście zrobił na niej wrażenie. Elżbieta, zanim przysiadła się do jego stolika, obserwowała, jak kobiety obecne w salonie gry rzucają pochlebne spojrzenia w kierunku smagłego południowca, który o głowę przewyższał wzrostem innych grających przy stolikach mężczyzn.
Dojrzały, pewny siebie, wręcz bezczelny, lecz w urokliwy sposób. Uwodziciel i hazardzista. Człowiek znikąd. Ktoś mogący zniknąć, nie wzbudzając niepotrzebnego zainteresowania. Dokładnie kogoś takiego szukała.
Jednym zaskoczył ją. Śmiałością, gdy zażądał, aby stała się stawką w grze.
W jej planach mieli spotkać się u niej w dworku, odbywszy najpierw zalecane przez konwenans awanse, jakie zwykle zachodzą pomiędzy mężczyzną a damą z jej sfer. Zuchwałość Casanovy zrobiła na niej duże wrażenie, Elżbieta musiała to przyznać sama przed sobą. Sposób, w jaki postąpił, i to, co potem działo się między nimi, budziło w niej ciekawość co do dalszego ciągu tej znajomości.
Ze wspomnień wyrwał ją głos stangreta zatrzymującego konie w zaprzęgu. Elżbieta spojrzała za okno. Była w domu. Jeden z lokajów podbiegł do powozu i otworzył drzwi. Opuściła kabinę z pomocą sługi i przyjrzała się krytycznie pałacykowi, w którym zamieszkała.
Z kilku siedzib, jakie mieli z mężem, tylko tę udało się jej zachować przed wierzycielami i konfiskatą ze strony nowych władz. Pałacyk miał jedno piętro i nie przypominał wspaniałych rezydencji Potockich, Mniszków czy Czartoryskich. Był jednak jej ostoją. Miejscem, gdzie mogła mieć poczucie, że jest u siebie.
U wejścia do sieni oczekiwał jej Antoni, w złocistej liberii majordomusa.
– Rozpal ogień w alkowie i podaj śniadanie, jestem głodna – zwróciła się do sługi i od razu przeszła do jadalni.
Z zadowoleniem rozejrzała się po jasnym pomieszczeniu, w którego centrum stał stół. Ściany jadalni obito błękitną tapetą, co przywodziło na myśl ciepły sierpniowy dzień i łagodziło chłód wlewającej się przez okna jesiennej szarówki. Posadzkę ułożono z sosnowych desek, okna i drzwi pociągnięto oleistą, białą farbą. Ogrzewanie w jadalni zapewniał piec kaflowy ustawiony na drewnianych nóżkach, który można było przenosić w miarę potrzeby. Niestety, przez wzgląd na koszty, ogień rozpalano tylko w niektórych pomieszczeniach.
Elżbieta nie dostrzegła nigdzie pajęczyn czy kurzu. Również podłoga została świeżo wypastowana. Postanowiła później pochwalić Antoniego, który nadzorował służbę w domu. Tej zresztą nie pozostało jej wiele. Zmuszona była zwolnić większość pokojówek, stajennych, masztalerzy, czy nawet praczek zatrudnionych jeszcze za czasów jej męża. Na stałe zostawiła przy sobie tylko kucharkę i kilka niezbędnych osób, bez których dama z jej pozycją nie mogłaby się obyć.
Zasiadła u szczytu stołu. Mógł pomieścić dwanaście osób, lecz minęło półtora roku, od kiedy ostatni raz mebel służył tylu biesiadnikom na raz. Wspominając szczęśliwe czasy, uniosła wzrok w kierunku żyrandola z mosiężnymi lichtarzami. Od miesięcy nie był używany przez wzgląd na oszczędności, jakie musiała poczynić po utracie majątku.
Od smutnego widoku oderwał Elżbietę dźwięk otwieranych drzwi. Maria weszła cicho do jadalni, dygnęła, gdy wzrok hrabiny spoczął na niej, po czym postawiła tacę ze śniadaniem przed swą panią.
Elżbieta spojrzała na niewielką porcję pasztetu z gęsiny i miseczkę bulionu z cielęciny i jarzyn. Na przekór mężowi, a także dla mody i zdrowia nie uznawała szlacheckiego obżarstwa.
Starosta gustował w polskich potrawach o kwaśnych, ostrych i słonych smakach. Gdy mieszkali razem, na stole królował czosnek, cebula, ogórki i kiszona kapusta, zwykle w towarzystwie czarnego litewskiego chleba. Do tego co dzień, z wyjątkiem dni postnych, podawano tłuste mięsa oraz dziczyznę zwożoną przez starostę z łowów. Prawdziwej pasji jego życia. Wino, miody i przede wszystkim wódka lały się strumieniami. Małżonek do każdego posiłku wypijał kwartę gorzałki, zaś w ostatnich latach życia niemal nie widziała go trzeźwym. Elżbieta ze wstrętem odrzuciła od siebie wspomnienie tego, jak cuchnąc wódką i przepoconym ubraniem, zjawiał się w jej alkowie.
W pewnym momencie starosta zachorował na skutek opilstwa i medycy zalecili mu wyjazd do wód. On rzecz jasna upierał się, aby pozostać na Litwie, lecz wymogła na nim wyjazd do Karlsbadu, gdzie leczono z dolegliwości wywołanych przez nadmierną skłonność do rozrywek. Podczas gdy mąż spędzał czas na piciu wód leczniczych i kąpielach błotnych, Elżbieta z upodobaniem oddawała się balom i koncertom, uczęszczała na przedstawienia operowe i teatralne. Zaglądała też do domów gry, gdzie zaraziła się skłonnością do hazardu.
To w Karlsbadzie odkryła życie, do którego zdawała się zostać stworzona. Zostali tam przez całą wiosnę, co pozwoliło staroście odzyskać zdrowie, zaś Elżbiecie podjąć postanowienie, że nie powróci już do przaśnej egzystencji na Litwie.
W drodze powrotnej wstąpili do Warszawy, gdzie akurat przebywał Radziwiłł, opiekun i protektor Mirskich. Tu znów zaczęły się hulanki, obżarstwo i opilstwo. Jeśli panowie bracia nie odeszli od stołu na czworaka, to jakby nie było zabawy. Po kilku tygodniach książę Radziwiłł postanowił wracać na Litwę, zaś jej starosta dołączył do orszaku. Elżbieta odmówiła wyjazdu. Spodziewała się nalegań i awantur ze strony pana męża, lecz on zdaje się przyjął tę decyzję z ulgą. Tak wyglądał prawdziwie smutny obraz jej małżeństwa.
W stolicy odżyła i rozkwitła. Szybko pozbyła się cech prowincjuszki. Nie żałowała pochlebstw i kosztów, chcąc wkupić się w towarzystwo i zdobyć nowe, wspaniałe przyjaciółki. Jedną z nich stała się Izabela Holsztein, Polka z urodzenia i żona carskiego jenerała, który walczył gdzieś na Śląsku z armią króla Prus. Obie bez mężów, lecz bynajmniej nie samotne, znalazły wspólny język i zainteresowania. Głównie karty, młodzi mężczyźni i bale, zależnie od nastroju. To był najpiękniejszy okres w życiu Elżbiety. Gdzieś w Europie toczyła się straszliwa wojna. August III Sas został pokonany przez Fryderyka, władcę Prus, i musiał się schronić w Rzeczypospolitej, której szlachta bynajmniej nie zamierzała skinąć palcem w obronie swego monarchy. Moskiewskie i pruskie armie maszerowały przez kraj, niszcząc i grabiąc, choć Rzeczpospolita zachowała neutralność w wojnie toczącej się pomiędzy potęgami. Elżbietę wszystko to mało obchodziło. Nowe kroje sukien z Paryża, książki, fryzury i bale – w jej życiu nie było nic ważniejszego. Odnosiła wrażenie, że taki czas będzie trwać bez końca. Ale wojna skończyła się. Zmarł August III Sas i Rosjanie zostali w Rzeczypospolitej, co więcej, osadzili na tronie posłusznego im Poniatowskiego. Wielcy magnaci, w tym Radziwiłł, stawili im opór i zostali zgnieceni przez żelazną wolę carycy Katarzyny. Stanisław August i Czartoryscy skonfiskowali majątki przegranych, reszty zniszczeń dokonali Moskale, niszcząc i wywożąc, co się dało.
Elżbieta nie załamała się. Była wolna i wciąż pozostała jej wierna przyjaciółka, Izabela Holsztein. Dzięki jej wstawiennictwu zamierzała odzyskać majątek zmarłego męża. Właśnie ta przyjaźń okazała się być największym rozczarowaniem.
Elżbieta oddaliła od siebie dręczące ją smutki.
– Niech Antoni tu przyjdzie – poleciła pokojówce i zajęła się krojeniem pasztetu na plasterki.
Kamerdyner zjawił się, nim zdążyła przejść do zupy.
– Zaprosiłam gościa i potrzebuję dobrze wypaść w jego oczach – oznajmiła mu Elżbieta. – Na kolację podaj cielęcinę z farszem i szczupaka w winie, a jeśli nie dasz rady ze szczupakiem, niech będzie węgorz.
Antoni przybrał strapiony wyraz twarzy.
– Dostawcy domagają się pieniędzy. U samego rzeźnika mamy dwieście złotych długu, u winiarza ponad siedemset. Innych drobniejszych wierzycieli nawet nie liczę.
– Ale chyba mamy gdzieś jakiś kredyt? – zapytała niespokojnie.
– Jeszcze tak, ale nie wiem, co będzie w grudniu.
– Już niedługo wszystko się odmieni, zobaczysz – obiecała lojalnemu słudze. – A na deser podasz konfitury.
– Tych nam nie brakuje, sad i ogród obrodziły tego roku.
– Znakomicie. Niech będą gruszki w cukrze, śliwki, wiśnie, agrest… i może jeszcze maliny – zdecydowała.
– A obrus?
– Ten błękitny z liliami. Przygotuj też żyrandol z pełną liczbą świec na wieczór.
– W ten sposób zużyjemy resztki zapasu, jaki nam pozostał. Na zakup kolejnych nas nie stać.
– Wiem, mimo to dziś musi być jak za dawnych czasów.
– Jak pani każe – Antoni wyglądał na jeszcze bardziej zmartwionego niż zwykle.
Ukłonił się i zostawił Elżbietę samą. Spojrzała na nietkniętą zupę. Rozmyślania o trudnej sytuacji finansowej odebrały jej apetyt na resztę posiłku.
Wstała od stołu i przeszła do alkowy. W sypialni królowała jasna zieleń, zgodnie z modą, aby każde pomieszczenie lub ich zespół zostały utrzymane w osobnej tonacji barw. Pośrodku sypialni stało łoże z baldachimem, obszyte karmazynowym adamaszkiem i zasłonięte kotarą. Obok znajdował się stolik z nocną lampką. Na podłodze przy łożu leżała rozciągnięta niedźwiedzia skóra. Elżbieta do końca nie była pewna, czemu nie pozbyła się jej z resztą pamiątek po swym nieudanym małżeństwie.
Wszędzie widziała puste miejsca po obrazach, dywanach i sprzętach, które musiała sprzedać za pośrednictwem pana Zrewińskiego. Na jego dyskrecję zawsze mogła liczyć. Pozostały jej jedynie niezbędne meble, parę tureckich kobierców i makat, rodzinne portrety Mirskich, a także wiszący w saloniku ukochany obraz mistrza Greuze.
Pomyślała, że powinna zdjąć suknię i wziąć kąpiel, nim położy się spać. Poprzedniej nocy nie zmrużyła oka i miała nadzieję, że i następnej kawaler Casanova nie da jej wiele wytchnienia.
Używając dzwoneczka przywołała pokojówkę, aby ta pomogła jej zdjąć suknię. Gdy znalazła się w samej halce, podeszła do kominka. Ciesząc się ciepłem, wspominała czasy, gdy nie musiała martwić się o tak przyziemne sprawy jak koszty utrzymania. Te obowiązki należały do jej męża, a raczej do zatrudnianych przez niego ekonomów. Starosta Mirski większość czasu spędzał na hulankach u boku swego protektora Radziwiłła, jeżdżąc w jego towarzystwie od dworu do dworu i kaptując stronników. Polegało to głównie na karmieniu i pojeniu na koszt magnata ubogiej szlachty, zyskując tym sposobem jej poklask i miłość, a także głosy na sejmikach. Elżbieta szybko zrezygnowała z podróży u boku męża, zrażona panującym podczas uczt obłąkańczym pijaństwem i brakiem kultury.
– Zagrzej wody na kąpiel – poleciła pokojówce, po czym przeszła do garderoby, oddzielonej od alkowy przepierzeniem z cienkich deseczek i papieru.
Znajdowała się tam wielka szafa z jasnego dębu na stroje i toaletka ze zwierciadłem. Na półeczkach stało wiele flakoników z pachnidłami, olejkami i maściami służącymi zachowaniu młodego wyglądu skóry. Patrząc na własne odbicie, jak co dzień szukała nowych zmarszczek. Nie dostrzegła ich więcej niż wczoraj i przedwczoraj, mimo to lęk przed starzeniem się trzepotał w jej piersi niczym uwięziony w klatce dziki ptak.
Obok garderoby znajdowały się drzwi prowadzące do gabinetu. Tu trzymała książki ustawione w orzechowym regale i tu czytała, siedząc w ulubionym fotelu. Naprzeciw miejsca, gdzie zazwyczaj rankiem piła kawę, na ścianie wisiał portret odzianej w błękit kobiety, pędzla Jana Baptiste Greuze. Z owalnego tła w ciemnej tonacji patrzyła na Elżbietę piękność o kasztanowych włosach, opadających lokami na kark i szyję damy spod lekko przechylonego kapelusika obszytego koronką i przyozdobionego piórem czapli.
Dama z portretu zachwycała urodą i emanującym od niej erotyzmem. Owalna twarz o zaróżowionych niewinnie policzkach, duże brązowe oczy obramowane przez półkoliste kreski wyskubanych brwi, wąski nos i usta jakby stworzone do całowania.
Strój damy składał się z połączonych wstęg przezroczystego jedwabiu. Lewa pierś, piękna i wspaniale foremna, była całkiem odsłonięta, łącznie z jasną brodawką i sutkiem, którego naprężenie sugerowało, że modelka patrzy na coś podniecającego.
Elżbieta kochała ten portret, gdyż modelka przypominała ją samą, tyle że kilka lat młodszą. Złożono jej wiele korzystnych ofert na odkupienie płótna, lecz pomimo złej sytuacji finansowej nie zdobyła się na sprzedaż obrazu.
Nagle z sieni dobiegły ją odgłosy głośnej rozmowy.
Rozpoznała ten podniesiony, roszczeniowy tembr głosu, którego właściciel nękał ją od miesięcy. Narastające odgłosy kłótni uświadomiły jej, że tym razem nie obędzie się bez jej osobistej interwencji.
Przeszła do alkowy i zatrzymała się przy drzwiach.
– Pani nie ma w domu! – głos Antoniego brzmiał nieustępliwie.
– Jeśli twoja pani nie przyjmie mnie natychmiast, jeszcze dziś zjawię się z syndykiem – mężczyzna mówił o wiele za głośno, jakby domyślał się, że Elżbieta ukrywa się przed nim. – Zabiorę powóz i meble na poczet zaciągniętych długów. To na początek – ostatnie słowa zabrzmiały złowróżbnie.
Elżbieta zacisnęła nerwowo usta. Nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z tym okropnym człowiekiem, lecz nie mogła pozwolić sobie na utratę wyposażenia domu i karety. Oznaczałoby to kres jej marzeń i planów. Wróciła do garderoby szybkim krokiem i wyjęła z szafy podomkę w pastelowe pasy. Luźną suknię przepasała wstęgą, zerknęła ostatni raz w lustro, poprawiła włosy i wyszła na korytarz, udając zdziwienie.
– Antoni, co to za hałasy? – powiedziała, udając zbolały głos. – Wiesz przecież, że nie czuję się dobrze… urwała, przenosząc wzrok na mężczyznę, któremu kamerdyner blokował przejście w otwartych drzwiach.
Zygmunt Lebel, tak nazywał się jej prześladowca, był niski i krępy, czego nie mógł przysłonić nawet długi płaszcz wykonany z najlepszej wełny. Na głowie nosił bobrową czapkę, pod którą ukrywał zaawansowaną łysinę. Na widok Elżbiety na mięsistych wargach finansisty pojawił się fałszywy uśmiech.
– Antoni, przecież mówiłam ci, że pan Lebel zawsze ma wstęp do domu. To mój przyjaciel – starała się, by reprymenda wypadła przekonująco.
Kamerdyner nie okazał zdziwienia, zgiął pokornie kark.
– Pani hrabina wybaczy, to się nie powtórzy – powiedział skruszony i odstąpił na bok, przepuszczając gościa przez próg.
Elżbieta wątpiła, czy ktoś taki jak Lebel nabrał się na tanie przedstawienie, lecz w jej sferach dbanie o pozory bywało o wiele ważniejsze niż ukazanie prawdy. Zaprowadziła osobiście gościa do jadalni, nie chciała, aby zobaczył obraz z damą wiszący w gabinecie. Usiadła za stołem.
– Proszę spocząć – wskazała mężczyźnie krzesło tuż obok swojego.
Lebel, nim spoczął, rozejrzał się po pomieszczeniu. Elżbieta odniosła wrażenie, że przelicza w myślach wartość wyposażenia.
Pożałowała, że nie ma przy niej Mazaryniego. Sekretarz wyjechał do Drezna, gdzie miał za zadanie odzyskać to, co zostało z rodzinnych sreber Mirskich i skarbczyka, które starosta zabrał ze sobą, uciekając z kraju. To, czego jej mąż nie zdążył roztrwonić przed nagłą śmiercią, trafiło pod opiekę Radziwiłła Panie Kochanku, który odcięty od swych olbrzymich majątków, sam znalazł się w kłopotliwej sytuacji.
Po długich targach i dziesiątkach listów wysłanych do Drezna, dostała z kancelarii Radziwiłła obietnicę zwrotu części sreber i klejnotów wartych kilkaset talarów. Był to ułamek skarbu wywiezionego przez starostę, lecz w jej obecnej sytuacji każda kwota mogła odroczyć bankructwo i wiążące się z nim ośmieszenie.
Lebel założył nogę na nogę i splótł dłonie na kolanie. Przypatrywał się jej z niepokojącym błyskiem w oczach.
Wszystko buntowało się w niej przeciw przypochlebianiu się temu człowiekowi. Musiała go jednak powstrzymać, choćby za cenę poniżenia się, póki Mazaryni nie powróci z pieniędzmi.
Uniosła wzrok na oblicze Lebela; to jak wlepiał wzrok w jej biust napawało ją obrzydzeniem i strachem. Od pewnego czasu gdzieś w głębi serca dopuszczała w desperacji możliwość oddania mu się, lecz wciąż odkładała to poświęcenie, licząc, że zdarzy się cud i będzie mogła zachować szacunek do samej siebie.
– Domagam się spłaty zaciągniętych kredytów – oznajmił, cyzelując głoski, jakby każdą z nich wykuwał w kamieniu.
Elżbieta popatrzyła na finansistę w sposób, który zwykle sprawdzał się w stosunku do mężczyzn. Była w tym uległość i nieokreślona obietnica.
– Mój sekretarz udał się do Drezna, aby w mym imieniu załatwić formalności spadkowe po mężu. Gdy powróci, spłacę dług wraz z odsetkami.
Lebel wykrzywił władczo usta.
– Karmi mnie pani tymi obietnicami od roku – pochylił się ku niej z fałszywie zafrasowaną miną. Wyciągnął dłoń i położył ją na stole blisko jej dłoni tak, że niemal się stykały. Elżbieta zadrżała na myśl, że może jej dotknąć.
– Tym razem sprawy już zostały domówione – zapewniła solennie. – Spodziewam się kilkuset talarów. Jeśli pan chce przyniosę list od księcia Radziwiłła. – Zyskała pretekst, aby cofnąć rękę, lecz Lebel niespodziewanie pochwycił jej dłoń. Jego skóra była wilgotna i zimna. Elżbietą wstrząsnęło obrzydzenie, cała aż wewnątrz dygotała. Na zewnątrz jednak uśmiechała się słodko.
– Oczywiście mógłbym wstrzymać egzekucję długu, a nawet zrezygnować z części odsetek, gdyby tylko łączyło nas coś więcej.
Elżbieta pohamowała oburzenie, zebrała w sobie wszystkie siły, udając zawahanie.
– To bardzo uprzejmie z pana strony. Jednak kwota, którą dostanę po mężu, pokryje posiadane przez pana weksle – starała się być stanowcza, lecz uprzejma.
Jej dręczyciel uśmiechnął się władczo.
– Może tak byłoby jeszcze rok temu, lecz od tego czasu odsetki znacznie wzrosły. Wspomniane kilkaset talarów nie wystarczy na pokrycie wszystkich zobowiązań. Zwłaszcza że wykupiłem weksle od innych twoich wierzycieli.
Oczy Lebela nabrały złowrogiego wyrazu.
– Jeśli tylko będę chciał, zabiorę ci Elżbieto nie tylko meble, ale i dom – zagroził z bezwzględną pewnością siebie. Podniósł się z krzesła i popatrzył na nią z góry. – Oczekuję, że zostaniesz moją kochanką… urwał… Odpowiedzi musisz udzielić mi teraz.
Elżbieta wyprostowała się. W jego oczach było coś sugerującego, że nie serwował jej czczych pogróżek. Potrzebowała zyskać na czasie.
– Zgadzam się, lecz teraz to niemożliwe – odparła i spuściła wstydliwie wzrok, czując, jak świdruje ją spojrzeniem. – Przez kilka dni cierpię na miesięczne dolegliwości.
Liczyła na to, że Lebel, jak większość znanych jej mężczyzn, traktuje menstruację jako coś nieczystego. Nie zawiodła się.
– Ile to potrwa?
– Kilka dni.
Wciąż badał ją czujnym spojrzeniem. Uniósł palcami jej brodę. Nie opierała się.
– To wezmę jako zadatek – rzekł i przycisnął wargi do jej ust. Miała chęć go ugryźć, odepchnąć i krzyczeć, lecz tylko się wzdrygnęła, gdy wepchnął oślizgły język między jej zęby.
Twarda dłoń poczęła miętosić jej pierś, zaś druga zsunęła się przez biodra na pośladki. Nie odważyła się nawet poruszyć. Niemal zamarł jej puls i pragnęła tylko, aby w końcu przestał.
Wyczuł to. Rozczarowany i zły odsunął się od niej.
– Ufam, że będziesz bardziej przyjazna następnym razem – rzekł cierpko, poprawiając surdut. Teraz wyjeżdżam do Krakowa, po powrocie jednak nie przyjmę więcej wymówek. Będziesz moja na warunkach, jakie ci postawię.
Ukłonił się i ruszył w stronę drzwi. Elżbieta słyszała, jak opuszcza dom.
Podbiegła do okna i wpuściła świeże powietrze. Wciąż jednak czuła w ustach ohydny smak, wytarła wargi, lecz okropne wrażenie pozostało w gardle, tam gdzie zapuścił się jego język.
Poczuła, że musi się napić. Podeszła do barku i otworzyła butelkę z brandy. Ręka trzęsła się jej tak bardzo, że kiedy nalewała alkohol, brzeg karafki dzwonił o kieliszek. Wypiła trunek duszkiem – jego ciepło podziałało na nią uspokajająco. Zastanawiała się, czy nie nalać sobie drugiej lampki, gdy pojawił się Antoni. Oblicze wiernego kamerdynera ściągał frasunek.
Zbliżył się do otwartego na oścież okna.
– To okropny człowiek, lecz to nie powód, ażeby pani starościna nabawiła się zapalenia płuc – oznajmił i zatrzasnął okiennice.
Skinęła głową i odstawiła pusty kieliszek.
– Masz rację – wzięła głęboki oddech. – Chyba wezmę gorącą kąpiel, poleć w kuchni, aby zagrzali wodę.
– Już to uczyniłem. Maria właśnie napełnia wannę.
Elżbieta posłała Antoniemu wdzięczne spojrzenie i przelotnie dotknęła złoconego epoletu na jego ramieniu.
Niegdyś taka rozmowa nie mogłaby mieć miejsca przez wzgląd na dzielący ich dystans. Dziś jednak, gdy tak niewielu ludzi zachowało wobec niej lojalność, nauczyła się cenić tych, którzy przy niej pozostali.
Przeszła do łazienki i sprawdziła dłonią ciepłotę wody.
– Dolej kwartę zimnej – poleciła służącej, a potem zdjęła podomkę i przewiesiła suknię przez drążek umieszczony w ścianie.
Nie ściągając halki, weszła do wanny. Powoli zanurzyła się w gorącej wodzie aż do momentu, gdy na powierzchni pozostała tylko jej głowa.
Przyjemne ciepło podziałało kojąco na napięte mięśnie. Przymknęła oczy, dając się uwieść senności i zmęczeniu. Niestety, woda szybko stygła w nieogrzewanym pomieszczeniu. Wynurzyła się nieco i spojrzała na Marię.
– Zostało jeszcze trochę ukropu?
Służąca uniosła pokrywę wiadra i skinęła głową. – Troszkę, jaśnie pani.
– Dolej, a potem wyszoruj mi plecy.
Gdy woda znów zrobiła się gorąca, Maria podwinęła rękawy sukni i namoczyła gąbkę.
– Którego mydła mam użyć?
– Miodowe – zdecydowała Elżbieta. Lubiła je, doskonale oczyszczało skórę i wygładzało ją, co w jej wieku nabrało znaczenia. Poza tym zostawiało na ciele długotrwały, przyjemny zapach, który, jak liczyła, uskrzydli kawalera Casanovę.
Usiadła w wannie, oplatając rękami zgięte w kolanach nogi. Elżbieta czuła, jak dłoń z gąbką przesuwa się po jej plecach, wywołując upojne dreszcze, zatacza półkoliste ruchy w stronę karku i wciąż napiętych ramion. Elżbieta westchnęła, upajając się przyjemnym dotykiem służącej, czując, jak przenika ją wilgotny dreszcz, sięgając podbrzusza i głębszych intymnych miejsc. Błoga przyjemność ogarnęła jej ciało i skórę, rozluźniała mięśnie i skłaniała do perwersyjnych myśli.
Maria ukończyła siedemnaście lat i była całkiem ładna. Nosiła jasne długie włosy spięte pod czepkiem i miała duże błękitne oczy. Elżbieta przyłapała się na tym, że rozmyśla, jak to jest kochać się z osobą jej płci. Kimś takim jak Maria, uległym i posłusznym jej woli. Gdy dziewczyna pochyliła się nad jej ramieniem, Elżbieta zapragnęła pocałować ją w wargi, rozchylić je i wprowadzić tam język.
Wstrząśnięta własną fantazją wyprostowała się.
– Zostaw mnie samą – powiedziała to ostrzej niż zamierzała.
Dziewczyna poderwała się i otarła mokre dłonie o fartuch, po czym wyszła z łazienki.
Elżbieta nie zabawiła długo w kąpieli. Ociekająca wodą przeszła do sypialni i wysuszyła się przy kominku. Przed położeniem się do łoża zaciągnęła zasłony w oknach i ubrała koszulę nocną, potem owinęła się w pachnącą, wykrochmaloną pościel. Zmorzona nocnymi przygodami szybko zapadła w sen.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.