Słowianie - Robert Foryś - ebook + książka

Słowianie ebook

Robert Foryś

4,3

Opis

Historyczna powieść przygodowa, która wciąga od pierwszej do ostatniej strony!

Opowieść snuta jest z perspektywy Joromira Pomroka - bastarda, uciekiniera z Czech i przyjaciela młodego księcia Mieszka. Młodzi bohaterowie są świadkami walki o władzę w Poznaniu. Ojciec Mieszka, książę Siemomysł, posługuje się zbrodnią, krzywoprzysięstwem i Wareskimi najemnikami, aby zniszczyć starą arystokracje plemienną. Jak potoczą się losy bohaterów w świecie słowiańszczyzny oraz konfliktów pogaństwa z chrześcijaństwem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (154 oceny)
83
43
24
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jerzyslaw

Dobrze spędzony czas

wielopostaciowa opowieść, trzyma w napięciu, czujesz potrzebę wracać do odłożonego czytania
10
wprocki

Nie polecam

Po co autor do historycznej powieści wplata plugawy język ? Atrakcyjności tym nie podnosi. Archaizacją językową również nie jest.
00
Maciej_Jurkowski_1977

Nie oderwiesz się od lektury

Spoko, ciekawe postaci
00
hanku100

Dobrze spędzony czas

GDYBY NIE PODWÓJNE OPISY DAŁABYM 5 GWIAZDEK ,BO NIE POTRZEBUJĘ CZYTAĆ TEGO AMEGO PONOWNIE.
00

Popularność




RedakcjaAdam Podlewski
KorektaAgnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Projekt graficzny okładkiDawid Boldys
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Robert Foryś, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-67-0
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Gniezno

A.D. 939

– Czemu ojciec wita ich wszystkich w ten sposób? – zapytał Czcibor piskliwie. – Czy nie powinien zasiadać w wielkiej sali?

„Ma rację niedorostek” – pomyślał Mieszko, obserwując z wysoka tłum gapiów tłoczących się przed dworem. Nawet niewolnicy na moment porzucili swe zajęcia, aby przypatrzeć się uroczystemu powitaniu przed książęcą siedzibą.

Książę Siemomysł oczekiwał przywódców rodów przed wejściem. Okazywał w ten sposób szacunek gościom o siwych głowach a także tradycji. Jak ocenił Mieszko, komesi i władycy stawili się licznie. Nikt ze starszyzny rodowej nie ośmielił się obrazić ojca odmową, choć z pewnością nie wszystkich cieszył niespodziewany ożenek księcia Polan.

Uczta weselna była już gotowa. Od pieców i palenisk niosła się woń kaszy, pieczonego mięsiwa i chleba – nie byle podpłomyków, lecz prawdziwych bochnów o chrupkiej skórce, dokładnie takiej, jaką Mieszko lubił skubnąć przez zaśnięciem.

„Chlebem i solą ojciec obdziela przybyłych gości” – rozmyślał, czując, jak do ust napływa mu ślinka. „Gwarantuje tym samym bezpieczeństwo każdemu z nich. Kto mir domowy naruszy, przeklęty jest wobec bogów i ludzi”.

– Czemu ojciec nie wita ich, siedząc na stolcu? – powtórzył natrętnie młodszy z braci. – Powiedz, no czemu?

– Książę musi liczyć się ze zdaniem rodów – objaśnił cierpliwie Mieszko malcowi. – To wiec decyduje o najważniejszych sprawach, w tym o wojnie, którą ojciec zamyśla prowadzić z Mazowszanami. Jeśli chce zebrać potężne siły na wyprawę, musi zyskać wsparcie największych grodów, pogodzić zwaśnione z nami rody. Zakończyć niesnaski i swary, co jątrzą się, niby źle wygojony wrzód.

Zdało się, że ojciec słyszy myśli najstarszego syna. Uściskał wylewnie komesów Giecza i Lądu, po czym serdecznie obdarzył względami możnych z Bninu, Grzybowa, Ostrowa, Mogielnicy i Kalisza. Ostatni podszedł do Siemomysła stary Choszczyc. Wysoki i kościsty żerca miał na sobie białą szatę z lnu i tylko jedną ozdobę. Na chudej szyi kapłana wisiał srebrny łańcuch z grudą bursztynu, w której – jak wiedział Mieszko – został uwięziony malutki pająk z wygiętym ku grzbietowi żądłem – dziwadło niewidywane w tutejszych stronach.

Łysy jak kolano Choszczyc, naznaczony przez bogów ślepotą w lewym oku, sprawował pieczę nad świętym gajem w Gnieźnie – miejscem, gdzie ród Piastów obchodził najważniejsze uroczystości. Był również kuzynem ojca, choć z osobnej, dalekiej linii.

Żerca wyściskał księcia, po czym skinął przyjaźnie głową do komesa Suligosta, pomijając ostentacyjnie towarzyszącego mu jarla.

Tenże zwał się Jorund Haraldson. Wysoki i barczysty, oczy miał jasne i zimne jak lód, a przy tym uważne i bystre jak u sroki. Młode oblicze okalała mu złocista broda i lśniące włosy spięte na karku kościaną zapinką.

Przypłynął z Wolina na dwóch smoczych łodziach, gdy na wiosnę rzeką spłynęła kra. Przywiódł ze sobą nową żonę ojca i ponad setkę groźnych wojowników, którzy znaleźli służbę w drużynie księcia.

Powitanie skończyło się i dano znak do rozpoczęcia biesiady. Wygłodniali i spragnieni ludzie wpadli hurmem do wielkiej sali, na wyprzódki zajmując ławy, chwytając za lipowe łyżki, garnąc ku sobie jadło parujące w misach, nie gardząc też miodem, wystawionym w glinianych dzbanach czy w drewnianych kadziach.

Mieszko pociągnął Czcibora za rękaw koszuli. Zeszli po drabinie z grzędy, skąd obserwowali plac, i przez stajnie, boso po klepisku, dostali się na tyły dworu, gdzie niewolnicy toczyli wielkie beczki z miodem. Przy drzwiach prowadzących do babińca czuwała straż, ale synów księcia nikt nie zatrzymywał i obaj chłopcy mogli przycupnąć blisko najważniejszego stołu. Słuchać, co tam się radzi i postanawia.

– Zdrowie wasze – zawołał Siemomysł i wychylił puchar miodu, dając tym samym świadectwo bogom, że każdy, kto znalazł się pod dachem książęcej siedziby, jest chroniony mirem. Żadna krzywda czy obraza stać się mu nie może.

Komesi odpowiedzieli toastem, lecz na srogich twarzach mężczyzn trudno było dostrzec odprężenie. Zerkali na mięsiwo i miody nie z apetytem i uznaniem dla gościnności księcia, raczej z zawiścią i tajonym gniewem. Zawiść rosła w ich oczach, pęczniała w sercach niczym podlana wrzątkiem kasza, gdy łypali po drogich tkaninach zwisających ze ścian wielkiej sali, moszcząc się wygodnie na kosztownych futrach wyściełających ławeczki pod szacownymi zadami.

Niejedno czerstwe oblicze skrzywiło się, gdy między stołami pojawiły się niewolnice, jeno w ciasnochy odziane, przez co było na czym oko zawiesić. Wszystkie młode, co do jednej. Krasne jako rusałki, które można spotkać o zmierzchu nad wodą, gdy pluskając się, śmiechem wabią ciekawskich młodzików.

Mieszko pojmował, skąd wziął się grymas u wielmożów, czemu miast błysku w oczach, gdy młódkę widzą, jeno koso zerkają po sobie. Był dość dorosły, by rozumieć plotki o konflikcie ojca z możnymi rodami, którym nie w smak było rosnące znaczenie i bogactwo Piastów. Jakby tego było mało, potęga księcia rychło miała wzrosnąć za sprawą najnowszego ożenku z wolinianką, która wniosła nie tylko sążnisty posag, ale i koneksje handlowe w bogatym nadmorskim grodzie.

„Zawiść to najczęściej spotykane uczucie – powiedział mu kiedyś ojciec. – Znajdziesz je w sercu każdego, tak mężczyzny, jak i kobiety. Jest jak żar skryty pod popiołem starczy leciutko dmuchnąć na pozornie wygaszoną powierzchnię, a zapłonie”.

Wśród możnych przybyłych na ślub ojca z Gorką dwóch mężów cieszyło się szczególnym poważaniem. Miecisław z Giecza zasiadał po prawicy ojca. Jak słyszał Mieszko, ten niemal łysy, otyły mężczyzna w czasach swej młodości był potężnym wojownikiem i przybocznym dziada Lestka. Wielce poważany przez wolnych kmieci za zasługi wojenne i prawość, zwykle prowadził obrady wiecu i miał duży wpływ na tegoż postanowienia. Naprzeciw księcia, u szczytu stołu garbił się Prabosław z Lądu. Srebrnowłosy, żylasty i wysoki, przez matkę był spokrewniony z Siemomysłem. Jego dwóch dorosłych synów służyło jako półsetnicy w drużynie księcia Polan, pięć córek zaś poszło za komesów i władyków. Szóstą, najmłodszą (i jak powiadano najurodziwszą) Prabosław zamyślał wydać w najbliższym czasie za księcia.

Po śmierci dziada Lestka obaj starcy wspierali ojca. Wymogli na wiecu uznanie Siemomysła za wodza, choć wielu było przeciwnych, aby władza książęca skupiała się tylko w rękach Piastowiców. Działo się to, gdy Mieszko ssał pierś swej nieżyjącej już dziś matki, ale choć wiele wiosen i zim upłynęło od tego czasu, Miecisław i Prabosław wciąż czuli się władni pouczać wodza o jego obowiązkach i prawach.

– Służyłem twemu ojcu Lestkowi jako my wszyscy tutaj – rzekł Miecisław, twardo stawiając słowa, jakby każde z osobna miało odcisnąć się w umyśle słuchaczy. – Stoczyliśmy wiele wojen i zwyciężyliśmy naszych wrogów. Teraz służymy tobie siłą naszych rodów, włócznią i toporem, a także dobrą radą, jako to przyrzekliśmy staremu księciu na łożu śmierci.

Komesi pomruczeli, zerkając po sobie, aż w końcu na Siemomysła.

– Jakąż to radę macie dla mnie? – zapytał książę.

Miecisław odchrząknął, lecz nim się odezwał, wyręczył go Prabosław.

– Chcemy, wszyscy jak tu siedzimy, udziałów w handlu, który prowadzisz z Czechami. Kupcy z Pragi i Libic omijają nasze grody i rodowe ziemie. Podążają cięgiem do Poznania, ku książęcej sadybie. U ciebie, kuzynie, zostawiają srebro, konie i stal, z pomocą której zdobywasz nowych niewolników. Umacniasz swą władzę i gromadzisz bogactwo, gdy my słabniemy! – To mówiąc, Prabosław pochylił się ku Siemomysłowi. – Ludzie gadają, że nie dbasz o dawne zwyczaje i wolności. Pragniesz władać naszym ludem, jak czynią to książę Pragi czy warescy kniaziowie na wschodzie, kierując się tylko wolą swą i mieczem. Mówi się, że nie rad słuchasz postanowień wiecu i tego, co doradzają ci starsi rodów.

– Jeszcze ci wikingowie – wtrącił kwaśno Miecisław, prostując szerokie ramiona. – Twój ojciec Lestek nie ufał tym zbójom. Niech dalej trzymają się swych osad na wybrzeżu i nie mieszają się w nasze sprawy. Wszędzie, gdzie się pojawią, niszczą i marnotrawią to, co im stanie na drodze. Są jak zaraza, a ty wpuszczasz ich do swego domu, bierzesz sobie kobietę ich krwi za żonę, choć każdemu z nas tu obecnych los i bogowie ofiarowali córki i wnuczki godne twego łoża.

Prabosław chrząknął znacząco, reszta komesów pomruczała z aprobatą.

Siemomysł popatrzył na jarla, który obserwował ich zza sąsiedniej ławy. Nawet jeśli słyszał i rozumiał, o czym mówią przy książęcym stole, zachował kamienny wyraz oblicza.

– Mam sześć żon i wiele z nich pochodzi z waszych rodów – odezwał się książę, o dziwo, spokojnie. – Chcę posiąść kolejną młodą i piękną. Moja to rzecz, nie wasza. Bogowie mi świadkiem, że nie zamierzam w żaden sposób podważać wolności wiecu ani łamać dawnych praw. Szukam zgody z wami, przyjaciele, w ten szczęśliwy dla mnie dzień. Na dowód tego podzielę się zyskami, jakie przynoszą mi niewolnicy. Każdy z was dostarczy mi brańców, a ja zapłacę wam pełną cenę, którą uzyskam od kupców z Pragi. Dostaniecie srebro, konie i oręż na wiosnę, gdy przywiedziecie zbrojnych na wyprawę.

Komesi wymienili spojrzenia, dłuższą chwilę omawiali sprawę, po czym to Miecisław przemówił w imieniu swoim i pozostałych.

– Zgoda, książę. Lecz chcemy, aby pieczę nad naszą umową sprawował Choszczyc. W chramie będzie przechowywana nasza zapłata za niewolników, póki nie odbierzemy jej osobiście.

– Co wy na to, kapłanie? Będziecie gwarantem układu? – zapytał Siemomysł.

– Wezmę na siebie ten obowiązek – odparł żerca z błyskiem w oku. – Przechowam skarb, a wiosną oddam w wasze ręce. Opłaty nie wezmę, choć liczę, że obiaty dla bogów nie poskąpicie.

– Bogi dostaną swoje – zapewnił poważnie Prabosław.

Książę nakazał niewolnicom, aby te napełniły puchary miodem.

– Wypijmy za zgodę między nami. Za sławę i bogactwa, jakie zdobędziemy na wschodzie.

Choszczyc wylał nieco napitku na deski podłogi. Inni poszli w jego ślady, aby obiatą potwierdzić zawarty układ. Reszta trunku spłynęła do gardeł.

Napięcie przy stole opadło. Mężczyźni zaczęli rozprawiać o polowaniu i żartowali na temat kobiet. Tematy te znudziły Czcibora, który stał się marudny, i Mieszko musiał wyprowadzić malca z sali, aby nie narazić się na gniew ojca. Zostawił braciszka pod opieką piastunki, która zajmowała się Czciborem od czasu, gdy jego matka została odprawiona z Poznania.

Jakiś czas kręcił się po wielkiej hali, po czym chwycił połówkę kurczaka z mocno spieczoną skórką i przysiadł na ławeczce pod ścianą, ciekaw kogo to wypytuje Myszor, poufnik ojca. Wzięty na spytki kupiec miał wychudłe oblicze i rzadkie siwiejące włosy. Kaftan z ciemnej wełny, z pewnością kosztowny, sięgał mu niżej kolan, zachodząc na wysokie cholewy skórzanych butów. Na przedramionach umięśnionych i żylastych nosił srebrne obręcze, jako czynili Waregowie, a na pierś opadał mu srebrny łańcuch z sześcioramienną gwiazdą.

– Z kraju Drewian towar wiozę na handel – wyjaśnił Rus. – Daleka to podróż, ale widać los mi sprzyja, skoro w porę przybyłem na zaślubiny waszego kniazia.

– Iście niezwykły to łut szczęścia – mruknął Myszor, wymieniając spojrzenie z Czarnym, swym najstarszym synem. Wysoki i smagły młodzian siedział po prawicy kupca, bawiąc się od niechcenia nożem. Mieszko widywał go często na placu opodal bramy, gdzie drużynnicy ćwiczyli się w szyciu do słomianych tarcz. Czarny, jak powiadano, był najlepszym łucznikiem wśród wojów ojca. Dwie zimy wcześniej trafił szarżującego odyńca w oko z trzydziestu kroków, kładąc bestię, nim ta rozpruła kłami brzuch księcia. Od tamtego czasu stawał przy Siemomyśle na łowach i wojnie.

Po lewicy kupca przycupnął Puszczyk, również syn Myszora, gołowąs starszy od Mieszka o ledwie parę wiosen, a już dopuszczony do drużynników jako pomocnik i sługa dworski.

– Daleka droga z Rusi – zauważył poufnik od niechcenia. – W taki gorąc pył gościńców zbiera się w gardle.

– Ano suszy człeka – przyznał Rus, uśmiechając się samymi wargami, ale Mieszko przysiągłby, że w jasnych oczach kupca zagościł niepokój.

Czarny zręcznie przechwycił od posługaczki dzban z miodem i pewną ręką napełnił drewniane kufle.

– Jak was zwą i skąd dokładnie jesteście? – dopytał poufnik.

– Wysz, po ojcu, a urodziłem się w Iskorosteniu.

Myszor przedstawił siebie i obu synków. Dokonawszy prezentacji, wzniósł toast do Rusa.

– Wasze zdrowie.

– I wasze – odwzajemnił się kupiec i równo z Myszorem wychylił zawartość kufla. Czarny i Puszczyk, widać mniej wprawni w ochlejstwie, jeno zamoczyli usta.

– Wyborny miód – przyznał Wysz, mlaskając. – Widać kniaź nie żałuje dobrego napitku w tak niezwykły dzień.

– Pierwszy raz u nas? – dopytał Czarny z pozornym tylko brakiem zainteresowania. – Bywaliście wcześniej w Poznaniu?

– Nie bywałem – rozwiał wątpliwości Rus. – Zwykle droga wiedzie mnie przez kraj Mazowszan, doliną Wisły aż do Truso, gdzie kupuję bursztyn i niewolników. Tak czynię od z górą dziesięciu wiosen.

– Co skłoniło was do zmiany marszruty? – Czarny wraz z pytaniem postawił na stół wspólną misę z jagnięciną. Wprawnym ruchem noża odkroił kawał pieczystego i wręczył gościowi.

Rus skinął głową w podzięce. Wgryzł się w mięsiwo, aż soki pociekły mu po brodzie.

– To co zwykle, panie – wyseplenił pełnymi ustami. – Ludzka gadanina.

– A co gadają?

– A różnie. Głównie to, żeście łowni jako najlepsze koty i macie w zagrodach dostatek brańców. Prawda to?

Poufnik przygryzł wąs w przebiegłym uśmiechu.

– Sami zdążyliście się już wywiedzieć – odrzekł chłodno i dobitnie. – Widziano was, jak kręciliście się przy zagrodach, wtykaliście nos w kuźnie, wypytywaliście drużynników i inszych kupców. Rzekniecie, co was tak ciekawi?

Kupiec wlepił oczy w Myszora.

– Kto pierwej nie odda ze swego ten nie zarobi, to rzeknę. Na tym polega handel i kupiectwo. Trzeba mi wiedzieć, kto co sprzedaje i za ile. Jaki towar się oferuje, a co zostało pochowane w składach. Wiedzieć to muszę, bo taki mój fach.

– A jużci – przyznał Myszor, dbając, by kufel Rusa był pełny. – Kupiecka to zapobiegliwość wiedzieć. A tak w ogóle dobrze mówicie po naszemu.

– Samo przyszło, niemal co rok bywam u Dregowiczów, co na błotach siedzą nad Prypecią. Tamtędy wiedzie najlepszy szlak do Kijowa. Czasem odbijam na południe i zaglądam na targ we Włodzimierzu u Lędzian. Oni wszyscy gadają jako wy tutaj.

– Dużo bywacie – stwierdził Myszor od niechcenia.

Kupiec wypluł chrząstkę na klepisko i chrząknął.

– Ano taki los kupca, że bywa.

– Podzielcie się zatem opowieściami z dalekich stron – poprosił poufnik. – Ciekawym wielce, co się w odległych krainach dzieje, my tu bowiem, pośród kniej i bagnisk, niewiele wiemy o szerokim świecie.

– W świecie... – Rus odchrząknął, zerkając na Czarnego, który zręcznie podrzucił nóż w dłoni. – I ja nie wiem, co się wydarza. Wielki jest bowiem świat, pełen królestw i grodów. Tak ogromny, że ho, ho.

– Rzeknijcie zatem, co wiecie – zachęcił Myszor, lejąc złocisty miód do kufli. – A my posłuchamy.

– Ano, rzeknę, skoro chcecie. – Kupiec potarł posrebrzoną brodę, z której zwisały trzy splecione kosmyki. – Od czego tu zacząć...

– Od Kijowa pocznijcie tedy – poddał usłużnie Czarny, wbijając ostrze w blat stołu. – Co słychać u tamtejszego księcia? Jakże mu tam?

– Ingvar Røriksen, a wedle naszej wspólnej mowy Igor Rurykowicz – odrzekł kupiec bez drgnięcia powieki. – A Kijów, jak to Kijów, wielki i wciąż się rozrasta niby ciasto z drożdżami. Wszelkie drogi tam wiodą, te lądem i rzekami, co wpadają do potężnego Dniepru.

– Bywacie w Kijowie, jak mniemam, hę? – zapytał Myszor, ogryzając gnat, który chwilę później cisnął wałęsającej się przy ławach nakrapianej suce.

– Bywam – potwierdził kupiec. – Tamtejszy targ niewolników, ech... musielibyście obaczyć sami. Ciężko to opisać. Są tam wszyscy: Waregowie, Słowianie, Chazarzy i Pieczygowie, a także Grecy i Arabowie. Są i insi, których nazw nie pomnę, a wam nic nie powiedzą.

Mieszko przysłuchiwał się opowieści kupca z rozdziawioną buzią. Rzeczywiście, prócz Waregów pozostałe z wymienionych plemion nic mu nie mówiły, ale zdawało się, że Myszor, o dziwo, wie całkiem sporo.

Lśniącym od tłuszczu palcem wskazał na gwiazdę kołyszącą się na karku Wysza.

– Jak was obaczyłem przy zagrodzie z tą gwiazdą – rzekł poufnik – pomyślałem, żeście jeden z tych chazarskich kupców, którzy mają własny kwartał w Kijowie. Dziwiłem się przeto, że was tak daleko na zachód pognało. Potem widziałem w chramie, jak złożyliście białego królika w ofierze dla naszych bogów. A przecież Ten, którego gwiazdę nosicie, zazdrosny jest. Zabrania surowo czcić inszych prócz Niego, hę?

Twarz Rusa stężała

– Śledziliście mnie? – zapytał nieprzyjaźnie.

– Ciekawość mnie wzięła – odrzekł Myszor z fałszywą skruchą. – Kto wyście i jakie bogi mają was w opiece. Wybaczcie.

– Perunowi, Mokoszy i Stribogowi cześć oddaję – burknął Rus. – I wszystkim inszym, których posągi stoją na świętym wzgórzu w Kijowie. Byliście tam? – zapytał, przewiercając Myszora oczyma.

– Bywało się tu i tam – odrzekł poufnik skromnie. – Stare czasy, nie ma co wspominać. A chazarska gwiazda skąd?

Rus wykrzywił wargi.

– Pamiątka po zmarłej żonie.

– Wybaczcie – powtórzył Myszor z nieszczerym współczuciem. – Ja także straciłem żonę, zeszłego roku w połogu biedaczka zaniemogła.

Mieszko rozdziawił szerzej usta. Myszor, choć dziwowało to wszystkich, miał tylko jedną połowicę, rodzoną matkę Czarnego i Puszczyka. Nie dalej jak rankiem chłopak widział ją plotkującą z kumoszkami przy miodniku.

Czarny i Puszczyk, słysząc o śmierci macierzy, nawet nie mrugnęli powieką. Zapadło niezręczne milczenie. W sali ktoś śpiewał ochryple balladę o dziewce, która straciła wianek z kowalem, stukały kufle, gadano donośnie i rechotano. Indziej ktoś pierdnął przeciągle.

– Piękny kaftan macie – odezwał się niespodziewanie milczący dotąd Puszczyk, wymieniwszy spojrzenie ze ojcem.

– Utkano go z wełny stworzenia zwanego ulbandus – odparł kupiec wyraźnie rad ze zmiany tematu. – W chłody grzeje, a gdy upał nastanie, człowiek się nie zapoci i pić wiele mu nie trzeba. A ważna to rzecz, oszczędzać wodę na stepie. Bo tam jeno równina i trawa wysoka po strzemiona. Jeziorek i strug niemal nie uświadczysz, a o źródełko, choćby liche, ciężko.

– Ulbandus? – powtórzył nieznane mu słowo Puszczyk. – Rzeknijcie co więcej?

– Zwany też potocznie wierblud – poinformował kupiec, dając się pociągnąć za język. – Wyższy od konia i cięższy, z łbem osadzonym na wygiętej szyi. Największa jednak osobliwość onego bydlęcia to garb, a bywa że i dwa, na grzbiecie. Powiadają, że wodę tamże przechowuje jako w dzbanie, dzięki czemu raz napojony może wędrować przez piachy lub suchy step. Zwierzęta te pochodzą z krain, gdzie tylko piach jest, a słońce grzeje jako piec, że jajko przysmażysz na kamieniu, deszczu zaś nie uświadczysz.

– Nie może to być – prychnął Czarny, nie ukrywając niedowierzania. – Masz nas za kpów, kupcze? Co niby żrą tamtejsze ludzie? Piach i kamienie?

– Ludzie żyją przy rzekach, co z góry płyną, i opodal jeziorek, które zwą oazami – objaśnił cierpliwie Wysz. – A że brakuje tam drzew, a te co rosną, do budowy się nie nadają, wszystko stawia się tamże z kamienia i cegły, którą suszą na słońcu. Miasta zaś wznoszą liczne i wielkie, że i sam Kijów wydaje się przy nich małym gródkiem.

Mieszko zerknął na Myszora, pewien, że ten wydrwi kupca za wymysły. Zruga, jako czyni się z dziadem, który miast śpiewać z gęślą o junakach i pięknych rusałkach, uchla się piwskiem i mamrocze o babie, która go z domu na tułaczkę wygnała. Poufnik ojca milczał jednak, mrużąc oczy pod gęstymi brwiami. Słuchał z uwagą, bez cienia kpiny w uważnych oczach.

– Krainy te zamieszkują Arabowie, o których już wspominałem – ciągnął Wysz, wyraźnie rad z zainteresowania słuchaczy. – Nie ma większego i potężniejszego królestwa na świecie. Choć dziwaczne tam mają obyczaje, trzeba wam wiedzieć. Świniny nie tykają, dla nich i Chazarów to zwierzę nieczyste, zakazane przez ichniejszego boga, którego wespół czczą, choć pod inszym mianem. Arabowie osobliwie wina, piwa czy choćby miodu nie tykają, wiara im tego zabrania. Kto się napije i go przyłapią, bizunem po grzbiecie od sędziego bierze. Przeto ponure są, a zawzięte one ludzie, bo jakże to człekowi wytrzymać bez trunków. Nijak nie idzie. Byle co sprawia, że człek wybucha. Za rozrywkę im baby zostają, a łasi są na białogłowy jako pies na szynkę.

Rus urwał, wlepiwszy wzrok w przechodzącą między ławami niewolnicę i kołyszący się u jej bioder warkocz.

– Ależ macie tu niewiasty – westchnął z zachwytem. – Na południu za jasnowłosą i urodną niewolnicę dostaniecie pękaty trzos srebrnych monet. A jeśli trafi się nietkniętą, to warta jest wielokroć więcej w złocie.

Czarny uniósł głowę.

– Znaczy się, taka, co chędożona nie była? – upewnił się. – Przecież to bez rozsądku żadnego, skoro taka nijak nie potrafi zachować się pod chłopem. Leży jako kłoda i jeno pochlipuje.

– Takie to już mają tam zwyczaje – zapewnił go Rus z powagą. – Rzeknę wam większe dziwactwo. Skupują także chłopaczków, w wieku onego, co uszu nadstawia – Wysz wskazał na Mieszka – i młodszych. Rzezają ich, by pilnowali kobiet w babińcach, tam zwanych haremami. Insi stają za śpiewaków czy służbę domową. Bywają tacy, co mimo rzezania w wojsku służą i dochodzą wielkich dostojeństw.

Mieszko pobladł i przełożył nogę przez nogę. Czarny i Puszczyk spojrzeli po sobie z niesmakiem.

– Poraj, kupiec z Czech, on także skupuje młodzików – oznajmił Myszor.

– Jest tutaj ktoś z Pragi? – zainteresował się Rus. – O, z chęcią bym pomówił z onym Czechem. Słyszałem, że w Pradze jest wielki targ, dorównujący temu w Kijowie.

Na wargach Myszora zagościł wieloznaczny uśmiech.

– Przedstawię was Porajowi – powiedział z wolna. – Może i co na tym zarobicie. Jeno rozliczmy się za to po kupiecku, przysługa za przysługę.

Rus uniósł głowę.

– O jakiej grzeczności prawicie?

– Powiadają – ciągnął Myszor – że kniaź Igor szykuje się na wielką wyprawę. Drzewa każe ścinać i spławia do Kijowa, gdzie cieśle i szkutnicy dzień po dniu przy łodziach robią.

Wysz omiótł spojrzeniem salę i wejście. Było oczywistym, że nie ma żadnych szans wyłgać się od spytki. Zresztą od początku, gdy tylko ci trzej się przysiedli, wyczuł, z kim ma do czynienia. Zrozumiał już wtedy, że zbytnią ostentacją i brakiem ostrożności naraził się na ryzyko.

– Dobrzeście poinformowani – odrzekł, zachowując zimną krew. – Lepiej niźli ja.

– Pogłoski krążą jako ptaki – Poufnik zmrużył oczy. – Nie sposób ich zatrzymać, czy ukrócić. Z pewnością w drodze na zachód widzieliście wyrębiska, słyszeliście stukot siekier i chrobotanie pił, hę...

– Widzieć, widziałem. Pnie na rzece i szkutników pracujących w Iskorosteniu. Ale nie wiem, na co kniaziowi ta flota.

– Ale możecie zgadywać – Myszor nie odpuścił. – Wiedzieć czy choćby domyślać się to wasz kupiecki fach. Samiście rzekli. Podzielcie się zatem swą wiedzą lub domysłami. Prosimy grzecznie.

W głosie poufnika nie było wiele z grzeczności, brzmiały za to zapowiadany świst kańczuga, trzask łamanych palców i swąd przypalanych pięt. Wysz miał dobre ucho, kupieckie. Wychwycił to migiem i wykonał rachunek. Tego, co może wyjawić, aby się wyłgać, i tego, czego za nic, choćby na mękach, zdradzić nie powinien.

– Kniaź Igor, powiadają – kupiec nie rachował zbyt długo – wyprawę szykuje, wojów zaciąga nie tylko pośród Rusów, ale i dalej, w krainach Waregów. Ponoć tysiąc łodzi ma wypłynąć Dnieprem, a potem przez morze dotrzeć do Carogrodu, stolicy Greków. W grodzie tym zgromadzono ponoć więcej złota, srebra i szlachetnych kamieni, niźli gdzie indziej na świecie.

– Carogród, prawicie – mruknął Myszor, trąc kciukiem wąsa. – To ładnie. Przeto należy kniaziowi pożyczyć szczęścia w onej wyprawie. Niechaj wiatr mu sprzyja i bogi. A bliżej nas, gdyście przez kraj Mazowszan podążali, to grody tamtejsze jak są opatrzone, gdzie brody stoją, zasieki na drogach. Z pewnością dobrze się przypatrzyliście kupieckim okiem, hę?

Wysz, i owszem, przyjrzał się dobrze, wręcz wyśmienicie, a i pamięć do szczegółów, jak się okazało, miał dobrą.

Mieszko słuchałby dalej, gdyby nie ciepły promień, który ogrzał jego policzek. Zerknął w okno. Słońce przesunęło się nad brzozy, które rosły podle łaźni. To przypomniało chłopakowi, że ma coś do zrobienia.

Wymknął się przez sień i babiniec na tyły budynku. Wartownicy, od których wionęło miodem, obrzucili go obojętnymi spojrzeniami. Udał, że idzie ulżyć sobie pod obórkę i kurnik. Drużynnicy rychło stracili zainteresowanie chłopakiem, na powrót zajęli się ukradkowym żłopaniem z dzbana, który skrywali przed dziesiętnikiem pod wiechciem słomy.

Mieszko przycupnął za obórką, rozejrzał się bacznie, po czym pobiegł za kępę brzóz i dalej pod łaźnię. Bania nie miała okien, a tylko jedne drzwi, których pilnowały służki Gorki, jego nowej macochy.

Chyłkiem dopadł drewutni, która przylegała do łaźni, i zakradł się do składziku. Wewnątrz panował półmrok i pachniało drewnem, które ułożono w stosach. Chłopak wślizgnął się między wysokie sagany, uważając, aby nie podrzeć sobie koszuli i nie skaleczyć się o drzazgi. Przesuwając się na łokciach i kolanach, dotarł pod ścianę odgradzającą drewutnię od łaźni. Na skutek zapadnięcia się gruntu w miejscu tym powstała nisza. Wąska i ciasna, w sam raz, aby wcisnął się w nią szczupły chłopiec. Wydłubał palcami mech spomiędzy bali i przyłożył oko do szpary.

W zaparowanej izbie przebywały dwie młode kobiety. Siedziały przy palenisku i rozmawiały o czymś, śmiejąc się często. Za sprawą światła wpadającego przez wywietrznik w spadzistym dachu chłopak doskonale widział szczupłość bioder i dziewczęce piersi nowej żony ojca. Uświadomił sobie, że Gorka jest niewiele starsza od niego.

Była bardzo piękna, aż dreszcze brały. Pochodziła z Wolina, grodu położonego nad morzem, który – jak słyszał Mieszko – słynął z bogactwa i potęgi. Jej ojciec nie był wprawdzie księciem, lecz człowiekiem możnym, posiadającym wiele statków i licznych zbrojnych. Matka wywodziła się z królewskiego rodu jarla Anunda, który na czele swej drużyny osiadł w Wolinie.

Tyle Mieszko dowiedział się, podsłuchując plotki rozsiewane przez służbę i drużynników. O całej reszcie mógł przekonać się na własne oczy. A przypatrywał się wytrwale i w zapamiętaniu, nie bacząc na sztywną niewygodę w portkach i gorąc bijący zza deskowanej ściany.

Służka księżnej o imieniu Tori, wysoka niewiasta, szeroka w ramionach, nabrała wody ze zbiornika i wylała na rozżarzone kamienie. Syknęło i buchnęła para, okrywając kobiety mglistą zasłoną.

Oczy Mieszka zaszły łzami i musiał wytrzeć twarz. Wtedy usłyszał, że ma kogoś za plecami. Obrócił się w panice i ujrzał młodzieńca, który przypatrywał się mu, nie kryjąc rozbawienia. Chłopak, będąc nieco starszy i wyższy od Mieszka, nie próbował nawet wcisnąć się pod ścianę.

Nazywał się Jormir, wraz ze swym ojcem, Porajem, przybył miesiąc wcześniej, aby kupić niewolników od księcia. Nie był to pierwszy raz, gdy kupiec z Pragi odwiedzał Siemomysła. Czech od lat przywoził ze sobą srebro, konie, kolczugi i oręż, za które kupował jeńców pochwyconych na licznych wojnach toczonych przez Polan. Tego lata towarzyszył mu syn, bystry młodzieniec, który w niezrozumiały sposób odkrył tajemnicę Mieszka.

Młody książę zatkał szparę mchem i wycofał się z kryjówki.

– Jak mnie znalazłeś? – burknął nieprzyjaźnie. – Śledziłeś mnie?

– Już wcześniej dostrzegłem, jak chowasz się tu, by podpatrywać niewiasty – odrzekł Jormir, uśmiechając się szeroko. – Nie ma się czego wstydzić, robiłem to samo, gdy ojciec umieścił mnie w klasztorze.

– Klasztorze? – Mieszko zmarszczył brwi, nie wiedząc za bardzo, o czym mówi Czech.

– Później opowiem ci wszystko ze szczegółami– obiecał Jormir. – Twój ojciec cię szuka, masz zjawić się przed jego obliczem w zagrodach.

– Zagrodach? – powtórzył niezbyt mądrze, wciąż mając przed oczyma nagie ciało macochy.

– Tam, gdzie trzymają niewolników i konie – rzekł Czech z przekąsem. – Poraj też tam będzie. Pójdziemy razem, jeśli zechcesz.

Mieszko zmrużył oczy, przypatrując się starszemu chłopakowi.

– Przysięgnij na bogów, że nie zdradzisz mnie przed ojcem.

– Przysięgam, nie zdradzę cię – zapewnił Jormir z pełną powagą.

Mieszko odetchnął z ulgą, nie był pewien, jak ojciec zareagowałby, gdyby dowiedział się o wybryku najstarszego syna. Siemomysł był gwałtownym człowiekiem, łatwo chwytał za rzemień, gdy uznał, że jego żony czy dzieci zasługują na karę. A podpatrywanie młodej żony ojca z pewnością na taką karę zasługiwało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki