36,90 zł
Sztejer powraca. Starszy, bardziej wyrachowany i ciągle zabójczo groźny. Robert Foryś opowiada nową historię swojego niepokornego bohatera.
W tym świecie rządzą zasady stworzone na gruzach tego, co pozostawiła po sobie apokalipsa. Mutacje, zarazy, wyklęte miasta. Nikt już nie pamięta, jak było przed Zagładą, ale teraz granice między Dobrem a Złem wyznaczają prawa Torunium, ukryte w ich cieniu występki, żądza władzy, chciwość i pycha.
Nazywam się Vincent Sztejer. Wracam do domu, by zrobić porządek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 295
SztejerKroniki Torunium
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2021 Robert Foryś
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Hevi
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-66955-03-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Absurdalność da się wyrazić tylko za pomocą humoru.
Alfred Hitchcock
Musimy być zawsze czujni w obliczu spisków.
Święty Teodeus
Pierwszy promień brzasku odbił się od złoconej kopuły katedry Świętego Teodeusa, po czym zniknął, pochłonięty przez grubą warstwę chmur gromadzących się nad Torunium. Dzień zapowiadał się dżdżysty, nieprzyjemny i ponury, tak jak nastrój Quelen Żmijki, posestor Siódmego Ostrza Tropicieli Wiedźm, gdy ta wkroczyła na skrzypiące schody przeciwpożarowe, prowadzące na piętro kamiennej tawerny.
Budynek miał dwa piętra i lekko spadzisty dach, zwieńczony parą nieco krzywych kominów, z których wydobywał się szarawy dym, rozwiewany na pasma przez wiatr dmący od Wrzącej. Na piętrze, przy przymkniętych drzwiach czekał na Quelen wysoki, krępy i łysy jak kolano mężczyzna w szarym stroju nakaźnego. Oblicze Josepha Grosza, z szerokim, kilkakroć składanym nosem i szramą przecinającą lewy policzek, rozjaśniło się na widok nadchodzącej kobiety.
– Piękny poranek, Żmijka – powitał ją kpiąco, nie wyciągając rąk spod peleryny.
– Może dla ciebie – odburknęła Quelen. – Ja marzę o ciepłej pościeli i łóżku.
– Ciężka noc? – zapytał Grosz.
Powstrzymała się przed splunięciem. Od zmroku, gdy rozpoczęła służbę, uganiała się za mętami po najgorszych norach Świętego Miasta. Kolejny trup był ostatnią rzeczą, jaką miała ochotę widzieć.
– Uduszona dziwka wyłowiona z kanału i trzy bójki w tawernach – wyliczyła obojętnie. – O pijakach i sadystach pastwiących się nad bliskimi nie wspomnę.
– Gówniana robota – potwierdził Grosz. – Nie dla kogoś takiego jak ty, Żmijka.
W duchu przyznała mu rację, ale na pewne sprawy człowiek po prostu nie ma wpływu.
– Nie chrzań, Joseph. – Quelen zerknęła w ciemną sień. – Co tam się stało?
Grosz wykrzywił się.
– Sama zobacz.
Pchnął drzwi i schylił głowę, aby nie grzmotnąć czołem o belkę nad wejściem.
– Od razu mówię, nie spodoba ci się to – rzucił przez ramię.
Quelen nie spodziewała się niczego innego.
Wewnątrz sieni cuchnęło kocim moczem, lecz nie był to najgorszy z zapachów, jakie musiała wdychać minionej nocy. Uduszona dziwka, którą wyłowiono z kanałów przy mostkach, moczyła się w szlamie ponad tydzień. Wystarczająco długo, aby Quelen zwróciła wieczorny posiłek. Ale to było w nocy, teraz jeszcze tylko ten trup i będzie mogła wrócić po służbie do domu.
Grosz zaprowadził ją do izby na końcu korytarza, nacisnął klamkę i wszedł pierwszy.
Żmijka podążyła za nim, zostawiając otwarte drzwi. Pierwszym, co poczuła, był smród. Jeśli człowiek umiera gwałtownie, zwykle pozbywa się zawartości żołądka i pęcherza. Mężczyzna związany na łóżku nie stanowił pod tym względem wyjątku.
Quelen zbliżyła się do leżących na brzuchu, nagich zwłok. Denat był szczupły, choć już niemłody, na co wskazywały siwe włosy okalające placek łysiny na czubku głowy.
Żmijka przez moment przyglądała się rękom mężczyzny, wykręconym na plecy i skrępowanym czerwoną wstążką. Później dotknęła palcem naprężonego jak struna jedwabnego sznura uwiązanego do wysokiej, metalowej poręczy przy wezgłowiu. Jego drugi koniec został owinięty wokół szyi denata, tak mocno, że doszło do podskórnych przekrwień.
Przyczyna zgonu była oczywista. Mniej oczywiste było, jak do tego doszło.
– Co o tym myślisz? – mruknął Grosz, obchodząc kałużę moczu wylewającą się spod łóżka.
– Wygląda na to, że lubił się zabawić w podduszanie, ale chyba ktoś ociupinkę przesadził – odrzekła i omiotła wzrokiem izbę.
Prócz łóżka, stołu i niewielkiej komody nie było tam innych mebli. Nikt nie mieszkał tu na stałe, pomyślała. To miejsce służyło wyłącznie do przyjmowania klientów.
– To musiała być któraś z tutejszych dziwek – zwróciła się do Josepha. – Trzeba je przesłuchać i zamknąć tę sprawę.
– Kazałem właścicielowi zamtuza zebrać dziewki w sali na dole – odparł Grosz. – To on powiadomił mnie o zwłokach.
Quelen spojrzała na denata.
– Kim był ten facet?
– Nie wiadomo – rzekł Grosz. – Nie znaleźliśmy żadnych dokumentów.
Nakaźny wskazał na portki, kaftan i płaszcz zawieszone na drążku przy drzwiach.
– Strój wskazuje, że miał pieniądze, ale czym się zajmował, przyjdzie dopiero nam ustalić. Pewnie upłynie kilka dni, nim ktoś mu bliski zgłosi zaginięcie, a wtedy dopasujemy twarz do nazwiska i profesji. Nie kłopocz się tym, Żmijka, wszystkim się zajmę osobiście.
Quelen podziękowała mu skinieniem głową.
Dobry nakaźny w śledztwie to połowa sukcesu, a Joseph cieszył się zasłużoną opinią jednego z najlepszych w Świętym Mieście.
Wyszli z cuchnącej izby i skierowali się w głąb korytarza, gdzie znajdowały się schody prowadzące na parter. W obszernej sieni opatrzonej w świetlik umieszczony nad solidnymi drzwiami oczekiwał na śledczych właściciel tawerny i mieszczącego się na jej zapleczu zamtuza. Był to postawny jegomość o szlachetnej twarzy, nijak niepasującej do uprawianej przezeń paskudnej i moralnie dwuznacznej profesji. Żmijka skupiła wzrok na mężczyźnie, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie, a drań i kanalia może kryć się za najbardziej szacowną fizjonomią, urzędem państwowym czy kiecką świątobliwego ojczulka.
Oberżysta także zmierzył Quelen szacującym spojrzeniem, jakby oceniał, jak wiele może mu nabruździć ta wysoka, ciemnowłosa kobieta.
– Która z dziewczyn obsługiwała tamtego mężczyznę na piętrze? – zapytała.
– Czarna Hanka. – Wytarł ręce o kaftan, na próżno usiłując ukryć ich drżenie. – Kazałem znaleźć ją i przyprowadzić, ale zniknęła. Nie zabrała nawet swoich rzeczy. Kurwiszcze przeklęte – wysapał i otarł wierzchem dłoni pot kroplący się na czole.
– Gdzie spała? – wtrącił Joseph Grosz, dostrzegłszy grymas na twarzy posestor.
– Razem z innymi wywłokami, o tam. – Oberżysta wskazał drzwi na końcu sieni.
– Chcę zobaczyć jej rzeczy – oznajmiła Żmijka i nie czekając na zgodę, wkroczyła do niedużej izby. Było tam ciemno i wilgotno. Okno, choć rozwarte na oścież, nie mogło zapewnić dostatecznego dostępu powietrza, nie wówczas, gdy w pomieszczeniu spało kilkanaście kobiet. Ich posłania leżały jedno przy drugim, na podłodze z ciemnych, skrzypiących desek.
– Tu spała wywłoka. – Sutener wskazał na siennik przy obłażącej pleśnią ścianie.
Quelen milczała, wpatrując się w popruty materac wypchany słomą, szary połatany koc służący do przykrycia i worek na ubrania, pełniący rolę poduszki.
Obraz nędzy, rozpaczy i upodlenia widywany w każdym z takich miejsc, jak długie i szerokie było Święte Miasto.
Grosz ukucnął, przeszukał siennik i worek, znajdując giezło, spódnicę i kilka skrawków materiału używanych przez niewiasty podczas krwawienia.
– Nie ma pieniędzy ani ciepłych ubrań – oznajmił.
– Zamordowała go, wywłoka, a potem zbiegła – zagulgotał oberżysta. – Sami widzicie. Nie miałem z tym nic wspólnego, przysięgam na Najświętszą Panią.
– Od dawna tu była? – zapytała Quelen.
– Od niedawna – odrzekł szybko. – Przyjąłem ją kilka miesięcy temu.
– Co wcześniej robiła?
– Nie wiem, chyba szlifowała bruki – rzekł, marszcząc brwi. – Musiała kurwić się już od jakiegoś czasu, bo wprawę w tym miała i nie wybrzydzała na zachcianki klientów, nawet te… – uśmiechnął się lepko – …bardziej dziwaczne. Skarg na nią żadnych nie było, a i zarobek przynosiła godny.
Żmijka nie pytała, ile z tego zarobku zostawało dla niej. Z doświadczenia wiedziała, że większość srebra trafiała do kiesy sutenera. Chyba że dziewczyna zaczynała kombinować i oszukiwać, a wtedy prędzej czy później jej zwłoki wypływały gdzieś z nurtem Wrzącej.
Zmrużyła oczy, wpatrując się w oberżystę, który zerknął niespokojnie na Grosza.
Nienawidziła takich skurwysynów, tuczących się na nieszczęściu słabszych, ale wiedziała też, że nic nie może z tym zrobić. Sutener z całą pewnością opłacał się komu trzeba, a i Joseph zapewne także dostawał swoją dolę.
Lepiej nie ruszać tego gniazda os, pomyślała zniechęcona. Pragnęła tylko położyć się do łóżka i zasnąć.
– Ta Hanka ma jakichś krewnych w Torunium? – zapytała, by formalnościom stało się zadość.
– Nie wiem, ale raczej nie – odparł usłużnie. – Z tego, co się dowiedziałem od innych dziewczyn, nigdzie nie wychodziła, z nikim się nie spotykała. Mówiła, że musi zarobić, ale na co, nie pytałem, bo i po co?
Zapewne jak one wszystkie ciułała grosz do grosza, by wrócić do siebie na prowincję i znaleźć męża, który nie będzie wiedział, co robiła w wielkim mieście, pomyślała Quelen.
Zmierzyła sutenera ponurym wzrokiem.
Wiedziała, że przez takich jak on jednej na sto udaje się wydostać z piekła, jakim stawało się dla młodych dziewcząt Święte Miasto.
– Masz tu jakiś wózek? Trzeba będzie zabrać ciało.
– Jakiś się znajdzie – zapewnił oberżysta.
– Przewieź zwłoki do kostnicy – Quelen zwróciła się do Josepha. – Niech lekarz wystawi akt zgonu. Potem wyślemy list gończy za tą dziewczyną.
Grosz skinął głową i Żmijka uznała, że nic tu po niej. Opuściła tawernę i wyszła na mżawkę. Otuliła się szczelniej peleryną i rozbryzgując błoto, ruszyła w kierunku domu, marząc wyłącznie o tym, by odespać kolejną podłą noc.
***
Z niespokojnego, wypełnionego koszmarami snu wyrwało Żmijkę łomotanie do drzwi. Zaspana i rozbita zerknęła w okno, próbując odgadnąć, ile czasu spędziła w łóżku po powrocie z tawerny.
Na zewnątrz było szaro i mokro, uznała, że mogła równie dobrze spać godzinę, jak i pięć. Natarczywe łomotanie do drzwi powtórzyło się i zaraz potem usłyszała głos Josepha.
– Żmijka, obudź się, do cholery, mamy kłopot! – zawołał.
Quelen przetarła oczy i stękając, podniosła się z wyrka. Nie bacząc, że jest tylko w koszuli, otworzyła drzwi.
Grosz wparował do izby, rozejrzał się po panującym w niej bałaganie, zatrzymał na krótko wzrok na opróżnionej w połowie butelce z winem, postawionej na taborecie, zerknął przelotnie w rozciągniętą koszulkę, pod którą bieliły się spore cycki posestor, i przyłapany na tym ostatnim, odchrząknął.
– Co się stało? – zapytała Quelen.
– Szef wzywa cię do siebie, natychmiast – wyjaśnił Joseph. – Chodzi o tego trupa z tawerny. Wiemy już, kim był – dodał, wyraźnie spięty.
Żmijka zastygła, pełna złych przeczuć.
– Mów.
– Nazywał się Alfred Lubik, Ojciec Alfred – powiedział zduszonym głosem. – Służył jako ochmistrz w Pałacu.
Żmijka poczuła, jak ściska ją w dołku. To, co jeszcze kilka godzin temu wydawało się kolejną nic nieznaczącą zbrodnią, jakich setek dokonywano w Świętym Mieście, teraz stało się problemem, który mógł zniszczyć ją i Josepha.
– Kurwa, czemu ja – jęknęła, trąc czoło i próbując zebrać myśli. – Zdążyłeś napisać raport? – zapytała z nikłą nadzieją w głosie, modląc się, aby tym razem Joseph nie odłożył papierkowej roboty na później.
– Bez obaw, zdążyłem – uspokoił ją. – Ale i tak dostanie się nam za te kilka godzin zwłoki. Dziewczyna wciąż jest na wolności, a to… – pokręcił żałośnie głową – …nie spodoba się tym na samej górze.
Quelen znów jęknęła. Nie zwracając uwagi na Josepha, ściągnęła koszulę przez głowę i rzuciła na łóżko. Goła otworzyła szafę i wyjęła czarny mundur tropiciela wiedźm. Wciągnęła na tyłek spodnie, założyła koszulę i kaftan ze srebrnymi guzikami, narzuciła na ramiona pelerynę z kapturem. Na koniec poprawiła włosy i wcisnęła na głowę trójgraniasty kapelusz.
– Jak wyglądam? – zapytała Grosza.
– Jak milion marek – odparł i uśmiechnął się.
Quelen potarła opuszkiem palca spierzchnięte usta. Przypasała do bioder kordelas.
– Rozegraj to dobrze, a upiecze się nam to zaniedbanie. Stary wciąż ma do ciebie słabość – orzekł Joseph.
– On nie ma żadnych słabości, Joseph – odparła Quelen. – Inaczej nie zaszedłby tam, gdzie jest. Jedyna nadzieja w tym, że będziemy mu potrzebni.
– Przekonaj go o tym.
– Postaram się, Joseph. Na cycki Najświętszej Pani, uwierz mi, postaram się. A teraz chodźmy już, nie dajmy mu czekać na siebie.
***
Siedziba tropicieli wiedźm prezentowała się groźnie i ponuro, jak cała historia pułku, utworzonego ponoć przez samego Świętego Teodeusa w czasach wielkiej Zagłady, która zdruzgotała stary, grzeszny świat. Tak przynajmniej głosiła legenda, którą poznawał każdy rekrut wstępujący w szeregi Siódmego Ostrza.
Fort miał trzy piętra i dwa skrzydła, a otoczony ceglanym murem sprawiał wrażenie koszar i więzienia w jednym. W bramie prowadzącej na dziedziniec stali wartownicy. Po okazaniu pieczęci posestor Quelen Żmijka znalazła się na obszernym dziedzińcu, otoczonym przez stajnie, warsztaty i kuźnie. Minęła zadaszone ujęcie wody i zaparkowane szeregiem powozy z zakratowanymi budami. Przelotnie spojrzała w kierunku szubienicy zajętej przez trzech dyndających smętnie wisielców.
Wokół ciał zebrała się już wcale pokaźna gromadka wron i srok, wydziobujących co smakowitsze kąski z zostawionych ku przestrodze nieszczęśników trucheł. Widomy znak i ostrzeżenie dla wszystkich niegodziwców, że tropiciele wciąż wypełniają swe tradycyjne obowiązki.
Żmijka wkroczyła do holu, ściągnęła mokry kapelusz i zameldowała się przy kontuarze oficera dyżurnego. Starszy mężczyzna z bulwiastym nosem i kępkami włosów wystającymi mu z uszu przywitał ją współczującym uśmiechem.
– Znów się wkopałaś, Żmijka – powiedział, kręcąc z ubolewaniem głową. – Kłopoty trzymają się ciebie, dziewczyno, niczym oset kudłatego psa.
– A co u ciebie, Gertt, układa ci się z żoną? – zapytała, mając w pamięci ich ostatnią rozmowę w gospodzie Pod Pękniętym Kuflem, gdzie zbierali się po służbie tropiciele wiedźm.
Gertt skarżył się wówczas, że jego trzecia małżonka Krystyna, dwukrotnie młodsza i pięciokrotnie nadobniejsza od niego, miast grzać mu łoże i zajmować się czeredą dzieciarni z poprzednich małżeństw męża, regularnie pielgrzymuje po klasztorach. Wszędzie tam, gdzie ponoć zapłacze czy przemówi nabożnie jakiś posąg czy obraz.
– A skąd? – zaskrzeczał Gertt nerwowo. – Próbowałem zatrzymać latawicę, nawet pasem solidnie zlałem, jak należy, ale przechera wzięła mnie na sposób i pobiegła poskarżyć się do naszego Ojca Głosiciela, tego, który wyprowadza baby na te pielgrzymki. Przyprowadziła go do naszego domu, a ten zaczął mnie sztorcować, że niby myślę wyłącznie o sobie, a nie o duszy Krystyny i jej zbawieniu. Nie uwierzysz, Żmijka, ale posunął się nawet do gróźb, gdy nie chciałem ustąpić. Musiałem pozwolić jej na wyjazd, sama wiesz, że z nimi lepiej nie zaczynać.
– Dokąd tym razem pielgrzymuje? – zapytała Quelen, biorąc pióro z kałamarza i podpisując się w opasłej księdze.
– Tym razem do Lichenburga, zobaczyć tę nową figurę Świętego Teo, która ponoć jest większa niż ta u nas w Torunium – wyjaśnił Gertt i pochylił się ku Quelen. – Swoją drogą, źle się dzieje, jeśli Ojcowie Protektorzy z prowincji ośmielają się konkurować w takich sprawach ze Świętym Miastem. Przewyższać nas, ha… – Gertt wzniósł karcąco palec. – Taka pycha może wpędzić wszystkich w nieliche kłopoty.
Quelen zgadzała się ze starym funkcjonariuszem. Gertt służył w pułku czterdziesty szósty rok. Przez ten czas nie raz i nie dwa był świadkiem burzliwych wydarzeń, do jakich dochodziło, gdy Ojcowie Protektorzy zapominali o jednomyślności zaleconej im w pismach patrona Torunium.
Dalsze pogaduszki przerwał im adiutant Ojca Variusa. Młody, wysoki i co zauważyła Żmijka, wspinając się za mężczyzną po schodach na piętro, miał niezły tyłek. Adiutant wprowadził posestor przez sekretariat do gabinetu, wcześniej dyskretnie zerknąwszy z uznaniem na biust i figurę Quelen, co też sprawiło jej jako kobiecie drobniutką satysfakcję.
Ojciec Varius przyjął ją, siedząc za biurkiem. Oblicze jego wielmożności, pożłobione zmarszczkami troski i napięte w grymasie niezadowolenia, przywodziło Żmijce na myśl wizerunek odkopanego niedawno w Torunium posągu. Odkrycia dokonali budowlańcy w trakcie przebudowy kanalizacji. Figura miała trzy metry wysokości i jak twierdzili uczeni z Uniwersytetu, przedstawiała pogańskie bóstwo. W czasach Zagłady, setki lat temu, gdy na ziemię spadały ogniste kule, a słońce na wiele lat zasłonił gęsty dym, wśród ocalałych z apokalipsy rozprzestrzeniły się fałszywe kulty. Działo się tak, nim Święty Teodeus przeprowadził ocalałych przez Wrzącą i założył nowe, bezpieczne miasto. Nim przegonił pogańskich kapłanów i obalił posągi fałszywych idoli.
Ten, którego odkopano, w prawej ręce trzymał astrolabium, a palcem lewej dłoni wskazywał w niebo – co mogło oznaczać zdaniem archeologów solarny charakter pogańskiego bóstwa. Spiżowy posąg przed rozbiciem go w pył zajmował wysoki cokół, wokół którego znaleziono połączone z nim ławki, zapewne kamienne ołtarze ofiarne, a także studzienkę, do której, jak przypuszczali profesorowie Uniwersytetu, ściekała krew składanych tam w ofierze ludzi i zwierząt, gdy zdesperowani i głodujący mieszkańcy tego miejsca posuwali się do makabrycznych rytuałów, by znów sprowadzić słońce i odpędzić zarazę.
Zachowała się nawet nazwa fałszywego bóstwa. Na cokole, z przedniej strony, uczeni znaleźli częściowo zniszczony napis:
Copernicus Thorunensis. Terrae motor, Solis Caelique stator.
W niemal zapomnianym sanskrycie używanym przez chrześcijan z Nowego Rzymu oznaczał: „Wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię”.
Czego to ludzie nie wymyślą.
Wszelkie te rozmyślania przemknęły przez umysł Quelen, nim dotarła przed biurko Ojca Variusa. Prężąc się, przyłożyła pięść do serca.
– Spocznij, Żmijka – rzekł jego wielmożność, wpatrując się w posestor, jakby jeszcze nie zdecydował, na jak duży opieprz ma się wysilić.
Quelen milczała. Nie pierwszy to już raz miała wysłuchać narzekań i strofowań. Wiedziała, że nie ma sensu usprawiedliwiać się dwunastogodzinną nocną służbą i zmęczeniem. Ojca Variusa takie wytłumaczenia nie interesowały, zapewne dlatego, że sam grzał tyłek za biurkiem i wysypiał się w ciepłym łóżku. Tak to już jest na tym świecie, pomyślała smętnie Żmijka, czekając na tradycyjny żołnierski opierdol. Gówno zawsze spływa w dół.
– Zaniedbałaś swoje obowiązki – zaburczał jego wielmożność. – Raport musi być złożony bezzwłocznie po wszczęciu śledztwa. To niedopuszczalne, by oficer… – urwał w pół zdania, jakby pod wpływem nagłej myśli zmienił zamiar. Zmarszczył marsowo brwi, a potem sięgnął po odłożoną na bok kartę raportu napisanego przez Grosza.
– Macie szczęście, Żmijka, że trafił się wam dobry nakaźny – rzekł, unosząc wzrok znad raportu. – Ta sprawa ma da was obojga priorytet. Odszukaj tę dziwkę i wyciągnij z niej wszystko, co wie. Alfred Lubik był zaufanym towarzyszem, jeszcze z czasów, gdy obaliliśmy Czerwonych Baronów. Znał wiele tajemnic i miał dostęp do samego Ojca Protektora.
Jego wielmożność wychylił się w stronę posestor.
– Muszę mieć pewność, że nic więcej nie kryje się za tą śmiercią. Pojmujesz, Żmijka? – Ciemne oczy Ojca Variusa wbiły się w Quelen niczym sztylety. – Nad Torunium zbierają się ciemne chmury, nie stać nas na pomyłkę. Nawet najdrobniejszą – wycedził.
Skinęła głową, ciekawa, o jakich to chmurach prawi jego wielmożność, lecz Ojciec Varius nie był skłonny dzielić się z nią tajemnicami.
– Odszukaj ją – powtórzył srogim głosem. – Jeśli była zamieszana w spisek, chcę ją tu mieć. Wydobędziemy z niej wszystko, dokładnie i powolutku, jak trzeba – dodał złowieszczo.
– A jeśli to wypadek lub zwykła zbrodnia dokonana z chęci zysku?
– Wtedy dziewczyna ma zniknąć i więcej nie wypłynąć na powierzchnię. Zamknij tę sprawę na zawsze.
– Tak bez procesu?
Jego wielmożność zmrużył oczy, wyraźnie niezadowolony z braku domyślności posestor.
– Nie godzi się z powodu kurwy kalać pamięci po kimś z naszego Zakonu. Nawet jeśli zdarzało się mu grzeszyć. Każdy bowiem może zbłądzić na ścieżce prawości, jak nauczał Święty Teo. Tobie też się zdarzyło. Ja o tym pamiętam, a ty nie powinnaś zapominać.
Po tym mało subtelnym przypomnieniu, że trzyma ją w garści, Ojciec Varius odprawił ją oschłym gestem.
Żmijka ukłoniła się i opuściła gabinet. Zeszła po schodach do wartowni, pożegnała się z Gerttem. Nałożyła trójgraniasty kapelusz i podreptała ku bramie, zastanawiając się, gdzie ma zacząć szukać zaginionej dziewczyny.
Wyszło jej, że powinna postąpić tak, jak ma to miejsce w każdej opowieści. Należy zacząć od początku.
***
Zaułek na tyłach tawerny wydał się Quelen jeszcze bardziej błotnisty i cuchnący, niż miało to miejsce o poranku, gdy zjawiła się tu po raz pierwszy. I tak jak wówczas, i teraz w oddali zabił wielki dzwon na wieży katedry, zwiastując dobrym mieszkańcom Torunium, że czas zamknąć sklepy, warsztaty i stragany, porzucić biurka, łopaty czy kilofy, by udać się na modły.
Żmijka chwilkę wsłuchiwała się w czysty, potężny głos sławnego dzwonu, po czym rozejrzała się po zaśmieconym i zaniedbanym zaułku.
Prawo nakazywało właścicielom posesji dbać o ład i czystość obejścia, zapalać lampy po zapadnięciu zmroku, by przechodzień, idąc ulicą, nie wdepnął w gówno, lub co gorsza, nie oberwał w głowę od czającego się w mroku złoczyńcy. Cóż z tego, skoro nikt nie stosował się do rozporządzeń władz. Przekora, skąpstwo i zwykłe lenistwo mieszkańców Torunium nie pozwalały trwale i naprawdę wyegzekwować przestrzegania rozporządzeń, wartych tyle, co atrament zużyty do ich spisania.
Żmijka przekroczyła nad cuchnącą kupą odpadów, uważając, by nie zawadzić nogawką spodni o rozszczepioną skrzynię, którą ktoś zostawił byle jak i byle gdzie, niemal pośrodku uliczki. Mlaszcząc podeszwami butów w błocku i klnąc w myślach swojego pecha, skierowała się ku schodom na pięterko.
Wtedy coś poruszyło się w stercie łachmanów, ukryte pod schodami. Quelen od razu sięgnęła po kordelas, ale szybko uświadomiła sobie, że to tylko żebrak, który znalazł sobie schronienie przed wilgocią.
Była niemal pewna, że nie widziała go tu o świcie. Kierując się przeczuciem, zbliżyła się do dziada.
Żebrak poruszył się niespokojnie, uwalniając spod szmat chmurę odoru, która wyciskała łzy z oczu. Quelen zatrzymała się trzy kroki od kupy łachmanów, by nie ułatwiać pchłom czy wszom abordażu na nowego, zdrowego żywiciela.
– Dawno tu zaległeś? – zapytała, wymownie opierając dłoń na rękojeści kordelasa.
Dziadyga kaszlnął spod serca, zajęczał i zabulgotał coś w odpowiedzi, a potem smarknął. Odpowiedzi nie udzielił.
– Byłeś tu nocą? – powtórzyła nieustępliwie, usiłując nie patrzeć na gluta, który zawisł pod bulwiastym nochalem żebraka.
Dziad znów zabulgotał, tym razem wydobywając z siebie zrozumiałe słowa.
– Ja nic nie wiem, nic nie widziałem – wychrypiał i otarł rękawem smarka. – Tylko ukryłem się do spania, przed deszczem.
– Zatem byłeś tu nocą? – drążyła Żmijka, gotowa przemóc obrzydzenie, własnoręcznie wyciągnąć dziada z cuchnącej kupy łachmanów i za zawszone kudły zawlec go na przesłuchanie.
Święty Teo twierdził, że przemoc jest wyrazem bezradności, a prawdziwa siła tkwi w pieniądzach i właściwym ich używaniu. Quelen, zachowawszy cierpliwość, sięgnęła do trzosu i dwoma palcami wydobyła drobną monetę.
– Dostaniesz trójniaka, jak przypomnisz sobie coś, co mnie zainteresuje – podkusiła dziada.
Mężczyzna łypnął na nią przekrwionymi oczyma. W wyblakłych źrenicach błysnęła kalkulacja. Znów chrząknął i zabulgotał, cały zatrząsnął się pod łachmanami, ale na szczęście nie smarknął.
– Widziałem w nocy kobietę, zeszła po schodach – wychrypiał, łypiąc zachłannie na pieniążek trzymany przez posestor.
– To wszystko? – Żmijka udała, że zamierza schować srebro do trzosa.
– Była z mężczyzną – dodał dziad pośpiesznie.
– Widziałeś ich twarze?
Potrząsnął głową.
– Było ciemno, że oko wykol, ale słyszałem, jak gadali.
Żebrak zacisnął bezzębne usta.
– Co słyszałeś? – ponagliła go.
– Mówili o trupie na górze, kurwa była przestraszona, ale mężczyzna obiecywał, że ją ochroni i bezpiecznie wywiezie z miasta. Potem odeszli. Uciekłem i schowałem się w sąsiedniej uliczce, ale przegnali mnie stamtąd jak psa. To moje miejsce, wróciłem tu, jak tylko odeszli gwardziści.
– Czarna Gwardia? – upewniła się Żmijka.
– A jakże, oni – potwierdził. – Rozmawiali z oberżystą na schodach.
Dziad spojrzał Żmijce w oczy.
– Przysięgam, nic więcej nie widziałem.
Uwierzyła mu. Upuściła monetę na ziemię, a dziad chwycił ją trzęsącą się, pokrytą łuszczycą dłonią.
Obróciła się, by odejść, zostawiając żebraka w jego barłogu, lecz zatrzymał ją chrapliwy głos mężczyzny.
– Wielmożna, za srebrną markę powiem, kto był ten człowiek.
– Jaki człowiek?
– No ten, któren gadał z kurwą.
Żmijka zmrużyła nieufnie oczy.
– Sam mówiłeś, że było ciemno.
– Widzieć nie widziałem, ale głos poznałem. Znam go. Za markę powiem, kto zacz.
Quelen rzuciła mu srebro, a dziadyga chwycił monetę trzęsącą się ręką i ukrył pod łachmanem.
– To Olaf, bokser – zaskrzeczał. – Razem walczyliśmy na arenie, nim dostałem trzęsiawki. Medyk gadał, że za dużo razy oberwałem w głowę.
– Gdzie znajdę tego Olafa i jak go rozpoznam?
– Nie sposób go przeoczyć. To wielki facet, większy i cięższy niż ja, gdy byłem jeszcze w formie – wygulgotał dziadyga. – Zwykle przesiaduje i czeka na ciemną robotę w knajpie Pod Mokrym Psem, to na Zawrząciu, zaraz przy kanale…
– Wiem, gdzie to jest – przerwała mu Żmijka. – A może wiesz, gdzie jest ta dziewczyna?
Dziadyga zerknął smętnie na trzos u pasa Quelen i potrząsnął kudłatym łbem.
– Tego nie wiem.
Na tym Żmijka skończyła wypytywanie. Przez moment rozważała, czy aby nie zabrać dziada na posterunek i zamknąć na kratą. Tak na wszelki wypadek, gdyby łgał co do tego Olafa. Po namyśle wyszło jej, że ryzyko złapania wesz, pcheł czy pluskiew jest niewarte zachodu. Miała przeczucie, że żebrak mówi prawdę.
Choć nie oznaczało to wcale, że dziadyga powiedział jej całą prawdę i tylko prawdę. Prawda bowiem, jak uczyło Żmijkę doświadczenie, jest jak dolna część poniżej pleców. Każdy ma swoją.
***
Mgła cofnęła się nad Wrzącą, pozostawiając po sobie woń stęchłej ryby i kociego moczu, mieszankę zapachów wyciskającą łzy z oczu co bardziej delikatnym osobom. Quelen Żmijka nie należała do tych wrażliwców. Urodziła się po tej stronie rzeki i przywykła do woni, jakie zwykle unosiły się nad Zawrząciem. Rozległa dzielnica, położona nad brzegiem Wrzącej, była jednym wielkim siedliskiem biedy, chorób i przestępczości we wszystkich jej rozmiarach i odcieniach. Terenem, na którym władza Ojców Protektorów nie była bynajmniej tak oczywista i skuteczna jak gdzie indziej w Torunium.
Od blisko godziny Żmijka stała za węgłem u zbiegu dwóch uliczek i obserwowała drzwi gospody wskazanej przez żebraka. Trzęsła się z chłodu i wilgoci, kaszlała i smarkała w palce, czekając na sygnał agentów wypatrujących Olafa.
Przez ten czas przez próg mordowni przewinęło się wielu klientów, wnioskując po wyglądzie: bandziorów i łajz. Żaden z nich jednak nie był poszukiwanym bokserem.
Żmijka uniosła wzrok na dwóch mężczyzn, którzy kilkadziesiąt kroków od niej handlowali tandetą. Cały towar, patelnie, garnki, perkal i wszelką inną byle jaką taniznę, trzymali na wozie zaprzężonym w chabetę o wyłysiałej grzywie i zapadniętych bokach. To byli chłopcy Josepha Grosza – Franz i Bogusz, ludzie obeznani, kto kim jest w półświatku Zawrzącia, znający twarze i nawyki tutejszych zbirów. Trzeci obserwator, jasnowłosy młodzik z trądzikiem na twarzy imieniem Gustav, czekał po drugiej stronie uliczki, strugając coś kozikiem w kawałku drewna.
– Z funduszami wydziału musi być naprawdę źle, skoro dają na akcję takiego konia – zwróciła się do Grosza, który stał oparty o ścianę obok niej. Nakaźny nawet nie udawał, że bierze udział w obserwacji, z podkurczoną w kolanie nogą wyskubywał sobie czubkiem noża brud spod paznokci.
– Dobrze nie jest – przyznał obojętnie. – Odkąd wywalili nasz pułk z Czarnej Gwardii, jesteśmy w niełasce. – Uniósł wzrok na Quelen. – Nie bierz tego do siebie, Żmijka, ale oni nigdy nie darują nam tego, co się wtedy stało.
Joseph miał rację, Ojcowie Protektorzy nie zapomnieli im tamtej feralnej nocy, gdy doszło do zdrady i udanego zamachu na jednego z nich.
Wzruszyła ramionami, udając, że jej to już nie obchodzi.
W głębi serca oboje wiedzieli, że to kłamstwo.
Wszystkie złe wspomnienia, żale i bezradne smutki trapiące Quelen pierzchły z jej głowy wraz z pojawieniem się w drzwiach gospody rosłego mężczyzny. Jeden z handlarzy tandetą zdjął z głowy czapkę z daszkiem, dając znak Żmijce, że rozpoznał w wielkoludzie Olafa.
– Mamy go – rzuciła do Grosza, ale nakaźny jakby kierując się szóstym zmysłem, porzucił czyszczenie paznokci i sam zauważył boksera.
– Naprawdę spory skurczybyk – stwierdził z niepokojem. – Mogliśmy zabrać więcej chłopaków.
Quelen nie skomentowała. Sęk w tym, że sama zdecydowała, że pójdą po Olafa tylko ona, Joseph i jego chłopcy z rewiru. Żebrak twierdził, że sprawą zabójstwa Lubika interesują się Czarnogwardziści. Elitarny korpus bezpieczeństwa wewnętrznego Ojców Synodu z całą pewnością zainstalował szpicli w pułku tropicieli wiedźm. Żmijka nie chciała ryzykować, że ktoś doniesie pretorianom o Olafie i zostanie ubiegnięta w aresztowaniu poszukiwanego.
Bokser splunął pod nogi i chwiejnym krokiem skierował się uliczką w stronę placyku z zadaszoną studnią, gdzie miejscowa ludność zaopatrywała się w wodę pitną. Franz i Bogusz zeskoczyli na ziemię, ruszyli za poszukiwanym mężczyzną. Ich miejsce przy patelniach i tandecie zajął pryszczaty młodzik. Żmijka i Grosz opuścili punkt obserwacyjny z zamiarem dołączenia do rewirowych.
Olaf nie śpieszył się. Było wilgotno i chłodno, więc facet garbił szerokie ramiona. Quelen starała się odgadnąć, gdzie i jaką ma przy sobie broń, jednakże długa szara peleryna, którą nosił wielkolud, nie ułatwiała jej zadania.
Na placu Studziennym panował spokój, przy ujęciu wody pitnej kręciła się dzieciarnia, dziewczynki i chłopcy pastwiący się nad trzynogą suczką przywiązaną do palika. Była wychudła, zaszczuta i przerażona, nawet nie warczała, gdy mali oprawcy ciskali w nią kamieniami. Jeden z wyrostków kopnął biedne stworzenie, a ono zapiszczało i zwaliło się na brzuch.
Olaf minął dzieci i zatrzymał się przy ujęciu wody. Odkręcił zawór i puścił strumień, który opryskał mu buty. Pochylił się i wsadził głowę pod kran. Trzymał ją tak chwilę, po czym otrząsnął się i wytarł dłońmi twarz.
Rewirowi byli już blisko, jeden z nich sięgnął pod płaszcz i wyciągnął drewnianą pałkę. Drugi trzymał w dłoni pętlę ze skręconej skóry. Grosz i Żmijka, sadząc długie kroki, byli tuż za nimi, gotowi wkroczyć, gdyby coś szło nie tak.
Olaf wytarł dłonią mokre włosy i smarknął przez palce pod nogi. Wyprostował potężną sylwetkę i wtedy Bogusz zarzucił mu linkę na szyję, a Franz zdzielił go pałką, celując w głowę.
To zwykle wystarczało, by zwiotczyć człowieka, ale Olaf miał nawyki boksera, i to dobrego. Dosłownie w ostatniej chwili pochylił głowę i przyjął twarde drewno na ramię. Niemal w tym samym momencie chwycił drugą ręką za pętlę zaciskającą się mu na krtani.
Franz uderzył pałką drugi raz, trafiając boksera w czoło. Drewno rozcięło mu skórę, Olaf zachwiał się pod wpływem ciosu, ale utrzymał się na nogach.
Bogusz ciągnął za pętlę, próbując unieruchomić wielkiego mężczyznę, lecz ten okazał się waleczny i sprytny. Nie będąc w stanie dosięgnąć rewirowego, celowo wpadł na niego plecami i przydeptał mu prawą stopę.
Franz ponownie natarł na boksera z uniesioną do ciosu pałką, ale Olaf w tej samej sekundzie wyprowadził potężny lewy sierpowy i trafił go w szczękę.
Franz wypuścił pałkę i oszołomiony ciosem zwalił się na kolana. Bokser wciąż blokował stopę Bogusza. Rewirowy, niższy i lżejszy od przeciwnika, wciąż dusząc go, spróbował się uwolnić, ale Olaf skręcił tułów i z całej siły trafił go łokciem pod żebra.
Stróż prawa stęknął i zgiął się z bólu. Pętla zwolniła na moment uścisk. Bokser odzyskał swobodę ruchów, obrócił się i odpłacił Boguszowi dwoma piekielnie mocnymi ciosami w twarz, które zwaliły go z nóg. Wszystko to trwało kilka sekund, wystarczająco długo, by Joseph Grosz włączył się do walki.
Uderzył w większego od siebie boksera, trafiając go kastetem w twarz. Olaf stęknął i poleciał na studnię, co uchroniło go przed upadkiem i pozwoliło zyskać czas na podjęcie walki. Joseph uderzył drugi raz i kolejny, chcąc wykorzystać sposobność i rzucić oszołomionego boksera na kolana, ale wielkolud zdołał osłonić się ramionami. Obaj mężczyźni, parskając śliną i krwią, zwarli się w uścisku, waląc w siebie pięściami, łokciami i kolanami, próbując zyskać odrobinę przewagi i doprowadzić starcie do zwycięskiego dla siebie końca.
Mając oparcie dla pleców w postaci studni i nawyki zawodowego boksera, Olaf zdołał wyprowadzić mocny cios pod żebra nakaźnego. Joseph skulił się i oberwał drugi raz w tył głowy.
Grosz pomimo siły ciosów ustał w miejscu, wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby i grzmotnął z czoła w podbródek wielkoluda, a potem zasadził mu potężny cios kastetem w okolice nerki. W rewanżu kolano Olafa trafiło go w krocze.
Obaj mężczyźni, kuląc się z bólu, upadli obok siebie na bruk. Olaf, charcząc przekleństwa, oparł się ręką o ziemię i przymierzał się, by wstać.
Żmijka nie mogła mu na to pozwolić. W biegu złapała leżącą pod nogami pałkę i z całej siły grzmotnęła nią w tył głowy wielkoluda. Facet stęknął, ale nie zwiotczał. Quelen zdzieliła go drugi raz i dopiero wtedy Olaf padł na bruk. Wokół jego twarzy zaczęła zbierać się krew.
Żmijka wystraszona, że traci poszukiwanego, przyłożyła dwa palce do tętnicy Olafa. Wyczuła puls.
Popatrzyła z ulgą na Josepha, który właśnie gramolił się na nogi. Z rozbitego nosa Grosza ściekała strużka krwi, plamiąc twarz, ubranie i buty nakaźnego.
– Niech to jasna kurwa – zachrypiał. – Czułem, że będzie z nim trudno.
Żmijka nie skomentowała, przeniosła wzrok na rewirowych, którzy plując krwią i trzymając się za nadwyrężone gnaty, starali się utrzymać na nogach.
– Zwiążcie go – ponagliła mężczyzn, a potem wsadziła dwa palce w usta i zagwizdała na wóz.
Gustav zdążył już sprawnie wykręcić zaprzęgiem przed gospodą, gdzie zebrało się nieco gapiów, dziwek i mężczyzn z szemranego towarzystwa. Żmijka obawiała się, że mogą to być kamraci Olafa, i wolała jak najszybciej ulotnić się z tego podłego kwartału. Na wszelki wypadek wyciągnęła spod bluzy zawieszoną na rzemieniu pieczęć posestor tropicieli wiedźm, choć nie miała pewności, czy powstrzyma to miejscowych oprychów.
Na szczęście dla stróżów prawa ludzie będący świadkami zajścia nie zareagowali w żaden sposób, gdy wóz z pryszczatym woźnicą nadjechał z głośnym turkotem kół.
Grosz otarł krew z ust.
– A co z nim? – Wskazał na Olafa, którego chłopcy zaciągnęli na wóz. – Bierzemy go do Fortu?
Quelen potrząsnęła głową.
– Nie, chcę wpierw sama go przesłuchać. Masz tu jakąś metę, dyskretną, tak aby ludziom nie przeszkadzały krzyki?
Joseph splunął zabarwiono na czerwono śliną.
– Jesteśmy na Zawrząciu, tu nikt nie wytyka nosa w nie swoje sprawy. A co do mety, chyba mam coś, co ci będzie pasowało.
Grosz wdrapał się na wóz i usiadł przy rewirowych, mając boksera pod nogami. Quelen oparła stopę o koło, by wspiąć się na ławeczkę woźnicy, ale wtedy spojrzała w stronę dzieciarni i przywiązanej do palika suczki. Przyszłość narodu gromadnie gapiła się na bójkę, ani myśląc uciekać. Ostatecznie mordobicie to też jakaś rozrywka na osiedlu, tańsza niż teatr i mniej wymagająca niż czytanie książek.
– Dajcie mi chwilkę – rzuciła ochrypłym głosem.
Szybkim krokiem zbliżyła się do dzieci.
– Czyj to pies? – zapytała głosem syreny wabiącej naiwnych marynarzy.
– Niczyj – odparł młodzik, wysoki i chudy. To on skopał chwilę wcześniej suczkę.
– Czemu ją męczycie?
Młodzik wzruszył ramionami.
– A czemu by nie, jest bezpańska – odparł. – Ojciec mówią, że bydlęta nic nie czują.
Quelen zmrużyła oczy i coś w jej twarzy sprawiło, że chłopak zbladł. Obrócił się, by czmychnąć, lecz nie był dość szybki, nie dla nogi Żmijki. Zasadziła mu kopa z czuba w chude dupsko, aż wyrostek poleciał na dwa kroki i padł na twarz.
– Za co?! – wrzasnął gówniarz z płaczem.
– Za jajco – warknęła Żmijka, ledwie hamując się przed zasadzeniem mu drugiego fleka. – Jeszcze raz zobaczę, jak dręczycie zwierzęta, obiecuję, że wrócicie do domów z połamanymi kulasami.
– Nie ma co, Żmijka, masz rękę, przepraszam, nogę do dzieci – odezwał się Grosz, gdy ostatni z czeredy bachorów zniknął w obskurnej bramie sąsiedniego budynku.
Wzruszyła ramionami.
– Pewnie dlatego nie mam własnych – mruknęła.
Ukucnęła przy suczce i wyciągnęła ostrożnie dłoń, by ją pogłaskać. Zwierzę pisnęło i skuliło się trwożliwie, jakby oczekując kolejnego ciosu. Quelen odwiązała sznurek od palika i wzięła psa na ręce. Zaniosła do wozu.
– Bezduszne małe skurwysyny – szepnęła, kładąc stworzenie na podłodze.
– Co chcesz, Żmijka, dzieci są odbiciem dorosłych – powiedział Joseph. – To nie ich wina, że żyją w tym chlewie, obserwując większych od siebie. – Wskazał na suczkę. – Co z nią zrobisz?
Obawiała się tego pytania. Od lat nie miała nikogo blisko siebie.
– Wezmę do domu, na razie – zastrzegła szybko. – A potem się zobaczy.
Na twarz Quelen spadło kilka kropel deszczu. Spojrzała w zachmurzone niebo.
– Zbierajmy się stąd – mruknęła. – Mamy sporo do zrobienia.
***
Zgrzyt i szurgot łańcucha zlały się z krzykiem, gdy Joseph Grosz wymierzył kolejny potężny cios w mostek przesłuchiwanego mężczyzny. Olaf podwieszony pod sufitem niczym worek treningowy zakołysał się, nie dotykając bosymi stopami podłogi, zakrztusił się bólem, parsknął powietrzem i krwią.
Joseph potrząsnął obolałą ręką i spojrzał wyczekująco na Żmijkę, która przyglądała się przesłuchaniu, opierając się plecami o ścianę i myśląc o tym, co zje na kolację.
Uniosła wzrok i popatrzyła na nagiego, dyndającego na łańcuchu mężczyznę.
– Gdzie jest dziewczyna? – powtórzyła uparcie. – Powiedz mi, gdzie ją ukryłeś, a przestaniemy cię tłuc, nie jesteśmy okrutnikami.
Bokser potrząsnął głową i spojrzał na Żmijkę. Nie wyglądał za dobrze, musiała przyznać uczciwie, jedno oko miał napuchnięte i sine, nos chyba został złamany, a z rozbitych na miazgę ust wyciekały strużki śliny i krew.
Quelen zerknęła na Josepha. Nie wydawał się zadowolony z tego, co robi. Nie czerpał przyjemności z zadawania bólu innym i w przeciwieństwie do wielu oprawców służących Ojcom Protektorom nie lubił stosować przemocy, jeśli nie było to absolutnie konieczne. W tej sprawie, jak w wielu innych, oboje mieli wspólne poglądy i nawyki. Niestety Olaf okazał się odporny na racjonalne argumenty, zastraszanie i szantaż. Wolał milczeć niż zaoszczędzić sobie cierpienia.
Wielka szkoda, niepotrzebna strata czasu i sił, pomyślała smętnie, opuszczając wzrok na genitalia Olafa, ciemne i dorodne, odpowiadające posturze wielkiego mężczyzny.
– Przecież wiesz, że w końcu wytłuczemy z ciebie prawdę – odezwał się Grosz. – Oszczędź sobie bólu.
Olaf znów potrząsnął głową.
– Nic wam nie powiem – wycharczał. – Zabiją mnie.
– Kto cię zabije? – zapytała Żmijka, chwytając się tych kilku słów, pierwszych, jakie wypowiedział przesłuchiwany mężczyzna. – Kogo tak bardzo się obawiasz, by znosić to wszystko?
Bokser zacisnął zęby. Chyba żałował, że się odezwał.
– Czarnogwardziści? – strzeliła.
Grymas zaskoczenia i lęku, który na moment zagościł na obitej twarzy Olafa, dał jej pewność, że trafiła w dziesiątkę.
– Co ma wspólnego śmierć Lubika z Zaprzysiężonymi Braćmi? – Przysunęła się bliżej Olafa, nie zważając na kałuże moczu pod nogami zawieszonego na łańcuchu mężczyzny. – Ochronimy cię, jeśli złożysz zeznania.
Olaf parsknął, opryskując twarz Żmijki drobinkami zabarwionej na różowo śliny.
– Ochronicie? – zaskrzeczał z kpiną. – Jeśli wejdziecie im w drogę, sami skończycie jako trupy w rzece. – Wlepił w Quelen spojrzenie zdrowego oka. – Nic wam nie powiem, cokolwiek mi zrobicie, oni będą o wiele gorsi.
Żmijka otarła twarz i cofnęła się pod ścianę, gdzie na ławie leżały szczypce, obcęgi i pilniki. Tradycyjne narzędzia stosowane w trakcie przesłuchań.
Wybrała obcęgi i ponownie spojrzała na genitalia Olafa. Dorodne i kształtne, mogące uszczęśliwić niejedną kobietę.
Doprawdy szkoda, pomyślała Żmijka.
Wręczyła obcęgi nakaźnemu.
Joseph westchnął ciężko. W takich chwilach zastanawiał się, czemu nie został kimś normalnym, dajmy na to piekarzem, cieślą albo dekarzem, kimś potrzebnym społeczeństwu, kimś, kogo ludzie szanują i lubią. Niestety przeszłości nie da się cofnąć, choćby człowiek bardzo tego pragnął. Raz dokonany wybór pociąga za sobą kolejne, dobre i złe, wyznaczając ścieżkę ludzkiego żywota.
Grosz skrzywił się i z niechęcią odebrał narzędzie. Obcęgi były ciężkie, lecz poręczne, budziły grozę.
Idealnie nadawały się do rozłupywania orzechów. Choć jak się już domyślacie, nie o orzechy tu chodziło. ■
Dokonanie wyboru to dziwna sprawa. Możesz setki razy postąpić właściwie i tylko raz popełnić błąd, a ten zrujnuje ci życie. Świadomość tego dość oczywistego faktu staje się szczególnie dolegliwa i przykra, gdy co dzień zmuszony jesteś znosić wrzaski pechowców, którym przytrafił się dokładnie taki niefart.
Kobiety i mężczyźni, nowi lokatorzy klatki zawieszonej za oknem mej celi, zwykle zaczynali od przekleństw i krzyków, lecz szybko głód, pragnienie, a także dzioby wielkich drapieżnych mew zamieniały ich złorzeczenia w pozbawione nadziei błagania i skomlenie o szybką śmierć.
Klatka wisiała na murach, kilkanaście łokci od okienka, przez które mogłem wyglądać na Bursztyn, wielkie miasto położone na skraju półwyspu. W cieniu Cytadeli znajdowały się obszerne hale i doki arsenału, gdzie najlepsi szkutnicy budowli okręty wojenne, dzięki którym Wolne Miasto mogło szczycić się potęgą i bogactwem. Nieco dalej zaś rozciągały się trzy porty Bursztynu, pełne żaglowców, galer i pękatych kog przewożących zboże, na którym wyrósł dobrobyt tutejszych armatorów i oligarchów.
Dalej przed mym wzrokiem rozpościerała się Zatoka Zbożowa. Po jej spokojnej toni sunęły majestatyczne tankowce, dowożąc wodę pitną na półwysep. W oddali zaś przy dobrej pogodzie mogłem dostrzec brzeg z odległym ujściem Wrzącej i ruinami trzech Wyklętych Miast, do których nie miał prawa wstąpić żaden człowiek.
Za horyzontem znajdowały się już ziemie podległe Torunium, moja ojczyzna, rządzona prawą i sprawiedliwą ręką Ojców Protektorów.
Ale tymczasem wróćmy do klatki i jej lokatorów.
Przez pięć lat, które spędziłem jako przymusowy gość w Cytadeli, umieszczono tamże kilkudziesięciu pechowców. Ostatnim z tej gromadki potępieńców był czternastoletni chłopak. Przez kilka nocy z rzędu nie dawał mi zmrużyć oka, płacząc i błagając o łaskę, której nikt nie chciał mu udzielić.
Po przypalonym kikucie prawej ręki domyśliłem się, że został skazany za złodziejstwo. Cóż – to, co sprawdza się wśród polityków i bankierów, zwykle szkodzi maluczkim; chłopak nie miał dość czasu, aby pojąć tę prostą zależność. Na szczęście dla mych uszu złodziejaszek po tygodniu odwalił kitę, zadziobany przez ostrodzioby i mewy, których stada krążyły nad Cytadelą w poszukiwaniu żeru. Przez kolejne dwa tygodnie klatka pozostała pusta, co uznałem za najlepszy dowód na słuszność obranej przez magistrat Bursztynu metody walki z przestępczością i wychowaniem trudnej młodzieży.
W tym czasie zaczął wiać wiatr z północy i niebo nad półwyspem zasłoniły pierwsze burzowe chmury. Zatoka straciła letni połysk błękitu, burząc się i chłoszcząc spienionymi grzywaczami nadbrzeża portowe i falochrony arsenału. Ruch statków w porcie zamarł i każdego dnia lało jak z cebra. Znak, że rozpoczęła się pora deszczowa, a dobiegał końca mój przymusowy pobyt w Bursztynie.
Byłem już gotów na nową przygodę, gdy drzwi celi otworzyły się i stanął w nich garbaty strażnik. Wszedł do środka i rozejrzał się, jakbym ukrył gdzieś trupa, po czym poprosił, abym szedł za nim. Opuściłem celę, nie zamierzając nigdy więcej do niej wracać.
Garbus prowadził mnie drogą, którą znałem na pamięć. Podążając w górę schodami i przez krzyżujące się korytarze, dotarliśmy pod podwójne drzwi, przed którymi sterczało dwóch barczystych mężczyzn.
Groźne typy. Zimne oczy, masywne szczęki, bicepsy jak moje uda. Z pewnością nie pracowali w księgowości.
Garbus został na korytarzu, a ja wstąpiłem do obszernej komnaty o wielkich oknach wyglądających na Morze Niewolnicze. W oddali pod pełnym ożeglowaniem sunął majestatyczny galeon, strzegący wód terytorialnych potężnego polis.
Mężczyzna siedzący za wielkim dębowym biurkiem, naprzeciw wejścia do sali, wydawał się lichy i niepozorny. Szczupła twarz, ryże włosy, w które wrzynały się zakola nad czołem, i binokle osadzone w złotych drucianych ramkach. Starczyło jednak spojrzeć raz w zimne oczy biurokraty, ukryte za optycznymi szkłami, by pojąć, że mam do czynienia z najgroźniejszym rodzajem złoczyńcy, takim, który zabija nie ostrzem czy kulą, lecz piórem i atramentem. Powiadam wam, nigdy nie zdołam skrzywdzić tylu ludzi mieczem i obrzynem, co ten niepozorny facet, nie wstając zza biurka. Co gorsza, gdy ja uczciwie narażałem własne życie i zdrowie, jemu groziły co najwyżej hemoroidy od moszczenia chudej dupy na krześle. Już za samo to nienawidziłem sukinsyna.
Obok biurokraty stała kobieta. Wysoka i szczupła, nosiła męski strój, czarne spodnie i kaftan, które nie były w stanie ukryć jej zgrabnej figury. Miała ciemnorude włosy, spięte z tyłu głowy, i duże, zielone jak szmaragdy oczy.
Obserwowała mnie niczym modliszka w porze godów. Uważna, przebiegła i śmiertelnie niebezpieczna.
Popatrzyłem na siedzącego obok niej biurokratę.
Her Dominique Kustt uśmiechnął się, pokazując nieprzyzwoicie zadbane uzębienie.
– Proszę spocząć – zagaił uprzejmie.
Siadam na krześle naprzeciw tych dwojga i zastanawiam się, co tu jest grane.
– Przedstawiam ci Carlę Morati. Będzie twoim dowódcą – oświeca mnie biurokrata. – Nie masz chyba nic przeciw temu, by mieć nad sobą kobietę? – pyta mnie, mrużąc chytrze oczka.
– To zależy, ile waży i jaka to pozycja – odpowiadam i prezentuję Carli mój najbardziej urokliwy uśmiech.
Nie wygląda na rozbawioną. Ale cóż począć, niektóre babki nie mają za grosz poczucia humoru.
– Jeszcze dziś wieczór oboje wsiądziecie na statek, który dostarczy was do Piwnych Miast – oznajmia her Kustt. – Tam oczekuje was reszta drużyny. Carla wybrała ich osobiście.
– Co z zapłatą? – zapytuję przezornie. Tacy jak on mają zwyczaj obiecać coś, by wkrótce o tym zapomnieć.
– Pięćdziesiąt tysięcy marek w srebrze będzie czekać na ciebie w Zurich Bank po wykonaniu zadania. Carla otrzyma weksle dla każdego członka drużyny. Zostaną przekazane wam po wypełnieniu misji. Tym, którzy przeżyją, oczywiście – dodaje z nikłym uśmiechem.
Obserwuje mnie zza zimnych szkieł binokli, jakby oczekiwał, że będę miał jakieś obiekcje. I owszem, mam parę, ale zachowam je dla siebie, póki nie opuszczę gmachu Cytadeli i nie stanę się znów wolnym człowiekiem.
– Nasz przedstawiciel w Piwnych Miastach przekaże wam pieniądze, zaopatrzenie, broń i łódź – podejmuje temat mój rozmówca. – Także twój miecz i obrzyna.
A jednak facet poprawił mi humor. Uśmiecham się na myśl, że już wkrótce będę mógł wziąć w dłonie moje cudeńka. A wtedy zobaczymy, jak długo Carla zdoła utrzymać mnie na smyczy.
Suka obserwuje mnie czujna niczym treser lwów, gotowy w każdej chwili sięgnąć po bat. Spoglądam na nią i zastanawiam się, czy będzie taka harda, gdy złamię jej ten śliczny nosek.
Z przyjemnych rozmyślań wyrywa mnie głos her Kustta.
– Proponuję wznieść toast za powodzenie naszego przedsięwzięcia – oznajmia i naciska przycisk osadzony w blacie biurka. Nie trzeba długo czekać, aby do komnaty wkroczył lokaj w złoto-zielonej liberii, niosąc tacę i trzy puchary.
Jeden wręczył Carli, drugi her Kusttowi, ostatni wylądował w mych dłoniach.
– Za powodzenie naszych planów.
Biurokrata wychylił wino, a Morati i ja poszliśmy za jego przykładem. Trunek był mocny i jak dla mnie zbyt cierpki, ale przynajmniej dobrze grzał od środka.
Zacząłem rozglądać się za dolewką, ale coś niedobrego w oczach Carli sprawiło, że zjeżyły mi się włoski na karku. Jej wzrok powędrował do mego kielicha, a potem popatrzyła na mnie z wyższością.
Zerknąłem na dno pucharu, a potem na twarz her Kustta. Pojąłem, że tych dwoje uknuło coś za mymi plecami, a ja jak ostatni dureń dałem się wpędzić w pułapkę.
Biurokrata splótł dłonie i oparł się łokciami o blat.
– Jest jeszcze drobiazg, o którym powinieneś wiedzieć – rzekł z szyderczą nonszalancją. – Carla jest wybitną znawczynią trucizn. Właśnie wypiłeś jeden z jej wyrobów. Tylko ona i ja znamy antidotum, a ty co kilkadziesiąt godzin musisz przyjmować dawkę. Gdy tego zaniedbasz, zaczną się bóle, a po kilku dniach nikt nie będzie mógł cię uratować.
Spojrzałem jeszcze raz w dno pucharu, a potem zmierzyłem ich morderczym wzrokiem.
– Przecież ustaliliśmy cenę i warunki kontraktu. – Nie starałem się ukryć rozpierającego mnie oburzenia. W dzisiejszych czasach nie można już liczyć na zaufanie drugiego człowieka.
Dominique Kustt roześmiał się cynicznie.
– Chyba nie sądziłeś, że wypuszczę cię bez gwarancji, że dotrzymasz umowy.
– Zawsze wywiązuję się ze zlecenia – odburknąłem.
– Nie możemy ryzykować – wtrąciła Morati – że zechcesz porzucić naszą sprawę, nim dotrzemy do Świętego Miasta. Wcześniej pozbywszy się mnie i reszty członków drużyny – dodała zimnym tonem.
Nie powiem, przyszło mi coś takiego do głowy, ale na zewnątrz obnosiłem się ze słusznym oburzeniem na taki jawny i podły brak zaufania.
– Pomoże to ci również traktować Carlę z należnym jej szacunkiem – dodał cynicznie her Kustt.
Ile bym dał, by zetrzeć mu z ust ten wredny uśmieszek. Niestety facet jest całkowicie poza moim zasięgiem.
Skupiam wzrok na Carli.
– Wygląda na to, że trzymasz mnie za jaja – mówię, patrząc jej w oczy.
Częstuje mnie drapieżnym uśmiechem.
– Możesz sobie pomarzyć, Vincent, tylko pomarzyć.
Wiem już, że czeka nas naprawdę ciekawa podróż.
***
Bursztyn jaśniał tysiącem światełek błyskających w ciemnościach nocy. Stojąc na rufie szkuty, żegnałem wzrokiem oddalający się półwysep. Nie żałowałem, że opuszczam to miejsce. Spędziłem tam długie lata, czekając na wyrok lub ułaskawienie, po tym jak schrzaniłem ostatnią robotę. Na szczęście Temida znów przechyliła szalki swej wagi na mą korzyść. To kolejny dowód potwierdzający, że niektóre kobiety w togach mają słabość do takich łobuzów jak ja.
Bryza z północnego zachodu szarpała mój skórzany płaszcz i nadymała dwa żagle łopoczące na rejach. Na stateczku prócz mnie przebywało jeszcze siedmioro członków załogi i Carla.
Od momentu wypłynięcia na Zatokę Zbożową nie wychodziła z kajuty pod rufówką. Co tam knuła, wiedzieli tylko ona sama i Święty Teodeus, patron wszystkiego, co tajemnicze i zyskowne.
Po latach spędzonych w zamknięciu cieszył mnie każdy podmuch wiatru i niegraniczona przestrzeń wokół. Znów czułem się wolnym człowiekiem, choć oczywiście były i zmartwienia. O, choćby trucizna krążąca w mych żyłach.
Pierwszą dawkę antidotum przyjąłem jeszcze w Cytadeli, zanim zostaliśmy potajemnie przetransportowani do portu. Mikstura smakowała jak ptasie guano posłodzone miodem i łykając to gówno, wciąż zastanawiałem się, czy ta cała gadka z trucizną to nie jest zwykły blef. Niestety, był jeden sposób, by to rozgryźć, dowiedzieć się, jaka jest prawda. Odstawić antidotum, zaryzykować zdrowie i życie.
Z ponurych, mało co wnoszących rozmyślań wyrwał mnie głos Morati.
– Piękna noc, Vincent, nieprawdaż? – powiedziała, opierając się tuż obok o balustradę na rufie.
Nie usłyszałem jej, była cicha jak kotka. Drgnąłem, nieprzyjemnie zaskoczony, że udało się jej podejść mnie niepostrzeżenie.
– Nie tak piękna jak ty ani, jak mam nadzieję, nawet w połowie tak wilgotna – odparłem bezczelnie.
Skwitowała to cieniem uśmiechu i wlepiła wzrok w niknące światełka półwyspu.
– Wracasz na stare śmieci – przerwała milczenie. – Ile to już lat, jak wydali na ciebie wyrok? Ile lat tułaczki i ciągłego oglądania się przez ramię?
– Zbyt długo, ale człowiek przywyka do wszystkiego – odparłem.
– Założę się, że tęskniłeś za domem. Nawet tacy dranie jak my chcą gdzieś przynależeć. Mieć choćby iluzoryczne poczucie, że są częścią czegoś większego, że gdzieś na świecie jest miejsce, które mogą nazwać swoim.
Zabrzmiało to dziwnie szczerze w jej ustach. Postanowiłem zrewanżować się tym samym.
– Może czasem i tęskniłem, choć wątpię, czy oni tam tęsknią za mną.
Cmoknęła cichuteńko.
– Trudno się dziwić, powiadają, że tamtej nocy wybiłeś połowę Siódmego Ostrza Tropicieli Wiedźm, własnych druhów. – Carla zwróciła na mnie spojrzenie uważnych oczu. – Jak wielu z nich, Vincent, było twoimi przyjaciółmi?
– Kilku było, inni nie – powiedziałem. – Dostali rozkaz, by mnie powstrzymać, i nie udało im się to. Tak to już jest w naszym fachu.
Zebrałem ślinę pod język i splunąłem za burtę.
– To fakt, nie powstrzymali cię – przyznała. – Potem Synod latami usiłował cię dorwać, ale zawsze wychodziłeś z tego cało. To czyni cię jedynym w swoim rodzaju, Vincent. Jesteś żywą legendą. Jak wielu ludzi może to o sobie powiedzieć?
– Czy to znaczy, że jesteś moją wielbicielką i resztę podróży spędzimy w twojej kajucie? – zapytałem, chwytając się nadziei ulotnej jak babie lato.
Prychnęła.
– Nie bierz tego do siebie, ale nie jesteś w moim typie.
– Jakże to? – trysnąłem świętym oburzeniem. – Przystojny, elokwentny, delikatny, czuły, można powiedzieć, wręcz szarmancki – wyliczyłem nieistniejące zalety własnego charakteru i uśmiechnąłem się krzywo. – Nikogo lepszego nie znajdziesz na tym stateczku.
– To fakt, wybór mam tu znikomy, ale masz jedną wadę, która cię eliminuje, i z całą pewnością nie pozbędziesz się jej z własnej woli.
Wysunąłem wojowniczo szczękę, gotów bronić swych wątpliwych zalet.
– Jakaż to wada?
– Twój kutas.
– O przepraszam, to nie wada, lecz WIELKA zaleta. Jestem gotów udowodnić to tu i teraz…
Carla powstrzymała mnie stanowczym gestem.
– Wierzę ci na słowo, Vincent, nie zrozumiałeś mnie. Ja po prostu, tak jak ty, lubię kobiety. Ich cycki i cipki.
Zatkało mnie. Wgapiłem się w nią jak cielę w malowane wrota.
– Mówisz poważnie?
– Przysięgam na laskę Świętego Teo – odparła, zmieniając ton głosu na ostry i zimny niczym stalowa brzytwa. – Dlatego nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w taki sposób, bo następnym razem mogę pomylić antidotum z trutką. Rozumiemy się?
Cóż, skoro tak postawiła sprawę, skinąłem głową.
Carla nie oczekiwała niczego więcej. Pożegnaliśmy się chłodno i wróciła do kajuty. Ja zostałem na pokładzie, pochłonięty niewesołymi rozmyślaniami.
Cholera, na co mi przyszło? Dowodzi mną kobieta, i do tego lesba. Świat naprawdę schodzi na psy. Macie to samo odczucie?
Przez pięć lat, które spędziłem w przymusowej gościnie Rady Bursztynu, sporo się zmieniło w Międzyrzeczu i szerokim świecie. Także w mej ojczyźnie zaszły spore zmiany. Doszło do przewrotu w Radzie Ojców Synodu. Potężni dawniej Ojcowie poszli w odstawkę, a ich miejsce zajęli nowi, głodni władzy i spragnieni srebra. Jedni mówią, że to dobra zmiana, inni – że niekoniecznie.
Na wschodzie Władymir Jednodzierżca poszerza swoje Imperium. Zajął Krym, podporządkowując sobie tamtejsze kieszonkowe królestwa i potężne miasta na wybrzeżu. Zaraz potem między Dońcami doszło do walk wewnętrznych i Władymir nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z takiej okazji. Poparł zbrojnie bunt wschodnich klanów, które poddały się pod protekcję imperatora. Rozochocony tymi sukcesami, spogląda, jak powiadają, łakomym wzrokiem na Międzyrzecze, władane przez Ojców Protektorów. Knuje, spiskuje i judzi, rozpyla mgłę zawiści i podejrzeń, które to przywary są w mej ojczyźnie tak powszechne jak korniki, co drążą pnie w puszczy.
Ale czas się przywitać.
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra.
Wracam do domu, by robić porządek.
***
Rankiem ciągnący się na wiele mil wał piasku i wydm zniknął nam z oczu i ujrzeliśmy kanał żeglugowy łączący Zatokę Zbożową z Zalewem Wrzącej. Po wschodniej stronie cieśniny rozłożył się Przekop, jedno z pięciu Wolnych Miast.
Twierdza i miasto otoczone murem przywitały nas mgłą, snującą się nad zatoką i rozłożonym u jej brzegów portem, białą i gęstą, przesyconą odorem, który unosi się nad każdym większym skupiskiem cywilizacji.
Stojąc wraz z Morati przy burcie, obserwowałem, jak szkuta mija kamienny falochron, z którego wyrastała smukła kamienna latarnia morska. Nad nami z głośnym skrzekiem krążyły mewy, Carla milczała, milczałem i ja.
Gdy szkuta minęła wąskie wejście do portu, mgła przerzedziła się i mogliśmy zobaczyć cumujące w nim statki. Było ich tam kilkadziesiąt, różnej wielkości i tonażu. Dostrzegłem smocze łodzie Jegrów, pękate kogi kupców zbożowych – Saksonów, Olendrów i Franków, smukłe i szybkie galery mahometan z Trzech Wysp, którzy skutecznie walczyli z Jegrami o miano największych piratów Morza Niewolniczego.
Pośród tych wszystkich jednostek wyróżniał się prawdziwy kolos z trzema masztami na żagle i szeregiem dział rozmieszczonych na obu burtach. Od zwykłego galeonu odróżniał się płytami pancernymi chroniącymi kadłub i grubym czarnym kominem sterczącym ze środka pokładu. Na pokładzie krzątali się marynarze w zielonych mundurach.
– Cóż to, do diaska, jest? – zapytałem Carlę, nie odrywając wzroku od okrętu, na którego głównym maszcie dumnie prezentowała się bandera z dwugłowym czarnym orłem.
– Fregata pancerna – uczynnie objaśniła mi Morati. – Najnowocześniejszy parowiec wojenny we flocie Władymira Jednodzierżcy. Ma kilka kotłów parowych napędzających śrubę, a w razie braku węgla może płynąć pod żaglami, jak każdy inny statek. Na całym Morzu Niewolniczym nie ma potężniejszej i lepiej chronionej przed ostrzałem jednostki.
W głosie Carli wyczułem fascynację tym morskim potworem. Wbrew temu, co się mówi, wielkość ma znaczenie dla kobiet.
A wierzcie mi, było co podziwiać. Przypuszczałem, że ta fregata pancerna mogła w pojedynkę rozpieprzyć w drobny mak całą lichą i zaniedbaną flotę Ojców Protektorów i bezkarnie wykonać rajd Wrzącą aż do samego Torunium. Co robił okręt Jednodzierżcy w neutralnym porcie, ciężko było stwierdzić.
Związki Piwnych Miast ze wschodnim Imperium zawsze były serdeczne i mocne jak samogon. Obie nacje łączyły wiara, tradycja i mowa. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że tutejsi ludzie czują się i chcą być częścią Imperium. Owszem, wychwalali Władymira pod niebiosa i nazywali swym ojczulkiem, lecz w gruncie rzeczy cenili wolność i nie zamierzali być kolejną gubernią. Dzięki tej mądrej polityce Piwne Miasta właściwie zmonopolizowały handel między Międzyrzeczem a Wschodem, konkurując udanie z bogatym Bursztynem i zachowując niezależność od Torunium.
A przynajmniej tak było jeszcze do niedawna.
Szkuta minęła rufę pancernika i mogłem odczytać z kadłuba napisaną cyrylicą nazwę.
„Aurora”, tak ochrzczono okręt.
Nawet ładnie, choć z niczym się nie kojarzyło.
***
Na nadbrzeżu przywitali nas komornik i prostytutki. Oba zawody w opinii ludzkiej cieszyły się w mej ojczyźnie i okolicach podobnym prestiżem i zaufaniem społecznym, choć oczywiście urzędnikom państwowym żyło się lepiej.
Komornik był tłusty jak foka przed zimą, miał trzy podgardla, a jego zadek nie mieścił się na krześle ustawionym za urzędowym stolikiem przy zejściu z mola. Za plecami grubasa jako wsparcie autorytetu władzy sterczało dwóch drągali o tępych ryjach. Nosili żółte portki i niebieskie kurty, mundury tutejszej straży celnej. A jako że władza nie może być bezbronna, w łapskach ściskali groźnie prezentujące się rusznice.
Gdy zbliżyliśmy się do urzędowego stanowiska, komornik zmierzył nas nieufnym, szacującym i raczej nieprzychylnym spojrzeniem.
– Powód wizyty? – zapytał, wpatrując się w Carlę i zatrzymując wzrok na jej cyckach, wypychających bordowy kaftanik i kusząco prezentujących się w rozpiętych połach skórzanego płaszcza.
– Festiwal piwny – wyręczyłem ją w odpowiedzi.
Grubas zmarszczył brwi.
– To dopiero za miesiąc – odparł nieufnie.
– A zatem zabawimy tu dłużej – odrzekłem i popatrzyłem znacząco w kierunku dwóch dam lekkich obyczajów, które siedząc na ławeczce przed tawerną, łowiły wzrokiem i uśmiechami marynarzy i kupców.
Komornik zerknął na mnie, a potem znów na Carlę.
– A pani też na festiwal?
– W interesach – odparła enigmatycznie.
– Jakich, jeśli można wiedzieć? – dociekał tłuścioch.
– Zyskownych, mości panie, wielce zyskownych – rzekła Carla, kładąc na stoliku trzy marki. Komornik zgarnął srebro z wprawą iluzjonisty, przy czym tylko jedna z monet trafiła do urzędowego kuferka.
I jak tu ma być dobrze z edukacją i służbą zdrowia? Powiedzcie sami.
Carla minęła swobodnym krokiem strażników celnych i skierowała się ku tawernie. Lokal, jak głosił szyld nad wejściem, nazywał się Ciasnotka, choć obserwując stojące przed budynkiem roznegliżowane panie, miałem wrażenie, że akurat ta obietnica jest na wyrost.
– Zjedz coś, napij się lub zabaw – poradziła mi Carla i wskazała na tawernę. – Spotkamy się w środku w południe.
– A ty dokąd?
– Mam kilka spraw do załatwienia – odparła enigmatycznie. – I nie próbuj mnie śledzić, Vincent, cenię swoją prywatność.
Nie powiem, przyszło mi do głowy, by przekonać się, gdzie i z kim spotyka się Morati. Ale z drugiej strony, zimna wódka i ciepła golonka z kapustą też nie były perspektywą, którą można tak łatwo pogardzić. Aczkolwiek narzucał się jeden problem.
– Potrzebuję srebra – przypomniałem jej. – Wciąż nie dostałem zaliczki.
– Potraktuj to jako zadatek. – Carla wcisnęła mi w dłoń niedużą sakiewkę. – Widzimy się za kilka godzin i nie narozrabiaj, proszę.
– Carla – zatrzymałem ją, gdy obracała się na pięcie. – Tak na wszelki wypadek. Jeśli coś ci się stanie, wpadniesz pod powóz albo coś takiego, skąd mam wziąć antidotum?
– Jeśli przydarzy mi się wypadek, zacznij się witać z diabłem, Sztejer – odparła zjadliwie. – Więc na wszelki wypadek zmów za mnie kilka litanii do Najświętszej Pani.
Posłałem jej krzywy uśmiech i przez chwilę obserwowałem, jak oddala się ulicą w głąb miasta. Carla zniknęła w tłumie przechodniów, a ja skierowałem się do tawerny, skuszony ulatującym z jej wnętrza zapachem wędzonych ryb, bigosu i promocją na piwo, wypisaną kredą na drzwiach.
Wprost z sieni wchodziło się do obszernej sali z kilkoma oknami, piecem i paleniskiem, w którym trzaskał ogień, liżąc jasnożółtymi jęzorami spód garnca zawieszonego na grubym łańcuchu pod powałą. Wewnątrz sporego naczynia bulgotała kapusta z mięsem. Chłopak pilnujący, by potrawa się nie przypaliła, trzymał w dłoni drewnianą łychę i jednocześnie grzebał paluchem w nosie i ustach.
Jeśli tam kiedyś będziecie, bigos odradzam.
Apetyczniej prezentowały się za to rybki wędzące się nad piecem. Morskie i słodkowodne, dowolnej wielkości i gatunku.
Nim ruszyłem im na spotkanie, przyjrzałem się bywalcom tawerny. Bardziej z nawyku niż z potrzeby, albowiem nigdy dotąd nie miałem okazji zawitać w Przekopie i narobić sobie w tym mieście wrogów. Niemniej list gończy wystawiony za mną przez Ojców z Torunium wiele lat temu wciąż mógł zachować się w czyjejś pamięci, a ta, jak wiadomo, wyostrza się u człowieka, gdy ten wyczuje okazję do zarobienia srebra.
Przy ławie w rogu sali siedzieli trzej mahometanie. Zamiast gorzałki czy piwa wlewali w siebie miód, aby nie łamać zakazów zawartych w świętej księdze. Ich skóra była niemal tak jasna jak reszty klientów tawerny, ale nosili charakterystyczne kaftany i bufiaste portki, zaś przy szerokich skórzanych pasach mieli bułaty i sztylety. Jeden z nich zawiesił na mnie wzrok nieco dłużej niż towarzysze i zacząłem zastanawiać się, czy już wcześniej nie spotkałem typka. Ostatecznie podróżowało się tu i tam, i zwykle zostawiałem za sobą więcej wrogów niż przyjaciół. Zmierzyłem mahometanina wzrokiem i doszedłem do wniosku, że jego gęba jest mi równie nieznana jak jutrzejszy dzień.
Z tymi wyznawcami proroka to ciekawa i tajemnicza historia. Nad Morzem Niewolniczym egzystuje i ma się wcale dobrze kilka pirackich emiratów. To pozostałość po wielkiej wędrówce ludów, jaka miała miejsce przed Zagładą, gdy ogromne tłumy przybyszów z Południa wdarły się na ziemie Zachodu, zadeptując plony na polach, przynosząc ze sobą mór i zamęt. Jeden z takich emiratów znajduje się nawet przy granicach ziem Ojców Protektorów, kontrolując ujście Rzeki Granicznej i pobliskie wyspy. Inne pirackie gniazda lokują się na ziemiach Jegrów po drugiej stronie morza, w Ystad i Skanor. Z tych twierdz mahometanie wyprawiają się łupić statki przepływające przez Cieśniny Śledziowe.
Bliżej okna zajął miejsce barczysty mężczyzna. Krótko ostrzyżony, o bulwiastym nosie i spojrzeniu owczarka, pilnował stadka kurew snujących się przed tawerną i w jej wnętrzu.
Dwóch kupczyków zgarbionych nad talerzem z pierogami i rozprawiających w miejscowym dialekcie nie wróżyło kłopotów.
Uspokojony podszedłem do szynkwasu, za którym krzątał się niski, łysawy oberżysta.
– Co tam dzisiaj serwujecie, gospodin? – zagaiłem.
– Rano mamy jajka na boczku albo bigos ze świeżutką wkładką.
Zerknąłem na chłopaczka, który zamieszał łychą kapustę w kotle.
– Nie wątpię, że wkładka jest świeżutka, ale wolę jajka – odparłem. – A nie pożałujcie, gospodin, chleba i ogórków.
– Kwartę gorzałki czy od razu pół literka? – zapytał dociekliwie oberżysta.
– Może być pół literka – zdecydowałem lekko.
Gospodin nabrał w chochlę wódkę prosto z beczki i napełnił saganek z uchem i dzióbkiem. Obok postawił kufelek, cynowy i nawet czysty.
– Spokój dzisiaj macie? – zagadnąłem, ot tak, by coś powiedzieć.
– Aż za duży ten spokój, i nie tylko dzisiaj – odparł kwaśno oberżysta. – Odkąd Ojcowie z Torunium pokłócili się z Bursztynem i Imperium Jednodzierżcy, źle się dzieje w interesach. To już kolejny rok, jak cierpimy tu, w Piwnych Miastach, za nie swoje niesnaski. Oni tam się kłócą, obrzucają gównem, a dobrzy ludzie tracą zyski i bankrutują. Wiecie, ile my tu w Przekopie ponieśliśmy strat na samym embargu na jabłka, które zarządził car Władymir?
– Domyślam się, że sporo.
– Ażebyście wiedzieli, że sporo. Toć całe zbiory z sadów Ojców Protektorów, cały cydr robiony tutaj na miejscu wypływały przez nasze miasto na Wschód. A przecież jabłka to nie wszystko, jeno ułamek tego, co przechodziło za pośrednictwem Piwnych Miast do Imperium – zakończył płaczliwie.
– Może się polepszy – pocieszyłem oberżystę, choć nie przypuszczałem, aby tak się stało. Między Ojcem Protektorem Torunium a Jednodzierżcą zbyt wiele nazbierało się złej krwi, aby wszystko miało się rozejść po kościach. Przyszłość wyglądała raczej złowrogo i mgliście, że posłużę się metaforą.
Opłatę uiściłem od razu przy kontuarze, a potem usiadłem sobie w kącie sali, twarzą do drzwi, aby mieć na oku, kto wchodzi i wychodzi. Nie to, bym się czegoś obawiał, ale po tylu latach życia jako uciekinier i najemnik nabrałem odruchów, dzięki którym nie raz i nie dwa ocaliłem w przeszłości skórę.
Na posiłek nie musiałem długo czekać. Jajecznica była gorąca, boczek chrupiący, a wódka zimna, tak jak należy.
Przeżuwając nieśpiesznie strawę, z nudów nadstawiłem uszu, by podsłuchać rozmowę kupczyków zasiadających dwie ławy dalej. Mam wyostrzony słuch, ale tym razem nie musiałem specjalnie się wysilać, albowiem mężczyźni, nieźle już podchmieleni, na głos rozprawiali na temat kryzysu i polityki.
– Nie mogę ci sprzedać więcej towaru, kumie Ingmarze, a i to, co mam na składzie, będzie drożej cię kosztować niż w zeszłym roku – rzekł niski jegomość ze spiczastym nosem, noszący czerwony kaftanik i spodenki ze srebrzystym lampasem. – W magazynach brakuje skór bobrowych i jantaru, a poszukiwacze nie chcą zapuszczać się na klify, bo twierdzą, że objawiło się tam coś złego. Gadają, że potwory nocy nie trzymają się już granic Wyklętych Miast, że coś lub ktoś roznosi wścieklicę zamieniającą ludzi w krwiożercze bestie, co chwila słychać o nowych mutacjach lęgnących się w skażonych puszczach i na moczarach. Powiadam ci, kumie, wielu w tym dostrzega zapowiedź Czasów Ostatecznych.
– Też o tym słyszałem, kumie Aleksieju – odezwał się ostrożnie drugi mężczyzna, wysoki i brzuchaty, z rudą brodą, teraz wysmarowaną tłuszczem po pierogach. – Z ostatniej wyprawy poszukiwaczy zorganizowanej przez kompanie handlowe, która wyruszyła do grot nad Zatoką Szkieletów, nie wrócił nikt. Przepadło niemal stu chłopa, nie jakieś chłystki, lecz sami doświadczeni traperzy i kopacze. W tym samym czasie w Krainie Jezior ktoś spalił dwie faktorie i zabił wszystkich osadników. Kobiety, mężczyzn i dzieci.
Ingmar przeczesał palcami brodę i poprawił rękaw wełnianego płaszcza noszonego przez Jegrów.
– Myślę sobie, kumie Aleksieju… – podjął, ważąc słowa. – To ludzie, a nie potwory czynią zamęt i dokonują rzezi na granicach waszych ziem. I że nie Czasy Ostateczne i druga Zagłada się zbliżają, lecz zwykła wojna, powodowana próżnością i dumą wielkich, za które jak zwykle zapłacą maluczcy.
– I jak tak myślę, to musi być sprawka Litwiaków – zawyrokował odziany w czerwień jegomość. – Rozpanoszyli się od kilkunastu lat, wyszli z puszcz i moczarów, rabują, mordują i palą, a nasze władze nic z tym nie robią. Silnej ręki nam potrzeba w Piwnych Miastach, takiej, co zapewni uczciwym ludziom bezpieczeństwo i porządek. Trzeba nam poprosić gospodina Władymira o pomoc, sami sobie nie poradzimy.
Rudobrody Jegr bezwiednie musnął dłonią rękojeść krótkiego miecza schowanego w pochwie pod brzuszyskiem.
– No nie wiem, kumie Aleksieju, no nie wiem – przemówił bez entuzjazmu. – U nas w Rone mówi się, że gdy raz pozwolisz Jednodzierżcy wsadzić bucior między drzwi a framugę, niedługo potem wciśnie tam całą nogę i nim się spostrzeżesz, zamieszka ci w chałupie. Tak stało się na Wschodzie w miastach Eestów i księstwach Latvi. U was, w Piwnych Miastach, może być tak samo. Jeśli już z kimś macie się wiązać sojuszem, to z Torunium.
– Nigdy – prychnął nosiciel czerwieni. – Zaraz byśmy mieli tu zatrzęsienie Ojców Głosicieli, budowane klasztory i kolonizację. Oni pany, a my chamy. Powiadam ci, Ingmarze, obsiedliby Piwne Miasta niczym gzy, krew pijąc i z sił osłabiając, aby na koniec uczynić nas niewolnikami swymi.
Jegr milczał, gładząc brodę, zaś Aleksiej perorował, jakie to cuda, dobrobyt, a nawet pokój światowy czekają ludzkość, gdy tylko Jednodzierżca raczy objąć tutaj władzę swym czułym, ojcowskim uściskiem.
Ażebyś się zesrał od tego ściskania, pomyślałem mściwie, wiedząc, do czego zdolne jest Imperium.
Nagle na dworze grzmotnęło potężnie, jakby zagniewały się niebiosa. W oknach zadygotały szyby, zabrzęczały szklanki ustawione równo na szynkwasie. Nim echo eksplozji rozeszło się po sali, rzuciłem się do sieni, do drzwi. Wypadłem wraz z innymi przed tawernę. Ludzie wokół mnie uciekali w panice i kryli się, gdzie tylko było można.
Nad portem unosił się dym, szarpany na pasma i roznoszony przez wiatr, a zza burej zasłony wyłaniały się szalupy z marynarzami. Z tej odległości wyglądali jak zielone ludziki.
Moje spojrzenie znieruchomiało na fregacie. Cumowała przy nadbrzeżu z dymiącym kominem i łopoczącym na maszcie dwugłowym orłem.
Wtedy to „Aurora” wystrzeliła po raz drugi. ■
Quelen stała przed biurkiem w gabinecie Ojca Variusa i wpatrywała się w ociekające deszczem szyby. Nastrój Żmijki, trzeba wam wiedzieć, był równie podły jak aura na zewnątrz. Od przesłuchania Olafa bolał ją żołądek i niemal nie zmrużyła oka nocą, brakowało jej też apetytu. Mogły to być wyrzuty sumienia, jak i początki grypy. Co gorsza, czuła, że zaraz dostanie krwawienia, a jak na złość nie włożyła w majtki żadnego zabezpieczenia.
Z lękliwych rozmyślań wydobył ją szelest kartek, gdy jego wielmożność zamknął teczkę zawierającą raport sporządzony przez posestor z przesłuchania Olafa.