Sztejer. Kroniki Torunium - Robert Foryś - ebook

Sztejer. Kroniki Torunium ebook

Robert Foryś

4,4
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sztejer powraca. Starszy, bardziej wyrachowany i ciągle zabójczo groźny. Robert Foryś opowiada nową historię swojego niepokornego bohatera.

 

 

 

W tym świecie rządzą zasady stworzone na gruzach tego, co pozostawiła po sobie apokalipsa. Mutacje, zarazy, wyklęte miasta. Nikt już nie pamięta, jak było przed Zagładą, ale teraz granice między Dobrem a Złem wyznaczają prawa Torunium, ukryte w ich cieniu występki, żądza władzy, chciwość i pycha.

 

 

 

Nazywam się Vincent Sztejer. Wracam do domu, by zrobić porządek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 295

Oceny
4,4 (113 oceny)
58
40
14
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

Prosimy o ciąg dalszy, gratulujemy wyobraźni i odniesień do współczesności.
00
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

mocne odniesienia do sytuacji politycznej w Polsce, ale z dużą dawką humoru. świetny język czyta się dobrze
00
Piotrbialy1979

Dobrze spędzony czas

Teraz robi się ciekawa ta powieść. Czekam na dalszy ciąg. Polecam
00
Nowotka

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka.przeczytałem wszystkie tomy
00



Robert Foryś

SztejerKroniki Torunium

 

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2021 Robert Foryś

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Hevi

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-66955-03-5

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Absurdalność da się wyrazić tylko za pomocą humoru.

Alfred Hitchcock

Księga I Anatomia Spisku

Musimy być zawsze czujni w obliczu spisków.

Święty Teodeus

Rozdział I

Pierw­szy pro­mień brza­sku od­bił się od zło­co­nej ko­pu­ły ka­te­dry Świ­ęte­go Teo­deu­sa, po czym znik­nął, po­chło­ni­ęty przez gru­bą war­stwę chmur gro­ma­dzących się nad To­ru­nium. Dzień za­po­wia­dał się dżdży­sty, nie­przy­jem­ny i po­nu­ry, tak jak na­strój Qu­elen Żmij­ki, po­se­stor Siód­me­go Ostrza Tro­pi­cie­li Wie­dźm, gdy ta wkro­czy­ła na skrzy­pi­ące scho­dy prze­ciw­po­ża­ro­we, pro­wa­dzące na pi­ętro ka­mien­nej ta­wer­ny.

Bu­dy­nek miał dwa pi­ętra i lek­ko spa­dzi­sty dach, zwie­ńczo­ny parą nie­co krzy­wych ko­mi­nów, z któ­rych wy­do­by­wał się sza­ra­wy dym, roz­wie­wa­ny na pa­sma przez wiatr dmący od Wrzącej. Na pi­ętrze, przy przy­mkni­ętych drzwiach cze­kał na Qu­elen wy­so­ki, krępy i łysy jak ko­la­no mężczy­zna w sza­rym stro­ju na­ka­źne­go. Ob­li­cze Jo­se­pha Gro­sza, z sze­ro­kim, kil­ka­kroć skła­da­nym no­sem i szra­mą prze­ci­na­jącą lewy po­li­czek, roz­ja­śni­ło się na wi­dok nad­cho­dzącej ko­bie­ty.

– Pi­ęk­ny po­ra­nek, Żmij­ka – po­wi­tał ją kpi­ąco, nie wy­ci­ąga­jąc rąk spod pe­le­ry­ny.

– Może dla cie­bie – od­burk­nęła Qu­elen. – Ja ma­rzę o cie­płej po­ście­li i łó­żku.

– Ci­ężka noc? – za­py­tał Grosz.

Po­wstrzy­ma­ła się przed splu­ni­ęciem. Od zmro­ku, gdy roz­po­częła słu­żbę, uga­nia­ła się za męta­mi po naj­gor­szych no­rach Świ­ęte­go Mia­sta. Ko­lej­ny trup był ostat­nią rze­czą, jaką mia­ła ocho­tę wi­dzieć.

– Udu­szo­na dziw­ka wy­ło­wio­na z ka­na­łu i trzy bój­ki w ta­wer­nach – wy­li­czy­ła obo­jęt­nie. – O pi­ja­kach i sa­dy­stach pa­stwi­ących się nad bli­ski­mi nie wspom­nę.

– Gów­nia­na ro­bo­ta – po­twier­dził Grosz. – Nie dla ko­goś ta­kie­go jak ty, Żmij­ka.

W du­chu przy­zna­ła mu ra­cję, ale na pew­ne spra­wy czło­wiek po pro­stu nie ma wpły­wu.

– Nie chrzań, Jo­seph. – Qu­elen zer­k­nęła w ciem­ną sień. – Co tam się sta­ło?

Grosz wy­krzy­wił się.

– Sama zo­bacz.

Pchnął drzwi i schy­lił gło­wę, aby nie grzmot­nąć czo­łem o bel­kę nad we­jściem.

– Od razu mó­wię, nie spodo­ba ci się to – rzu­cił przez ra­mię.

Qu­elen nie spo­dzie­wa­ła się ni­cze­go in­ne­go.

We­wnątrz sie­ni cuch­nęło ko­cim mo­czem, lecz nie był to naj­gor­szy z za­pa­chów, ja­kie mu­sia­ła wdy­chać mi­nio­nej nocy. Udu­szo­na dziw­ka, któ­rą wy­ło­wio­no z ka­na­łów przy most­kach, mo­czy­ła się w szla­mie po­nad ty­dzień. Wy­star­cza­jąco dłu­go, aby Qu­elen zwró­ci­ła wie­czor­ny po­si­łek. Ale to było w nocy, te­raz jesz­cze tyl­ko ten trup i będzie mo­gła wró­cić po słu­żbie do domu.

Grosz za­pro­wa­dził ją do izby na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, na­ci­snął klam­kę i wsze­dł pierw­szy.

Żmij­ka podąży­ła za nim, zo­sta­wia­jąc otwar­te drzwi. Pierw­szym, co po­czu­ła, był smród. Je­śli czło­wiek umie­ra gwa­łtow­nie, zwy­kle po­zby­wa się za­war­to­ści żo­łąd­ka i pęche­rza. Mężczy­zna zwi­ąza­ny na łó­żku nie sta­no­wił pod tym względem wy­jąt­ku.

Qu­elen zbli­ży­ła się do le­żących na brzu­chu, na­gich zwłok. De­nat był szczu­pły, choć już nie­mło­dy, na co wska­zy­wa­ły siwe wło­sy oka­la­jące pla­cek ły­si­ny na czub­ku gło­wy.

Żmij­ka przez mo­ment przy­gląda­ła się rękom mężczy­zny, wy­kręco­nym na ple­cy i skrępo­wa­nym czer­wo­ną wstążką. Pó­źniej do­tknęła pal­cem na­prężo­ne­go jak stru­na je­dwab­ne­go sznu­ra uwi­ąza­ne­go do wy­so­kiej, me­ta­lo­wej po­ręczy przy we­zgło­wiu. Jego dru­gi ko­niec zo­stał owi­ni­ęty wo­kół szyi de­na­ta, tak moc­no, że do­szło do pod­skór­nych prze­krwień.

Przy­czy­na zgo­nu była oczy­wi­sta. Mniej oczy­wi­ste było, jak do tego do­szło.

– Co o tym my­ślisz? – mruk­nął Grosz, ob­cho­dząc ka­łu­żę mo­czu wy­le­wa­jącą się spod łó­żka.

– Wy­gląda na to, że lu­bił się za­ba­wić w pod­du­sza­nie, ale chy­ba ktoś ociu­pin­kę prze­sa­dził – od­rze­kła i omio­tła wzro­kiem izbę.

Prócz łó­żka, sto­łu i nie­wiel­kiej ko­mo­dy nie było tam in­nych me­bli. Nikt nie miesz­kał tu na sta­łe, po­my­śla­ła. To miej­sce słu­ży­ło wy­łącz­nie do przyj­mo­wa­nia klien­tów.

– To mu­sia­ła być któ­raś z tu­tej­szych dzi­wek – zwró­ci­ła się do Jo­se­pha. – Trze­ba je prze­słu­chać i za­mknąć tę spra­wę.

– Ka­za­łem wła­ści­cie­lo­wi za­mtu­za ze­brać dziew­ki w sali na dole – od­pa­rł Grosz. – To on po­wia­do­mił mnie o zwło­kach.

Qu­elen spoj­rza­ła na de­na­ta.

– Kim był ten fa­cet?

– Nie wia­do­mo – rze­kł Grosz. – Nie zna­le­źli­śmy żad­nych do­ku­men­tów.

Na­ka­źny wska­zał na por­t­ki, ka­ftan i płaszcz za­wie­szo­ne na drążku przy drzwiach.

– Strój wska­zu­je, że miał pie­ni­ądze, ale czym się zaj­mo­wał, przyj­dzie do­pie­ro nam usta­lić. Pew­nie upły­nie kil­ka dni, nim ktoś mu bli­ski zgło­si za­gi­ni­ęcie, a wte­dy do­pa­su­je­my twarz do na­zwi­ska i pro­fe­sji. Nie kło­pocz się tym, Żmij­ka, wszyst­kim się zaj­mę oso­bi­ście.

Qu­elen po­dzi­ęko­wa­ła mu ski­nie­niem gło­wą.

Do­bry na­ka­źny w śledz­twie to po­ło­wa suk­ce­su, a Jo­seph cie­szył się za­słu­żo­ną opi­nią jed­ne­go z naj­lep­szych w Świ­ętym Mie­ście.

Wy­szli z cuch­nącej izby i skie­ro­wa­li się w głąb ko­ry­ta­rza, gdzie znaj­do­wa­ły się scho­dy pro­wa­dzące na par­ter. W ob­szer­nej sie­ni opa­trzo­nej w świe­tlik umiesz­czo­ny nad so­lid­ny­mi drzwia­mi ocze­ki­wał na śled­czych wła­ści­ciel ta­wer­ny i miesz­czące­go się na jej za­ple­czu za­mtu­za. Był to po­staw­ny je­go­mo­ść o szla­chet­nej twa­rzy, ni­jak nie­pa­su­jącej do upra­wia­nej prze­zeń pa­skud­nej i mo­ral­nie dwu­znacz­nej pro­fe­sji. Żmij­ka sku­pi­ła wzrok na mężczy­źnie, po raz ko­lej­ny do­cho­dząc do wnio­sku, że nie na­le­ży oce­niać lu­dzi po wy­glądzie, a drań i ka­na­lia może kryć się za naj­bar­dziej sza­cow­ną fi­zjo­no­mią, urzędem pa­ństwo­wym czy kiec­ką świ­ąto­bli­we­go oj­czul­ka.

Obe­rży­sta ta­kże zmie­rzył Qu­elen sza­cu­jącym spoj­rze­niem, jak­by oce­niał, jak wie­le może mu na­bru­ździć ta wy­so­ka, ciem­no­wło­sa ko­bie­ta.

– Któ­ra z dziew­czyn ob­słu­gi­wa­ła tam­te­go mężczy­znę na pi­ętrze? – za­py­ta­ła.

– Czar­na Han­ka. – Wy­ta­rł ręce o ka­ftan, na pró­żno usi­łu­jąc ukryć ich drże­nie. – Ka­za­łem zna­le­źć ją i przy­pro­wa­dzić, ale znik­nęła. Nie za­bra­ła na­wet swo­ich rze­czy. Kur­wisz­cze prze­klęte – wy­sa­pał i ota­rł wierz­chem dło­ni pot kro­plący się na czo­le.

– Gdzie spa­ła? – wtrącił Jo­seph Grosz, do­strze­głszy gry­mas na twa­rzy po­se­stor.

– Ra­zem z in­ny­mi wy­wło­ka­mi, o tam. – Obe­rży­sta wska­zał drzwi na ko­ńcu sie­ni.

– Chcę zo­ba­czyć jej rze­czy – oznaj­mi­ła Żmij­ka i nie cze­ka­jąc na zgo­dę, wkro­czy­ła do nie­du­żej izby. Było tam ciem­no i wil­got­no. Okno, choć roz­war­te na oścież, nie mo­gło za­pew­nić do­sta­tecz­ne­go do­stępu po­wie­trza, nie wów­czas, gdy w po­miesz­cze­niu spa­ło kil­ka­na­ście ko­biet. Ich po­sła­nia le­ża­ły jed­no przy dru­gim, na podło­dze z ciem­nych, skrzy­pi­ących de­sek.

– Tu spa­ła wy­wło­ka. – Su­te­ner wska­zał na sien­nik przy obła­żącej ple­śnią ścia­nie.

Qu­elen mil­cza­ła, wpa­tru­jąc się w po­pru­ty ma­te­rac wy­pcha­ny sło­mą, sza­ry po­ła­ta­ny koc słu­żący do przy­kry­cia i wo­rek na ubra­nia, pe­łni­ący rolę po­dusz­ki.

Ob­raz nędzy, roz­pa­czy i upodle­nia wi­dy­wa­ny w ka­żdym z ta­kich miejsc, jak dłu­gie i sze­ro­kie było Świ­ęte Mia­sto.

Grosz ukuc­nął, prze­szu­kał sien­nik i wo­rek, znaj­du­jąc gie­zło, spód­ni­cę i kil­ka skraw­ków ma­te­ria­łu uży­wa­nych przez nie­wia­sty pod­czas krwa­wie­nia.

– Nie ma pie­ni­ędzy ani cie­płych ubrań – oznaj­mił.

– Za­mor­do­wa­ła go, wy­wło­ka, a po­tem zbie­gła – za­gul­go­tał obe­rży­sta. – Sami wi­dzi­cie. Nie mia­łem z tym nic wspól­ne­go, przy­si­ęgam na Najświ­ęt­szą Pa­nią.

– Od daw­na tu była? – za­py­ta­ła Qu­elen.

– Od nie­daw­na – od­rze­kł szyb­ko. – Przy­jąłem ją kil­ka mie­si­ęcy temu.

– Co wcze­śniej ro­bi­ła?

– Nie wiem, chy­ba szli­fo­wa­ła bru­ki – rze­kł, marsz­cząc brwi. – Mu­sia­ła kur­wić się już od ja­kie­goś cza­su, bo wpra­wę w tym mia­ła i nie wy­brzy­dza­ła na za­chcian­ki klien­tów, na­wet te… – uśmiech­nął się lep­ko – …bar­dziej dzi­wacz­ne. Skarg na nią żad­nych nie było, a i za­ro­bek przy­no­si­ła god­ny.

Żmij­ka nie py­ta­ła, ile z tego za­rob­ku zo­sta­wa­ło dla niej. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, że wi­ęk­szo­ść sre­bra tra­fia­ła do kie­sy su­te­ne­ra. Chy­ba że dziew­czy­na za­czy­na­ła kom­bi­no­wać i oszu­ki­wać, a wte­dy prędzej czy pó­źniej jej zwło­ki wy­pły­wa­ły gdzieś z nur­tem Wrzącej.

Zmru­ży­ła oczy, wpa­tru­jąc się w obe­rży­stę, któ­ry zerk­nął nie­spo­koj­nie na Gro­sza.

Nie­na­wi­dzi­ła ta­kich skur­wy­sy­nów, tu­czących się na nie­szczęściu słab­szych, ale wie­dzia­ła też, że nic nie może z tym zro­bić. Su­te­ner z całą pew­no­ścią opła­cał się komu trze­ba, a i Jo­seph za­pew­ne ta­kże do­sta­wał swo­ją dolę.

Le­piej nie ru­szać tego gniaz­da os, po­my­śla­ła znie­chęco­na. Pra­gnęła tyl­ko po­ło­żyć się do łó­żka i za­snąć.

– Ta Han­ka ma ja­ki­chś krew­nych w To­ru­nium? – za­py­ta­ła, by for­mal­no­ściom sta­ło się za­do­ść.

– Nie wiem, ale ra­czej nie – od­pa­rł usłu­żnie. – Z tego, co się do­wie­dzia­łem od in­nych dziew­czyn, ni­g­dzie nie wy­cho­dzi­ła, z ni­kim się nie spo­ty­ka­ła. Mó­wi­ła, że musi za­ro­bić, ale na co, nie py­ta­łem, bo i po co?

Za­pew­ne jak one wszyst­kie ciu­ła­ła grosz do gro­sza, by wró­cić do sie­bie na pro­win­cję i zna­le­źć męża, któ­ry nie będzie wie­dział, co ro­bi­ła w wiel­kim mie­ście, po­my­śla­ła Qu­elen.

Zmie­rzy­ła su­te­ne­ra po­nu­rym wzro­kiem.

Wie­dzia­ła, że przez ta­kich jak on jed­nej na sto uda­je się wy­do­stać z pie­kła, ja­kim sta­wa­ło się dla mło­dych dziew­cząt Świ­ęte Mia­sto.

– Masz tu ja­kiś wó­zek? Trze­ba będzie za­brać cia­ło.

– Ja­kiś się znaj­dzie – za­pew­nił obe­rży­sta.

– Prze­wieź zwło­ki do kost­ni­cy – Qu­elen zwró­ci­ła się do Jo­se­pha. – Niech le­karz wy­sta­wi akt zgo­nu. Po­tem wy­śle­my list go­ńczy za tą dziew­czy­ną.

Grosz ski­nął gło­wą i Żmij­ka uzna­ła, że nic tu po niej. Opu­ści­ła ta­wer­nę i wy­szła na mżaw­kę. Otu­li­ła się szczel­niej pe­le­ry­ną i roz­bry­zgu­jąc bło­to, ru­szy­ła w kie­run­ku domu, ma­rząc wy­łącz­nie o tym, by ode­spać ko­lej­ną podłą noc.

***

Z nie­spo­koj­ne­go, wy­pe­łnio­ne­go kosz­ma­ra­mi snu wy­rwa­ło Żmij­kę ło­mo­ta­nie do drzwi. Za­spa­na i roz­bi­ta zer­k­nęła w okno, pró­bu­jąc od­gad­nąć, ile cza­su spędzi­ła w łó­żku po po­wro­cie z ta­wer­ny.

Na ze­wnątrz było sza­ro i mo­kro, uzna­ła, że mo­gła rów­nie do­brze spać go­dzi­nę, jak i pięć. Na­tar­czy­we ło­mo­ta­nie do drzwi po­wtó­rzy­ło się i za­raz po­tem usły­sza­ła głos Jo­se­pha.

– Żmij­ka, obu­dź się, do cho­le­ry, mamy kło­pot! – za­wo­łał.

Qu­elen prze­ta­rła oczy i stęka­jąc, pod­nio­sła się z wyr­ka. Nie ba­cząc, że jest tyl­ko w ko­szu­li, otwo­rzy­ła drzwi.

Grosz wpa­ro­wał do izby, ro­zej­rzał się po pa­nu­jącym w niej ba­ła­ga­nie, za­trzy­mał na krót­ko wzrok na opró­żnio­nej w po­ło­wie bu­tel­ce z wi­nem, po­sta­wio­nej na ta­bo­re­cie, zer­k­nął prze­lot­nie w roz­ci­ągni­ętą ko­szul­kę, pod któ­rą bie­li­ły się spo­re cyc­ki po­se­stor, i przy­ła­pa­ny na tym ostat­nim, od­chrząk­nął.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła Qu­elen.

– Szef wzy­wa cię do sie­bie, na­tych­miast – wy­ja­śnił Jo­seph. – Cho­dzi o tego tru­pa z ta­wer­ny. Wie­my już, kim był – do­dał, wy­ra­źnie spi­ęty.

Żmij­ka za­sty­gła, pe­łna złych prze­czuć.

– Mów.

– Na­zy­wał się Al­fred Lu­bik, Oj­ciec Al­fred – po­wie­dział zdu­szo­nym gło­sem. – Słu­żył jako och­mistrz w Pa­ła­cu.

Żmij­ka po­czu­ła, jak ści­ska ją w do­łku. To, co jesz­cze kil­ka go­dzin temu wy­da­wa­ło się ko­lej­ną nic nie­zna­czącą zbrod­nią, ja­kich se­tek do­ko­ny­wa­no w Świ­ętym Mie­ście, te­raz sta­ło się pro­ble­mem, któ­ry mógł znisz­czyć ją i Jo­se­pha.

– Kur­wa, cze­mu ja – jęk­nęła, trąc czo­ło i pró­bu­jąc ze­brać my­śli. – Zdąży­łeś na­pi­sać ra­port? – za­py­ta­ła z ni­kłą na­dzie­ją w gło­sie, mo­dląc się, aby tym ra­zem Jo­seph nie odło­żył pa­pier­ko­wej ro­bo­ty na pó­źniej.

– Bez obaw, zdąży­łem – uspo­ko­ił ją. – Ale i tak do­sta­nie się nam za te kil­ka go­dzin zwło­ki. Dziew­czy­na wci­ąż jest na wol­no­ści, a to… – po­kręcił ża­ło­śnie gło­wą – …nie spodo­ba się tym na sa­mej gó­rze.

Qu­elen znów jęk­nęła. Nie zwra­ca­jąc uwa­gi na Jo­se­pha, ści­ągnęła ko­szu­lę przez gło­wę i rzu­ci­ła na łó­żko. Goła otwo­rzy­ła sza­fę i wy­jęła czar­ny mun­dur tro­pi­cie­la wie­dźm. Wci­ągnęła na ty­łek spodnie, za­ło­ży­ła ko­szu­lę i ka­ftan ze srebr­ny­mi gu­zi­ka­mi, na­rzu­ci­ła na ra­mio­na pe­le­ry­nę z kap­tu­rem. Na ko­niec po­pra­wi­ła wło­sy i wci­snęła na gło­wę trój­gra­nia­sty ka­pe­lusz.

– Jak wy­glądam? – za­py­ta­ła Gro­sza.

– Jak mi­lion ma­rek – od­pa­rł i uśmiech­nął się.

Qu­elen po­ta­rła opusz­kiem pal­ca spierzch­ni­ęte usta. Przy­pa­sa­ła do bio­der kor­de­las.

– Ro­ze­graj to do­brze, a upie­cze się nam to za­nie­dba­nie. Sta­ry wci­ąż ma do cie­bie sła­bo­ść – orze­kł Jo­seph.

– On nie ma żad­nych sła­bo­ści, Jo­seph – od­pa­rła Que­len. – Ina­czej nie za­sze­dłby tam, gdzie jest. Je­dy­na na­dzie­ja w tym, że będzie­my mu po­trzeb­ni.

– Prze­ko­naj go o tym.

– Po­sta­ram się, Jo­seph. Na cyc­ki Najświ­ęt­szej Pani, uwierz mi, po­sta­ram się. A te­raz cho­dźmy już, nie daj­my mu cze­kać na sie­bie.

***

Sie­dzi­ba tro­pi­cie­li wie­dźm pre­zen­to­wa­ła się gro­źnie i po­nu­ro, jak cała hi­sto­ria pu­łku, utwo­rzo­ne­go po­noć przez sa­me­go Świ­ęte­go Teo­deu­sa w cza­sach wiel­kiej Za­gła­dy, któ­ra zdru­zgo­ta­ła sta­ry, grzesz­ny świat. Tak przy­naj­mniej gło­si­ła le­gen­da, któ­rą po­zna­wał ka­żdy re­krut wstępu­jący w sze­re­gi Siód­me­go Ostrza.

Fort miał trzy pi­ętra i dwa skrzy­dła, a oto­czo­ny ce­gla­nym mu­rem spra­wiał wra­że­nie ko­szar i wi­ęzie­nia w jed­nym. W bra­mie pro­wa­dzącej na dzie­dzi­niec sta­li war­tow­ni­cy. Po oka­za­niu pie­częci po­se­stor Qu­elen Żmij­ka zna­la­zła się na ob­szer­nym dzie­dzi­ńcu, oto­czo­nym przez staj­nie, warsz­ta­ty i ku­źnie. Mi­nęła za­da­szo­ne ujęcie wody i za­par­ko­wa­ne sze­re­giem po­wo­zy z za­kra­to­wa­ny­mi bu­da­mi. Prze­lot­nie spoj­rza­ła w kie­run­ku szu­bie­ni­cy za­jętej przez trzech dyn­da­jących smęt­nie wi­siel­ców.

Wo­kół ciał ze­bra­ła się już wca­le po­ka­źna gro­mad­ka wron i srok, wy­dzio­bu­jących co sma­ko­wit­sze kąski z zo­sta­wio­nych ku prze­stro­dze nie­szczęśni­ków tru­cheł. Wi­do­my znak i ostrze­że­nie dla wszyst­kich nie­go­dziw­ców, że tro­pi­cie­le wci­ąż wy­pe­łnia­ją swe tra­dy­cyj­ne obo­wi­ąz­ki.

Żmij­ka wkro­czy­ła do holu, ści­ągnęła mo­kry ka­pe­lusz i za­mel­do­wa­ła się przy kon­tu­arze ofi­ce­ra dy­żur­ne­go. Star­szy mężczy­zna z bul­wia­stym no­sem i kęp­ka­mi wło­sów wy­sta­jący­mi mu z uszu przy­wi­tał ją wspó­łczu­jącym uśmie­chem.

– Znów się wko­pa­łaś, Żmij­ka – po­wie­dział, kręcąc z ubo­le­wa­niem gło­wą. – Kło­po­ty trzy­ma­ją się cie­bie, dziew­czy­no, ni­czym oset ku­dła­te­go psa.

– A co u cie­bie, Gertt, ukła­da ci się z żoną? – za­py­ta­ła, ma­jąc w pa­mi­ęci ich ostat­nią roz­mo­wę w go­spo­dzie Pod Pęk­ni­ętym Ku­flem, gdzie zbie­ra­li się po słu­żbie tro­pi­cie­le wie­dźm.

Gertt ska­rżył się wów­czas, że jego trze­cia ma­łżon­ka Kry­sty­na, dwu­krot­nie młod­sza i pi­ęcio­krot­nie na­dob­niej­sza od nie­go, miast grzać mu łoże i zaj­mo­wać się cze­re­dą dzie­ciar­ni z po­przed­nich ma­łże­ństw męża, re­gu­lar­nie piel­grzy­mu­je po klasz­to­rach. Wszędzie tam, gdzie po­noć za­pła­cze czy prze­mó­wi na­bo­żnie ja­kiś po­sąg czy ob­raz.

– A skąd? – za­skrze­czał Gertt ner­wo­wo. – Pró­bo­wa­łem za­trzy­mać la­ta­wi­cę, na­wet pa­sem so­lid­nie zla­łem, jak na­le­ży, ale prze­che­ra wzi­ęła mnie na spo­sób i po­bie­gła po­ska­rżyć się do na­sze­go Ojca Gło­si­cie­la, tego, któ­ry wy­pro­wa­dza baby na te piel­grzym­ki. Przy­pro­wa­dzi­ła go do na­sze­go domu, a ten za­czął mnie sztor­co­wać, że niby my­ślę wy­łącz­nie o so­bie, a nie o du­szy Kry­sty­ny i jej zba­wie­niu. Nie uwie­rzysz, Żmij­ka, ale po­su­nął się na­wet do gró­źb, gdy nie chcia­łem ustąpić. Mu­sia­łem po­zwo­lić jej na wy­jazd, sama wiesz, że z nimi le­piej nie za­czy­nać.

– Do­kąd tym ra­zem piel­grzy­mu­je? – za­py­ta­ła Que­len, bio­rąc pió­ro z ka­ła­ma­rza i pod­pi­su­jąc się w opa­słej ksi­ędze.

– Tym ra­zem do Li­chen­bur­ga, zo­ba­czyć tę nową fi­gu­rę Świ­ęte­go Teo, któ­ra po­noć jest wi­ęk­sza niż ta u nas w To­ru­nium – wy­ja­śnił Gertt i po­chy­lił się ku Qu­elen. – Swo­ją dro­gą, źle się dzie­je, je­śli Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy z pro­win­cji ośmie­la­ją się kon­ku­ro­wać w ta­kich spra­wach ze Świ­ętym Mia­stem. Prze­wy­ższać nas, ha… – Gertt wznió­sł kar­cąco pa­lec. – Taka py­cha może wpędzić wszyst­kich w nie­li­che kło­po­ty.

Qu­elen zga­dza­ła się ze sta­rym funk­cjo­na­riu­szem. Gertt słu­żył w pu­łku czter­dzie­sty szó­sty rok. Przez ten czas nie raz i nie dwa był świad­kiem burz­li­wych wy­da­rzeń, do ja­kich do­cho­dzi­ło, gdy Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy za­po­mi­na­li o jed­no­my­śl­no­ści za­le­co­nej im w pi­smach pa­tro­na To­ru­nium.

Dal­sze po­ga­dusz­ki prze­rwał im ad­iu­tant Ojca Va­riu­sa. Mło­dy, wy­so­ki i co za­uwa­ży­ła Żmij­ka, wspi­na­jąc się za mężczy­zną po scho­dach na pi­ętro, miał nie­zły ty­łek. Ad­iu­tant wpro­wa­dził po­se­stor przez se­kre­ta­riat do ga­bi­ne­tu, wcze­śniej dys­kret­nie zer­k­nąw­szy z uzna­niem na biust i fi­gu­rę Qu­elen, co też spra­wi­ło jej jako ko­bie­cie drob­niut­ką sa­tys­fak­cję.

Oj­ciec Va­rius przy­jął ją, sie­dząc za biur­kiem. Ob­li­cze jego wiel­mo­żno­ści, po­żło­bio­ne zmarszcz­ka­mi tro­ski i na­pi­ęte w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia, przy­wo­dzi­ło Żmij­ce na myśl wi­ze­ru­nek od­ko­pa­ne­go nie­daw­no w To­ru­nium po­sągu. Od­kry­cia do­ko­na­li bu­dow­la­ńcy w trak­cie prze­bu­do­wy ka­na­li­za­cji. Fi­gu­ra mia­ła trzy me­try wy­so­ko­ści i jak twier­dzi­li ucze­ni z Uni­wer­sy­te­tu, przed­sta­wia­ła po­ga­ńskie bó­stwo. W cza­sach Za­gła­dy, set­ki lat temu, gdy na zie­mię spa­da­ły ogni­ste kule, a sło­ńce na wie­le lat za­sło­nił gęsty dym, wśród oca­la­łych z apo­ka­lip­sy roz­prze­strze­ni­ły się fa­łszy­we kul­ty. Dzia­ło się tak, nim Świ­ęty Teo­deus prze­pro­wa­dził oca­la­łych przez Wrzącą i za­ło­żył nowe, bez­piecz­ne mia­sto. Nim prze­go­nił po­ga­ńskich ka­pła­nów i oba­lił po­sągi fa­łszy­wych ido­li.

Ten, któ­re­go od­ko­pa­no, w pra­wej ręce trzy­mał astro­la­bium, a pal­cem le­wej dło­ni wska­zy­wał w nie­bo – co mo­gło ozna­czać zda­niem ar­che­olo­gów so­lar­ny cha­rak­ter po­ga­ńskie­go bó­stwa. Spi­żo­wy po­sąg przed roz­bi­ciem go w pył zaj­mo­wał wy­so­ki co­kół, wo­kół któ­re­go zna­le­zio­no po­łączo­ne z nim ław­ki, za­pew­ne ka­mien­ne ołta­rze ofiar­ne, a ta­kże stu­dzien­kę, do któ­rej, jak przy­pusz­cza­li pro­fe­so­ro­wie Uni­wer­sy­te­tu, ście­ka­ła krew skła­da­nych tam w ofie­rze lu­dzi i zwie­rząt, gdy zde­spe­ro­wa­ni i gło­du­jący miesz­ka­ńcy tego miej­sca po­su­wa­li się do ma­ka­brycz­nych ry­tu­ałów, by znów spro­wa­dzić sło­ńce i od­pędzić za­ra­zę.

Za­cho­wa­ła się na­wet na­zwa fa­łszy­we­go bó­stwa. Na co­ko­le, z przed­niej stro­ny, ucze­ni zna­le­źli częścio­wo znisz­czo­ny na­pis:

Co­per­ni­cus Tho­ru­nen­sis. Ter­rae mo­tor, So­lis Ca­eli­que sta­tor.

W nie­mal za­po­mnia­nym san­skry­cie uży­wa­nym przez chrze­ści­jan z No­we­go Rzy­mu ozna­czał: „Wstrzy­mał Sło­ńce i ru­szył Zie­mię”.

Cze­go to lu­dzie nie wy­my­ślą.

Wszel­kie te roz­my­śla­nia prze­mknęły przez umy­sł Que­len, nim do­ta­rła przed biur­ko Ojca Va­riu­sa. Prężąc się, przy­ło­ży­ła pi­ęść do ser­ca.

– Spo­cznij, Żmij­ka – rze­kł jego wiel­mo­żno­ść, wpa­tru­jąc się w po­se­stor, jak­by jesz­cze nie zde­cy­do­wał, na jak duży opieprz ma się wy­si­lić.

Qu­elen mil­cza­ła. Nie pierw­szy to już raz mia­ła wy­słu­chać na­rze­kań i stro­fo­wań. Wie­dzia­ła, że nie ma sen­su uspra­wie­dli­wiać się dwu­na­sto­go­dzin­ną noc­ną słu­żbą i zmęcze­niem. Ojca Va­riu­sa ta­kie wy­tłu­ma­cze­nia nie in­te­re­so­wa­ły, za­pew­ne dla­te­go, że sam grzał ty­łek za biur­kiem i wy­sy­piał się w cie­płym łó­żku. Tak to już jest na tym świe­cie, po­my­śla­ła smęt­nie Żmij­ka, cze­ka­jąc na tra­dy­cyj­ny żo­łnier­ski opier­dol. Gów­no za­wsze spły­wa w dół.

– Za­nie­dba­łaś swo­je obo­wi­ąz­ki – za­bur­czał jego wiel­mo­żno­ść. – Ra­port musi być zło­żo­ny bez­zwłocz­nie po wsz­częciu śledz­twa. To nie­do­pusz­czal­ne, by ofi­cer… – urwał w pół zda­nia, jak­by pod wpły­wem na­głej my­śli zmie­nił za­miar. Zmarsz­czył mar­so­wo brwi, a po­tem si­ęgnął po odło­żo­ną na bok kar­tę ra­por­tu na­pi­sa­ne­go przez Gro­sza.

– Ma­cie szczęście, Żmij­ka, że tra­fił się wam do­bry na­ka­źny – rze­kł, uno­sząc wzrok znad ra­por­tu. – Ta spra­wa ma da was oboj­ga prio­ry­tet. Od­szu­kaj tę dziw­kę i wy­ci­ąg­nij z niej wszyst­ko, co wie. Al­fred Lu­bik był za­ufa­nym to­wa­rzy­szem, jesz­cze z cza­sów, gdy oba­li­li­śmy Czer­wo­nych Ba­ro­nów. Znał wie­le ta­jem­nic i miał do­stęp do sa­me­go Ojca Pro­tek­to­ra.

Jego wiel­mo­żno­ść wy­chy­lił się w stro­nę po­se­stor.

– Mu­szę mieć pew­no­ść, że nic wi­ęcej nie kry­je się za tą śmier­cią. Poj­mu­jesz, Żmij­ka? – Ciem­ne oczy Ojca Va­riu­sa wbi­ły się w Qu­elen ni­czym szty­le­ty. – Nad To­ru­nium zbie­ra­ją się ciem­ne chmu­ry, nie stać nas na po­my­łkę. Na­wet naj­drob­niej­szą – wy­ce­dził.

Ski­nęła gło­wą, cie­ka­wa, o ja­kich to chmu­rach pra­wi jego wiel­mo­żno­ść, lecz Oj­ciec Va­rius nie był skłon­ny dzie­lić się z nią ta­jem­ni­ca­mi.

– Od­szu­kaj ją – po­wtó­rzył sro­gim gło­sem. – Je­śli była za­mie­sza­na w spi­sek, chcę ją tu mieć. Wy­do­będzie­my z niej wszyst­ko, do­kład­nie i po­wo­lut­ku, jak trze­ba – do­dał zło­wiesz­czo.

– A je­śli to wy­pa­dek lub zwy­kła zbrod­nia do­ko­na­na z chęci zy­sku?

– Wte­dy dziew­czy­na ma znik­nąć i wi­ęcej nie wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Za­mknij tę spra­wę na za­wsze.

– Tak bez pro­ce­su?

Jego wiel­mo­żno­ść zmru­żył oczy, wy­ra­źnie nie­za­do­wo­lo­ny z bra­ku do­my­śl­no­ści po­se­stor.

– Nie go­dzi się z po­wo­du kur­wy ka­lać pa­mi­ęci po kimś z na­sze­go Za­ko­nu. Na­wet je­śli zda­rza­ło się mu grze­szyć. Ka­żdy bo­wiem może zbłądzić na ście­żce pra­wo­ści, jak na­uczał Świ­ęty Teo. To­bie też się zda­rzy­ło. Ja o tym pa­mi­ętam, a ty nie po­win­naś za­po­mi­nać.

Po tym mało sub­tel­nym przy­po­mnie­niu, że trzy­ma ją w ga­rści, Oj­ciec Va­rius od­pra­wił ją oschłym ge­stem.

Żmij­ka ukło­ni­ła się i opu­ści­ła ga­bi­net. Ze­szła po scho­dach do war­tow­ni, po­że­gna­ła się z Gert­tem. Na­ło­ży­ła trój­gra­nia­sty ka­pe­lusz i po­drep­ta­ła ku bra­mie, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie ma za­cząć szu­kać za­gi­nio­nej dziew­czy­ny.

Wy­szło jej, że po­win­na po­stąpić tak, jak ma to miej­sce w ka­żdej opo­wie­ści. Na­le­ży za­cząć od po­cząt­ku.

***

Za­ułek na ty­łach ta­wer­ny wy­dał się Qu­elen jesz­cze bar­dziej błot­ni­sty i cuch­nący, niż mia­ło to miej­sce o po­ran­ku, gdy zja­wi­ła się tu po raz pierw­szy. I tak jak wów­czas, i te­raz w od­da­li za­bił wiel­ki dzwon na wie­ży ka­te­dry, zwia­stu­jąc do­brym miesz­ka­ńcom To­ru­nium, że czas za­mknąć skle­py, warsz­ta­ty i stra­ga­ny, po­rzu­cić biur­ka, ło­pa­ty czy ki­lo­fy, by udać się na mo­dły.

Żmij­ka chwil­kę wsłu­chi­wa­ła się w czy­sty, po­tężny głos sław­ne­go dzwo­nu, po czym ro­zej­rza­ła się po za­śmie­co­nym i za­nie­dba­nym za­ułku.

Pra­wo na­ka­zy­wa­ło wła­ści­cie­lom po­se­sji dbać o ład i czy­sto­ść obe­jścia, za­pa­lać lam­py po za­pad­ni­ęciu zmro­ku, by prze­cho­dzień, idąc uli­cą, nie wdep­nął w gów­no, lub co gor­sza, nie obe­rwał w gło­wę od cza­jące­go się w mro­ku zło­czy­ńcy. Cóż z tego, sko­ro nikt nie sto­so­wał się do roz­po­rządzeń władz. Prze­ko­ra, skąp­stwo i zwy­kłe le­ni­stwo miesz­ka­ńców To­ru­nium nie po­zwa­la­ły trwa­le i na­praw­dę wy­eg­ze­kwo­wać prze­strze­ga­nia roz­po­rządzeń, war­tych tyle, co atra­ment zu­ży­ty do ich spi­sa­nia.

Żmij­ka prze­kro­czy­ła nad cuch­nącą kupą od­pa­dów, uwa­ża­jąc, by nie za­wa­dzić no­gaw­ką spodni o roz­sz­cze­pio­ną skrzy­nię, któ­rą ktoś zo­sta­wił byle jak i byle gdzie, nie­mal po­środ­ku ulicz­ki. Mlasz­cząc po­de­szwa­mi bu­tów w błoc­ku i klnąc w my­ślach swo­je­go pe­cha, skie­ro­wa­ła się ku scho­dom na pi­ęter­ko.

Wte­dy coś po­ru­szy­ło się w ster­cie łach­ma­nów, ukry­te pod scho­da­mi. Qu­elen od razu si­ęgnęła po kor­de­las, ale szyb­ko uświa­do­mi­ła so­bie, że to tyl­ko że­brak, któ­ry zna­la­zł so­bie schro­nie­nie przed wil­go­cią.

Była nie­mal pew­na, że nie wi­dzia­ła go tu o świ­cie. Kie­ru­jąc się prze­czu­ciem, zbli­ży­ła się do dzia­da.

Że­brak po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, uwal­nia­jąc spod szmat chmu­rę odo­ru, któ­ra wy­ci­ska­ła łzy z oczu. Qu­elen za­trzy­ma­ła się trzy kro­ki od kupy łach­ma­nów, by nie uła­twiać pchłom czy wszom abor­da­żu na no­we­go, zdro­we­go ży­wi­cie­la.

– Daw­no tu za­le­głeś? – za­py­ta­ła, wy­mow­nie opie­ra­jąc dłoń na ręko­je­ści kor­de­la­sa.

Dzia­dy­ga kaszl­nął spod ser­ca, za­jęczał i za­bul­go­tał coś w od­po­wie­dzi, a po­tem smark­nął. Od­po­wie­dzi nie udzie­lił.

– By­łeś tu nocą? – po­wtó­rzy­ła nie­ustępli­wie, usi­łu­jąc nie pa­trzeć na glu­ta, któ­ry za­wi­sł pod bul­wia­stym no­cha­lem że­bra­ka.

Dziad znów za­bul­go­tał, tym ra­zem wy­do­by­wa­jąc z sie­bie zro­zu­mia­łe sło­wa.

– Ja nic nie wiem, nic nie wi­dzia­łem – wy­chry­piał i ota­rł ręka­wem smar­ka. – Tyl­ko ukry­łem się do spa­nia, przed desz­czem.

– Za­tem by­łeś tu nocą? – drąży­ła Żmij­ka, go­to­wa prze­móc obrzy­dze­nie, wła­sno­ręcz­nie wy­ci­ągnąć dzia­da z cuch­nącej kupy łach­ma­nów i za za­wszo­ne ku­dły za­wlec go na prze­słu­cha­nie.

Świ­ęty Teo twier­dził, że prze­moc jest wy­ra­zem bez­rad­no­ści, a praw­dzi­wa siła tkwi w pie­ni­ądzach i wła­ści­wym ich uży­wa­niu. Qu­elen, za­cho­waw­szy cier­pli­wo­ść, si­ęgnęła do trzo­su i dwo­ma pal­ca­mi wy­do­by­ła drob­ną mo­ne­tę.

– Do­sta­niesz trój­nia­ka, jak przy­po­mnisz so­bie coś, co mnie za­in­te­re­su­je – pod­ku­si­ła dzia­da.

Mężczy­zna łyp­nął na nią prze­krwio­ny­mi oczy­ma. W wy­bla­kłych źre­ni­cach bły­snęła kal­ku­la­cja. Znów chrząk­nął i za­bul­go­tał, cały za­trząsnął się pod łach­ma­na­mi, ale na szczęście nie smark­nął.

– Wi­dzia­łem w nocy ko­bie­tę, ze­szła po scho­dach – wy­chry­piał, ły­pi­ąc za­chłan­nie na pie­ni­ążek trzy­ma­ny przez po­se­stor.

– To wszyst­ko? – Żmij­ka uda­ła, że za­mie­rza scho­wać sre­bro do trzo­sa.

– Była z mężczy­zną – do­dał dziad po­śpiesz­nie.

– Wi­dzia­łeś ich twa­rze?

Po­trząsnął gło­wą.

– Było ciem­no, że oko wy­kol, ale sły­sza­łem, jak ga­da­li.

Że­brak za­ci­snął bez­zęb­ne usta.

– Co sły­sza­łeś? – po­na­gli­ła go.

– Mó­wi­li o tru­pie na gó­rze, kur­wa była prze­stra­szo­na, ale mężczy­zna obie­cy­wał, że ją ochro­ni i bez­piecz­nie wy­wie­zie z mia­sta. Po­tem ode­szli. Ucie­kłem i scho­wa­łem się w sąsied­niej ulicz­ce, ale prze­gna­li mnie stam­tąd jak psa. To moje miej­sce, wró­ci­łem tu, jak tyl­ko ode­szli gwar­dzi­ści.

– Czar­na Gwar­dia? – upew­ni­ła się Żmij­ka.

– A ja­kże, oni – po­twier­dził. – Roz­ma­wia­li z obe­rży­stą na scho­dach.

Dziad spoj­rzał Żmij­ce w oczy.

– Przy­si­ęgam, nic wi­ęcej nie wi­dzia­łem.

Uwie­rzy­ła mu. Upu­ści­ła mo­ne­tę na zie­mię, a dziad chwy­cił ją trzęsącą się, po­kry­tą łusz­czy­cą dło­nią.

Ob­ró­ci­ła się, by ode­jść, zo­sta­wia­jąc że­bra­ka w jego ba­rło­gu, lecz za­trzy­mał ją chra­pli­wy głos mężczy­zny.

– Wiel­mo­żna, za srebr­ną mar­kę po­wiem, kto był ten czło­wiek.

– Jaki czło­wiek?

– No ten, któ­ren ga­dał z kur­wą.

Żmij­ka zmru­ży­ła nie­uf­nie oczy.

– Sam mó­wi­łeś, że było ciem­no.

– Wi­dzieć nie wi­dzia­łem, ale głos po­zna­łem. Znam go. Za mar­kę po­wiem, kto zacz.

Qu­elen rzu­ci­ła mu sre­bro, a dzia­dy­ga chwy­cił mo­ne­tę trzęsącą się ręką i ukrył pod łach­ma­nem.

– To Olaf, bok­ser – za­skrze­czał. – Ra­zem wal­czy­li­śmy na are­nie, nim do­sta­łem trzęsiaw­ki. Me­dyk ga­dał, że za dużo razy obe­rwa­łem w gło­wę.

– Gdzie znaj­dę tego Ola­fa i jak go roz­po­znam?

– Nie spo­sób go prze­oczyć. To wiel­ki fa­cet, wi­ęk­szy i ci­ęższy niż ja, gdy by­łem jesz­cze w for­mie – wy­gul­go­tał dzia­dy­ga. – Zwy­kle prze­sia­du­je i cze­ka na ciem­ną ro­bo­tę w knaj­pie Pod Mo­krym Psem, to na Za­wrząciu, za­raz przy ka­na­le…

– Wiem, gdzie to jest – prze­rwa­ła mu Żmij­ka. – A może wiesz, gdzie jest ta dziew­czy­na?

Dzia­dy­ga zer­k­nął smęt­nie na trzos u pasa Qu­elen i po­trząsnął ku­dła­tym łbem.

– Tego nie wiem.

Na tym Żmij­ka sko­ńczy­ła wy­py­ty­wa­nie. Przez mo­ment roz­wa­ża­ła, czy aby nie za­brać dzia­da na po­ste­ru­nek i za­mknąć na kra­tą. Tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by łgał co do tego Ola­fa. Po na­my­śle wy­szło jej, że ry­zy­ko zła­pa­nia wesz, pcheł czy plu­skiew jest nie­war­te za­cho­du. Mia­ła prze­czu­cie, że że­brak mówi praw­dę.

Choć nie ozna­cza­ło to wca­le, że dzia­dy­ga po­wie­dział jej całą praw­dę i tyl­ko praw­dę. Praw­da bo­wiem, jak uczy­ło Żmij­kę do­świad­cze­nie, jest jak dol­na część po­ni­żej ple­ców. Ka­żdy ma swo­ją.

***

Mgła cof­nęła się nad Wrzącą, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie woń stęchłej ryby i ko­cie­go mo­czu, mie­szan­kę za­pa­chów wy­ci­ska­jącą łzy z oczu co bar­dziej de­li­kat­nym oso­bom. Qu­elen Żmij­ka nie na­le­ża­ła do tych wra­żliw­ców. Uro­dzi­ła się po tej stro­nie rze­ki i przy­wy­kła do woni, ja­kie zwy­kle uno­si­ły się nad Za­wrząciem. Roz­le­gła dziel­ni­ca, po­ło­żo­na nad brze­giem Wrzącej, była jed­nym wiel­kim sie­dli­skiem bie­dy, cho­rób i prze­stęp­czo­ści we wszyst­kich jej roz­mia­rach i od­cie­niach. Te­re­nem, na któ­rym wła­dza Oj­ców Pro­tek­to­rów nie była by­naj­mniej tak oczy­wi­sta i sku­tecz­na jak gdzie in­dziej w To­ru­nium.

Od bli­sko go­dzi­ny Żmij­ka sta­ła za węgłem u zbie­gu dwóch uli­czek i ob­ser­wo­wa­ła drzwi go­spo­dy wska­za­nej przez że­bra­ka. Trzęsła się z chło­du i wil­go­ci, kasz­la­ła i smar­ka­ła w pal­ce, cze­ka­jąc na sy­gnał agen­tów wy­pa­tru­jących Ola­fa.

Przez ten czas przez próg mor­dow­ni prze­wi­nęło się wie­lu klien­tów, wnio­sku­jąc po wy­glądzie: ban­dzio­rów i łajz. Ża­den z nich jed­nak nie był po­szu­ki­wa­nym bok­se­rem.

Żmij­ka unio­sła wzrok na dwóch mężczyzn, któ­rzy kil­ka­dzie­si­ąt kro­ków od niej han­dlo­wa­li tan­de­tą. Cały to­war, pa­tel­nie, garn­ki, per­kal i wszel­ką inną byle jaką ta­ni­znę, trzy­ma­li na wo­zie za­przężo­nym w cha­be­tę o wy­ły­sia­łej grzy­wie i za­pad­ni­ętych bo­kach. To byli chłop­cy Jo­se­pha Gro­sza – Franz i Bo­gusz, lu­dzie obe­zna­ni, kto kim jest w pó­łświat­ku Za­wrzącia, zna­jący twa­rze i na­wy­ki tu­tej­szych zbi­rów. Trze­ci ob­ser­wa­tor, ja­sno­wło­sy mło­dzik z trądzi­kiem na twa­rzy imie­niem Gu­stav, cze­kał po dru­giej stro­nie ulicz­ki, stru­ga­jąc coś ko­zi­kiem w ka­wa­łku drew­na.

– Z fun­du­sza­mi wy­dzia­łu musi być na­praw­dę źle, sko­ro dają na ak­cję ta­kie­go ko­nia – zwró­ci­ła się do Gro­sza, któ­ry stał opar­ty o ścia­nę obok niej. Na­ka­źny na­wet nie uda­wał, że bie­rze udział w ob­ser­wa­cji, z pod­kur­czo­ną w ko­la­nie nogą wy­sku­by­wał so­bie czub­kiem noża brud spod pa­znok­ci.

– Do­brze nie jest – przy­znał obo­jęt­nie. – Od­kąd wy­wa­li­li nasz pułk z Czar­nej Gwar­dii, je­ste­śmy w nie­ła­sce. – Unió­sł wzrok na Qu­elen. – Nie bierz tego do sie­bie, Żmij­ka, ale oni ni­g­dy nie da­ru­ją nam tego, co się wte­dy sta­ło.

Jo­seph miał ra­cję, Oj­co­wie Pro­tek­to­rzy nie zapo­mnie­li im tam­tej fe­ral­nej nocy, gdy do­szło do zdra­dy i uda­ne­go za­ma­chu na jed­ne­go z nich.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, uda­jąc, że jej to już nie ob­cho­dzi.

W głębi ser­ca obo­je wie­dzie­li, że to kłam­stwo.

Wszyst­kie złe wspo­mnie­nia, żale i bez­rad­ne smut­ki tra­pi­ące Qu­elen pierz­chły z jej gło­wy wraz z po­ja­wie­niem się w drzwiach go­spo­dy ro­słe­go mężczy­zny. Je­den z han­dla­rzy tan­de­tą zdjął z gło­wy czap­kę z dasz­kiem, da­jąc znak Żmij­ce, że roz­po­znał w wiel­ko­lu­dzie Ola­fa.

– Mamy go – rzu­ci­ła do Gro­sza, ale na­ka­źny jak­by kie­ru­jąc się szó­stym zmy­słem, po­rzu­cił czysz­cze­nie pa­znok­ci i sam za­uwa­żył bok­se­ra.

– Na­praw­dę spo­ry skur­czy­byk – stwier­dził z nie­po­ko­jem. – Mo­gli­śmy za­brać wi­ęcej chło­pa­ków.

Qu­elen nie sko­men­to­wa­ła. Sęk w tym, że sama zde­cy­do­wa­ła, że pój­dą po Ola­fa tyl­ko ona, Jo­seph i jego chłop­cy z re­wi­ru. Że­brak twier­dził, że spra­wą za­bój­stwa Lu­bi­ka in­te­re­su­ją się Czar­no­gwar­dzi­ści. Eli­tar­ny kor­pus bez­pie­cze­ństwa we­wnętrz­ne­go Oj­ców Sy­no­du z całą pew­no­ścią za­in­sta­lo­wał szpic­li w pu­łku tro­pi­cie­li wie­dźm. Żmij­ka nie chcia­ła ry­zy­ko­wać, że ktoś do­nie­sie pre­to­ria­nom o Ola­fie i zo­sta­nie ubie­gni­ęta w aresz­to­wa­niu po­szu­ki­wa­ne­go.

Bok­ser splu­nął pod nogi i chwiej­nym kro­kiem skie­ro­wał się ulicz­ką w stro­nę pla­cy­ku z za­da­szo­ną stud­nią, gdzie miej­sco­wa lud­no­ść za­opa­try­wa­ła się w wodę pit­ną. Franz i Bo­gusz ze­sko­czy­li na zie­mię, ru­szy­li za po­szu­ki­wa­nym mężczy­zną. Ich miej­sce przy pa­tel­niach i tan­de­cie za­jął prysz­cza­ty mło­dzik. Żmij­ka i Grosz opu­ści­li punkt ob­ser­wa­cyj­ny z za­mia­rem do­łącze­nia do re­wi­ro­wych.

Olaf nie śpie­szył się. Było wil­got­no i chłod­no, więc fa­cet gar­bił sze­ro­kie ra­mio­na. Qu­elen sta­ra­ła się od­gad­nąć, gdzie i jaką ma przy so­bie broń, jed­na­kże dłu­ga sza­ra pe­le­ry­na, któ­rą no­sił wiel­ko­lud, nie uła­twia­ła jej za­da­nia.

Na pla­cu Stu­dzien­nym pa­no­wał spo­kój, przy ujęciu wody pit­nej kręci­ła się dzie­ciar­nia, dziew­czyn­ki i chłop­cy pa­stwi­ący się nad trzy­no­gą sucz­ką przy­wi­ąza­ną do pa­li­ka. Była wy­chu­dła, za­szczu­ta i prze­ra­żo­na, na­wet nie war­cza­ła, gdy mali opraw­cy ci­ska­li w nią ka­mie­nia­mi. Je­den z wy­rost­ków kop­nął bied­ne stwo­rze­nie, a ono za­pisz­cza­ło i zwa­li­ło się na brzuch.

Olaf mi­nął dzie­ci i za­trzy­mał się przy ujęciu wody. Od­kręcił za­wór i pu­ścił stru­mień, któ­ry opry­skał mu buty. Po­chy­lił się i wsa­dził gło­wę pod kran. Trzy­mał ją tak chwi­lę, po czym otrząsnął się i wy­ta­rł dło­ńmi twarz.

Re­wi­ro­wi byli już bli­sko, je­den z nich si­ęgnął pod płaszcz i wy­ci­ągnął drew­nia­ną pa­łkę. Dru­gi trzy­mał w dło­ni pętlę ze skręco­nej skó­ry. Grosz i Żmij­ka, sa­dząc dłu­gie kro­ki, byli tuż za nimi, go­to­wi wkro­czyć, gdy­by coś szło nie tak.

Olaf wy­ta­rł dło­nią mo­kre wło­sy i smark­nął przez pal­ce pod nogi. Wy­pro­sto­wał po­tężną syl­wet­kę i wte­dy Bo­gusz za­rzu­cił mu lin­kę na szy­ję, a Franz zdzie­lił go pa­łką, ce­lu­jąc w gło­wę.

To zwy­kle wy­star­cza­ło, by zwiot­czyć czło­wie­ka, ale Olaf miał na­wy­ki bok­se­ra, i to do­bre­go. Do­słow­nie w ostat­niej chwi­li po­chy­lił gło­wę i przy­jął twar­de drew­no na ra­mię. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie chwy­cił dru­gą ręką za pętlę za­ci­ska­jącą się mu na krta­ni.

Franz ude­rzył pa­łką dru­gi raz, tra­fia­jąc bok­se­ra w czo­ło. Drew­no roz­ci­ęło mu skó­rę, Olaf za­chwiał się pod wpły­wem cio­su, ale utrzy­mał się na no­gach.

Bo­gusz ci­ągnął za pętlę, pró­bu­jąc unie­ru­cho­mić wiel­kie­go mężczy­znę, lecz ten oka­zał się wa­lecz­ny i spryt­ny. Nie będąc w sta­nie do­si­ęgnąć re­wi­ro­we­go, ce­lo­wo wpa­dł na nie­go ple­ca­mi i przy­dep­tał mu pra­wą sto­pę.

Franz po­now­nie na­ta­rł na bok­se­ra z unie­sio­ną do cio­su pa­łką, ale Olaf w tej sa­mej se­kun­dzie wy­pro­wa­dził po­tężny lewy sier­po­wy i tra­fił go w szczękę.

Franz wy­pu­ścił pa­łkę i oszo­ło­mio­ny cio­sem zwa­lił się na ko­la­na. Bok­ser wci­ąż blo­ko­wał sto­pę Bo­gu­sza. Re­wi­ro­wy, ni­ższy i lżej­szy od prze­ciw­ni­ka, wci­ąż du­sząc go, spró­bo­wał się uwol­nić, ale Olaf skręcił tu­łów i z ca­łej siły tra­fił go łok­ciem pod że­bra.

Stróż pra­wa stęk­nął i zgi­ął się z bólu. Pętla zwol­ni­ła na mo­ment uścisk. Bok­ser od­zy­skał swo­bo­dę ru­chów, ob­ró­cił się i od­pła­cił Bo­gu­szo­wi dwo­ma pie­kiel­nie moc­ny­mi cio­sa­mi w twarz, któ­re zwa­li­ły go z nóg. Wszyst­ko to trwa­ło kil­ka se­kund, wy­star­cza­jąco dłu­go, by Jo­seph Grosz włączył się do wal­ki.

Ude­rzył w wi­ęk­sze­go od sie­bie bok­se­ra, tra­fia­jąc go ka­ste­tem w twarz. Olaf stęk­nął i po­le­ciał na stud­nię, co uchro­ni­ło go przed upad­kiem i po­zwo­li­ło zy­skać czas na pod­jęcie wal­ki. Jo­seph ude­rzył dru­gi raz i ko­lej­ny, chcąc wy­ko­rzy­stać spo­sob­no­ść i rzu­cić oszo­ło­mio­ne­go bok­se­ra na ko­la­na, ale wiel­ko­lud zdo­łał osło­nić się ra­mio­na­mi. Obaj mężczy­źni, par­ska­jąc śli­ną i krwią, zwar­li się w uści­sku, wa­ląc w sie­bie pi­ęścia­mi, łok­cia­mi i ko­la­na­mi, pró­bu­jąc zy­skać odro­bi­nę prze­wa­gi i do­pro­wa­dzić star­cie do zwy­ci­ęskie­go dla sie­bie ko­ńca.

Ma­jąc opar­cie dla ple­ców w po­sta­ci stud­ni i na­wy­ki za­wo­do­we­go bok­se­ra, Olaf zdo­łał wy­pro­wa­dzić moc­ny cios pod że­bra na­ka­źne­go. Jo­seph sku­lił się i obe­rwał dru­gi raz w tył gło­wy.

Grosz po­mi­mo siły cio­sów ustał w miej­scu, wy­pu­ścił po­wie­trze przez za­ci­śni­ęte zęby i grzmot­nął z czo­ła w pod­bró­dek wiel­ko­lu­da, a po­tem za­sa­dził mu po­tężny cios ka­ste­tem w oko­li­ce ner­ki. W re­wa­nżu ko­la­no Ola­fa tra­fi­ło go w kro­cze.

Obaj mężczy­źni, ku­ląc się z bólu, upa­dli obok sie­bie na bruk. Olaf, char­cząc prze­kle­ństwa, opa­rł się ręką o zie­mię i przy­mie­rzał się, by wstać.

Żmij­ka nie mo­gła mu na to po­zwo­lić. W bie­gu zła­pa­ła le­żącą pod no­ga­mi pa­łkę i z ca­łej siły grzmot­nęła nią w tył gło­wy wiel­ko­lu­da. Fa­cet stęk­nął, ale nie zwiot­czał. Qu­elen zdzie­li­ła go dru­gi raz i do­pie­ro wte­dy Olaf padł na bruk. Wo­kół jego twa­rzy za­częła zbie­rać się krew.

Żmij­ka wy­stra­szo­na, że tra­ci po­szu­ki­wa­ne­go, przy­ło­ży­ła dwa pal­ce do tęt­ni­cy Ola­fa. Wy­czu­ła puls.

Po­pa­trzy­ła z ulgą na Jo­se­pha, któ­ry wła­śnie gra­mo­lił się na nogi. Z roz­bi­te­go nosa Gro­sza ście­ka­ła stru­żka krwi, pla­mi­ąc twarz, ubra­nie i buty na­ka­źne­go.

– Niech to ja­sna kur­wa – za­chry­piał. – Czu­łem, że będzie z nim trud­no.

Żmij­ka nie sko­men­to­wa­ła, prze­nio­sła wzrok na re­wi­ro­wych, któ­rzy plu­jąc krwią i trzy­ma­jąc się za nad­wy­rężo­ne gna­ty, sta­ra­li się utrzy­mać na no­gach.

– Zwi­ążcie go – po­na­gli­ła mężczyzn, a po­tem wsa­dzi­ła dwa pal­ce w usta i za­gwiz­da­ła na wóz.

Gu­stav zdążył już spraw­nie wy­kręcić za­przęgiem przed go­spo­dą, gdzie ze­bra­ło się nie­co ga­piów, dzi­wek i mężczyzn z szem­ra­ne­go to­wa­rzy­stwa. Żmij­ka oba­wia­ła się, że mogą to być kam­ra­ci Ola­fa, i wo­la­ła jak naj­szyb­ciej ulot­nić się z tego podłe­go kwar­ta­łu. Na wszel­ki wy­pa­dek wy­ci­ągnęła spod blu­zy za­wie­szo­ną na rze­mie­niu pie­częć po­se­stor tro­pi­cie­li wie­dźm, choć nie mia­ła pew­no­ści, czy po­wstrzy­ma to miej­sco­wych opry­chów.

Na szczęście dla stró­żów pra­wa lu­dzie będący świad­ka­mi za­jścia nie za­re­ago­wa­li w ża­den spo­sób, gdy wóz z prysz­cza­tym wo­źni­cą nad­je­chał z gło­śnym tur­ko­tem kół.

Grosz ota­rł krew z ust.

– A co z nim? – Wska­zał na Ola­fa, któ­re­go chłop­cy za­ci­ągnęli na wóz. – Bie­rze­my go do For­tu?

Qu­elen po­trząsnęła gło­wą.

– Nie, chcę wpierw sama go prze­słu­chać. Masz tu ja­kąś metę, dys­kret­ną, tak aby lu­dziom nie prze­szka­dza­ły krzy­ki?

Jo­seph splu­nął za­bar­wio­no na czer­wo­no śli­ną.

– Je­ste­śmy na Za­wrząciu, tu nikt nie wy­ty­ka nosa w nie swo­je spra­wy. A co do mety, chy­ba mam coś, co ci będzie pa­so­wa­ło.

Grosz wdra­pał się na wóz i usia­dł przy re­wi­ro­wych, ma­jąc bok­se­ra pod no­ga­mi. Qu­elen opa­rła sto­pę o koło, by wspi­ąć się na ła­wecz­kę wo­źni­cy, ale wte­dy spoj­rza­ła w stro­nę dzie­ciar­ni i przy­wi­ąza­nej do pa­li­ka sucz­ki. Przy­szło­ść na­ro­du gro­mad­nie ga­pi­ła się na bój­kę, ani my­śląc ucie­kać. Osta­tecz­nie mor­do­bi­cie to też ja­kaś roz­ryw­ka na osie­dlu, ta­ńsza niż te­atr i mniej wy­ma­ga­jąca niż czy­ta­nie ksi­ążek.

– Daj­cie mi chwil­kę – rzu­ci­ła ochry­płym gło­sem.

Szyb­kim kro­kiem zbli­ży­ła się do dzie­ci.

– Czyj to pies? – za­py­ta­ła gło­sem sy­re­ny wa­bi­ącej naiw­nych ma­ry­na­rzy.

– Ni­czyj – od­pa­rł mło­dzik, wy­so­ki i chu­dy. To on sko­pał chwi­lę wcze­śniej sucz­kę.

– Cze­mu ją męczy­cie?

Mło­dzik wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A cze­mu by nie, jest bez­pa­ńska – od­pa­rł. – Oj­ciec mó­wią, że by­dlęta nic nie czu­ją.

Qu­elen zmru­ży­ła oczy i coś w jej twa­rzy spra­wi­ło, że chło­pak zbla­dł. Ob­ró­cił się, by czmych­nąć, lecz nie był dość szyb­ki, nie dla nogi Żmij­ki. Za­sa­dzi­ła mu kopa z czu­ba w chu­de dup­sko, aż wy­ro­stek po­le­ciał na dwa kro­ki i padł na twarz.

– Za co?! – wrza­snął gów­niarz z pła­czem.

– Za jaj­co – wark­nęła Żmij­ka, le­d­wie ha­mu­jąc się przed za­sa­dze­niem mu dru­gie­go fle­ka. – Jesz­cze raz zo­ba­czę, jak dręczy­cie zwie­rzęta, obie­cu­ję, że wró­ci­cie do do­mów z po­ła­ma­ny­mi ku­la­sa­mi.

– Nie ma co, Żmij­ka, masz rękę, prze­pra­szam, nogę do dzie­ci – ode­zwał się Grosz, gdy ostat­ni z cze­re­dy ba­cho­rów znik­nął w ob­skur­nej bra­mie sąsied­nie­go bu­dyn­ku.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Pew­nie dla­te­go nie mam wła­snych – mruk­nęła.

Ukuc­nęła przy sucz­ce i wy­ci­ągnęła ostro­żnie dłoń, by ją po­gła­skać. Zwie­rzę pi­snęło i sku­li­ło się trwo­żli­wie, jak­by ocze­ku­jąc ko­lej­ne­go cio­su. Qu­elen od­wi­ąza­ła sznu­rek od pa­li­ka i wzi­ęła psa na ręce. Za­nio­sła do wozu.

– Bez­dusz­ne małe skur­wy­sy­ny – szep­nęła, kła­dąc stwo­rze­nie na podło­dze.

– Co chcesz, Żmij­ka, dzie­ci są od­bi­ciem do­ro­słych – po­wie­dział Jo­seph. – To nie ich wina, że żyją w tym chle­wie, ob­ser­wu­jąc wi­ęk­szych od sie­bie. – Wska­zał na sucz­kę. – Co z nią zro­bisz?

Oba­wia­ła się tego py­ta­nia. Od lat nie mia­ła ni­ko­go bli­sko sie­bie.

– We­zmę do domu, na ra­zie – za­strze­gła szyb­ko. – A po­tem się zo­ba­czy.

Na twarz Qu­elen spa­dło kil­ka kro­pel desz­czu. Spoj­rza­ła w za­chmu­rzo­ne nie­bo.

– Zbie­raj­my się stąd – mruk­nęła. – Mamy spo­ro do zro­bie­nia.

***

Zgrzyt i szur­got ła­ńcu­cha zla­ły się z krzy­kiem, gdy Jo­seph Grosz wy­mie­rzył ko­lej­ny po­tężny cios w mo­stek prze­słu­chi­wa­ne­go mężczy­zny. Olaf pod­wie­szo­ny pod su­fi­tem ni­czym wo­rek tre­nin­go­wy za­ko­ły­sał się, nie do­ty­ka­jąc bo­sy­mi sto­pa­mi podło­gi, za­krztu­sił się bó­lem, par­sk­nął po­wie­trzem i krwią.

Jo­seph po­trząsnął obo­la­łą ręką i spoj­rzał wy­cze­ku­jąco na Żmij­kę, któ­ra przy­gląda­ła się prze­słu­cha­niu, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę i my­śląc o tym, co zje na ko­la­cję.

Unio­sła wzrok i po­pa­trzy­ła na na­gie­go, dyn­da­jące­go na ła­ńcu­chu mężczy­znę.

– Gdzie jest dziew­czy­na? – po­wtó­rzy­ła upar­cie. – Po­wiedz mi, gdzie ją ukry­łeś, a prze­sta­nie­my cię tłuc, nie je­ste­śmy okrut­ni­ka­mi.

Bok­ser po­trząsnął gło­wą i spoj­rzał na Żmij­kę. Nie wy­glądał za do­brze, mu­sia­ła przy­znać uczci­wie, jed­no oko miał na­puch­ni­ęte i sine, nos chy­ba zo­stał zła­ma­ny, a z roz­bi­tych na mia­zgę ust wy­cie­ka­ły stru­żki śli­ny i krew.

Qu­elen zer­k­nęła na Jo­se­pha. Nie wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny z tego, co robi. Nie czer­pał przy­jem­no­ści z za­da­wa­nia bólu in­nym i w prze­ci­wie­ństwie do wie­lu opraw­ców słu­żących Oj­com Pro­tek­to­rom nie lu­bił sto­so­wać prze­mo­cy, je­śli nie było to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. W tej spra­wie, jak w wie­lu in­nych, obo­je mie­li wspól­ne po­glądy i na­wy­ki. Nie­ste­ty Olaf oka­zał się od­por­ny na ra­cjo­nal­ne ar­gu­men­ty, za­stra­sza­nie i szan­taż. Wo­lał mil­czeć niż za­osz­czędzić so­bie cier­pie­nia.

Wiel­ka szko­da, nie­po­trzeb­na stra­ta cza­su i sił, po­my­śla­ła smęt­nie, opusz­cza­jąc wzrok na ge­ni­ta­lia Ola­fa, ciem­ne i do­rod­ne, od­po­wia­da­jące po­stu­rze wiel­kie­go mężczy­zny.

– Prze­cież wiesz, że w ko­ńcu wy­tłu­cze­my z cie­bie praw­dę – ode­zwał się Grosz. – Oszczędź so­bie bólu.

Olaf znów po­trząsnął gło­wą.

– Nic wam nie po­wiem – wy­char­czał. – Za­bi­ją mnie.

– Kto cię za­bi­je? – za­py­ta­ła Żmij­ka, chwy­ta­jąc się tych kil­ku słów, pierw­szych, ja­kie wy­po­wie­dział prze­słu­chi­wa­ny mężczy­zna. – Kogo tak bar­dzo się oba­wiasz, by zno­sić to wszyst­ko?

Bok­ser za­ci­snął zęby. Chy­ba ża­ło­wał, że się ode­zwał.

– Czar­no­gwar­dzi­ści? – strze­li­ła.

Gry­mas za­sko­cze­nia i lęku, któ­ry na mo­ment za­go­ścił na obi­tej twa­rzy Ola­fa, dał jej pew­no­ść, że tra­fi­ła w dzie­si­ąt­kę.

– Co ma wspól­ne­go śmie­rć Lu­bi­ka z Za­przy­si­ężo­ny­mi Bra­ćmi? – Przy­su­nęła się bli­żej Ola­fa, nie zwa­ża­jąc na ka­łu­że mo­czu pod no­ga­mi za­wie­szo­ne­go na ła­ńcu­chu mężczy­zny. – Ochro­ni­my cię, je­śli zło­żysz ze­zna­nia.

Olaf par­sk­nął, opry­sku­jąc twarz Żmij­ki dro­bin­ka­mi za­bar­wio­nej na ró­żo­wo śli­ny.

– Ochro­ni­cie? – za­skrze­czał z kpi­ną. – Je­śli wej­dzie­cie im w dro­gę, sami sko­ńczy­cie jako tru­py w rze­ce. – Wle­pił w Qu­elen spoj­rze­nie zdro­we­go oka. – Nic wam nie po­wiem, co­kol­wiek mi zro­bi­cie, oni będą o wie­le gor­si.

Żmij­ka ota­rła twarz i cof­nęła się pod ścia­nę, gdzie na ła­wie le­ża­ły szczyp­ce, ob­cęgi i pil­ni­ki. Tra­dy­cyj­ne na­rzędzia sto­so­wa­ne w trak­cie prze­słu­chań.

Wy­bra­ła ob­cęgi i po­now­nie spoj­rza­ła na ge­ni­ta­lia Ola­fa. Do­rod­ne i kszta­łt­ne, mo­gące uszczęśli­wić nie­jed­ną ko­bie­tę.

Do­praw­dy szko­da, po­my­śla­ła Żmij­ka.

Wręczy­ła ob­cęgi na­ka­źne­mu.

Jo­seph wes­tchnął ci­ężko. W ta­kich chwi­lach za­sta­na­wiał się, cze­mu nie zo­stał kimś nor­mal­nym, daj­my na to pie­ka­rzem, cie­ślą albo de­ka­rzem, kimś po­trzeb­nym spo­łe­cze­ństwu, kimś, kogo lu­dzie sza­nu­ją i lu­bią. Nie­ste­ty prze­szło­ści nie da się cof­nąć, cho­ćby czło­wiek bar­dzo tego pra­gnął. Raz do­ko­na­ny wy­bór po­ci­ąga za sobą ko­lej­ne, do­bre i złe, wy­zna­cza­jąc ście­żkę ludz­kie­go ży­wo­ta.

Grosz skrzy­wił się i z nie­chęcią ode­brał na­rzędzie. Ob­cęgi były ci­ężkie, lecz po­ręcz­ne, bu­dzi­ły gro­zę.

Ide­al­nie nada­wa­ły się do roz­łu­py­wa­nia orze­chów. Choć jak się już do­my­śla­cie, nie o orze­chy tu cho­dzi­ło. ■

Rozdział II

Doko­na­nie wy­bo­ru to dziw­na spra­wa. Mo­żesz set­ki razy po­stąpić wła­ści­wie i tyl­ko raz po­pe­łnić błąd, a ten zruj­nu­je ci ży­cie. Świa­do­mo­ść tego dość oczy­wi­ste­go fak­tu sta­je się szcze­gól­nie do­le­gli­wa i przy­kra, gdy co dzień zmu­szo­ny je­steś zno­sić wrza­ski pe­chow­ców, któ­rym przy­tra­fił się do­kład­nie taki nie­fart.

Ko­bie­ty i mężczy­źni, nowi lo­ka­to­rzy klat­ki za­wie­szo­nej za oknem mej celi, zwy­kle za­czy­na­li od prze­kle­ństw i krzy­ków, lecz szyb­ko głód, pra­gnie­nie, a ta­kże dzio­by wiel­kich dra­pie­żnych mew za­mie­nia­ły ich zło­rze­cze­nia w po­zba­wio­ne na­dziei bła­ga­nia i skom­le­nie o szyb­ką śmie­rć.

Klat­ka wi­sia­ła na mu­rach, kil­ka­na­ście łok­ci od okien­ka, przez któ­re mo­głem wy­glądać na Bursz­tyn, wiel­kie mia­sto po­ło­żo­ne na skra­ju pó­łwy­spu. W cie­niu Cy­ta­de­li znaj­do­wa­ły się ob­szer­ne hale i doki ar­se­na­łu, gdzie naj­lep­si szkut­ni­cy bu­dow­li okręty wo­jen­ne, dzi­ęki któ­rym Wol­ne Mia­sto mo­gło szczy­cić się po­tęgą i bo­gac­twem. Nie­co da­lej zaś roz­ci­ąga­ły się trzy por­ty Bursz­ty­nu, pe­łne ża­glow­ców, ga­ler i pęka­tych kog prze­wo­żących zbo­że, na któ­rym wy­ró­sł do­bro­byt tu­tej­szych ar­ma­to­rów i oli­gar­chów.

Da­lej przed mym wzro­kiem roz­po­ście­ra­ła się Za­to­ka Zbo­żo­wa. Po jej spo­koj­nej toni su­nęły ma­je­sta­tycz­ne tan­kow­ce, do­wo­żąc wodę pit­ną na pó­łwy­sep. W od­da­li zaś przy do­brej po­go­dzie mo­głem do­strzec brzeg z od­leg­łym ujściem Wrzącej i ru­ina­mi trzech Wy­klętych Miast, do któ­rych nie miał pra­wa wstąpić ża­den czło­wiek.

Za ho­ry­zon­tem znaj­do­wa­ły się już zie­mie pod­le­głe To­ru­nium, moja oj­czy­zna, rządzo­na pra­wą i spra­wie­dli­wą ręką Oj­ców Pro­tek­to­rów.

Ale tym­cza­sem wró­ćmy do klat­ki i jej lo­ka­to­rów.

Przez pięć lat, któ­re spędzi­łem jako przy­mu­so­wy gość w Cy­ta­de­li, umiesz­czo­no ta­mże kil­ku­dzie­si­ęciu pe­chow­ców. Ostat­nim z tej gro­mad­ki po­tępie­ńców był czter­na­sto­let­ni chło­pak. Przez kil­ka nocy z rzędu nie da­wał mi zmru­żyć oka, pła­cząc i bła­ga­jąc o ła­skę, któ­rej nikt nie chciał mu udzie­lić.

Po przy­pa­lo­nym ki­ku­cie pra­wej ręki do­my­śli­łem się, że zo­stał ska­za­ny za zło­dziej­stwo. Cóż – to, co spraw­dza się wśród po­li­ty­ków i ban­kie­rów, zwy­kle szko­dzi ma­lucz­kim; chło­pak nie miał dość cza­su, aby po­jąć tę pro­stą za­le­żno­ść. Na szczęście dla mych uszu zło­dzie­ja­szek po ty­go­dniu od­wa­lił kitę, za­dzio­ba­ny przez ostro­dzio­by i mewy, któ­rych sta­da krąży­ły nad Cy­ta­de­lą w po­szu­ki­wa­niu żeru. Przez ko­lej­ne dwa ty­go­dnie klat­ka po­zo­sta­ła pu­sta, co uzna­łem za naj­lep­szy do­wód na słusz­no­ść ob­ra­nej przez ma­gi­strat Bursz­ty­nu me­to­dy wal­ki z prze­stęp­czo­ścią i wy­cho­wa­niem trud­nej mło­dzie­ży.

W tym cza­sie za­czął wiać wiatr z pó­łno­cy i nie­bo nad pó­łwy­spem za­sło­ni­ły pierw­sze bu­rzo­we chmu­ry. Za­to­ka stra­ci­ła let­ni po­łysk błęki­tu, bu­rząc się i chłosz­cząc spie­nio­ny­mi grzy­wa­cza­mi nad­brze­ża por­to­we i fa­lo­chro­ny ar­se­na­łu. Ruch stat­ków w por­cie za­ma­rł i ka­żde­go dnia lało jak z ce­bra. Znak, że roz­po­częła się pora desz­czo­wa, a do­bie­gał ko­ńca mój przy­mu­so­wy po­byt w Bursz­ty­nie.

By­łem już go­tów na nową przy­go­dę, gdy drzwi celi otwo­rzy­ły się i sta­nął w nich gar­ba­ty stra­żnik. Wsze­dł do środ­ka i ro­zej­rzał się, jak­bym ukrył gdzieś tru­pa, po czym po­pro­sił, abym sze­dł za nim. Opu­ści­łem celę, nie za­mie­rza­jąc ni­g­dy wi­ęcej do niej wra­cać.

Gar­bus pro­wa­dził mnie dro­gą, któ­rą zna­łem na pa­mi­ęć. Podąża­jąc w górę scho­da­mi i przez krzy­żu­jące się ko­ry­ta­rze, do­tar­li­śmy pod po­dwój­ne drzwi, przed któ­ry­mi ster­cza­ło dwóch bar­czy­stych mężczyzn.

Gro­źne typy. Zim­ne oczy, ma­syw­ne szczęki, bi­cep­sy jak moje uda. Z pew­no­ścią nie pra­co­wa­li w ksi­ęgo­wo­ści.

Gar­bus zo­stał na ko­ry­ta­rzu, a ja wstąpi­łem do ob­szer­nej kom­na­ty o wiel­kich oknach wy­gląda­jących na Mo­rze Nie­wol­ni­cze. W od­da­li pod pe­łnym oże­glo­wa­niem su­nął ma­je­sta­tycz­ny ga­le­on, strze­gący wód te­ry­to­rial­nych po­tężne­go po­lis.

Mężczy­zna sie­dzący za wiel­kim dębo­wym biur­kiem, na­prze­ciw we­jścia do sali, wy­da­wał się li­chy i nie­po­zor­ny. Szczu­pła twarz, ryże wło­sy, w któ­re wrzy­na­ły się za­ko­la nad czo­łem, i bi­no­kle osa­dzo­ne w zło­tych dru­cia­nych ram­kach. Star­czy­ło jed­nak spoj­rzeć raz w zim­ne oczy biu­ro­kra­ty, ukry­te za optycz­ny­mi szkła­mi, by po­jąć, że mam do czy­nie­nia z naj­gro­źniej­szym ro­dza­jem zło­czy­ńcy, ta­kim, któ­ry za­bi­ja nie ostrzem czy kulą, lecz pió­rem i atra­men­tem. Po­wia­dam wam, ni­g­dy nie zdo­łam skrzyw­dzić tylu lu­dzi mie­czem i ob­rzy­nem, co ten nie­po­zor­ny fa­cet, nie wsta­jąc zza biur­ka. Co gor­sza, gdy ja uczci­wie na­ra­ża­łem wła­sne ży­cie i zdro­wie, jemu gro­zi­ły co naj­wy­żej he­mo­ro­idy od mosz­cze­nia chu­dej dupy na krze­śle. Już za samo to nie­na­wi­dzi­łem su­kin­sy­na.

Obok biu­ro­kra­ty sta­ła ko­bie­ta. Wy­so­ka i szczu­pła, no­si­ła męski strój, czar­ne spodnie i ka­ftan, któ­re nie były w sta­nie ukryć jej zgrab­nej fi­gu­ry. Mia­ła ciem­no­ru­de wło­sy, spi­ęte z tyłu gło­wy, i duże, zie­lo­ne jak szma­rag­dy oczy.

Ob­ser­wo­wa­ła mnie ni­czym mo­dlisz­ka w po­rze go­dów. Uwa­żna, prze­bie­gła i śmier­tel­nie nie­bez­piecz­na.

Po­pa­trzy­łem na sie­dzące­go obok niej biu­ro­kra­tę.

Her Do­mi­ni­que Ku­stt uśmiech­nął się, po­ka­zu­jąc nie­przy­zwo­icie za­dba­ne uzębie­nie.

– Pro­szę spo­cząć – za­ga­ił uprzej­mie.

Sia­dam na krze­śle na­prze­ciw tych dwoj­ga i za­sta­na­wiam się, co tu jest gra­ne.

– Przed­sta­wiam ci Car­lę Mo­ra­ti. Będzie two­im do­wód­cą – oświe­ca mnie biu­ro­kra­ta. – Nie masz chy­ba nic prze­ciw temu, by mieć nad sobą ko­bie­tę? – pyta mnie, mru­żąc chy­trze oczka.

– To za­le­ży, ile waży i jaka to po­zy­cja – od­po­wia­dam i pre­zen­tu­ję Car­li mój naj­bar­dziej uro­kli­wy uśmiech.

Nie wy­gląda na roz­ba­wio­ną. Ale cóż po­cząć, nie­któ­re bab­ki nie mają za grosz po­czu­cia hu­mo­ru.

– Jesz­cze dziś wie­czór obo­je wsi­ądzie­cie na sta­tek, któ­ry do­star­czy was do Piw­nych Miast – oznaj­mia her Ku­stt. – Tam ocze­ku­je was resz­ta dru­ży­ny. Car­la wy­bra­ła ich oso­bi­ście.

– Co z za­pła­tą? – za­py­tu­ję prze­zor­nie. Tacy jak on mają zwy­czaj obie­cać coś, by wkrót­ce o tym za­po­mnieć.

– Pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy ma­rek w sre­brze będzie cze­kać na cie­bie w Zu­rich Bank po wy­ko­na­niu za­da­nia. Car­la otrzy­ma we­ksle dla ka­żde­go człon­ka dru­ży­ny. Zo­sta­ną prze­ka­za­ne wam po wy­pe­łnie­niu mi­sji. Tym, któ­rzy prze­ży­ją, oczy­wi­ście – do­da­je z ni­kłym uśmie­chem.

Ob­ser­wu­je mnie zza zim­nych szkieł bi­no­kli, jak­by ocze­ki­wał, że będę miał ja­kieś obiek­cje. I ow­szem, mam parę, ale za­cho­wam je dla sie­bie, póki nie opusz­czę gma­chu Cy­ta­de­li i nie sta­nę się znów wol­nym czło­wie­kiem.

– Nasz przed­sta­wi­ciel w Piw­nych Mia­stach prze­ka­że wam pie­ni­ądze, za­opa­trze­nie, broń i łódź – po­dej­mu­je te­mat mój roz­mów­ca. – Ta­kże twój miecz i ob­rzy­na.

A jed­nak fa­cet po­pra­wił mi hu­mor. Uśmie­cham się na myśl, że już wkrót­ce będę mógł wzi­ąć w dło­nie moje cu­de­ńka. A wte­dy zo­ba­czy­my, jak dłu­go Car­la zdo­ła utrzy­mać mnie na smy­czy.

Suka ob­ser­wu­je mnie czuj­na ni­czym tre­ser lwów, go­to­wy w ka­żdej chwi­li si­ęgnąć po bat. Spo­glądam na nią i za­sta­na­wiam się, czy będzie taka har­da, gdy zła­mię jej ten ślicz­ny no­sek.

Z przy­jem­nych roz­my­ślań wy­ry­wa mnie głos her Ku­st­ta.

– Pro­po­nu­ję wznie­ść to­ast za po­wo­dze­nie na­sze­go przed­si­ęw­zi­ęcia – oznaj­mia i na­ci­ska przy­cisk osa­dzo­ny w bla­cie biur­ka. Nie trze­ba dłu­go cze­kać, aby do kom­na­ty wkro­czył lo­kaj w zło­to-zie­lo­nej li­be­rii, nio­sąc tacę i trzy pu­cha­ry.

Je­den wręczył Car­li, dru­gi her Ku­st­to­wi, ostat­ni wy­lądo­wał w mych dło­niach.

– Za po­wo­dze­nie na­szych pla­nów.

Biu­ro­kra­ta wy­chy­lił wino, a Mo­ra­ti i ja po­szli­śmy za jego przy­kła­dem. Tru­nek był moc­ny i jak dla mnie zbyt cierp­ki, ale przy­naj­mniej do­brze grzał od środ­ka.

Za­cząłem roz­glądać się za do­lew­ką, ale coś nie­do­bre­go w oczach Car­li spra­wi­ło, że zje­ży­ły mi się wło­ski na kar­ku. Jej wzrok po­wędro­wał do mego kie­li­cha, a po­tem po­pa­trzy­ła na mnie z wy­ższo­ścią.

Zer­k­nąłem na dno pu­cha­ru, a po­tem na twarz her Kust­ta. Po­jąłem, że tych dwo­je uknu­ło coś za mymi ple­ca­mi, a ja jak ostat­ni du­reń da­łem się wpędzić w pu­łap­kę.

Biu­ro­kra­ta spló­tł dło­nie i opa­rł się łok­cia­mi o blat.

– Jest jesz­cze dro­biazg, o któ­rym po­wi­nie­neś wie­dzieć – rze­kł z szy­der­czą non­sza­lan­cją. – Car­la jest wy­bit­ną znaw­czy­nią tru­cizn. Wła­śnie wy­pi­łeś je­den z jej wy­ro­bów. Tyl­ko ona i ja zna­my an­ti­do­tum, a ty co kil­ka­dzie­si­ąt go­dzin mu­sisz przyj­mo­wać daw­kę. Gdy tego za­nie­dbasz, za­czną się bóle, a po kil­ku dniach nikt nie będzie mógł cię ura­to­wać.

Spoj­rza­łem jesz­cze raz w dno pu­cha­ru, a po­tem zmie­rzy­łem ich mor­der­czym wzro­kiem.

– Prze­cież usta­li­li­śmy cenę i wa­run­ki kon­trak­tu. – Nie sta­ra­łem się ukryć roz­pie­ra­jące­go mnie obu­rze­nia. W dzi­siej­szych cza­sach nie mo­żna już li­czyć na za­ufa­nie dru­gie­go czło­wie­ka.

Do­mi­ni­que Ku­stt ro­ze­śmiał się cy­nicz­nie.

– Chy­ba nie sądzi­łeś, że wy­pusz­czę cię bez gwa­ran­cji, że do­trzy­masz umo­wy.

– Za­wsze wy­wi­ązu­ję się ze zle­ce­nia – od­burk­nąłem.

– Nie mo­że­my ry­zy­ko­wać – wtrąci­ła Mo­ra­ti – że ze­chcesz po­rzu­cić na­szą spra­wę, nim do­trze­my do Świ­ęte­go Mia­sta. Wcze­śniej po­zbyw­szy się mnie i resz­ty człon­ków dru­ży­ny – do­da­ła zim­nym to­nem.

Nie po­wiem, przy­szło mi coś ta­kie­go do gło­wy, ale na ze­wnątrz ob­no­si­łem się ze słusz­nym obu­rze­niem na taki jaw­ny i podły brak za­ufa­nia.

– Po­mo­że to ci rów­nież trak­to­wać Car­lę z na­le­żnym jej sza­cun­kiem – do­dał cy­nicz­nie her Ku­stt.

Ile bym dał, by ze­trzeć mu z ust ten wred­ny uśmie­szek. Nie­ste­ty fa­cet jest ca­łko­wi­cie poza moim za­si­ęgiem.

Sku­piam wzrok na Car­li.

– Wy­gląda na to, że trzy­masz mnie za jaja – mó­wię, pa­trząc jej w oczy.

Częstu­je mnie dra­pie­żnym uśmie­chem.

– Mo­żesz so­bie po­ma­rzyć, Vin­cent, tyl­ko po­ma­rzyć.

Wiem już, że cze­ka nas na­praw­dę cie­ka­wa pod­róż.

***

Bursz­tyn ja­śniał ty­si­ącem świa­te­łek bły­ska­jących w ciem­no­ściach nocy. Sto­jąc na ru­fie szku­ty, że­gna­łem wzro­kiem od­da­la­jący się pó­łwy­sep. Nie ża­ło­wa­łem, że opusz­czam to miej­sce. Spędzi­łem tam dłu­gie lata, cze­ka­jąc na wy­rok lub uła­ska­wie­nie, po tym jak schrza­ni­łem ostat­nią ro­bo­tę. Na szczęście Te­mi­da znów prze­chy­li­ła szal­ki swej wagi na mą ko­rzy­ść. To ko­lej­ny do­wód po­twier­dza­jący, że nie­któ­re ko­bie­ty w to­gach mają sła­bo­ść do ta­kich ło­bu­zów jak ja.

Bry­za z pó­łnoc­ne­go za­cho­du szar­pa­ła mój skó­rza­ny płaszcz i na­dy­ma­ła dwa ża­gle ło­po­czące na re­jach. Na sta­tecz­ku prócz mnie prze­by­wa­ło jesz­cze sied­mio­ro człon­ków za­ło­gi i Car­la.

Od mo­men­tu wy­pły­ni­ęcia na Za­to­kę Zbo­żo­wą nie wy­cho­dzi­ła z ka­ju­ty pod ru­fów­ką. Co tam knu­ła, wie­dzie­li tyl­ko ona sama i Świ­ęty Teo­deus, pa­tron wszyst­kie­go, co ta­jem­ni­cze i zy­skow­ne.

Po la­tach spędzo­nych w za­mkni­ęciu cie­szył mnie ka­żdy po­dmuch wia­tru i nie­gra­ni­czo­na prze­strzeń wo­kół. Znów czu­łem się wol­nym czło­wie­kiem, choć oczy­wi­ście były i zmar­twie­nia. O, cho­ćby tru­ci­zna krążąca w mych ży­łach.

Pierw­szą daw­kę an­ti­do­tum przy­jąłem jesz­cze w Cy­ta­de­li, za­nim zo­sta­li­śmy po­ta­jem­nie prze­trans­por­to­wa­ni do por­tu. Mik­stu­ra sma­ko­wa­ła jak pta­sie gu­ano po­sło­dzo­ne mio­dem i ły­ka­jąc to gów­no, wci­ąż za­sta­na­wia­łem się, czy ta cała gad­ka z tru­ci­zną to nie jest zwy­kły blef. Nie­ste­ty, był je­den spo­sób, by to roz­gry­źć, do­wie­dzieć się, jaka jest praw­da. Od­sta­wić an­ti­do­tum, za­ry­zy­ko­wać zdro­wie i ży­cie.

Z po­nu­rych, mało co wno­szących roz­my­ślań wy­rwał mnie głos Mo­ra­ti.

– Pi­ęk­na noc, Vin­cent, nie­praw­daż? – po­wie­dzia­ła, opie­ra­jąc się tuż obok o ba­lu­stra­dę na ru­fie.

Nie usły­sza­łem jej, była ci­cha jak kot­ka. Drgnąłem, nie­przy­jem­nie za­sko­czo­ny, że uda­ło się jej po­de­jść mnie nie­po­strze­że­nie.

– Nie tak pi­ęk­na jak ty ani, jak mam na­dzie­ję, na­wet w po­ło­wie tak wil­got­na – od­pa­rłem bez­czel­nie.

Skwi­to­wa­ła to cie­niem uśmie­chu i wle­pi­ła wzrok w nik­nące świa­te­łka pó­łwy­spu.

– Wra­casz na sta­re śmie­ci – prze­rwa­ła mil­cze­nie. – Ile to już lat, jak wy­da­li na cie­bie wy­rok? Ile lat tu­łacz­ki i ciąg­łego ogląda­nia się przez ra­mię?

– Zbyt dłu­go, ale czło­wiek przy­wy­ka do wszyst­kie­go – od­pa­rłem.

– Za­ło­żę się, że tęsk­ni­łeś za do­mem. Na­wet tacy dra­nie jak my chcą gdzieś przy­na­le­żeć. Mieć cho­ćby ilu­zo­rycz­ne po­czu­cie, że są częścią cze­goś wi­ęk­sze­go, że gdzieś na świe­cie jest miej­sce, któ­re mogą na­zwać swo­im.

Za­brzmia­ło to dziw­nie szcze­rze w jej ustach. Po­sta­no­wi­łem zre­wa­nżo­wać się tym sa­mym.

– Może cza­sem i tęsk­ni­łem, choć wąt­pię, czy oni tam tęsk­nią za mną.

Cmok­nęła ci­chu­te­ńko.

– Trud­no się dzi­wić, po­wia­da­ją, że tam­tej nocy wy­bi­łeś po­ło­wę Siód­me­go Ostrza Tro­pi­cie­li Wie­dźm, włas­nych dru­hów. – Car­la zwró­ci­ła na mnie spoj­rze­nie uwa­żnych oczu. – Jak wie­lu z nich, Vin­cent, było two­imi przy­ja­ció­łmi?

– Kil­ku było, inni nie – po­wie­dzia­łem. – Do­sta­li roz­kaz, by mnie po­wstrzy­mać, i nie uda­ło im się to. Tak to już jest w na­szym fa­chu.

Ze­bra­łem śli­nę pod język i splu­nąłem za bur­tę.

– To fakt, nie po­wstrzy­ma­li cię – przy­zna­ła. – Po­tem Sy­nod la­ta­mi usi­ło­wał cię do­rwać, ale za­wsze wy­cho­dzi­łeś z tego cało. To czy­ni cię je­dy­nym w swo­im ro­dza­ju, Vin­cent. Je­steś żywą le­gen­dą. Jak wie­lu lu­dzi może to o so­bie po­wie­dzieć?

– Czy to zna­czy, że je­steś moją wiel­bi­ciel­ką i resz­tę pod­ró­ży spędzi­my w two­jej ka­ju­cie? – za­py­ta­łem, chwy­ta­jąc się na­dziei ulot­nej jak ba­bie lato.

Prych­nęła.

– Nie bierz tego do sie­bie, ale nie je­steś w moim ty­pie.

– Ja­kże to? – try­snąłem świ­ętym obu­rze­niem. – Przy­stoj­ny, elo­kwent­ny, de­li­kat­ny, czu­ły, mo­żna po­wie­dzieć, wręcz szar­manc­ki – wy­li­czy­łem nie­ist­nie­jące za­le­ty wła­sne­go cha­rak­te­ru i uśmiech­nąłem się krzy­wo. – Ni­ko­go lep­sze­go nie znaj­dziesz na tym sta­tecz­ku.

– To fakt, wy­bór mam tu zni­ko­my, ale masz jed­ną wadę, któ­ra cię eli­mi­nu­je, i z całą pew­no­ścią nie po­zbędziesz się jej z wła­snej woli.

Wy­su­nąłem wo­jow­ni­czo szczękę, go­tów bro­nić swych wąt­pli­wych za­let.

– Ja­każ to wada?

– Twój ku­tas.

– O prze­pra­szam, to nie wada, lecz WIEL­KA za­le­ta. Je­stem go­tów udo­wod­nić to tu i te­raz…

Car­la po­wstrzy­ma­ła mnie sta­now­czym ge­stem.

– Wie­rzę ci na sło­wo, Vin­cent, nie zro­zu­mia­łeś mnie. Ja po pro­stu, tak jak ty, lu­bię ko­bie­ty. Ich cyc­ki i cip­ki.

Za­tka­ło mnie. Wga­pi­łem się w nią jak cie­lę w ma­lo­wa­ne wro­ta.

– Mó­wisz po­wa­żnie?

– Przy­si­ęgam na la­skę Świ­ęte­go Teo – od­pa­rła, zmie­nia­jąc ton gło­su na ostry i zim­ny ni­czym sta­lo­wa brzy­twa. – Dla­te­go ni­g­dy wi­ęcej nie od­zy­waj się do mnie w taki spo­sób, bo na­stęp­nym ra­zem mogę po­my­lić an­ti­do­tum z trut­ką. Ro­zu­mie­my się?

Cóż, sko­ro tak po­sta­wi­ła spra­wę, ski­nąłem gło­wą.

Car­la nie ocze­ki­wa­ła ni­cze­go wi­ęcej. Po­że­gna­li­śmy się chłod­no i wró­ci­ła do ka­ju­ty. Ja zo­sta­łem na po­kła­dzie, po­chło­ni­ęty nie­we­so­ły­mi roz­my­śla­nia­mi.

Cho­le­ra, na co mi przy­szło? Do­wo­dzi mną ko­bie­ta, i do tego les­ba. Świat na­praw­dę scho­dzi na psy. Ma­cie to samo od­czu­cie?

Przez pięć lat, któ­re spędzi­łem w przy­mu­so­wej go­ści­nie Rady Bursz­ty­nu, spo­ro się zmie­ni­ło w Mi­ędzy­rze­czu i sze­ro­kim świe­cie. Ta­kże w mej oj­czy­źnie za­szły spo­re zmia­ny. Do­szło do prze­wro­tu w Ra­dzie Oj­ców Sy­no­du. Po­tężni daw­niej Oj­co­wie po­szli w od­staw­kę, a ich miej­sce za­jęli nowi, głod­ni wła­dzy i spra­gnie­ni sre­bra. Jed­ni mó­wią, że to do­bra zmia­na, inni – że nie­ko­niecz­nie.

Na wscho­dzie Wła­dy­mir Jed­no­dzie­rżca po­sze­rza swo­je Im­pe­rium. Za­jął Krym, pod­po­rząd­ko­wu­jąc so­bie tam­tej­sze kie­szon­ko­we kró­le­stwa i po­tężne mia­sta na wy­brze­żu. Za­raz po­tem mi­ędzy Do­ńca­mi do­szło do walk we­wnętrz­nych i Wła­dy­mir nie by­łby sobą, gdy­by nie sko­rzy­stał z ta­kiej oka­zji. Po­pa­rł zbroj­nie bunt wschod­nich kla­nów, któ­re pod­da­ły się pod pro­tek­cję im­pe­ra­to­ra. Roz­ocho­co­ny tymi suk­ce­sa­mi, spo­gląda, jak po­wia­da­ją, ła­ko­mym wzro­kiem na Mi­ędzy­rze­cze, wła­da­ne przez Oj­ców Pro­tek­to­rów. Knu­je, spi­sku­je i ju­dzi, roz­py­la mgłę za­wi­ści i po­dej­rzeń, któ­re to przy­wa­ry są w mej oj­czy­źnie tak po­wszech­ne jak kor­ni­ki, co drążą pnie w pusz­czy.

Ale czas się przy­wi­tać.

Na­zy­wam się Vin­cent Szte­jer i za­bi­jam dla sre­bra.

Wra­cam do domu, by ro­bić po­rządek.

***

Ran­kiem ci­ągnący się na wie­le mil wał pia­sku i wydm znik­nął nam z oczu i uj­rze­li­śmy ka­nał że­glu­go­wy łączący Za­to­kę Zbo­żo­wą z Za­le­wem Wrzącej. Po wschod­niej stro­nie cie­śni­ny roz­ło­żył się Prze­kop, jed­no z pi­ęciu Wol­nych Miast.

Twier­dza i mia­sto oto­czo­ne mu­rem przy­wi­ta­ły nas mgłą, snu­jącą się nad za­to­ką i roz­ło­żo­nym u jej brze­gów por­tem, bia­łą i gęstą, prze­sy­co­ną odo­rem, któ­ry uno­si się nad ka­żdym wi­ęk­szym sku­pi­skiem cy­wi­li­za­cji.

Sto­jąc wraz z Mo­ra­ti przy bur­cie, ob­ser­wo­wa­łem, jak szku­ta mija ka­mien­ny fa­lo­chron, z któ­re­go wy­ra­sta­ła smu­kła ka­mien­na la­tar­nia mor­ska. Nad nami z gło­śnym skrze­kiem krąży­ły mewy, Car­la mil­cza­ła, mil­cza­łem i ja.

Gdy szku­ta mi­nęła wąskie we­jście do por­tu, mgła prze­rze­dzi­ła się i mo­gli­śmy zo­ba­czyć cu­mu­jące w nim stat­ki. Było ich tam kil­ka­dzie­si­ąt, ró­żnej wiel­ko­ści i to­na­żu. Do­strze­głem smo­cze ło­dzie Je­grów, pęka­te kogi kup­ców zbo­żo­wych – Sak­so­nów, Olen­drów i Fran­ków, smuk­łe i szyb­kie ga­le­ry ma­ho­me­tan z Trzech Wysp, któ­rzy sku­tecz­nie wal­czy­li z Je­gra­mi o mia­no naj­wi­ęk­szych pi­ra­tów Mo­rza Nie­wol­ni­cze­go.

Po­śród tych wszyst­kich jed­no­stek wy­ró­żniał się praw­dzi­wy ko­los z trze­ma masz­ta­mi na ża­gle i sze­re­giem dział roz­miesz­czo­nych na obu bur­tach. Od zwy­kłe­go ga­le­onu od­ró­żniał się pły­ta­mi pan­cer­ny­mi chro­ni­ący­mi ka­dłub i gru­bym czar­nym ko­mi­nem ster­czącym ze środ­ka po­kła­du. Na po­kła­dzie krząta­li się ma­ry­na­rze w zie­lo­nych mun­du­rach.

– Cóż to, do dia­ska, jest? – za­py­ta­łem Car­lę, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od okrętu, na któ­re­go głów­nym masz­cie dum­nie pre­zen­to­wa­ła się ban­de­ra z dwu­gło­wym czar­nym orłem.

– Fre­ga­ta pan­cer­na – uczyn­nie ob­ja­śni­ła mi Mo­ra­ti. – Naj­no­wo­cze­śniej­szy pa­ro­wiec wo­jen­ny we flo­cie Wła­dy­mi­ra Jed­no­dzie­rżcy. Ma kil­ka ko­tłów pa­ro­wych na­pędza­jących śru­bę, a w ra­zie bra­ku węgla może pły­nąć pod ża­gla­mi, jak ka­żdy inny sta­tek. Na ca­łym Mo­rzu Nie­wol­ni­czym nie ma po­tężniej­szej i le­piej chro­nio­nej przed ostrza­łem jed­nost­ki.

W gło­sie Car­li wy­czu­łem fa­scy­na­cję tym mor­skim po­two­rem. Wbrew temu, co się mówi, wiel­ko­ść ma zna­cze­nie dla ko­biet.

A wierz­cie mi, było co po­dzi­wiać. Przy­pusz­cza­łem, że ta fre­ga­ta pan­cer­na mo­gła w po­je­dyn­kę roz­pie­przyć w drob­ny mak całą li­chą i za­nie­dba­ną flo­tę Oj­ców Pro­tek­to­rów i bez­kar­nie wy­ko­nać rajd Wrzącą aż do sa­me­go To­ru­nium. Co ro­bił okręt Jed­no­dzie­rżcy w neu­tral­nym por­cie, ci­ężko było stwier­dzić.

Zwi­ąz­ki Piw­nych Miast ze wschod­nim Im­pe­rium za­wsze były ser­decz­ne i moc­ne jak sa­mo­gon. Obie na­cje łączy­ły wia­ra, tra­dy­cja i mowa. My­li­łby się jed­nak ten, kto by sądził, że tu­tej­si lu­dzie czu­ją się i chcą być częścią Im­pe­rium. Ow­szem, wy­chwa­la­li Wła­dy­mi­ra pod nie­bio­sa i na­zy­wa­li swym oj­czul­kiem, lecz w grun­cie rze­czy ce­ni­li wol­no­ść i nie za­mie­rza­li być ko­lej­ną gu­ber­nią. Dzi­ęki tej mądrej po­li­ty­ce Piw­ne Mia­sta wła­ści­wie zmo­no­po­li­zo­wa­ły han­del mi­ędzy Mi­ędzy­rze­czem a Wscho­dem, kon­ku­ru­jąc uda­nie z bo­ga­tym Bursz­ty­nem i za­cho­wu­jąc nie­za­le­żno­ść od To­ru­nium.

A przy­naj­mniej tak było jesz­cze do nie­daw­na.

Szku­ta mi­nęła rufę pan­cer­ni­ka i mo­głem od­czy­tać z ka­dłu­ba na­pi­sa­ną cy­ry­li­cą na­zwę.

„Au­ro­ra”, tak ochrzczo­no okręt.

Na­wet ład­nie, choć z ni­czym się nie ko­ja­rzy­ło.

***

Na nad­brze­żu przy­wi­ta­li nas ko­mor­nik i pro­sty­tut­ki. Oba za­wo­dy w opi­nii ludz­kiej cie­szy­ły się w mej oj­czy­źnie i oko­li­cach po­dob­nym pre­sti­żem i za­ufa­niem spo­łecz­nym, choć oczy­wi­ście urzęd­ni­kom pa­ństwo­wym żyło się le­piej.

Ko­mor­nik był tłu­sty jak foka przed zimą, miał trzy pod­gar­dla, a jego za­dek nie mie­ścił się na krze­śle usta­wio­nym za urzędo­wym sto­li­kiem przy ze­jściu z mola. Za ple­ca­mi gru­ba­sa jako wspar­cie au­to­ry­te­tu wła­dzy ster­cza­ło dwóch drąga­li o tępych ry­jach. No­si­li żó­łte por­t­ki i nie­bie­skie kur­ty, mun­du­ry tu­tej­szej stra­ży cel­nej. A jako że wła­dza nie może być bez­bron­na, w łap­skach ści­ska­li gro­źnie pre­zen­tu­jące się rusz­ni­ce.

Gdy zbli­ży­li­śmy się do urzędo­we­go sta­no­wi­ska, ko­mor­nik zmie­rzył nas nie­uf­nym, sza­cu­jącym i ra­czej nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem.

– Po­wód wi­zy­ty? – za­py­tał, wpa­tru­jąc się w Car­lę i za­trzy­mu­jąc wzrok na jej cyc­kach, wy­py­cha­jących bor­do­wy ka­fta­nik i ku­sząco pre­zen­tu­jących się w roz­pi­ętych po­łach skó­rza­ne­go płasz­cza.

– Fe­sti­wal piw­ny – wy­ręczy­łem ją w od­po­wie­dzi.

Gru­bas zmarsz­czył brwi.

– To do­pie­ro za mie­si­ąc – od­pa­rł nie­uf­nie.

– A za­tem za­ba­wi­my tu dłu­żej – od­rze­kłem i po­pa­trzy­łem zna­cząco w kie­run­ku dwóch dam lek­kich oby­cza­jów, któ­re sie­dząc na ła­wecz­ce przed ta­wer­ną, ło­wi­ły wzro­kiem i uśmie­cha­mi ma­ry­na­rzy i kup­ców.

Ko­mor­nik zer­k­nął na mnie, a po­tem znów na Car­lę.

– A pani też na fe­sti­wal?

– W in­te­re­sach – od­pa­rła enig­ma­tycz­nie.

– Ja­kich, je­śli mo­żna wie­dzieć? – do­cie­kał tłu­ścioch.

– Zy­skow­nych, mo­ści pa­nie, wiel­ce zy­skow­nych – rze­kła Car­la, kła­dąc na sto­li­ku trzy mar­ki. Ko­mor­nik zgar­nął sre­bro z wpra­wą ilu­zjo­ni­sty, przy czym tyl­ko jed­na z mo­net tra­fi­ła do urzędo­we­go ku­fer­ka.

I jak tu ma być do­brze z edu­ka­cją i słu­żbą zdro­wia? Po­wiedz­cie sami.

Car­la mi­nęła swo­bod­nym kro­kiem stra­żni­ków cel­nych i skie­ro­wa­ła się ku ta­wer­nie. Lo­kal, jak gło­sił szyld nad we­jściem, na­zy­wał się Cia­snot­ka, choć ob­ser­wu­jąc sto­jące przed bu­dyn­kiem roz­ne­gli­żo­wa­ne pa­nie, mia­łem wra­że­nie, że aku­rat ta obiet­ni­ca jest na wy­rost.

– Zjedz coś, na­pij się lub za­baw – po­ra­dzi­ła mi Car­la i wska­za­ła na ta­wer­nę. – Spo­tka­my się w środ­ku w po­łud­nie.

– A ty do­kąd?

– Mam kil­ka spraw do za­ła­twie­nia – od­pa­rła enig­ma­tycz­nie. – I nie pró­buj mnie śle­dzić, Vin­cent, ce­nię swo­ją pry­wat­no­ść.

Nie po­wiem, przy­szło mi do gło­wy, by prze­ko­nać się, gdzie i z kim spo­ty­ka się Mo­ra­ti. Ale z dru­giej stro­ny, zim­na wód­ka i cie­pła go­lon­ka z ka­pu­stą też nie były per­spek­ty­wą, któ­rą mo­żna tak ła­two po­gar­dzić. Acz­kol­wiek na­rzu­cał się je­den pro­blem.

– Po­trze­bu­ję sre­bra – przy­po­mnia­łem jej. – Wci­ąż nie do­sta­łem za­licz­ki.

– Po­trak­tuj to jako za­da­tek. – Car­la wci­snęła mi w dłoń nie­du­żą sa­kiew­kę. – Wi­dzi­my się za kil­ka go­dzin i nie na­roz­ra­biaj, pro­szę.

– Car­la – za­trzy­ma­łem ją, gdy ob­ra­ca­ła się na pi­ęcie. – Tak na wszel­ki wy­pa­dek. Je­śli coś ci się sta­nie, wpad­niesz pod po­wóz albo coś ta­kie­go, skąd mam wzi­ąć an­ti­do­tum?

– Je­śli przy­da­rzy mi się wy­pa­dek, za­cznij się wi­tać z dia­błem, Szte­jer – od­pa­rła zja­dli­wie. – Więc na wszel­ki wy­pa­dek zmów za mnie kil­ka li­ta­nii do Najświ­ęt­szej Pani.

Po­sła­łem jej krzy­wy uśmiech i przez chwi­lę ob­ser­wo­wa­łem, jak od­da­la się uli­cą w głąb mia­sta. Car­la znik­nęła w tłu­mie prze­chod­niów, a ja skie­ro­wa­łem się do ta­wer­ny, sku­szo­ny ula­tu­jącym z jej wnętrza za­pa­chem wędzo­nych ryb, bi­go­su i pro­mo­cją na piwo, wy­pi­sa­ną kre­dą na drzwiach.

Wprost z sie­ni wcho­dzi­ło się do ob­szer­nej sali z kil­ko­ma okna­mi, pie­cem i pa­le­ni­skiem, w któ­rym trza­skał ogień, li­żąc ja­sno­żó­łty­mi jęzo­ra­mi spód garn­ca za­wie­szo­ne­go na gru­bym ła­ńcu­chu pod po­wa­łą. We­wnątrz spo­re­go na­czy­nia bul­go­ta­ła ka­pu­sta z mi­ęsem. Chło­pak pil­nu­jący, by po­tra­wa się nie przy­pa­li­ła, trzy­mał w dło­ni drew­nia­ną ły­chę i jed­no­cze­śnie grze­bał pa­lu­chem w no­sie i ustach.

Je­śli tam kie­dyś będzie­cie, bi­gos od­ra­dzam.

Ape­tycz­niej pre­zen­to­wa­ły się za to ryb­ki wędzące się nad pie­cem. Mor­skie i słod­ko­wod­ne, do­wol­nej wiel­ko­ści i ga­tun­ku.

Nim ru­szy­łem im na spo­tka­nie, przyj­rza­łem się by­wal­com ta­wer­ny. Bar­dziej z na­wy­ku niż z po­trze­by, al­bo­wiem ni­g­dy do­tąd nie mia­łem oka­zji za­wi­tać w Prze­ko­pie i na­ro­bić so­bie w tym mie­ście wro­gów. Nie­mniej list go­ńczy wy­sta­wio­ny za mną przez Oj­ców z To­ru­nium wie­le lat temu wci­ąż mógł za­cho­wać się w czy­je­jś pa­mi­ęci, a ta, jak wia­do­mo, wy­ostrza się u czło­wie­ka, gdy ten wy­czu­je oka­zję do za­ro­bie­nia sre­bra.

Przy ła­wie w rogu sali sie­dzie­li trzej ma­ho­me­ta­nie. Za­miast go­rza­łki czy piwa wle­wa­li w sie­bie miód, aby nie ła­mać za­ka­zów za­war­tych w świ­ętej ksi­ędze. Ich skó­ra była nie­mal tak ja­sna jak resz­ty klien­tów ta­wer­ny, ale no­si­li cha­rak­te­ry­stycz­ne ka­fta­ny i bu­fia­ste por­t­ki, zaś przy sze­ro­kich skó­rza­nych pa­sach mie­li bu­ła­ty i szty­le­ty. Je­den z nich za­wie­sił na mnie wzrok nie­co dłu­żej niż to­wa­rzy­sze i za­cząłem za­sta­na­wiać się, czy już wcze­śniej nie spo­tka­łem typ­ka. Osta­tecz­nie pod­ró­żo­wa­ło się tu i tam, i zwy­kle zo­sta­wia­łem za sobą wi­ęcej wro­gów niż przy­ja­ciół. Zmie­rzy­łem ma­ho­me­ta­ni­na wzro­kiem i do­sze­dłem do wnio­sku, że jego gęba jest mi rów­nie nie­zna­na jak ju­trzej­szy dzień.

Z tymi wy­znaw­ca­mi pro­ro­ka to cie­ka­wa i ta­jem­ni­cza hi­sto­ria. Nad Mo­rzem Nie­wol­ni­czym eg­zy­stu­je i ma się wca­le do­brze kil­ka pi­rac­kich emi­ra­tów. To po­zo­sta­ło­ść po wiel­kiej wędrów­ce lu­dów, jaka mia­ła miej­sce przed Za­gła­dą, gdy ogrom­ne tłu­my przy­by­szów z Po­łud­nia wda­rły się na zie­mie Za­cho­du, za­dep­tu­jąc plo­ny na po­lach, przy­no­sząc ze sobą mór i za­męt. Je­den z ta­kich emi­ra­tów znaj­du­je się na­wet przy gra­ni­cach ziem Oj­ców Pro­tek­to­rów, kon­tro­lu­jąc ujście Rze­ki Gra­nicz­nej i po­bli­skie wy­spy. Inne pi­rac­kie gniaz­da lo­ku­ją się na zie­miach Je­grów po dru­giej stro­nie mo­rza, w Ystad i Ska­nor. Z tych twierdz ma­ho­me­ta­nie wy­pra­wia­ją się łu­pić stat­ki prze­pły­wa­jące przez Cie­śni­ny Śle­dzio­we.

Bli­żej okna za­jął miej­sce bar­czy­sty mężczy­zna. Krót­ko ostrzy­żo­ny, o bul­wia­stym no­sie i spoj­rze­niu owczar­ka, pil­no­wał stad­ka ku­rew snu­jących się przed ta­wer­ną i w jej wnętrzu.

Dwóch kup­czy­ków zgar­bio­nych nad ta­le­rzem z pie­ro­ga­mi i roz­pra­wia­jących w miej­sco­wym dia­lek­cie nie wró­ży­ło kło­po­tów.

Uspo­ko­jo­ny pod­sze­dłem do szynk­wa­su, za któ­rym krzątał się ni­ski, ły­sa­wy obe­rży­sta.

– Co tam dzi­siaj ser­wu­je­cie, go­spo­din? – za­ga­iłem.

– Rano mamy jaj­ka na bocz­ku albo bi­gos ze świe­żut­ką wkład­ką.

Zer­k­nąłem na chło­pacz­ka, któ­ry za­mie­szał ły­chą ka­pu­stę w ko­tle.

– Nie wąt­pię, że wkład­ka jest świe­żut­ka, ale wolę jaj­ka – od­pa­rłem. – A nie po­ża­łuj­cie, go­spo­din, chle­ba i ogór­ków.

– Kwar­tę go­rza­łki czy od razu pół li­ter­ka? – za­py­tał do­cie­kli­wie obe­rży­sta.

– Może być pół li­ter­ka – zde­cy­do­wa­łem lek­ko.

Go­spo­din na­brał w cho­chlę wód­kę pro­sto z becz­ki i na­pe­łnił sa­ga­nek z uchem i dziób­kiem. Obok po­sta­wił ku­fe­lek, cy­no­wy i na­wet czy­sty.

– Spo­kój dzi­siaj ma­cie? – za­gad­nąłem, ot tak, by coś po­wie­dzieć.

– Aż za duży ten spo­kój, i nie tyl­ko dzi­siaj – od­pa­rł kwa­śno obe­rży­sta. – Od­kąd Oj­co­wie z To­ru­nium po­kłó­ci­li się z Bursz­ty­nem i Im­pe­rium Jed­no­dzie­rżcy, źle się dzie­je w in­te­re­sach. To już ko­lej­ny rok, jak cier­pi­my tu, w Piw­nych Mia­stach, za nie swo­je nie­sna­ski. Oni tam się kłó­cą, ob­rzu­ca­ją gów­nem, a do­brzy lu­dzie tra­cą zy­ski i ban­kru­tu­ją. Wie­cie, ile my tu w Prze­ko­pie po­nie­śli­śmy strat na sa­mym em­bar­gu na ja­błka, któ­re za­rządził car Wła­dy­mir?

– Do­my­ślam się, że spo­ro.

– Aże­by­ście wie­dzie­li, że spo­ro. Toć całe zbio­ry z sa­dów Oj­ców Pro­tek­to­rów, cały cydr ro­bio­ny tu­taj na miej­scu wy­pły­wa­ły przez na­sze mia­sto na Wschód. A prze­cież ja­błka to nie wszyst­ko, jeno uła­mek tego, co prze­cho­dzi­ło za po­śred­nic­twem Piw­nych Miast do Im­pe­rium – za­ko­ńczył płacz­li­wie.

– Może się po­lep­szy – po­cie­szy­łem obe­rży­stę, choć nie przy­pusz­cza­łem, aby tak się sta­ło. Mi­ędzy Oj­cem Pro­tek­to­rem To­ru­nium a Jed­no­dzie­rżcą zbyt wie­le na­zbie­ra­ło się złej krwi, aby wszyst­ko mia­ło się ro­ze­jść po ko­ściach. Przy­szło­ść wy­gląda­ła ra­czej złow­ro­go i mgli­ście, że po­słu­żę się me­ta­fo­rą.

Opła­tę uiści­łem od razu przy kon­tu­arze, a po­tem usia­dłem so­bie w kącie sali, twa­rzą do drzwi, aby mieć na oku, kto wcho­dzi i wy­cho­dzi. Nie to, bym się cze­goś oba­wiał, ale po tylu la­tach ży­cia jako ucie­ki­nier i na­jem­nik na­bra­łem od­ru­chów, dzi­ęki któ­rym nie raz i nie dwa oca­li­łem w prze­szło­ści skó­rę.

Na po­si­łek nie mu­sia­łem dłu­go cze­kać. Ja­jecz­ni­ca była go­rąca, bo­czek chru­pi­ący, a wód­ka zim­na, tak jak na­le­ży.

Prze­żu­wa­jąc nie­śpiesz­nie stra­wę, z nu­dów nad­sta­wi­łem uszu, by pod­słu­chać roz­mo­wę kup­czy­ków za­sia­da­jących dwie ławy da­lej. Mam wy­ostrzo­ny słuch, ale tym ra­zem nie mu­sia­łem spe­cjal­nie się wy­si­lać, al­bo­wiem mężczy­źni, nie­źle już pod­chmie­le­ni, na głos roz­pra­wia­li na te­mat kry­zy­su i po­li­ty­ki.

– Nie mogę ci sprze­dać wi­ęcej to­wa­ru, ku­mie In­g­ma­rze, a i to, co mam na skła­dzie, będzie dro­żej cię kosz­to­wać niż w ze­szłym roku – rze­kł ni­ski je­go­mo­ść ze spi­cza­stym no­sem, no­szący czer­wo­ny ka­fta­nik i spoden­ki ze sre­brzy­stym lam­pa­sem. – W ma­ga­zy­nach bra­ku­je skór bo­bro­wych i jan­ta­ru, a po­szu­ki­wa­cze nie chcą za­pusz­czać się na kli­fy, bo twier­dzą, że ob­ja­wi­ło się tam coś złe­go. Ga­da­ją, że po­two­ry nocy nie trzy­ma­ją się już gra­nic Wy­klętych Miast, że coś lub ktoś roz­no­si wście­kli­cę za­mie­nia­jącą lu­dzi w krwio­żer­cze be­stie, co chwi­la sły­chać o no­wych mu­ta­cjach lęgnących się w ska­żo­nych pusz­czach i na mo­cza­rach. Po­wia­dam ci, ku­mie, wie­lu w tym do­strze­ga za­po­wie­dź Cza­sów Osta­tecz­nych.

– Też o tym sły­sza­łem, ku­mie Alek­sie­ju – ode­zwał się ostro­żnie dru­gi mężczy­zna, wy­so­ki i brzu­cha­ty, z rudą bro­dą, te­raz wy­sma­ro­wa­ną tłusz­czem po pie­ro­gach. – Z ostat­niej wy­pra­wy po­szu­ki­wa­czy zor­ga­ni­zo­wa­nej przez kom­pa­nie han­dlo­we, któ­ra wy­ru­szy­ła do grot nad Za­to­ką Szkie­le­tów, nie wró­cił nikt. Prze­pa­dło nie­mal stu chło­pa, nie ja­kieś chłyst­ki, lecz sami do­świad­cze­ni tra­pe­rzy i ko­pa­cze. W tym sa­mym cza­sie w Kra­inie Je­zior ktoś spa­lił dwie fak­to­rie i za­bił wszyst­kich osad­ni­ków. Ko­bie­ty, mężczyzn i dzie­ci.

In­g­mar prze­cze­sał pal­ca­mi bro­dę i po­pra­wił rękaw we­łnia­ne­go płasz­cza no­szo­ne­go przez Je­grów.

– My­ślę so­bie, ku­mie Alek­sie­ju… – pod­jął, wa­żąc sło­wa. – To lu­dzie, a nie po­two­ry czy­nią za­męt i do­ko­nu­ją rze­zi na gra­ni­cach wa­szych ziem. I że nie Cza­sy Osta­tecz­ne i dru­ga Za­gła­da się zbli­ża­ją, lecz zwy­kła woj­na, po­wo­do­wa­na pró­żno­ścią i dumą wiel­kich, za któ­re jak zwy­kle za­pła­cą ma­lucz­cy.

– I jak tak my­ślę, to musi być spraw­ka Li­twia­ków – za­wy­ro­ko­wał odzia­ny w czer­wień je­go­mo­ść. – Roz­pa­no­szy­li się od kil­ku­na­stu lat, wy­szli z puszcz i mo­cza­rów, ra­bu­ją, mor­du­ją i palą, a na­sze wła­dze nic z tym nie ro­bią. Sil­nej ręki nam po­trze­ba w Piw­nych Mia­stach, ta­kiej, co za­pew­ni uczci­wym lu­dziom bez­pie­cze­ństwo i po­rządek. Trze­ba nam po­pro­sić go­spo­di­na Wła­dy­mi­ra o po­moc, sami so­bie nie po­ra­dzi­my.

Ru­do­bro­dy Jegr bez­wied­nie mu­snął dło­nią ręko­je­ść krót­kie­go mie­cza scho­wa­ne­go w po­chwie pod brzu­szy­skiem.

– No nie wiem, ku­mie Alek­sie­ju, no nie wiem – prze­mó­wił bez en­tu­zja­zmu. – U nas w Rone mówi się, że gdy raz po­zwo­lisz Jed­no­dzie­rżcy wsa­dzić bu­cior mi­ędzy drzwi a fra­mu­gę, nie­dłu­go po­tem wci­śnie tam całą nogę i nim się spo­strze­żesz, za­miesz­ka ci w cha­łu­pie. Tak sta­ło się na Wscho­dzie w mia­stach Eestów i ksi­ęstwach La­tvi. U was, w Piw­nych Mia­stach, może być tak samo. Je­śli już z kimś ma­cie się wi­ązać so­ju­szem, to z To­ru­nium.

– Ni­g­dy – prych­nął no­si­ciel czer­wie­ni. – Za­raz by­śmy mie­li tu za­trzęsie­nie Oj­ców Gło­si­cie­li, bu­do­wa­ne klasz­to­ry i ko­lo­ni­za­cję. Oni pany, a my cha­my. Po­wia­dam ci, In­g­ma­rze, ob­sie­dli­by Piw­ne Mia­sta ni­czym gzy, krew pi­jąc i z sił osła­bia­jąc, aby na ko­niec uczy­nić nas nie­wol­ni­ka­mi swy­mi.

Jegr mil­czał, gła­dząc bro­dę, zaś Alek­siej pe­ro­ro­wał, ja­kie to cuda, do­bro­byt, a na­wet po­kój świa­to­wy cze­ka­ją ludz­ko­ść, gdy tyl­ko Jed­no­dzie­rżca ra­czy ob­jąć tu­taj wła­dzę swym czu­łym, oj­cow­skim uści­skiem.

Aże­byś się ze­srał od tego ści­ska­nia, po­my­śla­łem mści­wie, wie­dząc, do cze­go zdol­ne jest Im­pe­rium.

Na­gle na dwo­rze grzmot­nęło po­tężnie, jak­by za­gnie­wa­ły się nie­bio­sa. W oknach za­dy­go­ta­ły szy­by, za­brzęcza­ły szklan­ki usta­wio­ne rów­no na szynk­wa­sie. Nim echo eks­plo­zji ro­ze­szło się po sali, rzu­ci­łem się do sie­ni, do drzwi. Wy­pa­dłem wraz z in­ny­mi przed ta­wer­nę. Lu­dzie wo­kół mnie ucie­ka­li w pa­ni­ce i kry­li się, gdzie tyl­ko było mo­żna.

Nad por­tem uno­sił się dym, szar­pa­ny na pa­sma i roz­no­szo­ny przez wiatr, a zza bu­rej za­sło­ny wy­ła­nia­ły się sza­lu­py z ma­ry­na­rza­mi. Z tej od­le­gło­ści wy­gląda­li jak zie­lo­ne lu­dzi­ki.

Moje spoj­rze­nie znie­ru­cho­mia­ło na fre­ga­cie. Cu­mo­wa­ła przy nad­brze­żu z dy­mi­ącym ko­mi­nem i ło­po­czącym na masz­cie dwu­gło­wym orłem.

Wte­dy to „Au­ro­ra” wy­strze­li­ła po raz dru­gi. ■

Rozdział III

Quelen sta­ła przed biur­kiem w ga­bi­ne­cie Ojca Va­riu­sa i wpa­try­wa­ła się w ocie­ka­jące desz­czem szy­by. Na­strój Żmij­ki, trze­ba wam wie­dzieć, był rów­nie podły jak aura na ze­wnątrz. Od prze­słu­cha­nia Ola­fa bo­lał ją żo­łądek i nie­mal nie zmru­ży­ła oka nocą, bra­ko­wa­ło jej też ape­ty­tu. Mo­gły to być wy­rzu­ty su­mie­nia, jak i po­cząt­ki gry­py. Co gor­sza, czu­ła, że za­raz do­sta­nie krwa­wie­nia, a jak na zło­ść nie wło­ży­ła w majt­ki żad­ne­go za­bez­pie­cze­nia.

Z lękli­wych roz­my­ślań wy­do­był ją sze­lest kar­tek, gdy jego wiel­mo­żno­ść za­mknął tecz­kę za­wie­ra­jącą ra­port spo­rządzo­ny przez po­se­stor z prze­słu­cha­nia Ola­fa.