39,90 zł
To ja, Vincent Sztejer.
W świecie po Zagładzie wartością nie jest dobro czy zło, lecz przetrwanie. Gdy spotkam na swojej drodze człowieka czy mutanta, muszę dobrać odpowiedni rodzaj broni. A ludzie wcale nie są łatwiejszymi przeciwnikami, zwłaszcza jeśli stoją za nimi potężne siły: Ojcowie z Torunium, Szkarłatni Kapłani z Piołunu, Władymir Jednodzierżca, czy Szalony Prorok.
Jeśli więc wchodzi się w świat, w którym można natknąć się na strzygonia, wudrułaka lub Zaprzysiężonego Brata, najlepiej zrobić to ze mną. Że niby zabijam dla srebra? Plotka jak każda inna, choć jest w tym trochę prawdy. Zabijam, żeby przeżyć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 283
SztejerI. Umarły syn
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2022 Robert Foryś
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Hevi
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-66955-19-6
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. To wszystko, co na razie powinniście o mnie wiedzieć.
Wierzchem dłoni otarłem pot z czoła i zmrużyłem oczy, wypatrując choćby najdrobniejszego poruszenia wody – śladu, że w głębinie czai się coś dużego. Na próżno.
Zacząłem wątpić, czy na pewno trafiłem na legowisko. Takich uroczysk były tu dziesiątki, a teren łowiecki bestii rozciągał się zwykle na kilkanaście kilometrów w dół i w górę rzeki. Z drugiej strony, przeczucie rzadko mnie zawodziło; no i jeszcze te ślady pazurów, odciśnięte w błocie starorzecza. Oczywiście mogło to być coś innego: leśna hiena czy wudrułak, trop pochodził sprzed kilku dni.
Zerknąłem na kozę przywiązaną do powalonego pnia wierzby zalegającego na płyciźnie. Łaciate, chude bydlę co jakiś czas szarpało nerwowo powróz zasupłany na rogach i spoglądało z pretensją na krzaki, które wybrałem na kryjówkę. Rozumiałem ją doskonale, mnie również ludzie często traktowali podle. Postanowiłem sobie w duchu, że postaram się, aby wyszła z tej kabały w jednym kawałku.
Mieszkańcy osady z dużymi oporami zgodzili się, bym wziął ze sobą to zwierzę – w zamian próbowali wcisnąć mi niemowlę. Kozy są zbyt cenne, by je marnować, a większość malców i tak nie dożywa do siódmego roku życia, zabita przez choroby, głód lub pożarta przez potwory – choćby takie jak ten, na którego się tu zasadziłem. A tak przynajmniej na coś się przydają.
Zresztą niemowlę tylko sra i płacze, gdy zwierzę w większości przypadków wcześniej niż ja wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo. O, choćby jak teraz – łaciata wydała z siebie krótki, rozpaczliwy bek.
Przyjrzawszy się lepiej wodzie, dostrzegłem zmarszczkę na zgniłozielonym kobiercu, tuż przy zwalonym pniu. Kilka oddechów później toń poruszyła się i powolutku wyłonił się z niej płaski, bezwłosy łeb utopca. Dodatkowe powieki chroniące oczy w głębinie cofnęły się, odsłaniając niemal ludzkie źrenice. Bezduszne spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na kozie szamoczącej się na postronku, po czym przesunęło się po porośniętym chaszczami brzegu zatoczki.
Z pewnością nie była to przezorność; utopce są na to za głupie. Zapewne ten osobnik był już po kolacji i pozostało czekać, aż znów poczuje apetyt.
I wtedy się wynurzył. Przemknąłem spojrzeniem po bladym, ociekającym wodą ciele.
Pomyłka! To była ona. Obwisłe piersi o małych brodawkach wskazywały, że nie jest to jej pora godowa. Wciąż była podobna do człowieka, choć cechy recesywne pozwalające żyć pod wodą wybijały się na pierwszy plan. Pozbawiona owłosienia, zielonkawa skóra, błony między palcami rąk i stóp, z których wyrastały długie jak sztylety pazury, skrzela po obu stronach szyi. Prawdziwa lalunia.
Zbliżyła się do ofiary lekko zgarbiona, obnażając kły i ryjąc brzeg pazurami błonostóp.
Na ten widok łaciata dostała czegoś na kształt koziej apopleksji; nie było na co czekać, jeśli nie chciałem, by pękło jej serce.
Poderwałem się na nogi zza osłony krzewów i przycisnąłem palec do bliźniaczych cyngli dwururki. Z przyjemnością dostrzegłem grymas zaskoczenia, który wykrzywił jej płaską mordę: nie napawałem się długo, wystarczyło mi kilka uderzeń serca.
Nacisnąłem oba cyngle, celując w korpus. Z luf obrzyna plunął ogień i faszerowane siekańcami pociski trafiły utopicę w pierś i brzuch.
W paru susach przedarłem się przez kłąb prochowego dymu i zatrzymałem się na płyciźnie, po której rozlewała się szkarłatna plama.
To była jednak prosta robota, pomyślałem zadowolony. Odłożyłem obrzyna i wyciągnąłem z pochwy, zawieszonej u pasa, nóż. Długie na łokieć ostrze błysnęło w świetle zachodzącego słońca.
Nagle koza szarpnęła się na sznurku, jakby dziabnął ją giez, i wlepiła ślepia gdzieś za moje plecy.
Trzask łamanej gałęzi nie pozostawiał wątpliwości – miałem widownię.
Obróciłem się, tnąc nożem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbiło się w chudą pierś, przebijając żebra, i utkwiło w niej aż po rękojeść, nie zatrzymując jednak szarżującej bestii. Impet ataku obalił mnie z nóg. Zielona maź z bajora zalała mi oczy i wdarła się w usta.
Odruchowo uniosłem ramię, by chronić krtań. Spiczaste kły przebiły skórę i mięśnie, zatrzymując się na kości. Jednocześnie grube pazury sięgnęły tułowia.
Wolną dłonią szarpnąłem za nóż; na próżno, ostrze zaklinowało się na dobre. Po kilku próbach puściłem rękojeść i wbiłem kciuk w jedno ze ślepi, tuż przy kąciku, tam gdzie błyskał skrawek wewnętrznej powieki. Przebita gałka pękła z wilgotnym plaśnięciem.
Rybojeb zaskomlał z bólu; wykorzystałem okazję, by oswobodzić rękę. Dwa razy walnąłem z łokcia w płaski łeb i kopnięciem odepchnąłem utopca na brzeg…
Stanąłem na nogach i zacisnąłem pięści. Co dziwne, stwór nie uciekł, choć jedną łapę miał bezwładną, poderwał się niemal równocześnie ze mną, gotów do dalszej walki.
Dopadliśmy do siebie. Bestia uderzyła sprawną ręką, celując pazurami w moją twarz. Zblokowałem cios przedramieniem i z całej siły walnąłem pięścią w jądra, skryte w wilgotnych fałdach pachwin. Trafiłem bez pudła. Rybojeb skrzeknął i padł na kolana jak ścięty.
Teraz był już mój, wiedział o tym. Cios z kolana w rachityczny nos dokumentnie rozpłaszczył ludojada na glebie.
W wodnistym ślepiu nie dostrzegłem głodu… tylko czystą nienawiść, i to mnie zaskoczyło. Nie powinien tak patrzeć, nie tak po ludzku. W ogóle, do chuja, nie powinno go tu być, to nie był ich sezon godowy.
Jeśli czegoś nie rozumiesz, zabij to – to prosta zasada, którą wpajano nam w klasztorze. Lubię proste zasady.
Z impetem opuściłem podeszwę buta na odsłoniętą szyję. Rozległ się trzask łamanych kręgów i oślizgły łeb opadł bezwładnie pod nienaturalnym kątem.
Zaciskając pięści, rozejrzałem się za kolejnym członkiem rodzinki – dziś nic mnie już nie mogło zdziwić. Chwalić Najświętszą Panią, teren był czysty. I dobrze, za kilkanaście minut nadejdzie gorączka, a potem drgawki.
Wpierw musiałem zadbać o trofeum, w końcu z tego żyję. Objąłem wzrokiem dwa truchła i przeliczyłem zysk. Miałem dostać sto marek za łeb utopca, teraz mam dwa.
Człowiek nigdy nie wie, kiedy przytrafi mu się szczęśliwy dzień.
***
Koza szła za mną niczym wierny psiak, co chwila zerkając nerwowo na boki. Szczęśliwie do dłubanki nie mieliśmy daleko, ukryłem ją w pobliżu. Siatka maskująca i grube płaty mchu sprawiały, że na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za dawno powalony pień.
Zwinąłem i zapakowałem siatkę maskującą, następnie zepchnąłem łódkę na wodę. Łaciata wskoczyła do środka bez poganiania. Mądre bydlę, trzeba przyznać. Byłby z niej dobry towarzysz w podróżach – ale kto wynajmie faceta od mokrej roboty łażącego z kozą u boku?
Czując, że łapie mnie gorączka, chwyciłem za wiosło o pojedynczym piórze i zabrałem się energicznie do wiosłowania; nie miałem wiele czasu, nim rozwinie się zakażenie.
Opuściłem kanał starorzecza, wypłynąłem na środek rzeki i pozwoliłem nieść się leniwemu nurtowi. Korzystając z okazji, oceniłem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Rany po pazurach, choć na pierwszy rzut oka wyglądały paskudnie, nie stanowiły dla mnie żadnego zagrożenia; bardziej martwiło mnie ugryzienie. W miejscach, gdzie kły przebiły skórę i mięśnie, pokazała się opuchlizna.
To czyni utopce tak groźnymi, że inne potwory czy drapieżniki unikają ich jak ognia. Wystarczy jedno ugryzienie i większość stworzeń zdycha po kilku dniach. W klasztorze uczono nas, że ma to związek z ich śliną, w której żyją niewidoczne dla oka robaczki. Jaka by nie była tego przyczyna, czekała mnie paskudna noc.
Poszukałem w sakwie woreczka z ziołami, odnalazłem odpowiedni specyfik, rozmoczyłem w wodzie i nałożyłem papkę na rany.
Nieuchronnie zbliżał się zmrok. Musiałem szybko znaleźć miejsce na nocleg, nie chciałem, by ciemności zastały mnie na wodzie. Nigdy nie wiadomo, jakie zagrożenie czai się w odmętach.
Stara puszcza migotała niezliczonymi cieniami, rzucanymi przez konary wiekowych drzew, głównie cedrów, klonów, dębów i jesionów. W tej okolicy drzew iglastych niemal się nie spotykało, najbliższe takie lasy można było znaleźć nad Morzem Niewolniczym w okolicach Piwnych Miast.
Wiele drzew, zwłaszcza tych najstarszych, o monstrualnych kształtach, miało podwójne lub potrójne pnie i makabrycznie powykręcane konary. Ponure świadectwo koszmaru, jaki przetoczył się przez te ziemie podczas Zagłady. Straszliwa broń użyta w czasie walk skaziła w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób to, co przetrwało – rośliny, zwierzęta i ludzi.
Nocowanie w tym gąszczu nie byłoby mądrą decyzją, nie w moim obecnym stanie: z gorączką i ciałem trzęsącym się w febrze. Chwalić Panią, w półmroku wypatrzyłem wysepkę: niewielki kawałek skały pośrodku rzeki. Nurt w tym miejscu był szeroki na jakieś sto metrów, spokojny, pozbawiony wirów, kilkanaście mocnych pociągnięć wiosłem wystarczyło, aby dziób dłubanki uderzył o skaliste podłoże.
Walcząc z narastającą słabością, przywiązałem łódkę sznurem do krzaka. Zabrałem derkę, obrzyna i jagathan. Słaniając się na nogach, ruszyłem ku wysokiej skale tworzącej trzon wysepki. Odkryłem tam wnękę, ledwie okap zawieszony nad głową.
Wiedziałem, że powinienem rozpalić ogień, lecz nie miałem już na to sił. Niedawno minęła pora deszczowa i noce były ciepłe, ale i tak trząsłem się, jakbym stał nago na mrozie.
Osunąłem się na ziemię, a resztki energii przeznaczyłem na okręcenie się derką.
Nim zemdlałem, ułożyłem sobie broń pod ręką, aby móc natychmiast jej użyć, choć wiedziałem, że mam tyle siły, co niemowlę.
Wspomniałem wam już, że potwory je uwielbiają?
Potem zapadła ciemność.
***
Obudziło mnie gdakanie jakiegoś pełnego optymizmu ptaka.
Koszulę miałem mokrą od potu i chyba zlałem się w spodnie. Czułem się jednak o wiele lepiej. Gorączka, dreszcze i uczucie zamroczenia przeszły bez śladu.
Ciężko mnie zabić: to jeden z powodów, dla których ludzie traktowali mnie jak odmieńca – nie on był jednak najważniejszy.
Odepchnąłem przykre wspomnienia i podniosłem się na równe nogi. Ślady po pazurach zaczęły się już zrastać: dzięki maści i moim zdolnościom regeneracyjnym nie wdało się zakażenie. Jeśli chodzi o rękę, też nie było źle: opuchlizna zeszła niemal całkowicie i choć poruszanie palcami wciąż sprawiało mi ból, dłoń była sprawna. Na szczęście dla mnie utopce nie gryzą tak mocno jak ghule – te potrafią zmiażdżyć zębami kość udową. Nie potrzebują tego; zwykle dopadają ofiarę w wodzie, wciągają w toń i czekają, aż ta się utopi.
Koza przywitała mnie wdzięcznym beknięciem. Gdy tylko wyszedłem spod skalnego nawisu, zaczęła ocierać się o moje nogi i spoglądać na mnie tak jakoś dziwnie, nie po koziemu.
Kto wie, co w tych odludnych stronach robią wieczorami kmiecie?
Poczułem wściekłe ściskanie w żołądku i postanowiłem rozejrzeć się za śniadaniem. Najpewniejszą opcją było złowienie ryby lub żółwia błotnego. Oścień służący do połowu został w czółnie. Nim tam dotarłem, zauważyłem ptaka siedzącego na skalnym występie. Wyglądał jak połączenie koguta i bażanta, był całkiem spory i chyba niezbyt dobrze fruwał. To on wydawał to obrzydliwe, radosne gdakanie. Nigdy wcześniej nie wiedziałem takiego gatunku. Choć od Zagłady minęły setki lat, wśród roślin, zwierząt i ludzi wciąż pojawiały się nowe mutacje.
Kurak patrzył na mnie bez strachu czarnymi paciorkami oczu i zaciekawiony przechylał małą główkę z czerwonym grzebieniem, jakby po raz pierwszy widział takie dwunożne dziwadło.
Ukucnąłem powoli, wymacałem odpowiedni kamień i cisnąłem nim w ufne ptaszysko.
Zawsze miałem celne oko i parę w łapie.
Siedząc przy ognisku i opiekając kuraka, doszedłem do wniosku, że ta mutacja gatunków raczej się nie przyjmie. Posiłek poprawił mi humor i nabrałem chęci na kąpiel. Wpierw jednak należało zadbać o broń.
Sięgnąłem po leżący przy udzie jagathan. Wysunąłem klingę z drewnianej, obitej skórą pochwy. Wąskie ostrze zalśniło w porannym słońcu: doskonałe do fechtunku jak szabla, a jednocześnie poręczne w pchnięciach sztychem jak miecz.
Następnie przeczyściłem krótką dwururkę z resztek czarnego prochu osiadłego w lufie i komorze nabojowej. Była to solidna, niezawodna broń ładowana wielkokalibrowymi pociskami. Główną jej wadę stanowiła niska celność – maksymalnie do czterdziestu kroków, jednak nawet pojedynczy pocisk zabijał większość znanych mi stworzeń.
Z juków dobyłem metalowe pudełko. Wewnątrz były naboje ułożone w oddzielnych przegródkach.
Policzyłem naboje, pozostało trzynaście sztuk, w tym tylko pięć w srebrnych płaszczach. Tych ostatnich używałem do polowań na niektóre gatunki mutacji. Z nieznanych mi powodów część stworów była wrażliwa na pewne stopy metali.
Skrzywiłem twarz na myśl o czekającej mnie wizycie w Piołunie. Jak w każdym z większych miast i tam znajdowało się Poselstwo Torunium. Wprawdzie upłynęło sporo lat od mojej dezercji z Czarnej Gwardii, lecz nie wątpiłem, że podobizny z moją zakazaną gębą wysłano do wszystkich łowców nagród działających na obszarze rozciągającym się od Morza Niewolniczego aż po wielkie góry na Południu – z napisem „poszukiwany żywy lub martwy”, ze wskazaniem na to drugie.
Niestety nie miałem wyjścia, tylko tam mogłem zdobyć amunicję i wydać ciężko zarobione pieniądze.
Zrzuciłem ubranie. Z przyjemnością zanurzyłem się w chłodnej wodzie, dbając, by jagathan i obrzyn były na wyciągnięcie ręki. Po kąpieli wyprałem ubranie i jeszcze mokre naciągnąłem na ciało.
Wyjąłem z worka mapę i ołówek, zaznaczyłem wyspę. Mogła się jeszcze kiedyś przydać. Gdy wróciłem do łodzi, koza stała już na dziobie niczym jedna z tych figur, jakie przyozdabiają statki Jegrów pływające po Morzu Niewolniczym.
Przywitała mnie radosnym beczeniem. Chyba lubiła przygody?
Załadowałem do dłubanki skromny ekwipunek, a potem odbiłem od wysepki. W osadzie powinienem być przed południem.
***
Na miejsce dotarłem zgodnie z przewidywaniami. Nim jeszcze ujrzałem słomiane dachy chałup, powitał mnie krzyk dzieci bawiących się nad wodą. Było to oczywiste igranie z losem, ale dzieciaki są wszędzie takie same – myślą, że są nieśmiertelne. Niektórym ta wada pozostaje w dorosłym życiu.
Dopłynąłem do przystani, uwiązałem dłubankę przy pomoście i wyszedłem na brzeg, zabierając ze sobą wszelką broń, jaką miałem, oraz worek, w którym trzymałem trofea.
Pożegnałem kozę pieszczotliwym klepnięciem w łeb, po czym udałem się w kierunku głównej bramy, umieszczonej w solidnym ostrokole. Tutejsi ludzie nie oszczędzali na bezpieczeństwie, w dzisiejszych czasach różnica między uczciwym kupcem a piratem była raczej mocno płynna. Z tej też przyczyny podejście pod bramę zostało tak skonstruowane, aby potencjalni napastnicy musieli przejść kilkadziesiąt kroków wzdłuż obwarowań, narażając się na ostrzał obrońców.
Trzech miejscowych strażników odsunęło się na bok, jakbym przyniósł ze sobą zarazę. Ruszyłem szeroką ulicą wiodącą na główny plac osady, mijając długie drewniane domy zamieszkałe przez całe rody. W tej dziczy rodzina jest wszystkim. Człowiek bez wsparcia rodu miał w zasadzie trzy wyjścia: kurewstwo, żołnierkę lub wyjazd do któregoś z większych miast w poszukiwaniu pracy i chleba, inaczej zostawał szybko czyimś niewolnikiem lub trupem.
Wkroczyłem na obstawiony gapiami plac i minąłem obszerną kapliczkę poświęconą Najświętszej Pani. Niektórzy z tych dobrych ludzi mieli w rękach siekiery, kusze, a dostrzegłem nawet kilka prymitywnych samopałów. Chyba nie spodziewali się, że wrócę, i nie wyglądali z tego powodu na szczęśliwych. Było mi to obojętne – już dawno przestałem liczyć na ludzką wdzięczność.
Wolną ręką odchyliłem połę płaszcza, pokazując gapiom imponujący zestaw taszczonej przeze mnie broni. Przetoczyłem spojrzeniem po tłumie, zatrzymując uważniej wzrok na twarzach uzbrojonych mężczyzn. Żaden nie sprostał mi dłużej niż kilka oddechów. Tacy jak ja zawsze budzili strach u prostaczków.
Odegrawszy rolę największego łobuza we wsi, skierowałem się do najokazalszego budynku w osadzie: piętrowego, z dachem krytym gontem i szybami w oknach. Szczyt luksusu, zważywszy na okolicę.
Dotarłszy do drzwi, wszedłem bez pukania. Wójt czekał na mnie, rozparty na wielkim krześle. Był to postawny mężczyzna o brzuszysku wylewającym się zza szerokiego pasa. Potężne bary i zwalista sylwetka jasno wskazywały, że nim utuczył się na urzędzie, był z niego silny mężczyzna.
Czujne oczka wpiły się we mnie znad pulchnych, pokrytych siateczką żyłek policzków.
W wielkich dłoniach trzymał cynowy kielich, jakby chciał mi pokazać, że nie ma złych zamiarów. Zacząłem wierzyć, że tym razem nikogo nie zabiję. Jeśli tak będzie, to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Najświętszej Pani.
Rozejrzałem się po obszernym pomieszczeniu.
Na ścianach wisiały skóry, a pod nimi ustawiono wielkie kufry. Dziesięć kroków przed krzesłem stały stół i zydel, przeznaczony dla mnie. Drugie drzwi prowadzące do sypialni były uchylone. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju.
Podszedłem do stołu, jednak nie usiadłem. Są przecież jakieś granice zaufania w interesach.
Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym Llaf Mierlkespojrzał na poplamiony krwią worek.
– A więc udało ci się – rzekł niezbyt lotnie. – Ciężko było?
– Bywało gorzej – odparłem zgodnie z prawdą.
– Napijesz się miodu? – zaproponował po przyjacielsku.
– Chętnie.
Na te słowa drzwi prowadzące do sypialni otworzyły się szerzej i weszła przez nie młoda czarnowłosa dziewczyna, niosąc dzban i kielich. Sukienka z lnu obrysowywała zgrabną figurę, stymulując moją wyobraźnię. Na przedramieniu nosiła piętno niewolnicy. Postawiła cynowy kubek na blacie. Gdy pochyliła się przy nalewaniu złocistego trunku, pełne piersi naparły na cienki materiał.
Patrzyłem jak zahipnotyzowany: nie miałem kobiety od trzech miesięcy.
Młódka wyprostowała plecy i uchwyciłem spojrzenie wielkich czarnych oczu. Czaił się w nich strach. Nic więcej nie wypatrzyłem, gdyż pospiesznie spuściła wzrok i podeszła do swego pana.
Od tyłu była równie pociągająca jak z przodu.
Napełniwszy kielich trzymany przez wójta, niewolnica zniknęła za drzwiami sypialni. Dopiero wówczas odkleiłem wzrok od kształtnego tyłeczka.
Nie spieszyłem się z zamoczeniem ust: nie żeby mnie nie suszyło, ale już kilka razy próbowano mnie otruć. To uczy ostrożności.
– Wasze zdrowie – rzekłem przyjaznym tonem.
Oblicze gospodarza rozciągnął fałszywy uśmiech. Uniósł kielich i ostentacyjnie wychylił jego zawartość do dna, co udowodnił, pokazując mi puste naczynie.
Poszedłem w ślad za wójtem i również osuszyłem kubek.
To tyle, jeśli chodzi o kurtuazję.
Odstawiłem naczynie i sięgnąłem po worek z trofeami, otworzyłem go i bezceremonialnie wysypałem na blat dwa łby. Oblicze wójta wydłużyło się pod wpływem zaskoczenia. Trzeba mu przyznać, szybko się opanował, a gdy uniósł wzrok, na tłustą gębę wypłynęła wojownicza zaciętość.
– Umówiliśmy się tylko na jednego – powiedział zapalczywie.
Moje nadzieje na spokojne załatwienie sprawy uleciały jak powietrze z przebitego świńskiego pęcherza.
Uniosłem brew, udając zdziwienie.
– To była para – wyjaśniłem uprzejmie. – Gdybym zabił tylko jednego, wciąż miałbyś na karku drugiego rybojeba, i to porządnie wkurzonego.
Llaf Mierlkenie wyglądał na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co przy jego podwójnym podbródku nie wypadło szczególnie imponująco.
– Masz mnie, kurwa, za przygłupa? – parsknął wściekle, potrząsając przy tym wojowniczo pięścią. – O tej porze roku utopce nie łączą się w pary.
Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się tłumaczyć tłuściochowi tego, co ujrzałem w oczach potwora. W służbie Ojców Synodu wpojono mi, że czyny są ważniejsze niż słowa. Od niechcenia sięgnąłem po obrzyna, spoczywającego w pochwie umocowanej przy biodrze, i położyłem go na stole, z lufami skierowanymi w stronę rozmówcy.
– Widocznie się kochali – odpowiedziałem chłodnym tonem.
Wójt zastygł w bezruchu, świdrując mnie gniewnymi oczkami.
– Jeśli mnie zabijesz, nie wypłyniesz stąd żywy – stwierdził z przekonaniem i spojrzał wymownie w okno.
Wiedziałem, co ma na myśli. W tego rodzaju osadach wszyscy są spokrewnieni. Właściwie to jeden klan, podzielony na kilka rodów. Gdybym zabił ich przywódcę, w jego własnym domu, okryłbym hańbą całą społeczność, a nie ma nic gorszego niż plama na honorze klanu.
Wzruszyłem ramionami z wystudiowaną obojętnością.
– Zapłacisz albo ci na zewnątrz będą musieli poszukać sobie nowego wójta, oczywiście ci, co przeżyją – dodałem z wilczym uśmiechem.
Przechwałka nieco na wyrost, gdyż zostało mi niewiele nabojów, ale on przecież o tym nie wiedział.
Wójt opuścił wzrok na obrzyna i przez chwilę wpatrywał się w wielkokalibrowe lufy. Oblizał koniuszkiem języka dolną wargę i zerknął w stronę drzwi, za którymi zniknęła niewolnica.
Zareagowałem instynktownie: wykonałem przewrót przez bark, poderwałem się na nogi i doskoczyłem do uchylonych drzwi. Kopnąłem je z całej siły, blokując lufę, która pojawiła się nagle w prześwicie, chwyciłem ją lewą ręką, pociągnąłem w górę i do siebie. Wolną dłonią sięgnąłem po jagathan i płynnym ruchem pchnąłem klingą w lukę tuż pod lufą. Wyraźnie wyczułem moment, gdy ostrze rozpłatało miękkie ciało. Tego uczucia nie da się pomylić z żadnym innym.
Ktoś jęknął za drzwiami. Chwyt na drugim końcu rusznicy osłabł, szarpnąłem i rzuciłem samopał na podłogę. Złapałem za krawędź drzwi i otworzyłem je na oścież, wyciągając jednocześnie klingę i gotując się do zadania kolejnego pchnięcia.
Bez potrzeby.
Czas i przestrzeń wokół mnie powróciły na normalne tryby. Tylko moje serce waliło niczym miechy w kuźni, a krew pulsowała w nabrzmiałych mięśniach i żyłach.
Zobaczyłem, jak niefortunny zamachowiec pada na kolana i chwyta się dłońmi za brzuch, usiłując zatamować wyciekającą krew.
Na przedramieniu miał wypalone niewolnicze piętno. Z jego oczu wyzierał szok. Wiedziałem, że za chwilę zacznie wyć. Rany brzucha są bardzo bolesne, choć człowiek może żyć z nimi i kilka dni.
On nie miał tyle czasu.
Ciąłem krótko, celując w tętnicę. Fontanna krwi uderzyła w podłogę rwanymi chluśnięciami.
Dopiero wówczas spojrzałem na dziewczynę. Siedziała skulona w rogu wielkiego łoża, wpatrując się w umierającego człowieka. W wielkich czarnych oczach malowało się przerażenie i coś jeszcze, czego nie potrafiłem odgadnąć.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do stołu. Wójt przez cały ten czas nawet nie drgnął, co dobrze świadczyło o jego rozumie.
– A więc to prawda, co o was mówią – w jego głosie brzmiał niechętny podziw. – Nie myślałem, że można być tak szybkim – doprecyzował po kilku oddechach.
Czyli jednak wiedział, kim jestem. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Mógł donieść na mnie urzędnikowi z najbliższej faktorii, a jednak spróbował sam załatwić sprawę. Rzecz jasna, uczynił to z czystego rozsądku. Na wschodnim pograniczu władza Ojców z Torunium wciąż była iluzoryczna. Stan ten wiązał się z konkretnymi korzyściami dla tuziemców.
Już za pierwszym razem, gdy zjawiłem się w osadzie, zorientowałem się, że nie mają tu własnego Ojca Głosiciela, a zatem dziesięć procent wszelkich dóbr zostawało w skrzyniach wójta i mieszkańców. W takich przypadkach zdarzało się, że najbliższy klasztor przysyłał Ojca Głosiciela w towarzystwie drużyny Zaprzysiężonych Braci – elitarnego oddziału wojowników – by ten zaopiekował się zbłąkanymi owieczkami.
Jako że sam również nie chciałem spotkać dawnych towarzyszy broni, wybaczyłem tłuściochowi niefortunny incydent sprzed chwili; ostatecznie dwieście marek w srebrze to pokaźna suma. Każdy mógł ulec pokusie.
Na szczęście wójt nie mógł słyszeć tych myśli. Pucołowatą twarz wykrzywiał gorzki grymas strachu. Podniósł wielki zad z krzesła i ciężkim, posuwistym krokiem podszedł do jednego z kufrów – tego wyglądającego najsolidniej.
Wyjął klucz z kieszeni, wsadził w otwór zamka i przekręcił.
Nie sądziłem, że poważy się na jakieś głupstwo, ale dla pewności podniosłem obrzyna z blatu i wycelowałem w szerokie plecy.
Wójt obrzucił mnie posępnym spojrzeniem, po czym sięgnął do środka, chwilę poszperał i wyciągnął dwie solidnie napchane sakwy. Jedna była wyraźnie mniejsza od drugiej.
– Sto marek w srebrze i jeszcze pięćdziesiąt – rzekł z wyraźnym bólem w głosie.
Poczułem, jak opada mi szczęka. Stary łobuz jeszcze się targował.
– Po sto od łba to razem dwieście, chyba że w tych stronach jest inaczej? – warknąłem.
Tłuścioch zerknął w przepastne tunele luf. O dziwo, na jego twarz powróciło uprzednie zacięcie.
– Nie mam tyle srebra, to nie Piołun, do cholery – warknął. – Chyba że chcesz taszczyć worki z miedziakami – dodał, wskazując na pozostałe kufry – albo skóry.
Wykrzywiłem usta. Nie uśmiechało mi się wiosłować z dodatkowym obciążeniem.
– Co możesz dać w zamian? – zapytałem, choć obaj znaliśmy odpowiedź.
– Niewolnicę do łoża na czas, kiedy tu zostaniesz, kwaterunek, wyżywienie i co znajdziesz u naszych rzemieślników – wyliczył.
Zastanowiłem się. Propozycja nie była taka zła. Zwłaszcza pierwsza jej część.
– Odpoczniesz, rany zaleczysz – zachęcił wójt i wskazał na poplamione juchą, postrzępione przez pazury koszulę i płaszcz. – Wokół osady jest trochę siół. Może kto wynajmie cię do roboty, jak mu człek czy potwory zalezą za skórę.
– Na ile czasu ta gościna?
Wójt potarł z namysłem podwójny podbródek.
– Do kolejnego nowiu.
Propozycja była uczciwa i przypadła mi do gustu.
– Potwierdzicie, wójcie, tę umowę pod przysięgą przed obliczem Pani wraz z wszystkimi mieszkańcami? – upewniłem się.
– Potwierdzę i inni też tak uczynią.
Skinąłem głową zadowolony.
– Co do dziewki, to chcę tamtą. – Wskazałem ruchem głowy na sypialnię.
Oblicze wójta wykrzywił bolesny grymas.
– To moja ulubiona – odparł. – Zamiast niej dam ci dwie inne.
Aż tak to go nie polubiłem.
– Chcę tę – stwierdziłem tonem sugerującym, że ta kwestia nie podlega negocjacjom.
Zacisnął szczękę, przez co jego policzki lekko się zatrzęsły.
– Zgoda – wycedził, obrzucając mnie złym wzrokiem. – Gdzie się zatrzymasz?
– W gospodzie, przyślij ją do mnie jeszcze przed zmierzchem.
Nie zwracając uwagi na jego ponurą minę, zgarnąłem srebro i ruszyłem do wyjścia, na wszelki wypadek trzymając odbezpieczonego obrzyna w dłoni.
Na dworze przywitał mnie milczący tłum. Spojrzenia wszystkich gapiów kierowały się ku sakwom w mojej ręce. Wnioskując po wyrazie zaskoczenia malującym się na poniektórych twarzach, chyba nie spodziewali się, że pójdzie mi tak łatwo. Obdarzyłem tych dobrych ludzi moim najprzyjaźniejszym uśmiechem. Ostatecznie przez kilka najbliższych niedziel miałem wypoczywać tu na ich koszt. ■
Miejscowa gospoda prezentowała się nieźle. Robactwa było mało, żywili suto, a i w piwie nie pływało za wiele drożdży. Dodatkowo, jako gość honorowy, dostałem izbę z solidnym, nietrzeszczącym łóżkiem.
Czas upływał mi między słodkimi pieszczotami z Erwą a piciem, jedzeniem i grą w kości.
Od bardzo dawna nie czułem się tak zadowolony, co chyba niezbyt dobrze świadczyło o życiu, jakie sobie wybrałem.
Odegnałem przykrą myśl, uniosłem wzrok znad pustego kufla i rozejrzałem się po dużej sali. O tej porze było tu jeszcze pusto: uczciwi ludzie zajęci byli pracą i zjawiali się w knajpie pod wieczór.
Długie stoły z ławami do siedzenia ustawiono w regularnych odstępach wokół paleniska, nad którym wisiał kociołek z zupą rybną. Niedaleko ognia, za grubą deską ustawioną na kozłach, tkwił niski człowieczek o twarzy i spojrzeniu chytrego szczura. Przywołałem go wzrokiem. Gdy wychwycił moje spojrzenie, w czarnych ślepkach rozbłysła czysta nienawiść.
Czy mogłem go o to obwiniać? Ostatecznie od ponad dwóch niedziel jadłem i piłem na jego koszt.
Jak to mawiają chrześcijanie z Nowego Rzymu – każdy dźwiga swój krzyż.
Podszedł do mnie z niechęcią, z jaką człowiek zbliża się do trędowatego. Obdarzyłem go ujmującym uśmiechem, po czym wypowiedziałem całą litanię życzeń. Począwszy od jeszcze jednego piwa, przez zupę z kociołka, pasztet z królika, a skończywszy na garncu najlepszego miodu oraz gorącej kąpieli na wieczór.
Może to małoduszne i niegodne byłego sługi klasztorów, lecz uwielbiałem patrzeć, jak każde moje kolejne zamówienie odciska się na jego szczurzym ryju rozpalonym piętnem.
Niech Pani mi wybaczy. Ostatecznie w tej dziurze nie było zbyt wiele rozrywek.
Dodatkowo przykazałem, aby zaniósł to samo Erwie, która większość czasu spędzała w naszej sypialni. Dla niej również był to okres wypoczynku. W zasadzie nie musiała pracować, wyjąwszy czas poświęcony mojej skromnej osobie. W ten sposób odwdzięczałem się jej za szczery entuzjazm, z jakim obdarzała mnie miłosnymi umiejętnościami – te zaś były na najwyższym poziomie.
Co do innych form naszych kontaktów, to rozmawialiśmy raczej mało. Dziewka była niepiśmienna, potrafiła liczyć do tuzina i nie miała żadnego pojęcia o świecie. Niemal całe życie spędziła w tej osadzie. Wójt kupił ją od jej ojca, gdy ten popadł w długi. Jak tylko podrosła i wyładniała, stary rozpustnik przysposobił ją do swych łóżkowych wymagań. A te, jak się okazało, wójt miał wcale wyrafinowane.
To był jeszcze jeden powód, dla którego polubiłem starego łobuza.
Szynkarz wysłuchał zamówienia do końca, nie dostając przy tym, ku mojemu rozczarowaniu, apopleksji, i odszedł, mrucząc coś o przybłędach panoszących się na nie swoim.
Uśmiechnąłem się pod nosem, jednak zaraz zrzedła mi mina. To miała być moja ostatnia noc spędzona w tej osadzie. Do nowiu zostało już bowiem tylko trzy dni. Wówczas przysięga złożona przez mieszkańców w kaplicy Najświętszej Pani przestanie obowiązywać. Po tym terminie lepiej, żeby mnie tu nie było.
W sakwach wciąż miałem nieruszone sto pięćdziesiąt marek wypłacone przez wójta i dodatkowe osiem, które zarobiłem na grze w kości.
Taka suma może skłonić niejednego rozsądnego człowieka do zgubnych czynów. Zabiłem w tej osadzie tylko raz i nie chciałem robić tego więcej.
Wielu zaś miało tu do mnie żal. Nikt nie lubi, gdy jakiś przybłęda przychodzi do jego warsztatu czy straganu i bierze sobie towar za darmo, nie płacąc.
Na mocy układu z wójtem zaopatrzyłem się w nowe noże do rzucania, skórzany płaszcz i solidne buty, spodnie, kilka koszul, kuszę oraz szereg przydatnych drobiazgów. Dlatego postanowiłem nie czekać do ostatniej chwili i odpłynąć z tej gościnnej osady wraz ze świtem.
Podczas gdy snułem plany ewakuacji, niewolnica usługująca przy stołach przyniosła zamówiony kufel piwa i glinianą miskę z zupą.
Była to chuda, wysoka kobieta o końskiej twarzy i wielkich piersiach; już niemłoda, bo dochodziła trzydziestki, ale i tak cieszyła się powodzeniem wśród tutejszych gości.
Można ją było mieć już za parę groszy, garniec wosku lub kilka bobrowych skórek.
Trzeba przyznać, szynkarz miał łeb do interesów.
Siedziałem sobie oparty o ławę, zwrócony twarzą ku wejściu. Godzina za godziną sączyłem kolejne piwka i oddawałem się słodkiemu lenistwu. Z braku innych zajęć jak co dzień skupiłem się na obserwowaniu przychodzących do gospody klientów. Niemal zawsze były to te same twarze.
Czasem jednak zaglądał tu ktoś spoza osady: traper, bartnik albo kmieć zamieszkujący w nieodległym siole. Zazwyczaj ludzie ci przypływali tu na kilka dni, aby sprzedać swoje towary, uzupełnić zapasy, no i oczywiście obowiązkowo poruchać.
Lubiłem tych nowych. W przeciwieństwie do miejscowych ćwoków nie traktowali mnie jak trędowatego, pogadali o tym i owym czy też zagrali w kości.
Rzecz jasna, były to tylko zwykłe, proste gadki dotyczące codziennych tematów, ale gdy ktoś, tak jak ja, całe tygodnie nie ma do kogo gęby otworzyć, szybko uczy się doceniać choćby najprostszą rozmowę z drugim człowiekiem.
Tego wieczora zjawili się sami miejscowi. Widziałem, jak przystawali w progu i obrzucali mnie pochmurnymi spojrzeniami, po czym szybko umykali do swoich kumotrów.
Niech idą do diabła!
Gwar rozmów narastał, w tle miejscowy grajek zaczął brzdąkać na bałałajce i nucić balladę o dziewczynie, co Hercoga nie chciała. Tę pieśń znałem na pamięć, śpiewano ją wszędzie między morzem a górami. W każdej wersji, jaką słyszałem, chodziło o to samo: głupia młódka wolała swego ukochanego od cudzoziemskiego księcia. W wersji śpiewanej na Pogórzu był to szewc, na równinach myśliwy, a nad morzem rybak. Zawsze jednak jakiś biedak, lecz przy tym mądry, piękny, uczciwy, młody, dzielny i śmiały. Jak żyję, takiego dziwu nie spotkałem.
Tak czy inaczej, podły Hercog porwał dziewkę i uwiózł do swego księstwa na Zachodzie, a zakochany junak przemierzył pół świata, by ją wyzwolić, oczywiście na sam koniec zabijając złego wodza.
Ot, kolejna historia wymyślona ku pokrzepieniu serc maluczkich. Jak dla mnie: zwykłe leczenie kompleksów. Byłem w hercogatach Saksonów i widziałem, jak ludzie żyją, tylko pozazdrościć. Miasteczka ludne, bogate, z kamiennymi domami, a nie te nasze kurniki, drogi porządne, ubite. Wszystko na odwrót niż po wschodniej stronie Rzeki Granicznej.
W Torunium gadają, że to wina złego losu. Wojna, skażenie, kwaśne deszcze, pomór, susza lub koklusz. Zawsze coś przeszkadza. A ja sobie tak myślę, że to taka tradycja, może nawet sięgająca jeszcze czasów sprzed Zagłady. A tradycja u nas rzecz święta – usłyszycie to od każdego Ojca Głosiciela.
Osuszyłem kufel i zacząłem rozważać, czy nie zbierać się do Erwy, czekającej na mnie w łóżku. Z zamyślenia wyrwało mnie pojawienie się nowego gościa. Spojrzałem w stronę wejścia i zobaczyłem, jak przez otwór między ościeżnicami przepycha się wielkie chłopisko o niedźwiedzich barach i piersi rozsadzającej skórzaną, obszytą frędzlami kurtkę. Spod bobrowej czapy wystawał zarośnięty łeb, połączony z tułowiem niemal z pominięciem szyi. Pod szerokim czołem i masywnymi wałami nadoczodołowymi błyszczały czujne oczy.
Facet miał na sobie długi płaszcz, spodnie ze skóry łosia oraz buty o wysokich cholewach. Monstrualny tułów opasywał flintpas podtrzymujący strzelbę przewieszoną przez plecy. Przy pasie na biodrach nosił długi, prosty myśliwski miecz w skórzanej pochwie oraz dwa noże.
Wyglądał, jakby miał za sobą naprawdę długą drogę. Zatrzymał się krok za progiem i rozejrzał po sali. Naraz wszyscy zgromadzeni kmiecie, dotychczas gapiący się na to dziwowisko, zaczęli udawać, że wcale ich tu nie ma.
Kto by chciał drażnić takiego zwierzaka?
Wzrok wielkoluda zatrzymał się na mojej skromnej osobie.
No, to już chyba wiecie.
Popatrzyliśmy sobie w oczy i to wystarczyło, by pod moją czaszką rozbrzmiały dzwony alarmowe. Ten facet nie miał w sobie nic z przytępego trapera, który miesiącami nie wychodzi z głuszy i pierdoli złapane w sidła sarny.
Zawsze rozpoznam mordercę, nie pytajcie mnie, w jaki sposób. Taki talent.
Teraz ten dar szeptał mi, że dla tego mężczyzny zabicie człowieka było równie łatwe jak splunięcie. Nie żebym był szczególnie oburzony takim podejściem do otaczającej rzeczywistości. Ostatecznie sam też nie byłem święty.
Spojrzenie ciemnych, uważnych oczu prześlizgnęło się po mnie i pomknęło do szynkarza tkwiącego za ladą. Ten zastygł nieruchomo z miną szczura zagonionego w kąt przez kocura.
Prawie zrobiło mi się go żal. „Prawie” robi w tym wypadku wielką różnicę.
Uniosłem kufel do ust i znad cynowej krawędzi przyjrzałem się nieznajomemu dokładniej.
Wielkolud ruszył ociężałym krokiem w kierunku szynkwasu, z pozorną niezgrabnością człowieka, który nikomu nic nie musi udowadniać: stawiał ciężkie kroki, niemal nie odrywając podeszew od podłoża, a buty miał naprawdę dobre, za dobre. Ten człowiek jeszcze kilka tygodni temu odwiedzał szewca, i to nie pierwszego lepszego partacza.
Zmierzając przejściem między ławami, przypominał drapieżnika, który wie, że jest na szczycie układu pokarmowego. I to właśnie wzbudziło mój niepokój: co taka bestia w ludzkiej skórze robiła na tym zadupiu?
Czyżby wójt nie odżałował straty? Ostatecznie posuwałem jego kobietę. Niektórzy mężczyźni bywają w takich przypadkach przesadnie drażliwi.
Wprawdzie facet nie wyglądał na takiego, co bierze robotę za kilkadziesiąt marek – więcej wójt by nie dał, tego byłem pewien. Z drugiej strony, jak człowieka przyciśnie bieda, to przyjmie każde zlecenie. Wstyd przyznać, sam brudziłem ręce za mniejsze pieniądze.
Tak, moi drodzy, możecie zarzucić mi paranoiczną nieufność, lecz już dawno przestałem wierzyć w zbiegi okoliczności. Zwłaszcza gdy w sakwach miałem sto pięćdziesiąt srebrnych powodów.
Oczywiście pozostawało jeszcze jedno wyjaśnienie tłumaczące wizytę wielkoluda, lecz było zbyt przerażające i wolałem je na razie odrzucić. Skląłem się tylko w duchu, że nie wypłynąłem dzień wcześniej.
Nieznajomy wybrał miejsce przy ścianie, zapewniające widok na salę i drzwi. Trzech siedzących tam kmieci umknęło ze swych siedzisk niczym wystraszone króliki. Wielkolud nawet nie zwrócił na nich uwagi, zdjął z pleców strzelbę, oparł o ścianę, tak by mieć broń na wyciągnięcie ręki. Następnie rozsiadł się i ściągnął z głowy czapę, uwalniając plątaninę czarnych kręconych włosów.
Szynkarz pojawił się przy nim błyskawicznie, aż pozazdrościłem.
Przybysz podrapał się po szerokim nosie i złożył zamówienie: miał tubalny, chrapliwy głos, doskonale słyszalny w ciszy, jaka zapanowała w gospodzie.
Szczurzy ryj nawet nie zająknął się w temacie zapłaty, co więcej, zapewnił, że wszystkim zajmie się osobiście.
Nie dziwota: facet wyglądał na takiego, co to nie lubi, gdy zupa jest za słona.
Postanowiłem zmywać się do swojej izby, atmosfera stała się jak dla mnie zdecydowanie za skisła. Poza tym byłem niemal bezbronny, obrzyna zostawiłem pod opieką Erwy i przy sobie miałem tylko nóż. Trochę mało jak na wielkiego sukinsyna przywodzącego na myśl jednoosobową armię.
Z hurgotem odsunąłem ławę i podniosłem się z miejsca.
Spojrzenia wszystkich obecnych w sali skierowały się w moją stronę, no, prawie wszystkich, gdyż nieznajomy nawet nie drgnął, choć czułem, że obserwuje mnie z ukosa.
To był rodzaj testu. Ktoś tak groźny nie musi udawać braku zainteresowania.
Lodowata pięść strachu wbiła się brutalnie w mój dołek: byłem już pewny, że facet zjawił się z mego powodu. Szereg pytań rozbiegł się w mojej głowie niczym spłoszone oposy.
Jak mnie znalazł? Kiedy postanowi mnie zabić?
Udając, że mam już mocno w czubie, podreptałem w kierunku zaplecza, gdzie mieściła się moja izba. Przez cały czas kątem oka obserwowałem, czy nieznajomy nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów, samemu trzymając dłoń przy kościanej rękojeści majchra.
Nie chwaląc się, potrafię z dwudziestu kroków trafić nożem w cel wielkości ludzkiej głowy. To zwykle wyrównuje szanse.
Ku mojej uldze wielkolud zupełnie mnie ignorował, ostentacyjnie skupiając uwagę na cyckach niewolnicy, gdy ta stawiała przed nim garniec z piwem.
Dopiero za drzwiami kwatery pozwoliłem sobie na rozluźnienie.
Erwa brała właśnie kąpiel. Przemknąłem spojrzeniem po jej nagim ciele, zatrzymując dłużej wzrok na ciemnych brodawkach wystających znad wody. Poprawiła kosmyk wilgotnych włosów opadający na oczy i wyciągnęła do mnie rękę.
– Chodź, nie mogłam się ciebie już doczekać – powiedziała to w taki sposób, że niemal jej uwierzyłem.
– Za chwilę.
Zamknąłem drzwi na skobel, następnie podparłem klamkę deską. Robiłem tak co wieczór, na wypadek gdyby jakiś podpity wieśniak za bardzo wziął sobie do serca balladę o dzielnym junaku i zechciał poderżnąć mi gardło we śnie.
Oczywiście dla wielkoluda lichy skobel nie był żadną przeszkodą. Jego mogły powstrzymać jedynie pociski z obrzyna.
Podszedłem do łóżka i wyciągnąłem dwururkę spod materaca. Naoliwione lufy lśniły w blasku lampy olejnej stojącej na stole. Z juków dobyłem metalowe pudełko z amunicją. Złamałem komorę nabojową i załadowałem do niej parę ołowianych pocisków o żłobkowanych ściankach. Gdy na powrót zatrzasnąłem obrzyna, od razu poczułem się lepiej.
Przez kilka najbliższych godzin byłem raczej bezpieczny. Jeśli wielkolud przybył tu, by mnie załatwić, niechybnie zaczeka do nocy. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że najlepiej zabija się, gdy cel śpi. Może to niezbyt uczciwe i zgodne z naukami Najświętszej Pani, ale za to dobre dla własnego zdrowia.
Teraz jednak czekały mnie przyjemniejsze rzeczy.
Odłożyłem obrzyna i pas z nożami na stół, po czym zrzuciłem z siebie ubranie. Erwa przez cały czas obserwowała mnie z parującej wody. Wiedziałem, na co patrzy. Głębokie blizny sprzed zaledwie kilku tygodni, pamiątki po pazurach rybojeba, były teraz ledwie dostrzegalne.
Rany goiły mi się niezwykle szybko. Działo się tak, odkąd sięgam pamięcią. To kolejny powód, dla którego ludzie traktowali mnie jak odmieńca.
Nagle do mojego umysłu wślizgnęło się niechciane wspomnienie. Naga kobieta leżąca bezwładnie w zakrwawionej pościeli. Przechylona głowa opadała za krawędź łoża, przez co długie złote włosy spływały w rdzawą kałużę na podłodze – jej własną krew.
Odepchnąłem obrzydliwą marę.
Ta była żywa, czysta i chciała mnie – no, może niezupełnie z własnej woli, ale na tym świecie ciężko o ideał.
Zanurzyłem się obok Erwy. Dwururkę oparłem o balię kolbą do góry, tak by w każdej chwili móc chwycić broń.
Woda już ostygła, ale za to dziewczyna była bardziej niż gorąca. Przywarła do mnie gładką, wilgotną skórą, a jej dłoń wsunęła się pod wodę. Zwinne palce oplotły sztywniejące ciało, poruszając się w delikatnym posuwistym rytmie.
Lewą dłonią chwyciłem ją za gęste włosy, prawą zacisnąłem na krągłej piersi. Odnalazłem pocałunkiem miękkie wargi i wepchnąłem język między ostre ząbki. Całowaliśmy się długo, niemal do utraty tchu. Gdy się od siebie odkleiliśmy, uniosłem ją za biodra i nasadziłem na siebie. Przyjęła mnie wilgotnym, uległym ciepłem.
W przeciwieństwie do większości znanych mi kobiet zawsze była gotowa, srom rozsunął się miękko i zjechała po wygiętej krzywiźnie aż po samą nasadę członka, a krągłe pośladki podskoczyły sprężyście na moich udach.
Poruszała się rytmicznie, zataczając okrężne ruchy biodrami. Tym razem to ona odszukała moje usta. Lizaliśmy, szczypaliśmy i gryźliśmy się nawzajem w zapamiętaniu. Jej ruchy stały się gwałtowne, niemal dzikie, opadała na moje podbrzusze z całą siłą szczupłego, sprężystego ciała, rozchlapując wodę po klepisku, aż przyszła chwila, gdy jęknęła przeciągle, a potem wygięła tułów w tył tak, że nabrzmiałe brodawki wycelowały w sufit, zaś jej udami i brzuchem wstrząsnęły krótkie spazmy.
Dogoniłem ją, poruszając mocno biodrami. Ognisty strumień rozkoszy wystrzelił w górę, wlewając się do ciepłego wnętrza, mieszając się z wodą i ługiem. Drżąc z wyczerpania, zastygliśmy wtuleni w siebie.
Z błogostanu wyrwało mnie skrzypnięcie deski w sieni. Błyskawicznie sięgnąłem po obrzyna i wycelowałem w drzwi. Nie spuszczając palca ze spustów, wyszedłem z balii i stanąłem na klepisku. Pod moimi stopami szybko zebrała się kałuża wody.
Erwa otworzyła usta, lecz powstrzymałem ją, przykładając palec do warg.
Czekałem tak kilka chwil, lecz niepokojący dźwięk nie powtórzył się.
Uśmiechnąłem się do dziewczyny, pochyliłem nad nią i pocałowałem czule w usta.
Gdy wyprostowałem plecy, ona również podniosła się z wody. Z przyjemnością wpatrywałem się w zgrabne nogi i ciemne runo podbrzusza, dziewczęce biodra przechodzące w szczupłą talię, piersi o ciemnych brodawkach barwy dojrzałej wiśni.
W jej oczach dostrzegłem skupienie.
– O czym myślisz? – zapytałem raczej dla podtrzymania rozmowy niż ze szczerej ciekawości.
– Zabierz mnie ze sobą – powiedziała, a potem zacisnęła usta, jakby przestraszyła się wypowiedzianych słów.
Zdębiałem. No, ale przecież sam się prosiłem.
Przez chwilę nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Przez moją głowę przewinął się korowód półprawd i zwykłych kłamstw. Lubiłem ją i nie chciałem zranić prawdą. Ta zaś była boleśnie prozaiczna. Poza dobrym rżnięciem nic nas nie łączyło. Dobre dupczenie to zbyt mało, aby ciągnąć ze sobą przez puszczę dodatkowy balast. Na tej samej zasadzie co worek miedziaków czy zwierzęce skóry. Może to i okrutne, ale dla mnie była tylko towarem, zapłatą za wykonane zlecenie. Niczym więcej.
Gdy przyprze mnie chuć, dziwkę lub niewolnicę mogę kupić w każdej większej osadzie, może nie tak ładną i dobrą w te klocki, ale przy moim trybie życia nie jestem przesadnie wybredny.
Niektóre prawdy tną jak nóż. Ta była jedną z nich. Dla niej miałem inną, mniej okrutną i łatwiejszą do przyjęcia.
– Nie mogę, złożyłem przysięgę przed posągiem Pani. Wójt jej dotrzymuje, ja też. Nie sprzeniewierzę się Bogini.
Nim wymówiłem ostatnie słowo, widziałem już, że ta wersja jej nie przekonała. Widocznie nie była religijna, rzadka cecha u prostaczków.
– Brzydzę się nim – wyznała z nienawiścią w głosie – jego tłustym cielskiem, tym, jak sapie, poci się, gdy przygniata mnie do siennika, smrodu, gdy wkłada mi kutasa w usta i wpycha go po same jaja w gardło. Rozumiesz, nienawidzę go – niemal wykrzyczała.
Zamilkłem, bo cóż można powiedzieć na takie słowa. Niczego to jednak nie zmieniało.
– Za trzy dni jest nów – kontynuowała, biorąc moje milczenie za przyzwolenie. – Wtedy będziesz mógł go zabić bez obrażania Najświętszej Pani.
– Życie, które prowadzę, nie jest dla ciebie. – Spróbowałem przemówić jej do rozsądku. – Jestem zabójcą, poluję na potwory, a czasem i na ludzi, a oni polują na mnie. Nie przetrwałabyś w moim towarzystwie dwóch tygodni.
Ciemne oczy zwilgotniały, skinęła głową i opuściła wzrok.
– Rozumiem – wyszeptała, a ja poczułem się jak ostatnia świnia.
Dotknąłem palcami jej policzka i nakłoniłem, by spojrzała mi w oczy.
– Tu masz dach nad głową, ciepłą strawę, nie musisz ciężko pracować. Znałem kobiety, które oddałyby za możliwość takiego życia własne dzieci. Wójt ma do ciebie słabość, wykorzystaj to.
Wygięła usta w podkówkę i otarła łzę spływającą po policzku.
– Zatem mamy jeszcze dla siebie trzy noce.
– Tylko tę – wyznałem prawdę, choć miałem tego nie robić. – Przed świtem odpływam.
Ujęła mnie za dłoń.
– Dobrze, zatem chodź do łóżka. Chcę, żebyś zapamiętał na długo ten ostatni raz.
***
Zasnęła z głową wtuloną w moje podbrzusze. Ja, niestety, nie mogłem pozwolić sobie na podobny luksus. Leżałem zmęczony i ociężały, wpatrując się w cienie rzucane przez blask lampy. Obrzyna trzymałem w zasięgu ręki, zaś jagathan zawiesiłem na poręczy u wezgłowia.
Mój wewnętrzny zegar podpowiadał mi, że minęła północ.
Jeśli nie pomyliłem się co do intencji wielkoluda, to ten powinien niedługo się zjawić.
Troszeczkę męczyło mnie sumienie, że nie odprawiłem Erwy na tę noc, przez co narażam ją na niebezpieczeństwo, ale jeśli miałem załatwić wielkoluda, wszystko musiało odbywać się tak jak zwykle. Ponadto liczyłem, że jeśli facet wpadnie tu i zobaczy na łóżku nagą, bezbronną dziewczynę, zawaha się na kilka sekund. To powinno mi wystarczyć, by go załatwić.
Może to podłe, ale wybór: moje życie lub jej, to żaden wybór.
Gdzieś po godzinie usłyszałem kroki za drzwiami. Delikatnie zsunąłem z siebie głowę dziewczyny i powoli wstałem z łóżka. Podniosłem obrzyna i kciukiem odciągnąłem kurki, wolną dłonią wysunąłem jagathan z pochwy.
Zająłem pozycję z prawej strony framugi. Nie zamierzałem bawić się celowaniem w głowę. Z tej odległości pocisk wystrzelony z obrzyna zabija samą siłą trafienia.
Odgłosy kroków ucichły.
Wstrzymałem oddech. Czułem, że tam jest, wielki, nieruchomy jak głaz. I wkrótce równie martwy – pomyślałem sekundę wcześniej, nim ciszę przerwało skrzypnięcie deski towarzyszące przesuwaniu podeszwy buta i znów rozległy się kroki. Nieznajomy odchodził.
Zmarszczyłem czoło, wietrząc podstęp.
Zapewne wyczuł moją obecność przez drzwi. Są ludzie, którzy mają szósty zmysł, ostrzegający ich przed niebezpieczeństwem. Sam posiadam ten dar.
Dobiegło mnie skrzypienie zawiasów, suchy trzask, a potem zgrzyt przesuwanych rygli.
Wyglądało, że wielkolud i ja zostaliśmy sąsiadami.
Westchnąłem ciężko. To będzie długa, męcząca noc.
Naraz naszła mnie kusząca myśl, żeby odwiedzić nieznajomego w jego pokoju. Czyż atak nie jest najlepszą metodą obrony? Problem w tym, że być może wielkolud chciał sprowokować mnie do takiego zachowania. Postanowiłem nie zmieniać planu.
Naciągnąłem spodnie i ponownie ułożyłem się przy boku śpiącej beztrosko dziewczyny. Czas płynął nieznośnie powoli, z trudem opierałem się senności.
Wyrównałem oddech i zapadłem w rodzaj letargu, choć lepszym określeniem byłby stan medytacji. Instruktorzy z tropicieli wiedźm poświęcili wiele lat, by uwarunkować we mnie tę umiejętność.
W tym stanie zyskiwałem rodzaj wewnętrznego widzenia. Mój umysł i ciało odpoczywały, jednocześnie rejestrując najdrobniejszą zmianę zachodzącą w najbliższym otoczeniu.
Słyszałem chrobot myszy wracającej z sieni do norki w izbie, pohukiwanie sowy krążącej nad gospodą, gdzieś zza ścian docierało do mnie ciężkie sapanie mężczyzny i jęki ujeżdżanej przez niego kobiety. Wyglądało na to, że mój sąsiad znalazł sobie ciekawsze zajęcie niż próba wysłania mnie na tamten świat. Być może źle go oceniłem, ale przecież noc jeszcze się nie skończyła.
Nagle coś się zmieniło, tuż pod moim bokiem. Choć nawet nie drgnęła, po szybszym oddechu poznałem, że się przebudziła. Czułem, jak mi się przypatruje, przekonana o mojej nieświadomości.
Ostrożnie, tak by mnie nie zbudzić, zsunęła z siebie wełniany pled i zeszła z łóżka. Bose stopy zadudniły cicho o podłogę. Zatrzymała się przy stole. Przez chwilę mój umysł nie zarejestrował żadnego ruchu, chyba się nad czymś zastanawiała.
Następny dźwięk mnie zaskoczył.
Odgłos towarzyszący wysuwaniu ostrza z pochwy trudno pomylić z czymkolwiek innym.
Stąpając na palcach, powróciła do łoża, pochyliła się i przyłożyła mi nóż do gardła.
Gdybym nie czekał na wielkoluda, byłbym już martwy.
Otworzyłem oczy, to ją zaskoczyło. Błyskawicznym ruchem chwyciłem jej nadgarstek i odsunąłem ostrze. Szarpnęła się, co rzecz jasna nie miało najmniejszego sensu. Wolną dłoń zacisnąłem na gardle zdrajczyni, dławiąc rodzący się krzyk, i rzuciłem ją na łóżko.
Odebranie jej noża było dziecinnie proste. Obróciłem kościaną rękojeść w dłoni i przytknąłem sztych do jej twarzy. W zastygłych rysach nie dostrzegałem strachu, tylko zaciętą determinację. Czyżby wolała mnie zabić niż pozwolić mi odejść bez niej?
Myśl ta połechtała moją męską próżność, niemniej próba poderżnięcia mi gardła we śnie musiała nieuchronnie popsuć naszą relację.
– Dlaczego? – zapytałem szczerze ciekaw odpowiedzi.
W czarnych oczach błysnęła pogarda. Zacisnęła usta w wąską linię.
Cóż, nie zdecydowałem jeszcze, co z nią zrobię, ale takim zachowaniem na pewno sobie nie pomagała. Wolną dłoń położyłem na szorstkiej brodawce piersi i zacisnąłem palce na sutku. Krzyknęła z bólu i naprężyła mięśnie. Zatkałem jej usta kantem dłoni, w której trzymałem nóż. Drobne ząbki ukąsiły mnie głęboko, do krwi. Jednak z nas dwojga to ją bardziej bolało. Puściłem brodawkę i odczekałem chwilę, czując, jak ulga rozpływa się po drobnym ciele.
– Następnym razem, gdy nie uzyskam odpowiedzi lub wyczuję, że kłamiesz, obetnę ci sutki, a potem wezmę się za cipę. Będziesz cierpieć jak nigdy, a gdy z tobą skończę, nawet najbardziej wyposzczony traper nie zechce cię tknąć.
Wyczuła, że mówię poważnie, poznałem to po spazmatycznym drżeniu mięśni. Dałem jej jeszcze chwilę na przemyślenie moich słów, nim powtórzyłem pytanie.
Tym razem nie ociągała się z zaspokojeniem mojej ciekawości. Mądra dziewczynka.
– Człowiek, którego zabiłeś, był moim ukochanym – odpowiedziała z nagłą eksplozją nienawiści w głosie.
Poczułem, jak szczęka opada mi ze zdumienia. Przez kilka tygodni dogadzała mi na wszystkie sposoby, niemal uwierzyłem, że się zakochała, a tu proszę, taka niespodzianka. Jak tu, kurwa, zrozumieć kobiety?
– Mogłaś to zrobić wcześniej. Czemu czekałaś aż do teraz?
– To był warunek postawiony przez pana.
Kilka uderzeń serca zajęło mi zrozumienie, że mówi o wójcie.
– Do czasu obowiązywania przysięgi miałam zdobyć twoje zaufanie, uwieść cię, a potem namówić, byś zabrał mnie ze sobą. Wtedy… – nie musiała kończyć.
Porywając własność wójta, złamałbym przysięgę złożoną przed obliczem Pani. Wówczas wedle zwyczaju i prawa każdy człowiek w osadzie byłby zobowiązany mnie zabić. Coś mi mówiło, że wielu by próbowało. Zrozumiałem też, że sam przyspieszyłem próbę skrytobójstwa, wyjawiając termin opuszczenia osady.
Swoją drogą, miałem przeczucie, że tłusty wieprz wiedział o miłości niewolników i wystawił chłopaka celowo. Poczułem niechętny podziw dla niego, chytrze to sobie obmyślił. W białych rękawiczkach pozbył się konkurenta, a przy okazji wykorzystał to, by mnie załatwić. Gdyby nie przybycie do osady tajemniczego nieznajomego i dar wewnętrznego widzenia, byłbym już martwy. Wyglądało na to, że Najświętsza Pani wciąż patrzy na mnie łaskawym okiem.
Postanowiłem sobie, że wykosztuję się i złożę ofiarę z białego jagnięcia. Ale to potem. Teraz musiałem zadecydować, co zrobić z dziewką. Zabić czy zostawić przy życiu – a jeśli tak, to w jakim stanie. Zwykle nie miewałem skrupułów, zabijałem każdego, kto chciał mnie uśmiercić: rzadko kiedy w uczciwej walce. Strzelałem z zasadzki, podrzynałem gardła we śnie czy modlitwie albo kiedy dupczyli. Załatwiłem też w życiu kilka kobiet, gdy weszły mi w drogę lub utrudniały wykonanie zadania.
Mogłem też oszpecić tę piękną twarzyczkę; kara o wiele okrutniejsza niż śmierć i adekwatna do winy. A jednak coś powstrzymało mnie przed użyciem ostrza. Uderzyłem ją w skroń, mocno, lecz nie na tyle, by zabić. Jęknęła cicho i zwiotczała pod moim ciężarem.
Podniosłem się z łóżka i jeszcze przez chwilę przyglądałem się Erwie: pięknej, nagiej i wciąż żywej. Cholera, na starość robię się miękki.
Ubrałem się, spakowałem nieliczny dobytek, a potem wymknąłem się przez okno w ciemną noc. Przemknąłem niczym cień między opłotkami i dotarłem do palisady. Już wcześniej wypatrzyłem odpowiednie miejsce z dala od wieży obserwacyjnej, na której co noc czuwał strażnik.
Wdrapałem się po schodkach na wąską rampę biegnącą na całej długości palisady i za pomocą liny zsunąłem się na drugą stronę.
Moja dłubanka cumowała w przystani. Załadowałem się z rzeczami do środka i odbiłem od pomostu. Wystarczyło kilkanaście silnych pociągnięć wiosłem, by pochwycił mnie nurt. Teraz musiałem tylko trzymać prosty kurs i uważać na dryfujące pnie.
Ostatni raz spojrzałem na pogrążoną w ciemności osadę i popłynąłem w stronę rodzącego się na wschodzie brzasku. ■
Dopadli mnie dwa dni później. Płynęli niewielką szkutą z opuszczonym żaglem, wiosłując w trzech, jakby gonił ich sam bies. Wyglądali na myśliwych, jednak w łodzi nie dostrzegłem pakunków ze skórami. Zwróciłem natomiast uwagę na broń: samopały, kuszę i krótkie miecze leżące na pokładzie. Przez dłuższą chwilę trzymałem przy oku lunetę, obserwując brodate, wykrzywione wysiłkiem twarze. Może cierpię na przerost ego, lecz od razu dopadło mnie nieprzyjemne podejrzenie, że skubańcy wysilają się tak dla mnie. Błogosławić Panią, nie było z nimi tajemniczego wielkoluda.
Umieściłem lunetę w drewnianej tubie i schowałem do sakwy. Byłem przekonany, że tamci nie posiadają takiego udogodnienia. Podobne cacka były niezwykle kosztowne i rzadko spotykane na tym odludziu.
Zszedłem z wapiennej skały i zepchnąłem łódkę na wodę.
Przy mojej wytrzymałości mogłem wiosłować w tempie wystarczającym, aby do zmroku zachować dystans od ścigających mnie mężczyzn. Oczywiście pod warunkiem, że bezwietrzna pogoda się utrzyma. W przeciwnym wypadku, mając do dyspozycji żagiel, dopadliby mnie bez trudu.
Kilka godzin później wiedziałem już, że i tym razem Najświętsza Pani mi sprzyja. Powietrze wciąż zalegało w bezruchu nad szarą wstęgą rzeki.
Tuż przed zmrokiem wypatrzyłem odpowiednie miejsce na obozowisko: martwe zakole, oddzielone od głównego nurtu łachą, porośniętą przez rachityczne krzewy.
Dobiłem do brzegu i wyciągnąłem dłubankę na piasek, nie trudząc się jej maskowaniem.
W pierwszej kolejności postanowiłem przyjrzeć się szerokiemu rozlewisku, które oddzielało łachę od puszczy. Tak naprawdę to nie przypuszczałem, abym natknął się w tym miejscu na utopca; te zwykle trzymały się w sąsiedztwie ludzkich osad. Wolałem jednak się upewnić: trzech uzbrojonych facetów na karku to wystarczający kłopot, nawet jak na moje standardy. Poza tym w pobliżu mogły żerować inne zmutowane stworzenia lub zwykli drapieżcy.
Przebadałem dokładnie teren i nie dostrzegłem żadnych niepokojących śladów, przynajmniej na ziemi. Natomiast w przybrzeżnych wodach żyło coś wielkiego; poznałem to po zmarszczkach pojawiających się na powierzchni. Zajęło chwilę, nim wypatrzyłem, z czym mam tu do czynienia. To były sumy, prawdziwe olbrzymy wielkości rzecznych fok.
Tylko że foka nie zeżre człowieka, a te bydlaki jak najbardziej.
Zabrałem się do ścinania gałęzi na opał. Musiałem się przy tym nieco napocić, rachityczne krzaczki okazały się cholernie odporne na ciosy maczetą. Jeszcze nim zapadł zmrok, rozpaliłem ognisko i oprawiłem te kilka ryb, które złowiły się w sieć przymocowaną do burty.
Zjadłem kolację, zastanawiając się, czy już dojrzeli dym. Nawet jeśli tak było, wątpiłem, aby podpłynęli tu do mnie pogadać. Raczej zjawią się w nocy z zamiarem poderżnięcia mi gardła. Ja bym tak właśnie zrobił.
Sięgnąłem do jednej z sakw i wyciągnąłem uprząż na broń. Lekka, wygodna, idealna dla skrytobójcy, składała się ze skórzanych pasów i rzemieni, połączonych metalowymi klamrami. Zabrałem ją ze sobą, jak i kilka innych drobiazgów z Toruniumtej nocy, gdy zrezygnowałem ze służby w tropicielach wiedźm.
Uśmiechnąłem się na wspomnienie zaskoczenia w oczach Ojca Sylkiana, gdy złożyłem mu wypowiedzenie; na oddech przed tym, nim wypełnił je ból: łysy sukinsyn czuł, że umiera.
No, ale przyjemne wspomnienia będę snuł na starość. Najpierw trzeba będzie jej dożyć.
Sprawdziłem, czy wszystkie uchwyty i zapięcia trzymają, a potem zabrałem się do rozmieszczania broni.
W sześciu pochwach schodzących od pach w dół umieściłem nowe noże do rzucania – „prezent” od kowala z osady. U pasa na lewym biodrze zawiesiłem mój ulubiony majcher o długiej klindze, a drewnianą pochwę z jagathanem przymocowałem u prawego boku.
Zadowolony z oględzin wyprostowałem nogi ze strzyknięciem kolan – cóż, latka lecą.
Na ostatek załadowałem naboje do obrzyna, koronny argument w czekającej mnie rozmowie. Resztę amunicji powtykałem w pas na naboje. Całość przykryłem płaszczem.
Teraz wystarczyło tylko poczekać.
Wraz z zachodem słońca nad rzeką zebrały się chmary komarów i złaknionych krwi muszek. Szczęśliwie dym z ogniska działał odstraszająco na insekty.
Tamci nie mieli takiego luksusu. Zapewne przyczaili się gdzieś przy brzegu, czekając na zmierzch. Na myśl, że tych trzech dupków odpędza się teraz od kąsających ich małych krwiopijców, poczułem nagły przypływ dobrego humoru.
Tuż przed zniknięciem za koronami drzew słoneczny dysk przybrał barwę kutej miedzi. Po spokojnej wodzie rozlała się krwawa poświata, zupełnie jakby gdzieś w głębinach zabito wielkie zwierzę. Pół godziny później ciemność narzuciła na puszczę swój płaszcz, a bezchmurne niebo zasypały tysiące gwiazd.
Dawno temu w Toruniumprzyjacielprzekonywał mnie, że to takie same słońca jak nasze, tylko tamte są bardzo daleko. Nawet dziś, po latach tułaczki, podczas której widziałem nieprawdopodobne rzeczy, trudno mi jest w to uwierzyć. Z drugiej strony, nie wierzyłem też do końca w te wszystkie opowieści o Wyklętych Miastach: w szczątki stojących tam wież wciąż tak wysokich, że najstarsze drzewa wyglądały przy nich jak zabawki; w kamienne ruiny pokrywające wiele mil czy zamieszkujących je Wyklętych.
Wszystko to okazało się prawdą. Na własne oczy widziałem przeklęte strefy. Co prawda, tylko z daleka, przez lunetę, gdyż jedynie świętokradca, szaleniec lub samobójca złamałby najświętsze z przykazań Bogini.
Nie byłem żadnym z nich.
Co do mieszkańców Wyklętych Miast: nie miałem okazji ich zobaczyć, gdyż ożywają tylko w nocy. Przysięgam jednak, że słyszałem krwiożercze odgłosy towarzyszące prowadzonym przez nich, niekończącym się polowaniom.
Przymus pożerania się nawzajem był najcięższą z klątw, jakie rzuciła w dniach Zagłady Najświętsza Pani na żyjących tam grzeszników. Tak przynajmniej głosiły święte księgi.
Z zamyślenia wyrwał mnie przenikliwy głos puszczyka. Ktoś lub coś wystraszyło nocnego łowcę. Obrzuciłem czujnym spojrzeniem las po drugiej stronie rozlewiska. Instynkt szeptał mi, że tam są. Obserwują mnie skryci za drzewami.
Właśnie z tej przyczyny wybrałem to miejsce na obóz. Użycie kuszy czy rusznicy na taki dystans wymaga niezłego oka, nawet w dzień. Również od rzeki nie mogli mnie zaskoczyć, no chyba żeby któryś zdecydował się przepłynąć wpław, z nożem w zębach.
Wątpiłem, żebym miał aż takie szczęście, zakładałem, że oni również zauważyli drapieżne sumy.
Obróciłem się do nich plecami. Wyciągnąłem z ogniska nieco sadzy i poczerniłem sobie twarz. Potem ułożyłem się na ziemi, umościłem podgłówek z sakwy na ubrania i przykryłem się derką.
Tym razem nie próbowałem zapadać w letarg. Pomiędzy jednym a drugim stanem medytacji powinno upłynąć najmniej kilkanaście dni. Inaczej można obudzić się z krwotokiem wewnętrznym bądź paraliżem.
Czas płynął leniwie, sącząc się niczym nafta ze skalnej szczeliny – nie przeszkadzało mi to; im zapewne wręcz przeciwnie. A mimo to nie spieszyli się z wizytą. Znalazłem jedno wyjaśnienie: domyślali się, z kim mają do czynienia. Ostatecznie jak wielu ludzi posiada taką broń jak ja i potrafi zabić w pojedynkę dwa utopce? To powinno skłaniać do rozwagi, niestety w tym przypadku chciwość wyraźnie wzięła górę nad rozumem.
Nie czekali nawet, aż ognisko całkiem zgaśnie.
Nadeszli, zgodnie z przewidywaniami, od nasady łachy. Skradali się cicho, jak przystało na ludzi puszczy, nie na tyle jednak, bym ich nie usłyszał. Odniosłem przy tym wrażenie, że współpracują ze sobą od dawna.
Wydostałem się spod derki, wsadziłem pod nią przygotowane wcześniej sakwy – od biedy wyglądało to, jakbym nadal tam spał. Potem uskoczyłem w mrok, zanim jeszcze zbliżyli się na tyle, by mnie dostrzec.
Przywarłem do zimnego piasku, trzymając palce na cynglach. Odciągnąłem kciukiem iglicę w obrzynie. Naoliwiony zamek spustowy pyknął cichuteńko.
Usłyszałem chrzęst piasku zgniatanego przez kilka par butów. Chwilę potem dostrzegłem trzy niewyraźne cienie na tle ciemności. Stanęli w półkolu, na tyle, na ile pozwalała im na to niewielka szerokość łachy.
Choć leżałem jakieś dwanaście kroków od nich, nie zobaczyli mnie. Całą uwagę skupili na wabiku. Środkowy cień poruszył się: brzęknęła cięciwa kuszy i bełt wbił się w kukłę z miękkim plasknięciem.
Nie sprawdzałem, czy mają wyczulone ucho. Celując w nogi, nacisnąłem po kolei spusty.
Lufy plunęły ogniem i ołowiem. Huk wystrzału zlał się w jedno z bolesnym wyciem w ciemności. Odłożyłem obrzyna na piasek i poderwałem się na równe nogi, dobywając jednocześnie płynnym ruchem jagathan i długi nóż.
Szybkim spojrzeniem oceniłem sytuację: dwóch łowców oberwało i wiło się z przestrzelonymi kopytami na ziemi. Sadząc długie kroki, zaatakowałem trzeciego, wciąż trzymającego się na nogach.
Był trochę wyższy ode mnie i nieco cięższy, w prawej ręce trzymał krótki, szeroki miecz, a w lewej niewielką tarczę z metalowym umbem.
Zasłonił się tarczą, odbijając sztych jagathana, i uderzył ostrzem od dołu, celując w moją pachwinę. Zablokowałem cios nożem, odepchnąłem w bok szerokie ostrze miecza i wykorzystując lukę, ciąłem faceta w kolano.
Nie trafiłem, ale przynajmniej troszkę opuścił tarczę; wykorzystując to, uderzyłem nożem ponad jej krawędzią. W ostatniej chwili zblokował cios, wyprowadził podwójny atak, chcąc przebić mi brzuch mieczem i jednocześnie trafić umbem w twarz.
Schyliłem głowę, unikając rozłupania czaszki, choć szorstka krawędź okucia zdarła mi skórę z czoła. Zbiłem jagathanem impet krótkiego miecza, zsunąłem klingę do prostego jelca i zraniłem go w ramię.
Mężczyzna krzyknął z bólu i odsłonił się, co bezlitośnie wykorzystałem, wbijając mu nóż w pachwinę. Cofnąłem się, pozwalając, by opadł na kolana. Z rozerwanej aorty trysnęła na piach fontanna krwi. Było już po nim.
Spojrzałem na jego towarzyszy. W sam czas, gdyż ten po lewej doszedł już do siebie. Oparł się na jednej nodze i wykonał szybki zamach ręką.
Bezwiednie uchyliłem się, unikając rzuconego we mnie myśliwskiego toporka. Wyprostowałem się i doskoczywszy do faceta, wbiłem mu sztych jagathana w szyję. Obróciłem się ku trzeciemu łowcy, temu, który strzelał z kuszy. Wyglądał na nieprzytomnego.
Schowałem miecz do pochwy i ukucnąłem przy nim. Ostrożnie upewniłem się, że nie udaje, potem zabrałem mu broń.
Dorzuciłem gałęzi do tlącego się ognia. Gdy blask stał się dostatecznie intensywny, obejrzałem jego rany. Poważnie oberwał w podudzie i stracił sporo krwi. W tej głuszy równało się to wyrokowi. To nie był jednak mój problem. Chciałem tylko, aby dożył do momentu, gdy będę mógł go przesłuchać.
Wstałem z kolan i powróciłem do jego martwych kompanów. Zdarłem z nich ubrania, pociąłem materiał i skóry na paski, po czym zrobiłem z nich opatrunki i obwiązałem poranioną nogę trapera. Dla pewności, że nie zrobi nic głupiego po przebudzeniu, skrępowałem mu też ręce na plecach.
Potem, jako że wciąż był nieprzytomny, zająłem się jego kumplami. Pojedynczo zaciągnąłem zwłoki do wody i wypchnąłem na głębię. Wróciłem do ogniska i położyłem się. Wsłuchując się w odgłosy walczących o mięso sumów, zapadłem w krótką drzemkę.
Ocknąłem się wraz z brzaskiem i zacząłem pakować rzeczy do sakw. Krzątanina wybudziła mojego nowego przyjaciela. Jęknął boleśnie, po czym spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Upłynęła krótka chwila, nim zaczął kojarzyć fakty.
Szybkim spojrzeniem poszukał swych wspólników, a potem zerknął w wodę.
Domyślny łobuz, nie ma co.
Obserwowałem, jak jego oczy robią się okrągłe i zakrada się w nie strach. Opuścił głowę i długo patrzył na swoją nogę. Zarośniętą twarz wykrzywił grymas. Gdy uniósł oczy, ujrzałem w nich rezygnację.
– Czego chcesz? – zapytał wprost.
– Odpowiedzi na parę pytań.
Pokiwał głową i spojrzał na moje sakwy.
– Masz wódkę? Strasznie boli.
Otworzyłem usta, by mu odpowiedzieć, że gówno mnie to obchodzi i szkoda mi gorzałki na takiego parcha, ale coś mnie powstrzymało. Chyba naprawdę robię się miękki, a to nie wróży długiego życia.
– Mam – odparłem.
Wyjąłem metalową menażkę, odkręciłem nakrętkę i napoiłem go. Przytknął usta do krawędzi z niemal nabożnym szacunkiem, starając się nie rozlać kropli. Człowiek w obliczu ostatecznego dostrzega nagle znaczenie małych rzeczy.
Odczekałem, aż pociągnie kilka solidnych łyków, po czym zabrałem mu menażkę. Potrzebowałem go przytomnego.
– Kto wam kazał mnie zabić?
– Llaf Mierlke – odparł bez ociągania. – Ogłosił po osadzie i wszystkich siołach, że ten, kto przyniesie twoją głowę, zachowa wszystko, co masz przy sobie, a on dorzuci jeszcze pięćdziesiąt marek w miedzi i drugie tyle w towarze.
Uniosłem brew autentycznie zaskoczony.
Nigdy bym się nie spodziewał po tłustym knurze, że tak bardzo ubodzie go to, że posuwałem jego kobietę. No cóż, nigdy nie wiesz, co siedzi w drugim człowieku, dopóki nie wsadzi ci on noża w plecy.
– Ilu chętnych się znalazło?
– Tylko my. Przypłynęliśmy do osady ze skórami następnego dnia po tym, jak zabiłeś tę niewolnicę.
Poczułem, jak na piersi zaciskają mi się lodowe pazury.
– Jaką niewolnicę? – zapytałem nie najmądrzej.
Zrobił zdziwioną minę.
– No tę, która należała do wójta, ponoć ruchałeś ją kilka tygodni, a potem zarżnąłeś jak świnię. Ludzie mówili, że w izbie śmierdziało jak w rzeźni.
Nagle zamilkł. Coś w moich oczach musiało go przerazić, gdyż spuścił wzrok na piasek.
– Tak ludzie gadali – bąknął pod nosem.
Żal i gniew, uczucia, które poczułem na wieść o losie Erwy, były zaskoczeniem dla mnie samego. Chyba naprawdę polubiłem tę małą. Pewne sprawy uświadamiamy sobie zbyt późno.
Otrząsnąłem się ze smutku i zacząłem gorączkowo rozmyślać. Miałem nieprzyjemne podejrzenie, że wiem, kto zabawił się na moje konto w rzeźnika.
– Czy w osadzie był wielki mężczyzna: ponad siedem stóp wzrostu, szerokie czoło, ciemne skołtunione włosy, odziany jak myśliwy, nosi długą strzelbę na plecach?
Traper zmarszczył czoło i skinął głową.
– Był taki. Widziałem go, jak gadał z wójtem, a potem drugi raz na przystani, jak wypływaliśmy.
Nagle naszło mnie paskudne przeczucie. Odruchowo przemknąłem spojrzeniem po nadbrzeżnej puszczy, wyłaniającej się z szarówki.
Czy krył się tam gdzieś w gęstwinie, obserwując, jak załatwiam tych trzech głupców?
Powiedziałem trzech? No tak – nadeszła ta chwila.
Dostrzegł decyzję na mojej twarzy, poznałem to po oczach. Postanowiłem dać mu wybór.
– Chcesz zrobić to sam? – zapytałem.
Zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy.
– Najświętsza Pani potępia samobójców, nie chcę trafić do piekła.
Chciałem już przypomnieć mu, że zabrania również zabijać ludzi. Facet i tak ma przesrane, po co go dobijać.
– Jak chcesz – odparłem i wziąłem do ręki nóż.
– Zrób to szybko – poprosił.
Posłał mi ostatnie spłoszone spojrzenie i obrócił się plecami.
Nie przedłużałem. Wbiłem ostrze w nasadę czaszki – dobra, szybka śmierć, na jaką nie zasłużył.
Ale co tam, ludzki ze mnie typ.
Zaciągnąłem ciało do rzeki. Świeża krew szybko zwabiła sumy i zwłoki zniknęły w odmętach. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o naszą krótką znajomość.
Teraz musiałem zastanowić się, co dalej. Od najbliższej osady, godnej tego miana, dzieliło mnie kilkadziesiąt wiorst, a i tam nie byłbym bezpieczny. Wieści o nagrodzie wyznaczonej za moją głowę szybko rozejdą się w dorzeczu. Wójt miał u siebie gołębie, za pomocą których kontaktował się z innymi osadami i faktoriami.
Dla tutejszych ludzi kilkadziesiąt marek to wielka pokusa, zbyt wielka, by się oprzeć. Każdego można zabić: w walce, z ukrycia czy też za pomocą trucizny. Musiałbym uważać na każdym kroku w dzień, podczas snu i posiłków, a to na dłuższą metę nie jest możliwe.
Zbyt wielu uważa zabijanie bliźnich za lepszy sposób na zapewnienie sobie dostatniego życia niż codzienna harówka od świtu do zmierzchu. Ale kim jestem, by oceniać tych dobrych ludzi?
Tak naprawdę martwił mnie tajemniczy olbrzym. Coś mówiło mi, że kurwisyn łatwo nie zrezygnuje. Sposób, w jaki zabił Erwę, sugerował, że facet ma do mnie coś osobistego; chce, abym zaczął się bać, poczuł się jak zaszczute zwierzę.
Ponownie zacząłem przetrząsać głębiny pamięci, szukając jakichkolwiek skojarzeń z tym człowiekiem. Podobnie jak za pierwszym razem nic mi to nie dało. Nigdy go nie spotkałem.
Po namyśle postanowiłem zostawić rzekę i ruszyć na północ, w kierunku wzgórz. Taka wędrówka nigdy nie jest bezpieczna, puszcza jest domem dla wielu nieprzyjemnych sworzeń. Miałem jednak nadzieję, że w bezkresnej głuszy uda mi się zgubić wielkoluda czy innych skuszonych nagrodą łowców.
Zapakowałem rzeczy do sakw, zamaskowałem ślady po krwi i ognisku, na koniec zepchnąłem dłubankę w nurt. Przez chwilę patrzyłem, jak porywa ją prąd. Westchnąłem ciężko i świadom czekającego mnie wysiłku, ruszyłem przez nasadę łachy ku gęstej linii starodrzewu.
***
Pierwsza rzecz, jakiej musisz unikać w lesie, to…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej