10,40 zł
Warszawa walczyła z niemieckim najeźdźcą od 1 września 1939 roku, kiedy to polscy piloci bronili jej przed bombowcami. Tydzień później zaczął się szturm hitlerowskich wojsk lądowych, ale stolica dzielnie broniła się jeszcze trzy tygodnie. Autor tej książki stara się przywrócić pamięć bohaterskich czynów żołnierzy lotniczego oddziału szturmowego. W jego składzie znaleźli się lotnicy, którzy z powodu braku samolotów, walczyli z karabinem w ręku w obronie Warszawy.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 82
Eskadry 161 i 162 lwowskiego dywizjonu myśliwskiego pracowały w pocie czoła. Natężenie lotów było wielkie, toteż pezetelki raz po raz podrywały się w górę z lotniska Widzew pod Łodzią i szły na spotkanie napastników. Napór wroga wzrastał, powietrze nad Polską coraz bardziej wypełniało się maszynami z czarnymi krzyżami na skrzydłach i równie czarnymi swastykami na statecznikach. Hitlerowska Luftwaffe1 – najpotężniejsza wówczas lotnicza siła świata – dysponowała ponad dwoma i pół tysiącem nowoczesnych, szybkich i doskonale uzbrojonych samolotów bojowych. Cele i zadania tej potwornej machiny bojowej niedwuznacznie określił sam Hitler w znamiennej mowie z dnia 22 sierpnia 1939 roku:
„Zniszczenie Polski jest na pierwszym planie. Celem jest zniszczenie żywych sił, a nie dojście do jakiejś linii… Podam propagandową przyczyną rozpoczęcia wojny. Obojętne, czy będzie ona słuszna, czy nie. Zwycięzcy nikt nie będzie pytał, czy mówił prawdę, czy nieprawdę. Nie miejcie litośći. Brutalne podejście. Silniejszy ma rację. Jak największa surowość…”2
Nie mieli litości, byli brutalni, byli… „surowi”. Rzeczy właściwie znane, lecz nigdy nie będzie dosyć przypomnienia i powtarzania! Już w pierwszych dniach najazdu pokazali, co potrafią. Bombardowali wsie i osiedla, mordowali bezbronnych mieszkańców, kobiety i dzieci, ostrzeliwali nawet bydło na polach i pastwiskach. Masakrowali cywilnych uciekinierów po szosach, a jeżeli jakiś szpital nieopatrznie umieszczał znaki czerwonego krzyża na dachu lub dziedzińcu, nieuchronnie ściągał na siebie ataki „nadludzi” z Luftwaffe.
Były to dotychczas nieznane i „supernowoczesne” sposoby użycia samolotów w walce. Trudno jednak się dziwić, skoro sam marszałek Kesselring, zausznik Göringa, tak nakazywał załogom Dornierów, Heinkli i Junkersów:
„Krążąc nad miastami i polami nieprzyjaciela powinniście zdusić w sobie wszelkie uczucia. Powinniście powiedzieć sobie, że istoty, które widzicie, nie są ludźmi, bowiem ludźmi są tylko walczący Niemcy. Dla niemieckiej Luftwaffe nie istnieją ani tak zwane obiekty niewojskowe, ani względy uczuciowe. Kraje nieprzyjacielskie trzeba zetrzeć z powierzchni ziemi…”
Po drugiej zaś stronie, startowały w obronie eskadry myśliwskich górnopłatów. Było ich przeraźliwie mało, zaledwie 129 przestarzałych PZL P-11oraz 30 jeszcze starszych PZL P-73. Prędkość tych pościgowców zaledwie dorównywała prędkości wrogich bombowców i mniejsza była od prędkości myśliwskich Messerschmittów o blisko 200 kilometrów na godzinę! Z łatwością można było przewidzieć wyniki powietrznych zmagań we wrześniu 1939 roku.
Niemniej piloci polskich górnopłatów owiani niezwykłym duchem walki, nie ustępowali, dawali z siebie i ze swych maszyn wszystko. Stąd też nad całym odcinkiem Armii „Łódź”, usiłującej nadaremnie powstrzymać napór pancernej broni wroga, toczyły się niezliczone powietrzne pojedynki. Eskadry lwowskiego dywizjonu myśliwskiego zwyciężały, ale też ponosiły dotkliwe straty w ludziach i sprzęcie. W dodatku lotnisko widzewskie atakowane było kilkakrotnie z góry. Duże szkody poczyniły nurkujące bombowce Junkers Ju-87, a Messerschmitty Me-109 ostrzelały i spaliły na ziemi kilka pezetelek, jeszcze bardziej zmniejszając kurczący się stan polskiej jednostki. Poczęło brakować sprzętu, uzupełnienia samolotów nie nadchodziły, bo nie było skąd, brakło paliwa, amunicji, części zapasowych.
Tak nadszedł dzień 5 września, kiedy to pękł front armii „Łódź”4. Przed wieczorem dywizjon otrzymał rozkaz przesunięcia się na lotnisko Drwalew w okolicach Grójca. Rzut kołowy odszedł o świcie 6 września, a pięć samolotów – tyle bowiem pozostało maszyn – odleciało z Widzewa o godzinie siódmej. Po południu zaś na opustoszałym lotnisku znalazło się dwóch ludzi, nadaremnie starających się doprowadzić do porządku rozbity samolot.
Nadchodziła noc, poczęło się ściemniać. Dudnienie artylerii rozlegało się bliżej i bliżej. Długie serie broni maszynowej wydawały się dochodzić z przeciwległego krańca lotniska. Ludzie dłubiący przy samolocie wymienili porozumiewawcze spojrzenie.
– Nic już z tego grata nie będzie! – zawołał z rozpaczą plutonowy Wielgas, przeciągając dłonią po twarzy umazanej smarami.
Podporucznik Jerzy Kielski skinął głową i przygryzł wargi. Mechanik miał rację. Nie można było dłużej się łudzić i oczekiwać cudu. Tak, to był rzeczywiście grat nienadający się już do niczego. Płatowiec doprowadzono do porządku względnie szybko i łatwo, chociaż pilot miał poważne wątpliwości co do stanu kratownic skrzydeł. Ale silnik ani rusz nie chciał zaskoczyć, a odnalezienie i usunięcie defektu absolutnie przekraczało możliwości podporucznika Kielskiego i plutonowego Wielgasa.
– Co robimy, panie poruczniku? – padło nieuniknione pytanie ze strony Wielgasa. Zarówno on, jak i oficer coraz częściej nastawiali uszu w kierunku wzmagającej się strzelaniny.
Jerzy wymownie popatrzył na stojący opodal motocykl. Był to lekki, jednomiejscowy Sokół 200.
Wielgas momentalnie połapał się w sytuacji.
– Żal maszyny – bąknął.
– Tak – zgodził się Kielski. – Nic innego nie zostało…
– Spalimy?
– Mhm.
– Jak się zabierzemy. Na tym motorze?
– Nie ma wyboru. Jakoś sobie poradzimy. W Łodzi zobaczymy, co dalej. Zresztą może w sztabie nam dopomogą.
– W sztabie? – Wielgas przeciągnął to słowo. – E, tam już pewnie żywego ducha nie ma.
W piętnaście minut później, gdy bezużyteczny samolot płonął jaskrawym ogniem, dwójka lotników podążała na motocyklu szosą do Łodzi. Prowadzący Kielski dokonywał cudów zręczności, by w ciemnościach wymanewrować pomiędzy uciekinierami, utrzymać równowagę i nie zwalić się do rowu. Wielgas trzymał się go kurczowo. Jakoś udało im się dotrzeć do miasta, odnaleźli drogę na kolonię Julianów, do dowództwa lotnictwa armii. Było tam pusto i głucho. Po namyśle Kielski ruszył w dalszą drogę, do odległego o kilometr pałacyku, gdzie mieścił się sztab Armii „Łódź”. I tutaj nie zastali nikogo, a nieład w opuszczonych pomieszczeniach sztabowych świadczył, że dowódca armii i jego współpracownicy opuścili to miejsce postoju w wielkim pośpiechu.
– Co teraz?
– Nic. Jedziemy dalej – zdecydował pilot.
Wielgas odchrząknął z zakłopotaniem, potarł zabrudzony policzek, przeciągnął się i wymownie poklepał po obolałym pośladku.
– Ale dokąd jedziemy, panie poruczniku?
– Wiadomo. Do dywizjonu.
– Taki kawał drogi? W nocy?
Jerzy zawahał się. Musiał przyznać, iż rzecz byłaby niezmiernie trudna do przeprowadzenia. Trzeba było wystarać się o jakiś dodatkowy środek lokomocji. Ale jak? Gdzie? U kogo? W mieście panowała panika. Władze administracyjne ulotniły się, a policja w przyśpieszonym tempie czyniła to samo, bynajmniej nie przejmując się tym, że jej obecność właśnie teraz jest w Łodzi najpotrzebniejsza. Ulicami, w ciemności, przemykały jakieś wycofujące się oddziałki wojska, czasem na przepełnionych ciężarówkach, częściej na piechotę. Wszędzie panowała wszechwładna plotka, nikt nie potrafił udzielić wiarygodnych informacji o sytuacji własnej i nieprzyjaciela. Jak w takich warunkach myśleć o zdobyciu samochodu, a chociażby drugiego motocykla?
W tym momencie Wielgas z całej siły palnął się dłonią w czoło.
– Przecież tu zaraz za rogiem mieszka mój kumpel! – zawołał. – Widziałem się z nim jeszcze wczoraj. On ma motor.
Bez trudu odnaleźli owego „kumpla”, właśnie szykującego się do drogi. Wyjaśnili sytuację i Wielgas pozostał ze swym znajomym, dysponującym wygodnym tylnym siodełkiem. Mechanik zapewnił pilota, iż najpóźniej nad ranem zamelduje się w dywizjonie w Drwalewie. Uścisnęli sobie dłonie. Kielski siadł na motocykl, kopnął starter. Nie oglądając się za siebie opuścił miasto. Tak się jednak złożyło, iż nigdy więcej nie zobaczył plutonowego Wielgasa i nie dowiedział się o jego losie.
Jechał szosą na Brzeziny, Rawę Mazowiecką i Grójec, licząc, że nie później niż za trzy godziny znajdzie się w bezpośredniej bliskości swej jednostki. Gdyby miał trudności w odszukaniu jej w nocy, z pewnością rozpyta się i dotrze do celu. Dywizjon myśliwski stacjonujący na polowym lotnisku, to nie ziarno grochu, nie tak łatwo go ukryć. Nie przewidywał też poważniejszych kłopotów. Lotnicy Luftwaffe rzadko zapuszczali się nad polskie drogi po zapadnięciu mroku. O napotkaniu jakichś wysuniętych oddziałów wroga nawet nie myślał. Było to wykluczone! Nieprzyjaciel znajdował się za nim, a nie przed nim.
Noc nie była zbyt ciemna. Gwiazdy świeciły jaskrawo, wschodził księżyc, toteż jazda ze zgaszonym reflektorem nie nastręczała większych kłopotów. Czasem na drodze pojawiały się jakieś ciemne obiekty, które należało wymijać, a Jerzy domyślał się, iż były to rozbite i porzucone pojazdy – samochody i wozy zaatakowane z powietrza. Zwalniał przy nich, skręcał, omijał i znów dodawał gazu. Mimo zmęczenia czuł się coraz lepiej, wrodzony optymizm brał w nim górę. Był pod wrażeniem ewakuacji, widział ogromną przewagę nieprzyjaciela zarówno w powietrzu, jak i na ziemi, ale – jak bardzo wielu podobnych mu ludzi – ciągle wierzył, że to przejściowa porażka, a nie początek klęski. Odwrót, wycofanie się pod Warszawę, trudno. Później losy kampanii muszą się odmienić. Gdy tylko Francja i Anglia przejdą do ofensywy, w Polsce wróg zostanie zatrzymany, rozbity i ostatecznie pokonany poprosi o pokój.
Szybko przestał zastanawiać się nad sprawami ogólnymi. Jego myśl zwróciła się do teraźniejszości.
„Zaraz będę w Brzezinach – obliczał. – Odrobina szczęścia i zjem coś, zasięgnę języka. Ciekawe, jak Wielgas daje sobie radę. Szkoda, że nie pojechaliśmy razem…”
Dojechał do pierwszych zabudowań Brzezin, zwolnił, ale się nie zatrzymał. Miasteczko było jak wymarłe, żywej duszy na ulicach, okna ciemne. Ludzie albo się pochowali, albo zdążyli uciec jeszcze za dnia. Wojsko? Ewentualna komenda garnizonu? Szukać ich? Nie – doszedł do wniosku – po doświadczeniach z Łodzi wiadomo, że to nie miałoby sensu.
Odnalazł wylot z miasteczka i dodając gazu poprowadził motocykl szosą na wschód. Odczuwał narastające znużenie. Kilka niedospanych nocy, bezustanne napięcie nerwowe i wreszcie obecna jazda „w nieznane” zrobiły swoje. Kilka razy przyłapał się na traceniu panowania nad motorem. Raz, skutkiem przemęczenia oczu, zjechał nad samą krawędź szosy i w ostatniej chwili odzyskał równowagę. Zwolnił więc i począł zastanawiać się, czy mimo wszystko nie pora na choćby krótki postój i odpoczynek.
Nie wystarczyło czasu na decyzję. Wypadki potoczyły się aż nazbyt szybko. Z gęstwiny leśnej z boku szosy błysnęły płomyczki wystrzałów, do uszu pilota dobiegł huk. Motocykl dziwnie się zakołysał i zanim kierowca zdołał ponownie zapanować nad kierownicą, już leżał na twardej nawierzchni obok swego pojazdu.
„Kto strzelał? – przemknęła przez głowę trwożna myśl. – Dlaczego? Czy jestem ranny? Co z motorem?…”
W pobliżu rozległy się ludzkie głosy, a w świetle księżyca Kielski dojrzał zbliżających się trzech cywilów.
Dywersanci! – zorientował się błyskawicznie. Nie była to dla niego nowość. Przecież już poprzednio ostrzeliwano zarówno lotnisko w Widzewie, jak też sąsiadujące lotnisko w Lublinku…
Równie błyskawicznie pomyślał o ratunku. Leżał na prawym boku, szczęśliwie nieprzygnieciony przez motocykl, ale swym ciałem przyciskał do ziemi kaburę z visem, jakże teraz potrzebnym! Poruszył się lekko – tak, by nie zwrócić uwagi nadchodzących, palce jego prawej ręki z wolna powędrowały do kabury, starały się ją otworzyć i ukradkiem dobyć broni.
Cywile z karabinami gotowymi do strzału przybliżali się coraz bardziej. Wiedli półgłosem rozmowę po niemiecku, a Kielski, chociaż niezbyt dobrze znał ten język, połapał się, iż napastnicy zastanawiali się, czy zabili Polaka pierwszymi strzałami, czy też muszą go „wykończyć”.
Pilot zacisnął wargi. Ogarnął go strach, lecz jednocześnie czuł niepohamowany napływ wściekłości i nienawiści. Zdołał zapanować nad sobą. Każda sekunda miała ogromne znaczenie, niemniej trzeba było działać roztropnie. Leżał pozornie nieruchomo, udawał nieżywego, lecz przez cały czas palce prawej dłoni niedostrzegalnie wędrowały do kabury. Otworzył ją wreszcie, ścisnął w garści pistolet, odbezpieczył.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Ogółem Niemcy posiadali w momencie rozpoczęcia wojny 4303 samoloty, w tym 2735 bojowych – wliczając w to także maszyny znajdujące się w szkołach lotniczych, w rezerwie, w remoncie itp. Historycy drugiej wojny światowej podają, iż z liczby tej Luftwaffe rzuciła przeciw Polsce około 1800 samolotów bojowych. [wróć]
2. Tekst cytowany według dokumentu norymberskiego nr 1014 PS. [wróć]
3. Ogółem lotnictwo polskie posiadało 31 sierpnia 1939 r. 745 samolotów, w tym 546 bojowych i 199 obserwacyjno-łącznikowych. Myśliwców P-11 i P-7 mogło być użytych w walce 159 (na 277 będących na stanie), samolotów liniowych Karaś – 118 (na 203), oraz bombowców Łoś – 36 (na 66). Łącznie użytych w walce mogło być 313 samolotów bojowych. Z podanych typów jedynie bombowce Łoś nie były przestarzałe. [wróć]
4. Por. tomik „Szosa piotrkowska”. [wróć]