Szturmowcy Warszawy - Bohdan Arct - ebook + audiobook + książka

Szturmowcy Warszawy ebook

Arct Bohdan

5,0
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Warszawa walczyła z niemieckim najeźdźcą od 1 września 1939 roku, kiedy to polscy piloci bronili jej przed bombowcami. Tydzień później zaczął się szturm hitlerowskich wojsk lądowych, ale stolica dzielnie broniła się jeszcze trzy tygodnie. Autor tej książki stara się przywrócić pamięć bohaterskich czynów żołnierzy lotniczego oddziału szturmowego. W jego składzie znaleźli się lotnicy, którzy z powodu braku samolotów, walczyli z karabinem w ręku w obronie Warszawy.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 82

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mierzej666

Nie oderwiesz się od lektury

wciąga jak diabli
00

Popularność




Gdy zabrakło samolotów…

Eska­dry 161 i 162 lwow­skiego dywi­zjonu myśliw­skiego pra­co­wały w pocie czoła. Natę­że­nie lotów było wiel­kie, toteż peze­telki raz po raz pod­ry­wały się w górę z lot­ni­ska Widzew pod Łodzią i szły na spo­tka­nie napast­ni­ków. Napór wroga wzra­stał, powie­trze nad Pol­ską coraz bar­dziej wypeł­niało się maszy­nami z czar­nymi krzy­żami na skrzy­dłach i rów­nie czar­nymi swa­sty­kami na sta­tecz­ni­kach. Hitle­row­ska Luft­waffe1 – naj­po­tęż­niej­sza wów­czas lot­ni­cza siła świata – dys­po­no­wała ponad dwoma i pół tysią­cem nowo­cze­snych, szyb­kich i dosko­nale uzbro­jo­nych samo­lo­tów bojo­wych. Cele i zada­nia tej potwor­nej machiny bojo­wej nie­dwu­znacz­nie okre­ślił sam Hitler w zna­mien­nej mowie z dnia 22 sierp­nia 1939 roku:

„Znisz­cze­nie Pol­ski jest na pierw­szym pla­nie. Celem jest znisz­cze­nie żywych sił, a nie doj­ście do jakiejś linii… Podam pro­pa­gan­dową przy­czyną roz­po­czę­cia wojny. Obo­jętne, czy będzie ona słuszna, czy nie. Zwy­cięzcy nikt nie będzie pytał, czy mówił prawdę, czy nie­prawdę. Nie miej­cie lito­śći. Bru­talne podej­ście. Sil­niej­szy ma rację. Jak naj­więk­sza suro­wość…”2

Nie mieli lito­ści, byli bru­talni, byli… „surowi”. Rze­czy wła­ści­wie znane, lecz ni­gdy nie będzie dosyć przy­po­mnie­nia i powta­rza­nia! Już w pierw­szych dniach najazdu poka­zali, co potra­fią. Bom­bar­do­wali wsie i osie­dla, mor­do­wali bez­bron­nych miesz­kań­ców, kobiety i dzieci, ostrze­li­wali nawet bydło na polach i pastwi­skach. Masa­kro­wali cywil­nych ucie­ki­nie­rów po szo­sach, a jeżeli jakiś szpi­tal nie­opatrz­nie umiesz­czał znaki czer­wo­nego krzyża na dachu lub dzie­dzińcu, nie­uchron­nie ścią­gał na sie­bie ataki „nad­lu­dzi” z Luft­waffe.

Były to dotych­czas nie­znane i „super­no­wo­cze­sne” spo­soby uży­cia samo­lo­tów w walce. Trudno jed­nak się dzi­wić, skoro sam mar­sza­łek Kes­sel­ring, zausz­nik Göringa, tak naka­zy­wał zało­gom Dornie­rów, Hein­kli i Jun­ker­sów:

„Krą­żąc nad mia­stami i polami nie­przy­ja­ciela powin­ni­ście zdu­sić w sobie wszel­kie uczu­cia. Powin­ni­ście powie­dzieć sobie, że istoty, które widzi­cie, nie są ludźmi, bowiem ludźmi są tylko wal­czący Niemcy. Dla nie­miec­kiej Luft­waffe nie ist­nieją ani tak zwane obiekty nie­woj­skowe, ani względy uczu­ciowe. Kraje nie­przy­ja­ciel­skie trzeba zetrzeć z powierzchni ziemi…”

Po dru­giej zaś stro­nie, star­to­wały w obro­nie eska­dry myśliw­skich gór­no­pła­tów. Było ich prze­raź­li­wie mało, zale­d­wie 129 prze­sta­rza­łych PZL P-11oraz 30 jesz­cze star­szych PZL P-73. Pręd­kość tych pości­gow­ców zale­d­wie dorów­ny­wała pręd­ko­ści wro­gich bom­bow­ców i mniej­sza była od pręd­ko­ści myśliw­skich Mes­ser­sch­mit­tów o bli­sko 200 kilo­me­trów na godzinę! Z łatwo­ścią można było prze­wi­dzieć wyniki powietrz­nych zma­gań we wrze­śniu 1939 roku.

Nie­mniej piloci pol­skich gór­no­pła­tów owiani nie­zwy­kłym duchem walki, nie ustę­po­wali, dawali z sie­bie i ze swych maszyn wszystko. Stąd też nad całym odcin­kiem Armii „Łódź”, usi­łu­ją­cej nada­rem­nie powstrzy­mać napór pan­cer­nej broni wroga, toczyły się nie­zli­czone powietrzne poje­dynki. Eska­dry lwow­skiego dywi­zjonu myśliw­skiego zwy­cię­żały, ale też pono­siły dotkliwe straty w ludziach i sprzę­cie. W dodatku lot­ni­sko widzew­skie ata­ko­wane było kil­ka­krot­nie z góry. Duże szkody poczy­niły nur­ku­jące bom­bowce Jun­kers Ju-87, a Mes­ser­sch­mitty Me-109 ostrze­lały i spa­liły na ziemi kilka peze­te­lek, jesz­cze bar­dziej zmniej­sza­jąc kur­czący się stan pol­skiej jed­nostki. Poczęło bra­ko­wać sprzętu, uzu­peł­nie­nia samo­lo­tów nie nad­cho­dziły, bo nie było skąd, bra­kło paliwa, amu­ni­cji, czę­ści zapa­so­wych.

Tak nad­szedł dzień 5 wrze­śnia, kiedy to pękł front armii „Łódź”4. Przed wie­czo­rem dywi­zjon otrzy­mał roz­kaz prze­su­nię­cia się na lot­ni­sko Drwa­lew w oko­li­cach Grójca. Rzut kołowy odszedł o świ­cie 6 wrze­śnia, a pięć samo­lo­tów – tyle bowiem pozo­stało maszyn – odle­ciało z Widzewa o godzi­nie siód­mej. Po połu­dniu zaś na opu­sto­sza­łym lot­ni­sku zna­la­zło się dwóch ludzi, nada­rem­nie sta­ra­ją­cych się dopro­wa­dzić do porządku roz­bity samo­lot.

Nad­cho­dziła noc, poczęło się ściem­niać. Dud­nie­nie arty­le­rii roz­le­gało się bli­żej i bli­żej. Dłu­gie serie broni maszy­no­wej wyda­wały się docho­dzić z prze­ciw­le­głego krańca lot­ni­ska. Ludzie dłu­biący przy samo­lo­cie wymie­nili poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

– Nic już z tego grata nie będzie! – zawo­łał z roz­pa­czą plu­to­nowy Wiel­gas, prze­cią­ga­jąc dło­nią po twa­rzy uma­za­nej sma­rami.

Pod­po­rucz­nik Jerzy Kiel­ski ski­nął głową i przy­gryzł wargi. Mecha­nik miał rację. Nie można było dłu­żej się łudzić i ocze­ki­wać cudu. Tak, to był rze­czy­wi­ście grat nie­na­da­jący się już do niczego. Pła­to­wiec dopro­wa­dzono do porządku względ­nie szybko i łatwo, cho­ciaż pilot miał poważne wąt­pli­wo­ści co do stanu kra­tow­nic skrzy­deł. Ale sil­nik ani rusz nie chciał zasko­czyć, a odna­le­zie­nie i usu­nię­cie defektu abso­lut­nie prze­kra­czało moż­li­wo­ści pod­po­rucz­nika Kiel­skiego i plu­to­no­wego Wiel­gasa.

– Co robimy, panie porucz­niku? – padło nie­unik­nione pyta­nie ze strony Wiel­gasa. Zarówno on, jak i ofi­cer coraz czę­ściej nasta­wiali uszu w kie­runku wzma­ga­ją­cej się strze­la­niny.

Jerzy wymow­nie popa­trzył na sto­jący opo­dal moto­cykl. Był to lekki, jed­no­miej­scowy Sokół 200.

Wiel­gas momen­tal­nie poła­pał się w sytu­acji.

– Żal maszyny – bąk­nął.

– Tak – zgo­dził się Kiel­ski. – Nic innego nie zostało…

– Spa­limy?

– Mhm.

– Jak się zabie­rzemy. Na tym moto­rze?

– Nie ma wyboru. Jakoś sobie pora­dzimy. W Łodzi zoba­czymy, co dalej. Zresztą może w szta­bie nam dopo­mogą.

– W szta­bie? – Wiel­gas prze­cią­gnął to słowo. – E, tam już pew­nie żywego ducha nie ma.

W pięt­na­ście minut póź­niej, gdy bez­u­ży­teczny samo­lot pło­nął jaskra­wym ogniem, dwójka lot­ni­ków podą­żała na moto­cy­klu szosą do Łodzi. Pro­wa­dzący Kiel­ski doko­ny­wał cudów zręcz­no­ści, by w ciem­no­ściach wyma­new­ro­wać pomię­dzy ucie­ki­nie­rami, utrzy­mać rów­no­wagę i nie zwa­lić się do rowu. Wiel­gas trzy­mał się go kur­czowo. Jakoś udało im się dotrzeć do mia­sta, odna­leźli drogę na kolo­nię Julia­nów, do dowódz­twa lot­nic­twa armii. Było tam pusto i głu­cho. Po namy­śle Kiel­ski ruszył w dal­szą drogę, do odle­głego o kilo­metr pała­cyku, gdzie mie­ścił się sztab Armii „Łódź”. I tutaj nie zastali nikogo, a nie­ład w opusz­czo­nych pomiesz­cze­niach szta­bo­wych świad­czył, że dowódca armii i jego współ­pra­cow­nicy opu­ścili to miej­sce postoju w wiel­kim pośpie­chu.

– Co teraz?

– Nic. Jedziemy dalej – zde­cy­do­wał pilot.

Wiel­gas odchrząk­nął z zakło­po­ta­niem, potarł zabru­dzony poli­czek, prze­cią­gnął się i wymow­nie pokle­pał po obo­la­łym pośladku.

– Ale dokąd jedziemy, panie porucz­niku?

– Wia­domo. Do dywi­zjonu.

– Taki kawał drogi? W nocy?

Jerzy zawa­hał się. Musiał przy­znać, iż rzecz byłaby nie­zmier­nie trudna do prze­pro­wa­dze­nia. Trzeba było wysta­rać się o jakiś dodat­kowy śro­dek loko­mo­cji. Ale jak? Gdzie? U kogo? W mie­ście pano­wała panika. Wła­dze admi­ni­stra­cyjne ulot­niły się, a poli­cja w przy­śpie­szo­nym tem­pie czy­niła to samo, by­naj­mniej nie przej­mu­jąc się tym, że jej obec­ność wła­śnie teraz jest w Łodzi naj­po­trzeb­niej­sza. Uli­cami, w ciem­no­ści, prze­my­kały jakieś wyco­fu­jące się oddziałki woj­ska, cza­sem na prze­peł­nio­nych cię­ża­rów­kach, czę­ściej na pie­chotę. Wszę­dzie pano­wała wszech­władna plotka, nikt nie potra­fił udzie­lić wia­ry­god­nych infor­ma­cji o sytu­acji wła­snej i nie­przy­ja­ciela. Jak w takich warun­kach myśleć o zdo­by­ciu samo­chodu, a cho­ciażby dru­giego moto­cy­kla?

W tym momen­cie Wiel­gas z całej siły pal­nął się dło­nią w czoło.

– Prze­cież tu zaraz za rogiem mieszka mój kum­pel! – zawo­łał. – Widzia­łem się z nim jesz­cze wczo­raj. On ma motor.

Bez trudu odna­leźli owego „kum­pla”, wła­śnie szy­ku­ją­cego się do drogi. Wyja­śnili sytu­ację i Wiel­gas pozo­stał ze swym zna­jo­mym, dys­po­nu­ją­cym wygod­nym tyl­nym sio­deł­kiem. Mecha­nik zapew­nił pilota, iż naj­póź­niej nad ranem zamel­duje się w dywi­zjo­nie w Drwa­le­wie. Uści­snęli sobie dło­nie. Kiel­ski siadł na moto­cykl, kop­nął star­ter. Nie oglą­da­jąc się za sie­bie opu­ścił mia­sto. Tak się jed­nak zło­żyło, iż ni­gdy wię­cej nie zoba­czył plu­to­no­wego Wiel­gasa i nie dowie­dział się o jego losie.

Jechał szosą na Brze­ziny, Rawę Mazo­wiecką i Gró­jec, licząc, że nie póź­niej niż za trzy godziny znaj­dzie się w bez­po­śred­niej bli­sko­ści swej jed­nostki. Gdyby miał trud­no­ści w odszu­ka­niu jej w nocy, z pew­no­ścią roz­pyta się i dotrze do celu. Dywi­zjon myśliw­ski sta­cjo­nu­jący na polo­wym lot­ni­sku, to nie ziarno gro­chu, nie tak łatwo go ukryć. Nie prze­wi­dy­wał też poważ­niej­szych kło­po­tów. Lot­nicy Luft­waffe rzadko zapusz­czali się nad pol­skie drogi po zapad­nię­ciu mroku. O napo­tka­niu jakichś wysu­nię­tych oddzia­łów wroga nawet nie myślał. Było to wyklu­czone! Nie­przy­ja­ciel znaj­do­wał się za nim, a nie przed nim.

Noc nie była zbyt ciemna. Gwiazdy świe­ciły jaskrawo, wscho­dził księ­życ, toteż jazda ze zga­szo­nym reflek­to­rem nie nastrę­czała więk­szych kło­po­tów. Cza­sem na dro­dze poja­wiały się jakieś ciemne obiekty, które nale­żało wymi­jać, a Jerzy domy­ślał się, iż były to roz­bite i porzu­cone pojazdy – samo­chody i wozy zaata­ko­wane z powie­trza. Zwal­niał przy nich, skrę­cał, omi­jał i znów doda­wał gazu. Mimo zmę­cze­nia czuł się coraz lepiej, wro­dzony opty­mizm brał w nim górę. Był pod wra­że­niem ewa­ku­acji, widział ogromną prze­wagę nie­przy­ja­ciela zarówno w powie­trzu, jak i na ziemi, ale – jak bar­dzo wielu podob­nych mu ludzi – cią­gle wie­rzył, że to przej­ściowa porażka, a nie począ­tek klę­ski. Odwrót, wyco­fa­nie się pod War­szawę, trudno. Póź­niej losy kam­pa­nii muszą się odmie­nić. Gdy tylko Fran­cja i Anglia przejdą do ofen­sywy, w Pol­sce wróg zosta­nie zatrzy­many, roz­bity i osta­tecz­nie poko­nany poprosi o pokój.

Szybko prze­stał zasta­na­wiać się nad spra­wami ogól­nymi. Jego myśl zwró­ciła się do teraź­niej­szo­ści.

„Zaraz będę w Brze­zi­nach – obli­czał. – Odro­bina szczę­ścia i zjem coś, zasię­gnę języka. Cie­kawe, jak Wiel­gas daje sobie radę. Szkoda, że nie poje­cha­li­śmy razem…”

Doje­chał do pierw­szych zabu­do­wań Brze­zin, zwol­nił, ale się nie zatrzy­mał. Mia­steczko było jak wymarłe, żywej duszy na uli­cach, okna ciemne. Ludzie albo się pocho­wali, albo zdą­żyli uciec jesz­cze za dnia. Woj­sko? Ewen­tu­alna komenda gar­ni­zonu? Szu­kać ich? Nie – doszedł do wnio­sku – po doświad­cze­niach z Łodzi wia­domo, że to nie mia­łoby sensu.

Odna­lazł wylot z mia­steczka i doda­jąc gazu popro­wa­dził moto­cykl szosą na wschód. Odczu­wał nara­sta­jące znu­że­nie. Kilka nie­do­spa­nych nocy, bez­u­stanne napię­cie ner­wowe i wresz­cie obecna jazda „w nie­znane” zro­biły swoje. Kilka razy przy­ła­pał się na tra­ce­niu pano­wa­nia nad moto­rem. Raz, skut­kiem prze­mę­cze­nia oczu, zje­chał nad samą kra­wędź szosy i w ostat­niej chwili odzy­skał rów­no­wagę. Zwol­nił więc i począł zasta­na­wiać się, czy mimo wszystko nie pora na choćby krótki postój i odpo­czy­nek.

Nie wystar­czyło czasu na decy­zję. Wypadki poto­czyły się aż nazbyt szybko. Z gęstwiny leśnej z boku szosy bły­snęły pło­myczki wystrza­łów, do uszu pilota dobiegł huk. Moto­cykl dziw­nie się zako­ły­sał i zanim kie­rowca zdo­łał ponow­nie zapa­no­wać nad kie­row­nicą, już leżał na twar­dej nawierzchni obok swego pojazdu.

„Kto strze­lał? – prze­mknęła przez głowę trwożna myśl. – Dla­czego? Czy jestem ranny? Co z moto­rem?…”

W pobliżu roz­le­gły się ludz­kie głosy, a w świe­tle księ­życa Kiel­ski doj­rzał zbli­ża­ją­cych się trzech cywi­lów.

Dywer­sanci! – zorien­to­wał się bły­ska­wicz­nie. Nie była to dla niego nowość. Prze­cież już poprzed­nio ostrze­li­wano zarówno lot­ni­sko w Widze­wie, jak też sąsia­du­jące lot­ni­sko w Lublinku…

Rów­nie bły­ska­wicz­nie pomy­ślał o ratunku. Leżał na pra­wym boku, szczę­śli­wie nie­przy­gnie­ciony przez moto­cykl, ale swym cia­łem przy­ci­skał do ziemi kaburę z visem, jakże teraz potrzeb­nym! Poru­szył się lekko – tak, by nie zwró­cić uwagi nad­cho­dzą­cych, palce jego pra­wej ręki z wolna powę­dro­wały do kabury, sta­rały się ją otwo­rzyć i ukrad­kiem dobyć broni.

Cywile z kara­bi­nami goto­wymi do strzału przy­bli­żali się coraz bar­dziej. Wie­dli pół­gło­sem roz­mowę po nie­miecku, a Kiel­ski, cho­ciaż nie­zbyt dobrze znał ten język, poła­pał się, iż napast­nicy zasta­na­wiali się, czy zabili Polaka pierw­szymi strza­łami, czy też muszą go „wykoń­czyć”.

Pilot zaci­snął wargi. Ogar­nął go strach, lecz jed­no­cze­śnie czuł nie­po­ha­mo­wany napływ wście­kło­ści i nie­na­wi­ści. Zdo­łał zapa­no­wać nad sobą. Każda sekunda miała ogromne zna­cze­nie, nie­mniej trzeba było dzia­łać roz­trop­nie. Leżał pozor­nie nie­ru­chomo, uda­wał nie­ży­wego, lecz przez cały czas palce pra­wej dłoni nie­do­strze­gal­nie wędro­wały do kabury. Otwo­rzył ją wresz­cie, ści­snął w gar­ści pisto­let, odbez­pie­czył.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Ogó­łem Niemcy posia­dali w momen­cie roz­po­czę­cia wojny 4303 samo­loty, w tym 2735 bojo­wych – wli­cza­jąc w to także maszyny znaj­du­jące się w szko­łach lot­ni­czych, w rezer­wie, w remon­cie itp. Histo­rycy dru­giej wojny świa­to­wej podają, iż z liczby tej Luft­waffe rzu­ciła prze­ciw Pol­sce około 1800 samo­lo­tów bojo­wych. [wróć]

2. Tekst cyto­wany według doku­mentu norym­ber­skiego nr 1014 PS. [wróć]

3. Ogó­łem lot­nic­two pol­skie posia­dało 31 sierp­nia 1939 r. 745 samo­lo­tów, w tym 546 bojo­wych i 199 obser­wa­cyjno-łącz­ni­ko­wych. Myśliw­ców P-11 i P-7 mogło być uży­tych w walce 159 (na 277 będą­cych na sta­nie), samo­lo­tów linio­wych Karaś – 118 (na 203), oraz bom­bow­ców Łoś – 36 (na 66). Łącz­nie uży­tych w walce mogło być 313 samo­lo­tów bojo­wych. Z poda­nych typów jedy­nie bom­bowce Łoś nie były prze­sta­rzałe. [wróć]

4. Por. tomik „Szosa piotr­kow­ska”. [wróć]