Obce niebo - Bohdan Arct - ebook + książka

Obce niebo ebook

Arct Bohdan

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autor przedstawia losy polskich lotników, którzy po klęsce wrześniowej w 1939 roku, różnymi drogami podążali do Francji, by kontynuować walkę z wrogiem. Musieli przekraczać nielegalnie granice, uciekać z węgierskich i rumuńskich obozów dla internowanych żołnierzy, stawiać czoła niezliczonym niebezpieczeństwom. Autor opisuje także ich udział w działaniach bojowych w czasie kampanii francuskiej, w której wzięli udział mimo wielu trudności, i kolejny raz potwierdzili swe męstwo i umiejętności.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Czterech przyjaciół

Nazwi­ska tej czwórki są fik­cyjne, ale posta­cie naj­zu­peł­niej auten­tyczne, tak zresztą jak ich prze­ży­cia i przy­gody. Należy też zazna­czyć, iż inne osoby, wystę­pu­jące na dal­szych stro­nach, i oczy­wi­ście opi­sy­wane wyda­rze­nia, nie mają nic wspól­nego z tak zwaną fan­ta­zją autor­ską. Wystar­czy więc wie­dzieć, iż lot­nicy, noszący tu nazwi­ska Kazik Wie­czyk, Zby­szek Mier­nicki, Janek Waro­czew­ski i Józek Stęp­nie­wicz rze­czy­wi­ście żyli, latali i prze­dzie­rali się przez dżun­glę wojen­nych pery­pe­tii, nazy­wali się tylko nieco ina­czej. Jak? Niech to pozo­sta­nie tajem­nicą autora.

Latali? Tak, natu­ral­nie, bo cała czwórka to lot­nicy, piloci. Spo­tkali się jesz­cze w Dębli­nie w roku 1934, w Szkole Pod­cho­rą­żych Rezerwy Lot­nic­twa. Zje­chali się tam z róż­nych stron kraju, cho­ciaż wszy­scy byli rdzen­nymi, rodo­wi­tymi war­sza­wia­kami. Ale pierw­sze mie­siące woj­sko­wej służby upły­nęły im na róż­nych kur­sach pod­cho­rą­żych: pie­choty, arty­le­rii, a nawet kawa­le­rii. Dość, iż drogi ich zeszły się w Dębli­nie, gdzie roz­po­częli naukę pilo­tażu, gdzie odby­wali pierw­sze pod­niebne „pod­skoki” na szkol­nych RWD-8, a póź­niej na „groź­nych i bojo­wych” Pote­zach XXVII i XXV o „zawrot­nej” pręd­ko­ści około 200 kilo­me­trów na godzinę i uzbro­je­niu… Nie­stety, szkolne Potezy uzbro­je­nia nie posia­dały.

Po co zresztą uzbro­je­nie, skoro na kur­sie nie uczono strze­la­nia powietrz­nego, tak zresztą jak nie uczono akro­ba­cji, a spa­do­chrony zabie­rano na lot chyba tylko dla zasady „para­sol noś i przy pogo­dzie”. Pro­gram wyszko­le­nia nie prze­wi­dy­wał ani jed­nego spa­do­chro­no­wego skoku.

Tak czy ina­czej, wszy­scy czte­rej, Wie­czyk, Mier­nicki, Waro­czew­ski i Stęp­nie­wicz, któ­rzy w Dębli­nie zżyli się i zaprzy­jaź­nili, pomyśl­nie ukoń­czyli kurs pilo­tażu i jako pod­cho­rą­żo­wie, bądź w stop­niu plu­to­no­wego, bądź kaprala, roz­je­chali się do poszcze­gól­nych puł­ków, by na jesieni 1934 roku zrzu­cić mun­dur i powró­cić „do cywila”. Nie wszy­scy to jed­nak uczy­nili. Plu­to­nowy pod­cho­rąży Kazi­mierz Wie­czyk oraz kapral pod­cho­rąży Zby­szek Mier­nicki roz­po­częli stu­dia, pierw­szy na Uni­wer­sy­te­cie, drugi na Poli­tech­nice War­szaw­skiej. Nato­miast plu­to­nowy pod­cho­rąży Jan Waro­czew­ski i plu­to­nowy pod­cho­rąży Józef Stęp­nie­wicz posta­no­wili poświę­cić się karie­rze woj­skowo-lot­ni­czej i wstą­pili do świeżo utwo­rzo­nej Szkoły Pod­cho­rą­żych Lot­nic­twa na pilo­taż1.

Tak więc drogi ich wła­ści­wie się roze­szły i zejść się miały ponow­nie dopiero w kilka lat póź­niej, już w cza­sie wojny, cho­ciaż nie na samym jej początku.

Los zrzą­dził, iż pod­czas kam­pa­nii wrze­śnio­wej roz­rzu­ceni byli po róż­nych jed­nost­kach. Wszy­scy brali udział w bez­na­dziej­nych powietrz­nych zma­ga­niach z przy­tła­cza­jącą potęgą Luft­waffe, ale nie wszy­scy mieli moż­ność wal­czyć. Porucz­nik pilot Waro­czew­ski słu­żył w toruń­skim dywi­zjo­nie myśliw­skim, w eska­drze kapi­tana Rol­skiego i zestrze­lił dwa nie­przy­ja­ciel­skie samo­loty. Porucz­nik pilot Stęp­nie­wicz, na rok przed wybu­chem wojny prze­nie­siony do Dęblina jako instruk­tor pilo­tażu, nie miał takiego szczę­ścia, jak jego kolega. Loty Stęp­nie­wicza ogra­ni­czyły się do ewa­ku­owa­nia przeróż­nych samo­lo­tów z jed­nego lot­ni­ska na dru­gie. Jesz­cze mniej szczę­ścia mieli obaj rezer­wi­ści, pod­po­rucz­nicy piloci Wie­czyk i Mier­nicki. Zmo­bi­li­zo­wani w ostat­nich dniach sierp­nia, zostali pilo­tami łącz­ni­ko­wymi. Mieli roz­wo­zić na samo­lo­tach RWD-8 roz­kazy i mel­dunki. Cóż, kiedy samo­lot Wie­czyka spa­lił się na ziemi w cza­sie bom­bar­do­wa­nia war­szaw­skiego lot­ni­ska Okę­cie, a Mier­nicki został zestrze­lony przez pol­skich arty­le­rzy­stów, nie zna­ją­cych syl­we­tek samo­lo­tów i zna­ków roz­po­znaw­czych.

Cała czwórka prze­żyła jed­nak tra­giczną kam­pa­nię i w poło­wie wrze­śnia zna­la­zła się na połu­dniowo-wschod­nich krań­cach Pol­ski, by docze­kać się pamięt­nego dnia 17 wrze­śnia. W tych wła­śnie dniach czte­rej byli i… przy­szli przy­ja­ciele, nie wie­dząc zresztą nic o sobie i prawdę mówiąc nie inte­re­su­jąc się wza­jem­nie losem, wyko­nali wydany im roz­kaz: wraz z tysią­cami innych żoł­nie­rzy prze­kro­czyli gra­nicę rumuń­ską.

Teraz mieli się spo­tkać po raz drugi w zgoła odmien­nych warun­kach, w obcym kraju, pod obcym nie­bem. Wyru­szyli na długą i żmudną wędrówkę wojenną, nie zna­jąc nawet naj­bliż­szej przy­szło­ści, nie wie­dząc, co przy­nie­sie im następny tydzień czy mie­siąc, ale mając nadzieję – bar­dzo co prawda mgli­stą – że dane im będzie kon­ty­nu­owa­nie powietrz­nej walki i że prę­dzej czy póź­niej docze­kają się zwy­cię­skiego końca wojny. Na jesieni 1939 roku końca tego nie było jed­nak widać.

W chwili wybu­chu wojny Pol­ska posia­dała zale­d­wie 390 samo­lo­tów bojo­wych, prze­waż­nie prze­sta­rza­łych i słabo uzbro­jo­nych. Samo­lo­tów myśliw­skich, tak potrzeb­nych w obro­nie, posia­da­li­śmy 150. Były to prze­waż­nie jed­no­miej­scowe PZL P-11, uzbro­jone w kara­biny maszy­nowe, o pręd­ko­ści do 390 kilo­me­trów na godzinę. Lek­kie bom­bowce typu PZL P-23 „Karaś”, użyte w ilo­ści około 100 sztuk, zabie­ra­jące 600 kilo­gra­mów bomb, uzbro­jone były w 3 kara­biny maszy­nowe i osią­gały około 340 kilo­me­trów na godzinę. O roz­po­znaw­czych i obser­wa­cyj­nych RWD-14 „Cza­pla” lub wprost przed­po­to­po­wych R-XIII czy wresz­cie łącz­ni­ko­wych RWD-8 nie warto wspo­mi­nać: nie ode­grały prak­tycz­nie żad­nej roli w kam­pa­nii. Wła­ści­wie jedy­nym nowo­cze­snym pol­skim samo­lo­tem bojo­wym był dwu­sil­ni­kowy bom­bo­wiec PZL P-37 „Łoś”. Posia­dał udźwig bomb 1800 kilo­gra­mów, uzbro­je­nie – 6 kara­bi­nów maszy­no­wych, pręd­kość mak­sy­malną 400 kilo­me­trów na godzinę. Nie­stety, maszyn tego typu posia­da­li­śmy zni­komą liczbę, a w dodatku więk­szość została znisz­czona na ziemi pod­czas bom­bar­do­wań. Bojowo użyto zale­d­wie 36 sztuk.

Prze­ciwko tej wprost mikro­sko­pij­nej sile powietrz­nej Niemcy rzu­cili potężną flotę ponad trzech tysięcy samo­lo­tów, nowo­cze­snych i dosko­nale uzbro­jo­nych. Dla porów­na­nia warto zazna­czyć, iż uzbro­je­nie nie­miec­kich maszyn myśliw­skich typu Mes­ser­sch­mitt Me-109 E skła­dało się z 2 dzia­łek i 2 kara­bi­nów maszy­no­wych, a pręd­kość wyno­siła do 550 kilo­me­trów na godzinę. O zwy­cię­skiej walce z nimi nasze PZL P-11 nie mogły marzyć. Co gor­sza, nasze myśliwce miały pręd­kość równą, a cza­sem i mniej­szą od nie­przy­ja­ciel­skich bom­bow­ców typu Hein­kel He-111 i Dornier Do-17, uży­wa­nych wów­czas przez Luft­waffe.

Na domiar złego pol­skiej stro­nie bra­ko­wało prak­tycz­nie wszyst­kiego. Nie posia­da­li­śmy rezerw samo­lo­tów, czę­ści zamien­nych, amu­ni­cji, paliwa. Już na samym początku kam­pa­nii rwała się łącz­ność.

Mimo więc nie­mal nad­ludz­kich wysił­ków per­so­nelu, zarówno lata­ją­cego, jak i naziem­nego, dzia­łal­ność bojowa naszego lot­nic­twa prak­tycz­nie ustała po dzie­się­ciu czy dwu­na­stu dniach walk. Trudno się temu dzi­wić, nato­miast można podzi­wiać wyniki osią­gnięte we wrze­śniu 1939. Nasi myśliwcy zdo­łali zestrze­lić 126 samo­lo­tów wroga, co łącz­nie z zestrza­łami arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej daje pokaźną ilość około 300 maszyn nie­miec­kich znisz­czo­nych i około 300 uszko­dzo­nych. Nasze lot­nic­two bom­bowe wie­lo­krot­nie ata­ko­wało z dobrymi wyni­kami sku­pi­ska wojsk najeźdźcy i jego kolumny pan­cerne.

Gdy kam­pa­nia wrze­śniowa dobie­gła końca, więk­szość pol­skich lot­ni­ków prze­kro­czyła gra­nicę bądź rumuń­ską, bądź węgier­ską.

W Rumu­nii i na Węgrzech cze­kały na naszych obozy dla inter­no­wa­nych, ale pol­scy lot­nicy nie po to opusz­czali ojczy­znę, by w podob­nych obo­zach wycze­ki­wać końca wojny. Ich naj­go­ręt­szym pra­gnie­niem było kon­ty­nu­owa­nie walki. Nie mogli tego już czy­nić pod wła­snym nie­bem, mieli więc nadzieję, iż niebo obce okaże się dla nich łaskaw­sze.

Rumuński epizod

Długa kolumna samo­cho­dowa nie­zmor­do­wa­nie podą­żała na połu­dnie. Nie była to wła­ści­wie kolumna, lecz zbio­ro­wi­sko wszel­kiego rodzaju pojaz­dów mecha­nicz­nych, począw­szy od moto­cy­kli, poprzez prze­różne auta aż do cię­ża­ró­wek cywil­nych i woj­sko­wych. Zda­wało się, iż na owej krę­tej i wybo­istej szo­sie rumuń­skiej zna­la­zły się bez mała wszyst­kie samo­chody ówcze­snej Pol­ski.

Dziwna była ta zmo­to­ry­zo­wana kawal­kada. Dłu­gie czarne limu­zyny z poważ­nymi, jakby ska­mie­nia­łymi dostoj­ni­kami. Zare­kwi­ro­wane auta pry­watne, wyła­do­wane po dach wali­zami i betami, wypeł­nione po brzegi rodzi­nami wyż­szych ofi­ce­rów. Auto­busy, wozy straży pożar­nej, poli­cji, nawet… zakła­dów pogrze­bo­wych. Mini­ster­stwa, depar­ta­menty, dyrek­cje, kie­row­nic­twa…

Nie­kiedy tylko poja­wiały się zwarte oddziały woj­skowe, roz­bro­jone już, ale we wzo­ro­wym porządku. Cza­sem w jakiejś poje­dyn­czej cię­ża­rówce wid­niały stło­czone mun­dury tego czy innego rodzaju broni. Ludzie w tych mun­du­rach nie ucie­kali panicz­nie, jak wielu innych, po pro­stu szli na wojenną wędrówkę, ruszali w nie­znane, ale z okre­ślo­nym celem przed sobą.

Bar­dzo powoli ucie­kały kilo­me­try do tyłu. Cią­głe postoje, zatory, próby roz­se­gre­go­wa­nia pojaz­dów. Na każ­dym z posto­jów grupy rumuń­skiej lud­no­ści ota­czały wozy woj­skowe. Czę­sto­wano przy­by­szów winem, wino­gro­nami, chle­bem, pró­bo­wano na migi wyra­zić współ­czu­cie.

W dwa dni po prze­kro­cze­niu gra­nicy pod Zalesz­czy­kami, kolumna dotarła do miej­sco­wo­ści Jari­stea pod Focșani. Tutaj zapro­wa­dzono wresz­cie względny porzą­dek, oddzie­lono woj­sko od cywi­lów. Na zwo­ła­nej naprędce zbiórce jakiś puł­kow­nik pie­choty udzie­lał infor­ma­cji:

– Za kilka dni, pro­szę panów, będziemy w dro­dze do Fran­cji.

Pośród zebra­nej mie­sza­niny woj­sko­wych zapa­no­wało poru­sze­nie, dały się sły­szeć głosy nie­do­wie­rza­nia.

– We Fran­cji, pro­szę panów, będziemy znów wal­czyć – cią­gnął mówca. – Nie pod­da­wajmy się więc depre­sji, panice, defe­ty­zmowi. Zacho­wujmy godną nas dys­cy­plinę i wiarę…

Pod­po­rucz­nik pilot Wie­czyk przy­mru­żył oczy, w zamy­śle­niu pocie­rał nie­ogo­lone policzki, pil­nie wpa­try­wał się w puł­kow­nika. Wyda­wało mu się, iż nie tak dawno spo­tkał już tego czło­wieka i to w oko­licz­no­ściach nie­zbyt miłych. Nie mógł go jed­nak umiej­sco­wić w kalej­do­sko­pie wrze­śnio­wych prze­żyć.

– Ruszamy dalej razem, pro­szę panów. Razem, aż do zwy­cię­skiego końca, pro­szę panów!

Następ­nego dnia puł­kow­nik ów znikł z kolumny, zabie­ra­jąc ze sobą służ­bowy samo­chód, żonę, ciotkę, roz­liczne walizy oraz żołd prze­zna­czony dla całego pod­od­działu. Widy­wano go póź­niej w Buka­resz­cie, a nawet i we Fran­cji, gdzie peł­nił jakąś admi­ni­stra­cyjną funk­cję w szta­bie. Widy­wano rów­nież i jego żonę, nato­miast zabra­nego żołdu nie ujrzano ni­gdy.

Zmo­to­ry­zo­wana kolumna dotarła do Gala­czu, a póź­niej do Tul­czy, małej mie­ściny w połu­dniowo-wschod­niej Rumu­nii. Tutaj zatrzy­mano się na dłuż­szy postój, jako że Tul­cza stała się swego rodzaju bazą ewa­ku­owa­nych pol­skich woj­sko­wych. Wia­domo już było, iż wła­dze rumuń­skie posta­no­wiły poroz­sy­łać Pola­ków do obo­zów dla inter­no­wa­nych, nato­miast o prze­do­sta­niu się do Fran­cji nic kon­kret­nego nie wie­dziano. Mimo powsta­nia pro­wi­zo­rycz­nego pol­skiego dowódz­twa, roz­gar­diasz pano­wał w Tul­czy nie­sa­mo­wity.

– Co zamie­rzasz robić, Zby­szek? – spy­tał kolegę Wie­czyk, gdy przy­pad­kiem zetknęli się na jed­nej z zabło­co­nych uli­czek mie­ściny.

Pod­po­rucz­nik Mier­nicki uśmiech­nął się kwa­śno.

– Mam zamiar wypić z tobą butlę wina, a potem… – wzru­szył ramio­nami – zamkną nas za dru­tami i koniec.

Przy winie kole­dzy roz­ga­dali się, opo­wie­dzieli swe wrze­śniowe prze­ży­cia, wymie­nili ostat­nie wia­do­mo­ści i poczę­sto­wali się naj­śwież­szymi plot­kami.

– Obo­zów nie unik­niemy, to jasne – twier­dził Mier­nicki. – Podobno każdy ma zgło­sić się do wła­snego pułku, ale gdzie mam szu­kać mego pią­tego, nie mam poję­cia.

– To mało ważne. Cho­dzi o to, jak dostać się do Buka­resztu. Podobno nasza amba­sada jesz­cze funk­cjo­nuje, podobno zała­twiają tam prze­rzuty do Fran­cji.

– Podobno, podobno – sar­kał Mier­nicki. – Niczego pew­nego w tym bała­ga­nie się nie dowiesz. Jedno jest pewne – wycią­gnął z kie­szeni wygnie­cio­nego mun­duru gazetę. – Patrz!

– Pismo „Curie­rul Polen in Roma­nia”, reda­go­wane w Buka­resz­cie przez dr. Kazi­mie­rza Żukow­skiego i Kazi­mie­rza Haw­rana, dono­siło, iż obrona War­szawy dobie­gała końca i że wsz­częto per­trak­ta­cje kapi­tu­la­cyjne.

– Taak – prze­cią­gnął Wie­czyk i przy­gła­dził jasną czu­prynę. – O ile wiem, per­so­nel lata­jący ma pierw­szeń­stwo, że tak powiem, prze­jazdu. W jed­nost­kach zosta­nie nie­zbędne mini­mum ofi­ce­rów i podofi­ce­rów. Reszta bryka do „słod­kiej Fran­cji”.

– Ale jak?

– Zoba­czymy. Teraz jedź ze mną, bo prawdę mówiąc, mam dość tej dziury i naszych han­dla­rzy samo­cho­dami oraz innym pań­stwo­wym dobyt­kiem. Forsę zmie­ni­łeś?

– Udało się. Dokąd jedziesz?

– We wsi Prin­ci­pile Mihai jest oddział kapi­tana Kra­mera. Około sied­miu­set chłopa. Zbie­ra­nina, ale jest i grupka z two­jego pułku. Dowo­dzi nią porucz­nik Galicki.

– Mie­tek?

– Mhm. Doszlu­so­wa­łem do nich, bo i ja zupeł­nie się zgu­bi­łem.

Z mala­rycz­nej wiosz­czyny Prin­ci­pile Mihai oddział kapi­tana Kra­mera został prze­rzu­cony do mia­steczka Baba­dag. Tam żoł­nie­rzy zamknięto w obo­zie, ofi­ce­rom jed­nak pozo­sta­wiono pewną swo­bodę i pozwo­lono miesz­kać na kwa­te­rach w mie­ście. Po tygo­dniu wycze­ki­wa­nia i bez­czyn­no­ści Wie­czyk i Mier­nicki zde­cy­do­wali się ucie­kać na wła­sną rękę. O zor­ga­ni­zo­wa­nych wyjaz­dach nic nie było sły­chać, nikt nie mógł czy nie chciał udzie­lić nie­zbęd­nych infor­ma­cji. Zale­cano cze­ka­nie na dal­sze roz­kazy, tylko nie wia­domo było, kto je miał wyda­wać.

– Z Tul­czy wszy­scy wieją na potęgę – oświad­czył pew­nego dnia Wie­czyk po powro­cie z tego mia­steczka. – Kupują cywilne łachy, fabry­kują fał­szywe legi­ty­ma­cje i w pociąg.

– Rumuni nie łapią?

– Eee, tam. Tro­chę lei w łapę w kasie, tro­chę kon­duk­to­rowi. A jakby patrol żan­dar­me­rii, to i ci wezmą. Wia­domo, tutaj każ­dego kupisz za forsę, począw­szy od króla, a skoń­czyw­szy na maszy­ni­ście kole­jo­wym.

– Mel­du­jemy dowódcy?

– Hm, wła­ści­wie nie jest on naszym dowódcą. Przy­cze­pi­li­śmy się do oddziału, teraz się odcze­pimy. W tych warun­kach każdy działa na wła­sną rękę.

– Lepiej byłoby jed­nak…

– A jeżeli zabroni? Każe zostać? Posłu­cha Rumu­nów?

Wstępne przy­go­to­wa­nia nie zajęły dużo czasu. U miej­sco­wego han­dla­rza sta­rzy­zną kole­dzy zaku­pili dwa wyświech­tane gar­ni­tury i dwa rów­nie sfa­ty­go­wane kape­lu­sze. Do skó­rza­nych lot­ni­czych płasz­czy, z któ­rymi za nic nie chcieli się roz­stać, przy­szyli zru­działe koł­nie­rze, by nabrać bar­dziej cywil­nego wyglądu. Legi­ty­ma­cje – jedną stu­dencką, drugą urzęd­ni­czą – sfa­bry­ko­wał Wie­czyk, twier­dzący, iż wpi­sać tam można wszystko, bo i tak „tubylcy” na ludz­kim języku się nie znają.

6 paź­dzier­nika póź­nym wie­czo­rem „stu­dent Szkoły Głów­nej Han­dlo­wej” Kazi­mierz Wie­czyk w towa­rzy­stwie „urzęd­nika magi­stratu” Zby­sława Mier­nic­kiego udał się na sta­cję kole­jową w Baba­dag, odda­loną od mia­steczka o dobry kilo­metr. Bagaże ich ogra­ni­czały się do dwóch sta­rych teczek z oso­bi­stymi dro­bia­zgami. Mun­dury z żalem zosta­wili na dotych­cza­so­wych kwa­te­rach.

W pobliżu sta­cji, słabo oświe­tlo­nej nie­licz­nymi latar­niami, zwol­nili kroku. W pół­mroku roz­po­znali kilka patroli rumuń­skiej żan­dar­me­rii.

– Jak nas przy­uważą, nie pomogą twoje legi­ty­ma­cje – szep­nął z nie­po­ko­jem Mier­nicki.

– Zacho­wujmy się jak zwy­czajni, najzwy­czajniejsi podróżni – dora­dził Wie­czyk, pil­nie przy­pa­tru­jący się wcho­dzą­cym i wycho­dzą­cym z dworca ludziom.

Po chwili wysu­nął się do przodu i pod­szedł do jakie­goś męż­czy­zny w robot­ni­czym ubra­niu. Krótka wymiana zdań, uzu­peł­nio­nych przez Polaka żywą gesty­ku­la­cją – męż­czy­zna ski­nął głową, wszedł do wnę­trza, a w dwie minuty póź­niej wyszedł i wrę­czył Wie­czy­kowi dwa bilety do Buka­resztu.

Wycze­ki­wa­nie na pero­nie dłu­żyło się i szar­pało nerwy. Cza­sem poja­wiali się żan­darmi, bez zain­te­re­so­wa­nia przy­pa­tru­jący się podróż­nym. Cza­sem z cie­nia wyła­niały się posta­cie w skó­rza­nych płasz­czach, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jące wyglą­dem obu kole­gów.

– Wię­cej tu naszych, niż Rumu­nów – zauwa­żył Mier­nicki.

Do pociągu dostali się bez trudu, noc spę­dzili w zatło­czo­nym prze­dziale, obu­dzili się, gdy za oknem poja­wiły się dwor­cowe zabu­do­wa­nia sto­licy Rumu­nii. Wysie­dli i zmie­szani z tłu­mem podróż­nych podą­żyli ku wyj­ściu. W przej­ściu bile­ter­skim natknęli się na dwóch żan­dar­mów, bacz­nie lustru­ją­cych pasa­że­rów. Mier­nicki chciał się cof­nąć, było jed­nak za późno. Jeden z żan­dar­mów – wyż­szy i szczu­plej­szy – postą­pił krok do przodu, nie­dwu­znacz­nie kie­ru­jąc się do dwóch prze­cho­dzą­cych Pola­ków. Jego towa­rzysz, bar­dziej kor­pu­lentny, z naszyw­kami sier­żanta, powstrzy­mał go, a gdy lot­nicy zna­leźli się tuż obok niego, uśmiech­nął się przy­jaź­nie i zna­cząco przy­mru­żył oko, dając jed­no­cze­śnie znak przej­ścia mach­nię­ciem ręki.

– Uff – ode­tchnął Wie­czyk. – Nie­wiele bra­ko­wało, a zna­leź­li­by­śmy się pod klu­czem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Poprzed­nio sytu­acja była wprost para­dok­salna, W Szkole Pod­cho­rą­żych Lot­nic­twa szko­lono jedy­nie obser­wa­to­rów. Pilo­taż ist­niał tylko dla rezer­wi­stów oraz dla ofi­ce­rów innych rodza­jów broni, gro­ma­dzo­nych w Dębli­nie na kur­sach. [wróć]