Wielki dzień Dywizjonu 303 - Bohdan Arct - ebook + audiobook + książka

Wielki dzień Dywizjonu 303 ebook

Arct Bohdan

4,0
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W wielu bojach Dywizjon 303 osiągnął rezultaty wyższe od wyników jakiegokolwiek innego polskiego dywizjonu. W okresie od sierpnia 1940 roku do zakończenia ostatniej wojny piloci tej formacji zniszczyli ogółem 205 samolotów nieprzyjacielskich na pewno, 40 prawdopodobnie, a 18 uszkodzili. Autor w barwny sposób ukazuje część historii sławnego dywizjonu.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 86

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wielka jest Brytania…

Wen­ty­la­tor umiesz­czony pod sufi­tem roz­le­głej sali Ope­ra­tions Room1 szu­miał mono­ton­nie. Sala zalana była jasnym świa­tłem docie­ra­ją­cym do każ­dego jej zakątka. Dokoła dużego stołu, pośrodku pomiesz­cze­nia, poru­szało się kilka dziew­cząt trzy­ma­ją­cych w dło­niach dłu­gie grabki. Na stole znaj­do­wała się wielka mapa wyobra­ża­jąca Wielką Bry­ta­nię, ota­cza­jące ją morza, pół­nocną Fran­cję, Bel­gię i Holan­dię.

Kon­tro­ler James Har­ding otarł spo­cone czoło. Na mapie nie poja­wiły się jesz­cze znaczki zna­mio­nu­jące nie­przy­ja­ciel­skie samo­loty. Dzień roz­po­czy­nał się dopiero, ponad Anglią roz­po­ście­rała się mgła, ale Har­ding wie­dział, że za pół godziny, może za trzy kwa­dranse, może za godzinę oży­wią się ruchy dziew­cząt z WAAF2, wtedy jed­no­cze­śnie, daleko w górze, ponad budyn­kiem dowódz­twa powie­trze wypełni się war­ko­tem sil­ni­ków wro­gich maszyn. Wie­dział o tym zarówno Har­ding, jak i sie­dzący opo­dal star­szy ofi­cer, siwo­włosy, sztywny w ruchach, o suchej, pomarsz­czo­nej twa­rzy. Ofi­cer ten, na któ­rego ręka­wach wid­niały grube paski ozna­cza­jące sto­pień air chief mar­shala3, wysłu­chaw­szy mel­dunku adiu­tanta spoj­rzał na duży ścienny zegar.

– Więc będzie tu za kilka minut, co? – mruk­nął wresz­cie, gdy adiu­tant skoń­czył i wypro­sto­wał się nie­ru­chomo.

– Tak jest, sir.

Na wąskich war­gach Dowdinga poja­wił się prze­lotny uśmiech. Air chief mar­shal Hugh Dowding był dowódcą Figh­ter Com­mand4 od roku 1936, w lot­nic­twie słu­żył już od roku 1914 i miał ogromne doświad­cze­nie, tak bar­dzo mu teraz potrzebne. Mimo jed­nak brze­mie­nia odpo­wie­dzial­no­ści cią­żą­cego na jego bar­kach, mimo grozy sytu­acji, mimo świa­do­mo­ści, iż w rękach jego spo­czy­wały, być może, losy kraju, Dowding odczuł owego wrze­śnio­wego poranka satys­fak­cję. Oto za kilka minut w jego pod­ziem­nym schro­nie zja­wić się miał czło­wiek kie­ru­jący w tych cięż­kich dniach rzą­dem Jego Kró­lew­skiej Mości. Przy wej­ścio­wych drzwiach ktoś się poru­szył, przez salę prze­szedł przy­ci­szony szmer. Dowding zerwał się z krze­sła, zanim jed­nak zdo­łał wypo­wie­dzieć pierw­sze powi­talne zda­nie, sta­nęła przy nim krępa, przy­sa­dzi­sta syl­wetka, a nieco zachryp­nięty głos spy­tał nie­cier­pli­wie:

– Zaczęło się już?

– Jesz­cze nie – odparł mar­sza­łek – ale lada chwila pod­niosą się mgły…

– Rozu­miem – prze­rwał mu pre­mier i ocię­żale opadł na krze­sło. – Będą tu nie­długo.

Spoj­rzeli sobie w oczy. Wzrok Chur­chilla był zimny i prze­ni­kliwy, jego cha­rak­te­ry­styczna twarz zdra­dzała wyraźne ślady zmę­cze­nia.

– Dzi­siaj nie­dziela – mruk­nął pre­mier na pół do sie­bie.

– Tak jest, sir, nie­dziela – przy­tak­nął Dowding.

Chur­chill powol­nym ruchem wycią­gnął cygaro i wsu­nął je mię­dzy mię­si­ste wargi. Oka­zy­wał zadzi­wia­jący spo­kój, lecz tylko on sam wie­dział, jak wiele go to kosz­to­wało. Nie przy­był tutaj jako gość. W tych prze­ra­ża­ją­cych chwi­lach, kiedy decy­do­wały się losy kraju, ba, całego bry­tyj­skiego impe­rium, jego obo­wiąz­kiem było znaj­do­wać się wła­śnie w cen­tral­nym punk­cie obrony powietrz­nej, obrony, będą­cej, kto wie, czy nie ostat­nią deską ratunku. Chur­chill przy­zna­wał sam, że w jego barw­nej karie­rze mało można było nali­czyć dni tak peł­nych napię­cia jak obec­nie. Anglia zna­la­zła się nie­mal nad brze­giem prze­pa­ści, los jej zale­żał teraz od kil­ku­set ludzi, któ­rzy w tej samej chwili ocze­ki­wali alar­mo­wego sygnału, aby zasiąść za ste­rami myśliw­skich samo­lo­tów, wznieść się w powie­trze i runąć naprze­ciw nawały nie­przy­ja­ciel­skich bom­bow­ców.

Czy star­czy im sił? Czy wystar­czy ich samych?

– Pora­dzimy? – rzu­cił pyta­nie nie patrząc w twarz swego roz­mówcy.

Obo­wiąz­kiem Dowdinga było udzie­le­nie odpo­wie­dzi twier­dzą­cej. Ćwierć wieku na tego rodzaju pyta­nia prze­ło­żo­nych odpo­wia­dał tak wła­śnie, choć nie zawsze pewien był swego zda­nia.

– Co nam jesz­cze pozo­stało? – zapy­tał Chur­chill.

– Mam do dys­po­zy­cji dwa­dzie­ścia jeden dywi­zjo­nów Hur­ri­cane’ów i Spit­fire’ów. Szes­na­ście w Gru­pie 11 oraz pięć w Gru­pie 10 i w Gru­pie 12 – wyli­czał. – W sumie dwu­stu pięć­dzie­się­ciu dwóch pilo­tów.

– Mało – mruk­nął Chur­chill, wspo­mi­na­jąc ze zło­ścią bez­tro­skę pew­nych panów z daw­nego rządu.

– Wczo­raj mie­li­śmy spore straty – zauwa­żył Dowding.

– Wiem. Cóż… – Chur­chill wyjął cygaro z ust i przy­pa­trzył mu się bez zain­te­re­so­wa­nia. –Mogę przy­pusz­czać, że użyje pan wszyst­kich swo­ich sił, wszyst­kich tych dywi­zjo­nów. Powiada pan, że dziś nie­dziela? Spo­dzie­wam się, że dzi­siaj spró­bują nas zdła­wić i pogrze­bać. Wsa­dził cygaro na powrót w usta i chmur­nie zapa­trzył się w stół z mapą Anglii.

Cygaro zga­sło, więc Dowding usłuż­nie pod­su­nął pło­mień zapal­niczki, ale pre­mier odmow­nie poki­wał głową.

– Póź­niej – burk­nął.

Wzrok jego zatrzy­mał się na zega­rze. Wska­zówki były nie­ru­chome, jedy­nie wielki sekund­nik poru­szał się dając do zro­zu­mie­nia, że czas by­naj­mniej nie zatrzy­mał się w miej­scu. Gdzieś daleko, poza kana­łem La Man­che szy­ko­wały się do startu nie­zli­czone samo­loty hitle­row­skiej dru­giej i trze­ciej Luft­flotte. Nie­mieccy gene­ra­ło­wie Kes­sel­ring i Sper­rle wyda­wali zapewne roz­kazy startu.

Minęła godzina dzie­wiąta, gdy do dowódz­twa Figh­ter Com­mand nade­szły pierw­sze mel­dunki o dostrze­że­niu nie­miec­kich maszyn. Patrole Luft­waffe zbli­żały się do połu­dnio­wych wybrzeży Anglii. Na ekra­nach bry­tyj­skich sta­cji rada­ro­wych uka­zały się maleń­kie punk­ciki, poste­runki pod­słu­chowe uchwy­ciły szum sil­ni­ków.

W pod­ziem­nej sali Ope­ra­tions Room w Uxbridge pod Lon­dy­nem pre­mier Chur­chill prze­su­nął nie­za­pa­lone cygaro z jed­nego kąta ust w drugi.

– Zaczyna się – powie­dział do Dowdinga.

– Tak – sucho przy­znał mar­sza­łek.

Nade­szło kilka nowych mel­dun­ków i Dowding wzru­szył ramio­nami.

– Pozo­ro­wany atak? – pró­bo­wał odgad­nąć Chur­chill.

– Tak. Chcą spraw­dzić, czy już można sku­tecz­nie bom­bar­do­wać, czy mgły się roze­szły. Przy oka­zji pra­gną wycią­gnąć w powie­trze nasze dywi­zjony. Ataki wła­ściwe nastą­pią nie wcze­śniej jak za godzinę.

Dziew­częta dokoła stołu poru­szały się cicho, prze­jęte swą funk­cją, pod­nie­cone obec­no­ścią wybit­nego gościa. Wpraw­nie poru­szały się grabki w ich dło­niach, prze­su­wały się znaczki na mapie. Dzwo­niły tele­fony, zapa­lały się i gasły kolo­rowe świa­tełka. Sztab Figh­ter Com­mand dzia­łał, tryby maszyny cen­trum RAF pra­co­wały bez zacięć.

O godzi­nie jede­na­stej trzy­dzie­ści pierw­sza fala hitle­row­skich bom­bow­ców w sile stu maszyn prze­kro­czyła brzeg angiel­ski w oko­li­cach Rams­gate, Fol­ke­stone i Dun­ge­ness.

Druga fala bom­bow­ców nade­szła tuż po pierw­szej. Dorniery, Hein­kle i Jun­kersy w oto­cze­niu straż­ni­czych psów – myśliw­skich samo­lo­tów Mes­ser­sch­mitt – szły na upa­trzone cele. Bom­bowe szyki po pięć lub sie­dem maszyn leciały na wyso­ko­ści około sied­miu tysięcy metrów, myśliwcy trzy­mali się wyżej.

Tempo pracy dowódz­twa Figh­ter Com­mand wzmo­gło się. Mar­sza­łek Dowding wydał roz­kazy, prze­ka­zane natych­miast poszcze­gól­nym sek­to­rom myśliw­skim i lot­ni­skom. Z pio­ru­nu­jącą szyb­ko­ścią poszły w górę dywi­zjony Spit­fire’ów i Hur­ri­cane’ów. W rejo­nie Maid­stone, Can­ter­bury, Dover i Dun­ge­ness for­ma­cje Spit­fire’ów zwią­zały się w walce z osłoną Mes­ser­sch­mit­tów. Nieco dalej w głębi lądu, ponad Tun­bridge Wells i połu­dniowo-wschod­nimi przed­mie­ściami Lon­dynu, na nie­miec­kie bom­bowce spa­dły z góry plu­jące ogniem Hur­ri­cane’y. Roz­go­rzała walka, zacięta i bez­par­do­nowa, roz­po­czął się decy­du­jący dzień bitwy o Wielką Bry­ta­nię, dzień naj­bar­dziej krwawy dla napast­ni­ków i obroń­ców.

Pomię­dzy godziną dwu­na­stą i dwu­na­stą trzy­dzie­ści więk­szość nie­miec­kich for­ma­cji bom­bo­wych była roz­bita, a na ogrom­nej prze­strzeni powietrz­nej roz­go­rzały setki indy­wi­du­al­nych poje­dyn­ków lot­ni­czych, toczo­nych wysoko ponad chmu­rami, ponad gło­wami miesz­kań­ców Lon­dynu i far­me­rów Kentu. Ci, któ­rych cie­ka­wość lub odwaga wycią­gnęły ze schro­nów, darem­nie jed­nak spo­glą­dali w niebo, chcąc przy­pa­trzeć się toczo­nej bitwie. Toczyła się zbyt wysoko, tak wysoko, iż wyda­wała się nie­re­alna. Ale od czasu do czasu powie­trze prze­ci­nało wycie spa­da­ją­cego samo­lotu lub bomby, cza­sem dawały się sły­szeć eks­plo­zje, cza­sem z chmur wypa­dały zgnie­cione płaty metalu, pło­ną­cego płótna czy drewna, cza­sem na nie­bie roz­wi­jała się biała płachta spa­do­chronu, cza­sem na zie­mię upa­dały zmiaż­dżone szczątki ludz­kie.

W sali Ope­ra­tions Room w Uxbridge na­dal pło­nęło jaskrawe świa­tło, umun­du­ro­wane dziew­częta nie­stru­dze­nie prze­su­wały po mapie róż­no­ko­lo­rowe znaczki, przy­bli­żały je do obszaru sto­licy lub też prze­no­siły w kie­runku wybrzeży, cza­sem spraw­nym ruchem zdej­mo­wały jakiś zna­czek z mapy, cza­sem na jego miej­sce sta­wiały inny. Wyglą­dało to jak nie­winna dzie­cinna zabawa i tylko powaga twa­rzy świad­czyła, że mapa na stole była odbi­ciem, wier­nym odzwier­cie­dle­niem toczą­cej się wiel­kiej bitwy powietrz­nej, że mozaika znacz­ków i ich kolejny układ ozna­czał prze­bieg walki, wie­ścił porażkę lub zwy­cię­stwo.

O godzi­nie dwu­na­stej czter­dzie­ści pięć pre­mier Win­ston Chur­chill znaj­do­wał się jesz­cze w dowódz­twie lot­nic­twa. Wypił nawet kolejną fili­żankę her­baty. O godzi­nie trzy­na­stej w dowódz­twie poja­wiły się pierw­sze mel­dunki o odnie­sio­nych zwy­cię­stwach. O godzi­nie trzy­na­stej dwa­dzie­ścia Chur­chill zacią­gnął się wresz­cie dymem cygara.

Par­tia nie została więc roze­grana, jak sobie tego życzył prze­ciw­nik. Chur­chill nie był na tyle naiwny, aby wie­rzyć w to, iż dzień ten koń­czył udrękę nie­miec­kiego natar­cia lot­ni­czego. Mógł jed­nak już odrzu­cić od sie­bie naj­czar­niej­sze obawy. Mało ludzi wie­działo o tym, iż nie jeden już raz w ciągu ostat­niego okresu widział się opusz­cza­ją­cego brzegi tej wyspy, która dotąd była wyspą nie­po­ko­naną. Wszystko zale­żało od siły oporu lot­nic­twa myśliw­skiego. Ni­gdy jesz­cze przy­szłość wiel­kiego narodu nie zale­żała w tak ogrom­nym stop­niu od siły i woli tylko garstki ludzi, bo czyż nie garstką byli roz­rzu­ceni po Anglii myśliw­scy piloci?… Znów nie zawie­dli. W toczą­cej się bitwie zary­so­wał się prze­łom. Chur­chill pomy­ślał, że nawet wśród naj­sroż­szych burz bywają chwile, gdy słońce prze­nika chmury, by dać znak swego ist­nie­nia i swego nie­wąt­pli­wego nadej­ścia.

Wielka jest Anglia, godna swego miej­sca w świe­cie, skoro ma takich synów – stwier­dził w myślach pre­mier Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Na zewnątrz, na tle wybla­kłej kopuły nieba snuły się nie­prze­li­czone białe smugi kon­den­sa­cyjne, two­rzące prze­dziwną, malow­ni­czą paję­czynę. Pod nimi, bli­żej ziemi, pomy­kały w kie­runku wybrzeży resztki roz­gro­mio­nych for­ma­cji nie­miec­kich. W prze­ciw­nym kie­runku, na roz­rzu­cone dokoła Lon­dynu lot­ni­ska wra­cały Spit­fire’y i Hur­ri­cane’y.

Na kadłu­bach nie­jed­nego z nich wid­niały mało znane Angli­kom biało-czer­wone kwa­draty, a przy nich cudaczne oznaki.

Do bazy na lot­ni­sku Nor­tholt powra­cali lot­nicy rzu­ca­jąc do sie­bie poprzez eter słowa, któ­rych nie potra­fiłby zro­zu­mieć żaden Anglik.

Nic dziw­nego, ludzie ci mówili po pol­sku.

Bitwa o Anglię

Nie­czę­sto się zda­rza, by Anglicy potra­fili doj­rzeć i wła­ści­wie oce­nić war­to­ści innych naro­dów lub ich przed­sta­wi­cieli. Uwa­żają się oni na ogół za naród lep­szy, waż­niej­szy i mądrzej­szy od innych. Szczycą się swym impe­rium, swą rolą cywi­li­za­cyjną, tysiąc­let­nimi zam­kami, zdo­by­czami owej nowo­cze­snej tech­niki, chło­dem i opa­no­wa­niem, ogro­mem Lon­dynu, jako­ścią tek­sty­liów, pozio­mem sztuki teatral­nej, mistrzo­stwem dru­żyn pił­kar­skich.

Prze­ciętny Bry­tyj­czyk spo­gląda na cudzo­ziemca z góry. Gdy Anglik mówi o Fran­cu­zach, uśmie­cha się lek­ce­wa­żąco, choć dys­kret­nie. Gdy wspo­mina Ame­ry­ka­nów, już w pierw­szym zda­niu pięt­nuje ich brak ogłady. Gdy mówi o Wło­chach, wzru­sza z poli­to­wa­niem ramio­nami i wyciąga na jaw ich przy­sło­wiowe nie­do­łę­stwo mili­tarne i prze­sadną gada­tli­wość. Gdy mówi o Pola­kach… Ba, do bar­dzo nie­dawna Anglicy o Pola­kach nie mówili. Po pro­stu rzadko ich dostrze­gali.

Sytu­ację zmie­niła w pew­nym stop­niu dopiero ostat­nia wojna, a ści­ślej mówiąc ten jej okres, gdy na pół­nocy, w chłod­nej Szko­cji, usa­do­wiły się pol­skie oddziały, gdy ze wschod­niej Anglii poczęły star­to­wać pol­skie dywi­zjony bom­bowe, a na przed­mie­ściach Lon­dynu, na słyn­nym lot­ni­sku Nor­tholt, sta­nęły pol­skie dywi­zjony myśliw­skie. Wtedy wła­śnie w roku 1940 miesz­kańcy wysp bry­tyj­skich poznali Pola­ków, „odkryli ich” i z ogrom­nym zdzi­wie­niem prze­ko­nali się, że ci obcy i dziwni przy­by­sze z odle­głego kraju środ­ko­wej Europy są takimi samymi ludźmi, jak i angiel­scy gospo­da­rze, że w wielu wypad­kach potra­fią im dorów­nać, a nawet, o dziwo, potra­fią ich pod nie­któ­rymi wzglę­dami prze­wyż­szyć.

Musieli więc Anglicy szybko wytwo­rzyć sobie odpo­wied­nią, inną nieco niż uprzed­nio opi­nię o nie­co­dzien­nych swych gościach i towa­rzy­szach broni, a bar­dzo dopo­mo­gła im do tego bitwa o Wielką Bry­ta­nię i udział w niej pol­skich pilo­tów myśliw­skich. Do pol­skich lot­ni­ków z coraz więk­szym uzna­niem odno­sili się wyżsi dowódcy RAF, zaczęła o nich pisać bry­tyj­ska prasa, poczęli ich podzi­wiać miesz­kańcy Lon­dynu.

Suk­cesy te jed­nak nie zro­dziły się same z sie­bie, a pol­scy lot­nicy nie spa­dli na wyspy bry­tyj­skie z nieba. Zanim Skal­ski, Pniak, Brze­zina, Osto­wicz, Nowier­ski i Urba­no­wicz poczęli odno­sić zwy­cię­stwo po zwy­cię­stwie, zanim roz­sła­wił się dywi­zjon 303 i inne dywi­zjony, wiele trud­no­ści trzeba było prze­zwy­cię­żyć, wiele uprze­dzeń poko­nać, wiele argu­men­tów wyto­czyć. Zanim Pola­kom pozwo­lono zwy­cię­żać w bitwach powietrz­nych nad Anglią, musieli poko­nać Angli­ków w potycz­kach słow­nych przy sto­łach kon­fe­ren­cyj­nych, w biu­rach szta­bo­wych, na naj­wyż­szych szcze­blach dowo­dze­nia. Zanim air chief mar­shal Dowding w dniu 15 wrze­śnia 1940 r. wysłał dywi­zjon 303 po jego świetne zwy­cię­stwo, trzeba było długo go prze­ko­ny­wać, by zgo­dził się na utwo­rze­nie pol­skich jed­no­stek myśliw­skich i na uży­cie ich w dzia­ła­niach bojo­wych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Ope­ra­tions Room – cen­trum naziem­nego dowo­dze­nia lot­ni­czego. [wróć]

2. WAAF (Women’s Auxi­liary Air Force) – Pomoc­ni­cza Służba Kobiet w lot­nic­twie RAF. [wróć]

3. Air chief mar­shal – sto­pień woj­skowy RAF, mar­sza­łek lot­nic­twa. [wróć]

4. Figh­ter Com­mand – lot­nic­two myśliw­skie. [wróć]