Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przed trzema laty Zwinka poprosiła boginię, by ta powstrzymała jej dorastanie – i wierzyła, że to życzenie zostało spełnione. W Tancerce Krawędzi młodziutka Świetlista odkrywa, że czas nie czeka na nikogo. A choć młody cesarz Aziru zapewnił jej ochronę przed katem, któremu nadała przydomek „Ciemność”, Zwinkę przytłacza duszna atmosfera dworu. Kiedy więc dowiaduje się, że nieubłagany Ciemność udał do Yeddawu i tam krzywdzi ludzi podobnych do niej, których moce dopiero się przebudziły, podąża za nim. Uciemiężeni w Yeddawie nie mają obrońcy, a Zwinka wie, że musi wziąć na siebie na siebie tę wspaniałą odpowiedzialność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 206
Zwinka nigdy wcześniej nie spróbowała obrobić pałacu. Uważała, że to niebezpieczne. Nie dlatego, że mogłaby zostać złapana, ale dlatego, że po obrobieniu głodowego pałacu, dokąd mogła jeszcze pójść?
Wspięła się na zewnętrzny mur i rozejrzała po ogrodach. Wszystko w środku – drzewa, skały, budynki – w dziwny sposób odbijało światło gwiazd. W samym centrum stała kopulasta budowla, jak bańka pośrodku stawu. Właściwie większość budynków była podobnie zaokrąglona, często z niewielkimi wyrostkami na samym szczycie. W całym tym głodowym miejscu nie było jednej prostej linii, tylko mnóstwo zaokrągleń.
Towarzysze Zwinki wspięli się na szczyt muru. Hałaśliwa, niesforna, niezgrabna banda. Sześciu mężczyzn, podobno doskonałych złodziei. Nawet nie umieli wspiąć się na mur.
– Brązowy Pałac – wydyszał Huqin.
– Brązowy? Czy wszystko rzeczywiście zostało z niego wykonane? – spytała Zwinka, siedząc na murze z jedną nogą przerzuconą na drugą stronę. – Wygląda jak kupa piersi.
Mężczyźni patrzyli na nią z przerażeniem. Wszyscy byli Azirczykami, ciemnoskórymi i ciemnowłosymi. Ona sama pochodziła z północnych wysp Reshi. Tak mówiła jej matka, choć Zwinka nigdy ich nie widziała.
– Że co? – spytał Huqin.
– Piersi – powtórzyła Zwinka, pokazując palcem. – Widzicie, jak kobieta leżąca na plecach. Te wyrostki na górze to sutki. Gość, który to wybudował, musiał być baaardzo długo samotny.
Huqin odwrócił się do jednego z towarzyszy. Wykorzystując liny, zeszli z powrotem na dół po zewnętrznej stronie muru i zaczęli szeptać między sobą.
– Ogrody po tej stronie wydają się puste, jak sugerował mój informator – powiedział Huqin.
Mężczyzna dowodził całą bandą. Miał nos, który wyglądał tak, jakby ktoś chwycił za jego czubek i pociągnął naprawdę mocno, kiedy Huqin był mały. Zwinka dziwiła się, że nie uderzał nim ludzi w twarz, kiedy się obracał.
– Wszyscy zajęli się wyborem nowego Pierwszego Aqasixa – stwierdził Maxin. – Naprawdę moglibyśmy to zrobić. Obrabować Brązowy Pałac, i to pod nosem wezyratu.
– Czy to… no… bezpieczne? – spytał bratanek Huqina.
Był nastolatkiem, a okres dorastania nie potraktował go łagodnie. Ta twarz, ten głos, te patykowate nogi.
– Cicho – warknął Huqin.
– Nie – sprzeciwił się Tigzikk. – Chłopak ma prawo wyrażać troskę. To będzie bardzo niebezpieczne.
Tigzikk był uważany za najbardziej wykształconego w całej grupie, bo umiał przeklinać w trzech językach. Prawdziwy uczony. Nosił wyszukane szaty, choć inni wybrali czarne stroje.
– Będzie panował chaos – mówił dalej – ponieważ tak wielu ludzi krąży dziś po pałacu, ale będzie również niebezpieczeństwo. Wielu, bardzo wielu strażników, i podejrzliwość ze wszystkich stron.
Tigzikk był starzejącym się mężczyzną i jedynym w grupie, którego Zwinka nieźle znała. Nie umiała wymówić jego imienia. Wymawiany poprawnie, dźwięk „kuku” na końcu brzmiał, jakby ktoś się krztusił. Dlatego mówiła mu Tig.
– Tigzikk – powiedział Huqin. Tak jest. Krztuszenie się. – To ty to zaproponowałeś. Nie mów mi, że teraz robi ci się zimno.
– Nie cofam się. Jedynie sugeruję ostrożność.
Zwinka pochyliła się w ich stronę.
– Mniej kłótni – powiedziała. – Ruszajmy. Głodna jestem.
Huqin podniósł wzrok.
– Dlaczego w ogóle ją zabraliśmy?
– Przyda się – powiedział Tigzikk. – Zobaczycie.
– To dziecko!
– Dziewczyna. Ma co najmniej dwanaście lat.
– Nie mam dwunastu lat – warknęła Zwinka z góry.
Odwrócili się w jej stronę.
– Nie mam – powtórzyła. – Dwanaście to pechowa liczba. – Uniosła dłonie. – Mam tylko tyle lat.
– …dziesięć? – spytał Tigzikk.
– To jest właśnie tyle? Pewnie. Dziesięć. – Opuściła dłonie. – Liczba jest pechowa, jeśli nie mogę jej policzyć na palcach.
Była w tym wieku od trzech lat, więc…
– Wygląda na to, że pechowych liczb jest dużo – powiedział Huqin z rozbawieniem.
– No pewnie – zgodziła się.
Znów rozejrzała się po ogrodach, po czym spojrzała w stronę, z której przyszli – w stronę miasta.
Jedną z ulic prowadzących do pałacu szedł mężczyzna. Jego ciemne szaty wtapiały się w mrok, ale srebrne guziki błyszczały za każdym razem, gdy mijał uliczną latarnię.
Niech to burza, pomyślała. Przeszedł ją dreszcz. Jednak go nie zgubiłam.
Spojrzała na kompanów.
– Idziecie ze mną czy nie? Bo ja idę.
Ześlizgnęła się ze szczytu i zeskoczyła na pałacowy dziedziniec. Przykucnęła, macając chłodną ziemię. Tak, to był metal. Wszystko było z brązu. Bogacze, jak uznała, lubili trzymać się motywu przewodniego.
Kiedy chłopcy w końcu przestali się kłócić i zaczęli wspinać, z ciemności wyrosły wąskie, wijące się pędy, które zbliżyły się do Zwinki. Wyglądały trochę jak cienki strumyk rozlanej wody, który płynął po ziemi. W kilku miejscach z pędów wyrastały kawałki czystego kryształu, jak odłamki kwarcu w ciemnym kamieniu. Nie były ostre, lecz gładkie jak wypolerowane szkło i nie emanowały Burzowym Światłem.
Pędy rosły bardzo szybko, owijały się wokół siebie, a ich plątanina przypominała twarz.
– Panienko – powiedziała twarz. – Czy to mądre?
– Cześć, Pustkowcu – odparła Zwinka, rozglądając się.
– Nie jestem Pustkowcem! – sprzeciwił się. – A ty to wiesz. Po prostu… przestań tak mówić!
Zwinka uśmiechnęła się szeroko.
– Jesteś moim ulubionym Pustkowcem i żadne kłamstwa tego nie zmienią. Pochwyciłam cię. Ale nie będziesz kradł dusz. Nie przyszliśmy tu po dusze. Tylko trochę ukraść, co nikomu nie zrobi krzywdy.
Twarz z pnączy – mówił, że nazywa się Wyndle – westchnął. Zwinka pobiegła po ziemi z brązu w stronę drzewa, które oczywiście również wykuto z brązu. Huqin wybrał na czas włamania najciemniejszą część nocy, między księżycami, ale w tak bezchmurną noc gwiazdy dawały dosyć światła.
Wyndle urósł w jej stronę, pozostawiając niewielki ślad pędów, których ludzie nigdy nie widzieli. Pędy po pewnym czasie stwardniały, jakby na chwilę stały się kryształem, i rozpadły się w pył. To ludzie czasami zauważali, choć z pewnością nigdy nie widzieli samego Wyndle’a.
– Jestem sprenem – powiedział do niej Wyndle. – Członkiem dumnej i szlachetnej…
– Cicho.
Zwinka wyjrzała zza brązowego drzewa. Pobliskim podjazdem przejechał otwarty powóz, w którym siedzieli ważni Azirczycy. To dało się ocenić po ich płaszczach. Wielkich, obszernych płaszczach o szerokich rękawach i kłócące się ze sobą wzory. Wszyscy wyglądali jak dzieciaki, które wślizgnęły się do garderoby rodziców. Ale czapki mieli całkiem niezłe.
Złodzieje ruszyli za nią, poruszając się nawet w miarę cicho. Tak naprawdę nie byli tacy źli. Nawet jeśli nie umieli wspiąć się na mur.
Zebrali się wokół niej, a Tigzikk wstał, obciągając płaszcz – naśladujący te, które nosili bogaci skrybowie pracujący dla rządu. Tu, w Azirze, praca dla rządu była naprawdę ważna. Wszystkich innych nazywano „dyskretnymi”, cokolwiek to znaczyło.
– Gotów? – Tigzikk zwrócił się do Maxina, który jako drugi ze złodziei włożył bogate szaty.
Maxin przytaknął i obaj ruszyli w prawo, kierując się w stronę pałacowego ogrodu rzeźby. Tam podobno kręcili się ważni ludzie, zastanawiający się, kto powinien zostać nowym Pierwszym.
To niebezpieczna praca. Dwóm ostatnim obciął głowy jakiś gość w bieli, z Ostrzem Odprysku w ręku. Ostatni Pierwszy nie przeżył nawet dwóch głodowych dni!
Kiedy Tigzikk i Maxin sobie poszli, Zwinka musiała się martwić już tylko o czterech pozostałych. Huqin, jego bratanek i dwaj szczupli bracia, którzy dużo nie mówili, za to ciągle sięgali po noże. Zwinka ich nie lubiła. Kradzież nie powinna pozostawiać trupów. Zostawianie trupów było proste. To żadne wyzwanie, jeśli po prostu zabijało się każdego, kto cokolwiek zobaczył.
– Wprowadzisz nas do środka? – Huqin zwrócił się do Zwinki. – Prawda?
Dziewczyna przewróciła oczyma. Następnie ruszyła przez brązowe ogrody w stronę głównego pałacu.
Naprawdę wygląda jak pierś…
Wyndle wił się po ziemi obok niej, jego pędy pozostawiały niewielkie odłamki przezroczystego kryształu. Był równie kręty i szybki jak węgorz, ale raczej rósł niż się poruszał. Pustkowcy byli dziwaczni.
– Rozumiesz oczywiście, że to nie ja cię wybrałem – powiedział, a jego twarz pojawiła się wśród pnączy. Mówienie sprawiło, że pozostawiał za sobą sekwencję znieruchomiałych twarzy. Rósł tak szybko, że usta wyglądały, jakby się poruszały. – Ja chciałem wybrać wybitną matronę z Iri. Babcię i znakomitą ogrodniczkę. Ale nie, Krąg powiedział, że mamy wybrać ciebie. „Odwiedziła Starą Magię”, mówili. „Nasza matka ją pobłogosławiła”, mówili. „Jest młoda i możemy ją ukształtować”, mówili. Cóż, oni nie muszą znosić…
– Zamknij się, Pustkowcu – syknęła Zwinka, prześlizgując się do ściany pałacu. – Albo wykąpię się w poświęconej wodzie i pójdę posłuchać kapłanów. Może poproszę o egzorcyzm.
Zwinka prześlizgiwała się bokiem, aż udało jej się za wygięciem ściany zobaczyć patrol straży – mężczyźni we wzorzystych kamizelach i czapkach, z długimi halabardami. Popatrzyła na ścianę, która wyginała się tuż nad jej głową, jak skałopąk, a później zwężała. Była z gładkiego brązu, bez żadnych uchwytów.
Zaczekała, aż strażnicy odejdą.
– Dobrze – szepnęła do Wyndle’a. – Musisz robić, co ci każę.
– Wcale nie.
– Ależ tak. Złapałam cię, jak w opowieściach.
– Przyszedłem do ciebie – sprzeciwił się Wyndle. – Twoje moce pochodzą ode mnie! Czy ty w ogóle słuchasz…?
– Na górę – poleciła Zwinka, wskazując palcem.
Wyndle westchnął, ale posłusznie wspiął się na ścianę, zataczając szeroki łuk. Zwinka podskoczyła i złapała za małe uchwyty stworzone przez pędy, które z pomocą tysiąca rozgałęzionych ogonków zakończonych lepkimi dyskami przylepiły się do powierzchni. Wyndle wił się nad nią, tworząc swego rodzaju drabinę.
Nie było to łatwe. Wybrzuszenie sprawiało, że było wręcz głodowo trudne, a Wyndle pozostawiał jedynie niewielkie uchwyty. Ale udało jej się, wspięła się prawie na sam szczyt kopuły, do okien wychodzących na ogrody.
Spojrzała w stronę miasta. Ani śladu mężczyzny w czarnym mundurze. Może go zgubiła?
Odwróciła się do okna. Mimo że było zwrócone na wschód, w drewnianej ramie umieszczono grube szkło. To niesprawiedliwe, w jak wielkim stopniu Azimir był chroniony przed arcyburzami. Powinni żyć z nimi, jak zwyczajni ludzie.
– Musimy to Pustkować – powiedziała, wskazując na okno.
– Czy uświadamiasz sobie – stwierdził Wyndle – że choć uważasz się za mistrzynię złodziejstwa, pracuję tylko ja?
– I narzekasz też. Jak przez to przejdziemy?
– Masz nasiona?
Skinęła głową i sięgnęła do kieszeni. Później drugiej. Wreszcie do tej z tyłu. Ach, tu są. Wyjęła garść nasion.
– Na Krainę Materii mogę wpływać jedynie w niewielkim stopniu – powiedział Wyndle. – To znaczy, że musisz użyć Napełnienia, żeby…
Zwinka ziewnęła.
– Użyć Napełnienia, żeby…
Ziewnęła szerzej. Głodowi Pustkowcy nie rozumieli aluzji.
Wyndle westchnął.
– Rozłóż nasiona na futrynie.
Zrobiła to, rzucając garścią nasion w okno.
– Twoja więź ze mną daje ci dwie podstawowe klasy zdolności – powiedział Wyndle. – Pierwszą, manipulację tarciem już… nie ziewaj na mnie!… odkryłaś. Używaliśmy jej przez wiele tygodni i nadszedł czas, byś nauczyła się drugiej, mocy Wzrostu. Nie jesteś jeszcze gotowa na coś, co kiedyś zwano Odrodzeniem, leczeniem…
Zwinka przycisnęła dłoń do nasion i przywołała swoją wspaniałość.
Nie była pewna, jak to robi. Po prostu to robiła. Zaczęło się tuż po pierwszym pojawieniu się Wyndle’a.
Wtedy jeszcze nie mówił. Trochę tęskniła za tym czasem.
Jej dłoń zapłonęła słabym białym światłem, unoszącym się ze skóry jak opar. Nasiona, które zobaczyły światło, zaczęły rosnąć. Szybko. Pędy wsunęły się w pęknięcia między oknem a futryną.
Pędy wyrastały zgodnie z jej wolą, wydając z siebie zduszone dźwięki. Szkło popękało, a w końcu okno otworzyło się z trzaskiem.
Zwinka uśmiechnęła się.
– Dobra robota – powiedział Wyndle. – Jeszcze zrobimy z ciebie Tancerza Krawędzi.
Zaburczało jej w brzuchu. Kiedy ostatnio coś jadła? Podczas wcześniejszych ćwiczeń wykorzystała mnóstwo wspaniałości. Chyba powinna ukraść coś do jedzenia. Nie była tak wspaniała z pustym brzuchem.
Wślizgnęła się przez okno. Towarzystwo Pustkowca było użyteczne, choć nie miała pewności, czy jej moce pochodzą od niego. Wydawało się, że w takiej właśnie kwestii Pustkowiec by skłamał. Pochwyciła go, uczciwie i jak trzeba. Użyła słów. Pustkowiec nie miał ciała. By go złapać, trzeba było użyć słów. Wszyscy to wiedzieli. Podobnie jak to, że przekleństwa ściągały złe rzeczy.
Musiała wyjąć kulę – diamentową markę, która przynosiła jej szczęście – by rozejrzeć się dookoła. Nieduża sypialnia była ozdobiona zgodnie z azirską modą mnóstwem skomplikowanych wzorów na dywanach i ściennych draperiach, tutaj głównie złotych i czerwonych. Wzory były dla Azirczków wszystkim. Były jak słowa.
Wyjrzała przez okno. Z pewnością uciekła Ciemności, mężczyźnie w czerni i srebrze, z bladym znamieniem w kształcie półksiężyca na policzku. Mężczyźnie o martwym, pozbawionym życia spojrzeniu. Na pewno nie śledził jej aż z Marabethii. To było pół kontynentu stąd! No dobrze, może ćwierć.
Rozwinęła sznur, który nosiła owinięty wokół pasa i ramion. Przywiązała go do drzwi wbudowanej szafy i wypuściła przez okno. Naprężył się, gdy mężczyźni zaczęli się wspinać. Wyndle wyrósł wokół jednego ze słupków łoża, zwinięty jak węgorz niebieski.
Usłyszała dochodzące z dołu szepty.
– Widziałeś to? Wspięła się po ścianie. Nie widziałem żadnych uchwytów. Jak?
– Cicho – warknął Huqin.
Zwinka zaczęła przeszukiwać komody i szuflady, gdy chłopcy jeden po drugim wchodzili przez okno. Kiedy wszyscy znaleźli się wewnątrz, wciągnęli linę i spróbowali domknąć okno. Huqin wpatrywał się w pnącza, które wyrosły z nasion na futrynie.
Zwinka wsunęła głowę do garderoby i zaczęła macać dookoła.
– Nie ma tu nic poza zbutwiałymi butami.
– Ty – powiedział Huqin – i mój bratanek będziecie pilnować tego pokoju. Nasza trójka przeszuka pobliskie sypialnie. Wkrótce wrócimy.
– Pewnie z całym workiem zbutwiałych butów… – stwierdziła Zwinka, wysuwając się z garderoby.
– Głupi dzieciak. – Huqin wskazał na garderobę. Jeden z jego ludzi chwycił buty i stroje, i wepchnął je do worka. – Za to ubranie dostaniemy dużo. Dokładnie tego szukaliśmy.
– A co z prawdziwymi bogactwami? – spytała Zwinka. – Kulami, biżuterią, dziełami sztuki…
Sama się nimi nie interesowała, ale sądziła, że o nie właśnie chodziło Huqinowi.
– One są o wiele lepiej strzeżone – wyjaśnił Huqin, a jego dwaj towarzysze pośpiesznie zebrali wszystkie ubrania. – Różnica między dobrym złodziejem a martwym złodziejem polega na tym, że trzeba wiedzieć, kiedy uciec z łupem. Ta zdobycz pozwoli nam przez rok albo dwa żyć w luksusie. Mnie to wystarczy.
Jeden z braci wyjrzał na korytarz. Skinął głową i cała trójka wyślizgnęła się na zewnątrz.
– Nasłuchuj ostrzeżeń – powiedział Huqin do bratanka i ostrożnie przymknął drzwi za sobą.
Tigzikk i jego wspólnik na dole mieli zwracać uwagę na wszelkie zamieszanie. Gdyby coś wydawało się nie w porządku, mieli się wyślizgnąć i zagwizdać. Bratanek Huqina kucnął przy oknie, poważnie traktując swoje obowiązki. Wyglądał na szesnaście lat. Pechowy wiek.
– Jak się wspięłaś na ścianę? – spytał chłopak.
– Odwaga – odpowiedziała. – I ślina.
Zmarszczył czoło.
– Mam magiczną ślinę.
Wydawało się, że jej wierzy. Głupek.
– Nie czujesz się tu dziwnie? – spytał. – Z dala od swojego ludu?
Wyróżniała się. Rozpuszczone czarne włosy, proste i gładkie, długie do pasa, do tego śniada cera i zaokrąglone rysy. Wszyscy od razu rozpoznawali w niej Reshi.
– Nie wiem – odpowiedziała, idąc w stronę drzwi. – Nigdy nie przebywałam z moim ludem.
– Nie jesteś z wysp?
– Nie. Dorastałam w Rall Elorim.
– W… Mieście Cieni?
– Tak.
– Czy to…
– Tak. Zupełnie jak mówią.
Wyjrzała przez drzwi. Huqin i pozostali zniknęli jej z oczu. Korytarz był z brązu – ściany i w ogóle – ale jego środkiem biegł czerwono-niebieski dywan w drobne roślinne wzory. Na ścianach wisiały obrazy.
Otworzyła drzwi na całą szerokość i wyszła.
– Zwinka! – Bratanek podszedł do drzwi. – Kazali nam tu czekać!
– I co?
– I powinniśmy tu czekać! Nie chcemy wpakować wuja Huqina w tarapaty!
– A jaki jest sens wślizgnięcia się do pałacu, jeśli nie po to, by wpakować się w tarapaty? – Potrząsnęła głową. Dziwni ludzie. – To powinno być interesujące miejsce, w końcu w środku kręci się mnóstwo bogatych ludzi.
Powinni tu mieć naprawdę dobre jedzenie.
Wyszła na korytarz, a Wyndle rósł na podłodze obok niej. Co ciekawe, bratanek ruszył za nią. Spodziewała się, że zostanie w komnacie.
– Nie powinniśmy tego robić – powiedział, kiedy mijali lekko uchylone drzwi.
Ze środka dobiegały szelesty. Huqin i jego ludzie podczas rabunku.
– To zostań – szepnęła Zwinka, kiedy dotarła do dużych schodów. Poniżej kręcili się służący, nawet kilku parshmenów, ale nie zauważyła nikogo w jednym z tych płaszczy. – Gdzie są ważni ludzie?
– Czytają formularze – odpowiedział stojący obok chłopak.
– Formularze?
– Pewnie. Po śmierci Pierwszego wezyrowie, skrybowie i sędziowie dostali szansę, by wypełnić odpowiednią dokumentację i ubiegać się o jego stanowisko.
– Ubiegacie się o stanowisko cesarza? – spytała Zwinka.
– Pewnie – odparł. – Mnóstwo papierkowej roboty. I esej. Esej musi być naprawdę dobry, żeby dostać to stanowisko.
– Na burze. Jesteście szaleni.
– A inne nacje są lepsze? Z tymi krwawymi wojnami o tron? W ten sposób każdy ma okazję. Nawet najskromniejszy z urzędników może złożyć dokumenty. Można być nawet „dyskretnym” i skończyć na tronie, jeśli jest się dość przekonującym. Raz się tak zdarzyło.
– Szaleństwo.
– I to mówi dziewczyna, która gada do siebie.
Zwinka uniosła głowę.
– Nie udawaj, że nie – stwierdził. – Widziałem, jak to robisz. Mówisz do powietrza, jakby ktoś tam był.
– Jak masz na imię? – spytał.
– Gawx.
– Aha. Cóż, Gaw. Nie mówię do siebie, bo jestem wariatką.
– Nie?
– Robię to, bo jestem wspaniała.
Ruszyła po schodach, zaczekała, aż służący się rozejdą i podbiegła do szafy po drugiej stronie. Gawx zaklął i ruszył za nią.
Zwinkę kusiło, żeby wykorzystać wspaniałość i szybko prześlizgnąć się po podłodze, ale jeszcze tego nie potrzebowała. Poza tym, Wyndle ciągle narzekał, że za często używa wspaniałości. Że ryzykuje niedożywienie, cokolwiek to znaczyło.
Prześlizgnęła się do szafy, wykorzystując jedynie swoje zwyczajne zdolności skradania, i weszła do środka. Gawx dołączył do niej tuż przed tym, jak zamknęła drzwi. Za nimi zabrzęczały naczynia na wózku, ledwie mieścili się w wąskiej przestrzeni. Gawx się poruszył, wywołując dalsze brzęczenie, a ona sprzedała mu kuksańca. Znieruchomiał, gdy obok przeszli dwaj parshmeni niosący duże beczki z winem.
– Powinieneś wracać na górę – szepnęła do niego Zwinka. – To może być niebezpieczne.
– Ach tak? Wślizgnięcie się do burzowego królewskiego pałacu jest niebezpieczne? Dzięki, nie miałem o tym pojęcia.
– Mówię poważnie. – Zwinka wyjrzała z szafy. – Wracaj na górę, odejdź z Huqinem. On mnie zostawi bez chwili wahania. Ciebie pewnie też.
Poza tym nie chciała być wspaniała w obecności Gawxa. Wtedy zaczynały się pytania. I pogłoski. Nienawidziła ich obu. Choć raz chciała zostać w jakimś miejscu i nie uciekać.
– Nie – powiedział cicho Gawx. – Jeśli zamierzasz ukraść coś dobrego, też chcę mieć w tym udział. Wtedy może Huqin przestanie zostawiać mnie z tyłu i dawać mi łatwe zadania.
Hm. Czyli jednak miał trochę ikry.
Minęła ich służąca niosąca dużą tacę pełną talerzy. Zapachy jedzenia sprawiły, że Zwince zaburczało w brzuchu. Jedzenie bogaczy. Takie pyszne.
Zwinka odprowadziła kobietę wzrokiem i ruszyła za nią. Z Gawxem nie było łatwo. Chłopak został nieźle wyszkolony przez wuja, ale ukradkowe poruszanie się w budynku pełnym ludzi nie było proste.
Służąca otworzyła drzwi ukryte w ścianie. Korytarze służby. Zwinka chwyciła je tuż przed zamknięciem, odczekała kilka uderzeń serca, otworzyła je i wślizgnęła się do środka. Wąski korytarz był słabo oświetlony i pachniał jedzeniem, które właśnie nim przeszło.
Gawx wszedł za nią i bezgłośnie zamknął drzwi za sobą. Służąca zniknęła za rogiem – w pałacu pewnie było wiele takich korytarzy. Z tyłu Wyndle wyrósł wokół futryny – ciemnozielone pnącza rozrastające się jak grzyb, które pokryły drzwi, a później ścianę.
Utworzył twarz z pędów i kawałków kryształu, i potrząsnął głową.
– Za wąsko? – spytała Zwinka.
Przytaknął.
– Tu jest ciemno. Niewiele widać.
– Wibracje podłogi, panienko. Ktoś idzie w tę stronę.
Spojrzała z tęsknotą w stronę służącej z jedzeniem, przepchnęła się obok Gawxa i znów wyszła na główny korytarz.
Gawx zaklął.
– Czy ty w ogóle wiesz, co robisz?
– Nie – odparła i wyszła za róg na szeroki korytarz, który oświetlały lampy wypełnione na przemian zielonymi i żółtymi klejnotami. Niestety, w jej stronę szedł służący w sztywnym czarno-białym stroju.
Gawx jęknął i zniknął za rogiem. Zwinka wyprostowała się, założyła ręce za plecami i ruszyła do przodu.
Minęła mężczyznę. Strój świadczył, że jak na służącego był kimś ważnym.
– Ej, ty! – warknął mężczyzna. – O co chodzi?
– Pani życzy sobie ciasta – powiedziała Zwinka, unosząc brodę.
– Na litość Yaezira. Jedzenie podają w ogrodach! Mają tam ciasto!
– Nie takie – stwierdziła Zwinka. – Pani życzy sobie ciasta z jagodami.
Mężczyzna uniósł ręce.
– Kuchnie są w tamtą stronę – powiedział. – Spróbuj przekonać kucharkę, choć pewnie raczej obetnie ci ręce niż przyjmie kolejną szczególną prośbę. Burzowi skrybowie z prowincji! Informacje o szczególnych potrzebach żywieniowych należy wysyłać wcześniej, na odpowiednich formularzach!
Odszedł, pozostawiając Zwinkę stojącą z rękami za plecami. Odprowadziła go wzrokiem.
Gawx wyłonił się zza rogu.
– Myślałem, że już jesteśmy martwi.
– Nie bądź głupi – powiedziała Zwinka, idąc pośpiesznie korytarzem. – To jeszcze nie była niebezpieczna część.
Na drugim końcu korytarz przecinał się z innym – taki sam szeroki dywan na środku, ściany z brązu, świecące metalowe lampy. Spod drzwi po przeciwnej stronie nie sączyło się światło. Zwinka popatrzyła w obie strony, pobiegła do drzwi, uchyliła je, zajrzała do środka i wezwała gestem Gawxa.
– Powinniśmy pójść dalej tym korytarzem – szepnął Gawx, gdy przymknęła drzwi, pozostawiając jedynie wąską szczelinę. – Tak dotrzemy do komnat wezyrów. Pewnie są puste, bo wszyscy siedzą w skrzydle Pierwszego i deliberują.
– Znasz rozkład pałacu? – spytała, kuląc się w mroku przy drzwiach.
Znajdowali się w niedużym salonie, w którym stało parę krzeseł i mały stolik.
– Tak – odparł Gawx. – Zanim tu przyszliśmy, nauczyłem się na pamięć planów pałacu. A ty nie?
Wzruszyła ramionami.
– Już tu raz kiedyś byłem – stwierdził chłopak. – Patrzyłem, jak Pierwszy śpi.
– Że co?!
– On jest dobrem publicznym – wyjaśnił Gawx – i należy do wszystkich. Możesz wziąć udział w loterii, żeby patrzeć, jak śpi. Ludzie zmieniają się co godzinę.
– Co takiego? W jakiś szczególny dzień?
– Nie, każdego dnia. Możesz też zobaczyć, jak je i odprawia codzienne rytuały. Jeśli straci włos albo obetnie paznokieć, możesz go zachować jako relikwię.
– Brzmi dziwacznie.
– Trochę.
– Którędy do jego komnat? – spytała Zwinka.
– Tędy. – Gawx wskazał na korytarz prowadzący w lewo, w stronę przeciwną do komnat wezyrów. – Nie chcesz tam iść, Zwinko. Tam właśnie wezyrowie i inne ważne osobistości przeglądają zgłoszenia. W obecności Pierwszego.
– Ale on jest martwy.
– Nowego Pierwszego.
– Jego jeszcze nie wybrali!
– Cóż, to trochę dziwne – powiedział Gawx. W słabym blasku wpadającym przez uchylone drzwi widziała jego rumieniec, jakby wiedział, jak głodowo dziwaczne jest to wszystko. – Nigdy nie jest tak, żeby nie było Pierwszego. Po prostu jeszcze nie wiemy, kto nim jest. To znaczy, żyje i już jest Pierwszym, w tej właśnie chwili. My tylko musimy nadrobić zaległości. Oto więc są jego komnaty, a potomkowie i wezyrowie chcą być w jego obecności, gdy podejmują decyzję, kim on jest. Nawet jeśli osoby, którą wybiorą, nie ma na sali.
– To nie ma sensu.
– Oczywiście, że ma sens – sprzeciwił się Gawx. – To rząd. Wszystko zostało bardzo szczegółowo opisane w kodeksach i…
Zamilkł, kiedy Zwinka ziewnęła. Azirczycy potrafili być bardzo nudni. On przynajmniej zauważał aluzje.
– W każdym razie – mówił Gawx – wszyscy w ogrodach mają nadzieję, że zostaną wezwani na rozmowę. Do tego jednak może nie dojść. Potomkowie nie mogą zostać Pierwszym, gdyż są zbyt zajęci odwiedzaniem wiosek w całym królestwie i błogosławieniem ich… ale wezyr może, a ich zgłoszenia są zazwyczaj najlepsze. Najczęściej wybierany jest jeden z nich.
– Komnaty Pierwszego – powiedziała Zwinka. – W tamtą stronę szło jedzenie.
– O co ci chodzi z tym jedzeniem?
– Zjem ich obiad – odpowiedziała cicho, lecz z naciskiem.
Gawx zamrugał, zaskoczony.
– Ty… co?
– Zjem ich jedzenie – powiedziała. – Bogacze mają najlepsze.
– Ale… w komnatach wezyrów mogą być kule…
– Ech – powiedziała. – I tak bym je wydała na jedzenie.
Kradzieże zwykłych rzeczy ją nie bawiły. Pragnęła prawdziwego wyzwania. Przez ostatnie dwa lata znajdowała najtrudniejsze miejsca do przeniknięcia. I wślizgiwała się do środka.
I zjadała ich obiady.
– Chodź – powiedziała, wyszła z salonu i skręciła w lewo, w stronę komnat Pierwszego.
– Naprawdę oszalałaś – szepnął Gawx.
– Nie. Tylko się nudzę.
Spojrzał w drugą stronę.
– Ja idę do komnat wezyrów.
– Jak sobie chcesz – powiedziała. – Na twoim miejscu wróciłabym na górę. Nie masz dość doświadczenia do czegoś takiego. Jeśli mnie zostawisz, pewnie wpakujesz się w tarapaty.
Zawahał się, po czym ruszył w stronę komnat wezyrów.
Zwinka przewróciła oczyma.
– Dlaczego w ogóle poszłaś z nimi? – spytał Wyndle, wyślizgując się z komnaty. – Mogłaś się tu wkraść sama.
– Tigzikk dowiedział się o tych całych wyborach – wyjaśniła. – Powiedział mi, że dziś jest najlepszy wieczór. Byłam mu to winna. Poza tym chciałam tu być na wypadek, gdyby wpakował się w kłopoty. Mogę być potrzebna, by mu pomóc.
– Dlaczego?
A właściwie, dlaczego?
– Bo ktoś się musi przejmować – powiedziała, ruszając korytarzem. – W dzisiejszych czasach zbyt mało ludzi się przejmuje.
– Mówisz to w czasie, gdy zamierzasz kogoś obrabować.
– Pewnie. Krzywdy im nie zrobię.
– Masz dziwne poczucie moralności, panienko.
– Nie bądź głupi. Każde poczucie moralności jest dziwne.
– Pewnie tak.
– Szczególnie w oczach Pustkowca.
– Ja nie jestem…
Uśmiechnęła się szeroko i pośpieszyła w stronę komnat Pierwszego. Wiedziała, że je odnalazła, gdy zajrzała do bocznego korytarza i zauważyła strażników na końcu. Tak. Drzwi były takie ładne, że musiały należeć do cesarza. Tylko bardzo bogaci ludzie mieli wymyślne drzwi. Człowiek musiał mieć naprawdę kupę pieniędzy, by zacząć wydawać je na drzwi.
Strażnicy byli problemem. Zwinka uklękła i wyjrzała za róg. Korytarz prowadzący do komnat cesarza był wąski, jak uliczka. Sprytne. Trudno się skradać w czymś takim. A ci dwaj strażnicy nie należeli do znudzonych. Byli raczej z tych „musimy stać tutaj i robić wrażenie naprawdę wściekłych”. Stali tak prosto, że wyglądali, jakby ktoś wepchnął im w tyłki kije od szczotek.
Spojrzała do góry. Korytarz był wysoki – bogacze lubili wysokie miejsca. Gdyby byli biedni, wybudowaliby tam kolejne piętro dla ciotek i kuzynów. Bogaci ludzie marnowali przestrzeń. Udowadniali, że mają mnóstwo pieniędzy i mogą je marnować.
Okradanie takich ludzi wydawało się zupełnie rozsądne.
– Tutaj – szepnęła Zwinka, wskazując na niewielki ozdobny gzyms biegnący wzdłuż ściany, wysoko w górze.
Nie byłby dość szeroki, by po nim przejść, chyba że było się Zwinką. Którą na szczęście była. Do tego na górze było ciemno. Żyrandole były z tych zwisających i wisiały nisko, a lustra odbijały blask kul w stronę ziemi.
– Na górę – powiedziała.
Wyndle westchnął.
– Musisz robić, co ci każę, albo cię przytnę.
– Ty mnie… przytniesz.
– Pewnie.
To brzmiało groźnie, prawda?
Wyndle wzrastał na ścianie, tworząc dla niej uchwyty. Pędy, które pozostawił w korytarzu, już znikały, zmieniały się w kryształ i rozpadały w pył.
– Dlaczego cię nie zauważają? – szepnęła Zwinka. Nigdy go nie spytała, choć spędzili razem całe miesiące. – Czy to dlatego, że widzą cię jedynie ludzie o czystych sercach?
– Nie mówisz poważnie.
– Pewnie. To by się zgadzało z legendami, opowieściami i innymi takimi.
– Och, teoria sama w sobie nie jest śmieszna – powiedział Wyndle z pobliskiego pędu, zielone pasma poruszały się jak wargi. – Jedynie pomysł, że uważasz się za osobę o czystym sercu.
– Jestem czysta – szepnęła Zwinka, nie przerywając wspinaczki. – Jestem dzieckiem i takie tam. Jestem tak burzowo czysta, że właściwie rzygam tęczą.
Gdy dotarli do gzymsu, Wyndle znów westchnął. Wyraźnie to lubił. Zaczął rosnąć wzdłuż boku półki, poszerzając ją nieco, a Zwinka wspięła się na nią. Ostrożnie złapała równowagę i skinęła do Wyndle’a. Rósł dalej wzdłuż gzymsu, a później zawrócił i urósł po ścianie do miejsca tuż nad jej głową. Stamtąd rósł poziomo, by zapewnić jej uchwyt. Mając dodatkowy cal pędu obok półki i uchwyt u góry, prześlizgiwała się, przyciśnięta brzuchem do ściany. Odetchnęła głęboko i wyszła za róg, na korytarz ze strażnikami.
Poruszała się powoli. Wyndle przesuwał się to w jedną, to w drugą stronę, za każdym razem poszerzając półkę i zwiększając dostępne uchwyty. Strażnicy nie zaczęli krzyczeć. Udało jej się.
– Nie widzą mnie – powiedział Wyndle, rosnąc obok niej, by utworzyć kolejny szereg uchwytów – ponieważ istnieję głównie w Krainie Umysłu, nawet jeśli przeniosłem świadomość do tej Krainy. Mogę się uczynić widzialnym dla kogo zechcę, choć nie jest to dla mnie łatwe. Inne spreny radzą sobie z tym lepiej, a niektóre mają wręcz odwrotny problem. Oczywiście, niezależnie od tego, jak się objawię, nikt nie może mnie dotknąć, gdyż w tej Krainie jestem właściwie niematerialny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki