Tancerka krawędzi - Brandon Sanderson - ebook + książka

Tancerka krawędzi ebook

Brandon Sanderson

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przed trzema laty Zwinka poprosiła boginię, by ta powstrzymała jej dorastanie – i wierzyła, że to życzenie zostało spełnione. W Tancerce Krawędzi młodziutka Świetlista odkrywa, że czas nie czeka na nikogo. A choć młody cesarz Aziru zapewnił jej ochronę przed katem, któremu nadała przydomek „Ciemność”, Zwinkę przytłacza duszna atmosfera dworu. Kiedy więc dowiaduje się, że nieubłagany Ciemność udał do Yeddawu i tam krzywdzi ludzi podobnych do niej, których moce dopiero się przebudziły, podąża za nim. Uciemiężeni w Yeddawie nie mają obrońcy, a Zwinka wie, że musi wziąć na siebie na siebie tę wspaniałą odpowiedzialność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 206

Oceny
4,4 (377 ocen)
214
120
36
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kucharr87

Dobrze spędzony czas

Jak ktoś czytał rozszerzoną wersję 2 tomu("Słowa światłości") to może pominąć prolog czyli pierwsze 20% tej książki. Fajna, krótka historia, która zazębia się ku końcowi. Wcześniej to takie klasyczne Sandersowe budowanie świata, czyli w skrócie polanie wody obfitym językiem.
20
Gustavoo

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z niewielu półtomów większej serii, który faktycznie miał sens i wyższe znaczenie w kontekście całej historii uniwersum. Warto zaznaczyć, że podstawową oś historii kreuje sama główna bohaterka - Zwinka. Rzadko ma się okazję trafić na tak ciekawych protagonistów, a tym bardziej takich, którzy są na dodatek zabawni. Burzowo dobry półtom (wink wink)
20
WerZiel

Nie oderwiesz się od lektury

okładka fatalna, ale książka niesamowita
10
Filipekanarl

Całkiem niezła

Mała książeczka jako przerwa między arcyburza.
00
Michal8204

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, gorąco polecam. Warto wtrącić tą nowelkę w trakcie czytania Archiwum Burzowego Światła, pozna się wtedy perypetie i historę części bohaterów z dalszych tomów serii
00

Popularność




Pro­log

Zwinka ni­gdy wcze­śniej nie spró­bo­wała obro­bić pałacu. Uwa­żała, że to nie­bez­pieczne. Nie dla­tego, że mogłaby zostać zła­pana, ale dla­tego, że po obro­bie­niu gło­do­wego pałacu, dokąd mogła jesz­cze pójść?

Wspięła się na zewnętrzny mur i rozej­rzała po ogro­dach. Wszystko w środku – drzewa, skały, budynki – w dziwny spo­sób odbi­jało świa­tło gwiazd. W samym cen­trum stała kopu­la­sta budowla, jak bańka pośrodku stawu. Wła­ści­wie więk­szość budyn­ków była podob­nie zaokrą­glona, czę­sto z nie­wiel­kimi wyrost­kami na samym szczy­cie. W całym tym gło­do­wym miej­scu nie było jed­nej pro­stej linii, tylko mnó­stwo zaokrą­gleń.

Towa­rzy­sze Zwinki wspięli się na szczyt muru. Hała­śliwa, nie­sforna, nie­zgrabna banda. Sze­ściu męż­czyzn, podobno dosko­na­łych zło­dziei. Nawet nie umieli wspiąć się na mur.

– Brą­zowy Pałac – wydy­szał Huqin.

– Brą­zowy? Czy wszystko rze­czy­wi­ście zostało z niego wyko­nane? – spy­tała Zwinka, sie­dząc na murze z jedną nogą prze­rzu­coną na drugą stronę. – Wygląda jak kupa piersi.

Męż­czyźni patrzyli na nią z prze­ra­że­niem. Wszy­scy byli Azir­czy­kami, ciem­no­skó­rymi i ciem­no­wło­symi. Ona sama pocho­dziła z pół­noc­nych wysp Reshi. Tak mówiła jej matka, choć Zwinka ni­gdy ich nie widziała.

– Że co? – spy­tał Huqin.

– Piersi – powtó­rzyła Zwinka, poka­zu­jąc pal­cem. – Widzi­cie, jak kobieta leżąca na ple­cach. Te wyrostki na górze to sutki. Gość, który to wybu­do­wał, musiał być baaar­dzo długo samotny.

Huqin odwró­cił się do jed­nego z towa­rzy­szy. Wyko­rzy­stu­jąc liny, zeszli z powro­tem na dół po zewnętrz­nej stro­nie muru i zaczęli szep­tać mię­dzy sobą.

– Ogrody po tej stro­nie wydają się puste, jak suge­ro­wał mój infor­ma­tor – powie­dział Huqin.

Męż­czy­zna dowo­dził całą bandą. Miał nos, który wyglą­dał tak, jakby ktoś chwy­cił za jego czu­bek i pocią­gnął naprawdę mocno, kiedy Huqin był mały. Zwinka dzi­wiła się, że nie ude­rzał nim ludzi w twarz, kiedy się obra­cał.

– Wszy­scy zajęli się wybo­rem nowego Pierw­szego Aqa­sixa – stwier­dził Maxin. – Naprawdę mogli­by­śmy to zro­bić. Obra­bo­wać Brą­zowy Pałac, i to pod nosem wezy­ratu.

– Czy to… no… bez­pieczne? – spy­tał bra­ta­nek Huqina.

Był nasto­lat­kiem, a okres dora­sta­nia nie potrak­to­wał go łagod­nie. Ta twarz, ten głos, te paty­ko­wate nogi.

– Cicho – wark­nął Huqin.

– Nie – sprze­ci­wił się Tig­zikk. – Chło­pak ma prawo wyra­żać tro­skę. To będzie bar­dzo nie­bez­pieczne.

Tig­zikk był uwa­żany za naj­bar­dziej wykształ­co­nego w całej gru­pie, bo umiał prze­kli­nać w trzech języ­kach. Praw­dziwy uczony. Nosił wyszu­kane szaty, choć inni wybrali czarne stroje.

– Będzie pano­wał chaos – mówił dalej – ponie­waż tak wielu ludzi krąży dziś po pałacu, ale będzie rów­nież nie­bez­pie­czeń­stwo. Wielu, bar­dzo wielu straż­ni­ków, i podejrz­li­wość ze wszyst­kich stron.

Tig­zikk był sta­rze­ją­cym się męż­czy­zną i jedy­nym w gru­pie, któ­rego Zwinka nie­źle znała. Nie umiała wymó­wić jego imie­nia. Wyma­wiany popraw­nie, dźwięk „kuku” na końcu brzmiał, jakby ktoś się krztu­sił. Dla­tego mówiła mu Tig.

– Tig­zikk – powie­dział Huqin. Tak jest. Krztu­sze­nie się. – To ty to zapro­po­no­wa­łeś. Nie mów mi, że teraz robi ci się zimno.

– Nie cofam się. Jedy­nie suge­ruję ostroż­ność.

Zwinka pochy­liła się w ich stronę.

– Mniej kłótni – powie­działa. – Ruszajmy. Głodna jestem.

Huqin pod­niósł wzrok.

– Dla­czego w ogóle ją zabra­li­śmy?

– Przyda się – powie­dział Tig­zikk. – Zoba­czy­cie.

– To dziecko!

– Dziew­czyna. Ma co naj­mniej dwa­na­ście lat.

– Nie mam dwu­na­stu lat – wark­nęła Zwinka z góry.

Odwró­cili się w jej stronę.

– Nie mam – powtó­rzyła. – Dwa­na­ście to pechowa liczba. – Unio­sła dło­nie. – Mam tylko tyle lat.

– …dzie­sięć? – spy­tał Tig­zikk.

– To jest wła­śnie tyle? Pew­nie. Dzie­sięć. – Opu­ściła dło­nie. – Liczba jest pechowa, jeśli nie mogę jej poli­czyć na pal­cach.

Była w tym wieku od trzech lat, więc…

– Wygląda na to, że pecho­wych liczb jest dużo – powie­dział Huqin z roz­ba­wie­niem.

– No pew­nie – zgo­dziła się.

Znów rozej­rzała się po ogro­dach, po czym spoj­rzała w stronę, z któ­rej przy­szli – w stronę mia­sta.

Jedną z ulic pro­wa­dzą­cych do pałacu szedł męż­czy­zna. Jego ciemne szaty wta­piały się w mrok, ale srebrne guziki błysz­czały za każ­dym razem, gdy mijał uliczną latar­nię.

Niech to burza, pomy­ślała. Prze­szedł ją dreszcz. Jed­nak go nie zgu­bi­łam.

Spoj­rzała na kom­pa­nów.

– Idzie­cie ze mną czy nie? Bo ja idę.

Ześli­zgnęła się ze szczytu i zesko­czyła na pała­cowy dzie­dzi­niec. Przy­kuc­nęła, maca­jąc chłodną zie­mię. Tak, to był metal. Wszystko było z brązu. Boga­cze, jak uznała, lubili trzy­mać się motywu prze­wod­niego.

Kiedy chłopcy w końcu prze­stali się kłó­cić i zaczęli wspi­nać, z ciem­no­ści wyro­sły wąskie, wijące się pędy, które zbli­żyły się do Zwinki. Wyglą­dały tro­chę jak cienki stru­myk roz­la­nej wody, który pły­nął po ziemi. W kilku miej­scach z pędów wyra­stały kawałki czy­stego krysz­tału, jak odłamki kwarcu w ciem­nym kamie­niu. Nie były ostre, lecz gład­kie jak wypo­le­ro­wane szkło i nie ema­no­wały Burzo­wym Świa­tłem.

Pędy rosły bar­dzo szybko, owi­jały się wokół sie­bie, a ich plą­ta­nina przy­po­mi­nała twarz.

– Panienko – powie­działa twarz. – Czy to mądre?

– Cześć, Pust­kowcu – odparła Zwinka, roz­glą­da­jąc się.

– Nie jestem Pust­kow­cem! – sprze­ci­wił się. – A ty to wiesz. Po pro­stu… prze­stań tak mówić!

Zwinka uśmiech­nęła się sze­roko.

– Jesteś moim ulu­bio­nym Pust­kow­cem i żadne kłam­stwa tego nie zmie­nią. Pochwy­ci­łam cię. Ale nie będziesz kradł dusz. Nie przy­szli­śmy tu po dusze. Tylko tro­chę ukraść, co nikomu nie zrobi krzywdy.

Twarz z pną­czy – mówił, że nazywa się Wyn­dle – wes­tchnął. Zwinka pobie­gła po ziemi z brązu w stronę drzewa, które oczy­wi­ście rów­nież wykuto z brązu. Huqin wybrał na czas wła­ma­nia naj­ciem­niej­szą część nocy, mię­dzy księ­ży­cami, ale w tak bez­chmurną noc gwiazdy dawały dosyć świa­tła.

Wyn­dle urósł w jej stronę, pozo­sta­wia­jąc nie­wielki ślad pędów, któ­rych ludzie ni­gdy nie widzieli. Pędy po pew­nym cza­sie stward­niały, jakby na chwilę stały się krysz­ta­łem, i roz­pa­dły się w pył. To ludzie cza­sami zauwa­żali, choć z pew­no­ścią ni­gdy nie widzieli samego Wyn­dle’a.

– Jestem spre­nem – powie­dział do niej Wyn­dle. – Człon­kiem dum­nej i szla­chet­nej…

– Cicho.

Zwinka wyj­rzała zza brą­zo­wego drzewa. Pobli­skim pod­jaz­dem prze­je­chał otwarty powóz, w któ­rym sie­dzieli ważni Azir­czycy. To dało się oce­nić po ich płasz­czach. Wiel­kich, obszer­nych płasz­czach o sze­ro­kich ręka­wach i kłó­cące się ze sobą wzory. Wszy­scy wyglą­dali jak dzie­ciaki, które wśli­zgnęły się do gar­de­roby rodzi­ców. Ale czapki mieli cał­kiem nie­złe.

Zło­dzieje ruszyli za nią, poru­sza­jąc się nawet w miarę cicho. Tak naprawdę nie byli tacy źli. Nawet jeśli nie umieli wspiąć się na mur.

Zebrali się wokół niej, a Tig­zikk wstał, obcią­ga­jąc płaszcz – naśla­du­jący te, które nosili bogaci skry­bo­wie pra­cu­jący dla rządu. Tu, w Azi­rze, praca dla rządu była naprawdę ważna. Wszyst­kich innych nazy­wano „dys­kret­nymi”, cokol­wiek to zna­czyło.

– Gotów? – Tig­zikk zwró­cił się do Maxina, który jako drugi ze zło­dziei wło­żył bogate szaty.

Maxin przy­tak­nął i obaj ruszyli w prawo, kie­ru­jąc się w stronę pała­co­wego ogrodu rzeźby. Tam podobno krę­cili się ważni ludzie, zasta­na­wia­jący się, kto powi­nien zostać nowym Pierw­szym.

To nie­bez­pieczna praca. Dwóm ostat­nim obciął głowy jakiś gość w bieli, z Ostrzem Odpry­sku w ręku. Ostatni Pierw­szy nie prze­żył nawet dwóch gło­do­wych dni!

Kiedy Tig­zikk i Maxin sobie poszli, Zwinka musiała się mar­twić już tylko o czte­rech pozo­sta­łych. Huqin, jego bra­ta­nek i dwaj szczu­pli bra­cia, któ­rzy dużo nie mówili, za to cią­gle się­gali po noże. Zwinka ich nie lubiła. Kra­dzież nie powinna pozo­sta­wiać tru­pów. Zosta­wia­nie tru­pów było pro­ste. To żadne wyzwa­nie, jeśli po pro­stu zabi­jało się każ­dego, kto cokol­wiek zoba­czył.

– Wpro­wa­dzisz nas do środka? – Huqin zwró­cił się do Zwinki. – Prawda?

Dziew­czyna prze­wró­ciła oczyma. Następ­nie ruszyła przez brą­zowe ogrody w stronę głów­nego pałacu.

Naprawdę wygląda jak pierś…

Wyn­dle wił się po ziemi obok niej, jego pędy pozo­sta­wiały nie­wiel­kie odłamki prze­zro­czy­stego krysz­tału. Był rów­nie kręty i szybki jak węgorz, ale raczej rósł niż się poru­szał. Pust­kowcy byli dzi­waczni.

– Rozu­miesz oczy­wi­ście, że to nie ja cię wybra­łem – powie­dział, a jego twarz poja­wiła się wśród pną­czy. Mówie­nie spra­wiło, że pozo­sta­wiał za sobą sekwen­cję znie­ru­cho­mia­łych twa­rzy. Rósł tak szybko, że usta wyglą­dały, jakby się poru­szały. – Ja chcia­łem wybrać wybitną matronę z Iri. Bab­cię i zna­ko­mitą ogrod­niczkę. Ale nie, Krąg powie­dział, że mamy wybrać cie­bie. „Odwie­dziła Starą Magię”, mówili. „Nasza matka ją pobło­go­sła­wiła”, mówili. „Jest młoda i możemy ją ukształ­to­wać”, mówili. Cóż, oni nie muszą zno­sić…

– Zamknij się, Pust­kowcu – syk­nęła Zwinka, prze­śli­zgu­jąc się do ściany pałacu. – Albo wyką­pię się w poświę­co­nej wodzie i pójdę posłu­chać kapła­nów. Może popro­szę o egzor­cyzm.

Zwinka prze­śli­zgi­wała się bokiem, aż udało jej się za wygię­ciem ściany zoba­czyć patrol straży – męż­czyźni we wzo­rzy­stych kami­ze­lach i czap­kach, z dłu­gimi hala­bar­dami. Popa­trzyła na ścianę, która wygi­nała się tuż nad jej głową, jak ska­ło­pąk, a póź­niej zwę­żała. Była z gład­kiego brązu, bez żad­nych uchwy­tów.

Zacze­kała, aż straż­nicy odejdą.

– Dobrze – szep­nęła do Wyn­dle’a. – Musisz robić, co ci każę.

– Wcale nie.

– Ależ tak. Zła­pa­łam cię, jak w opo­wie­ściach.

– Przy­sze­dłem do cie­bie – sprze­ci­wił się Wyn­dle. – Twoje moce pocho­dzą ode mnie! Czy ty w ogóle słu­chasz…?

– Na górę – pole­ciła Zwinka, wska­zu­jąc pal­cem.

Wyn­dle wes­tchnął, ale posłusz­nie wspiął się na ścianę, zata­cza­jąc sze­roki łuk. Zwinka pod­sko­czyła i zła­pała za małe uchwyty stwo­rzone przez pędy, które z pomocą tysiąca roz­ga­łę­zio­nych ogon­ków zakoń­czo­nych lep­kimi dys­kami przy­le­piły się do powierzchni. Wyn­dle wił się nad nią, two­rząc swego rodzaju dra­binę.

Nie było to łatwe. Wybrzu­sze­nie spra­wiało, że było wręcz gło­dowo trudne, a Wyn­dle pozo­sta­wiał jedy­nie nie­wiel­kie uchwyty. Ale udało jej się, wspięła się pra­wie na sam szczyt kopuły, do okien wycho­dzą­cych na ogrody.

Spoj­rzała w stronę mia­sta. Ani śladu męż­czy­zny w czar­nym mun­du­rze. Może go zgu­biła?

Odwró­ciła się do okna. Mimo że było zwró­cone na wschód, w drew­nia­nej ramie umiesz­czono grube szkło. To nie­spra­wie­dliwe, w jak wiel­kim stop­niu Azi­mir był chro­niony przed arcy­bu­rzami. Powinni żyć z nimi, jak zwy­czajni ludzie.

– Musimy to Pust­ko­wać – powie­działa, wska­zu­jąc na okno.

– Czy uświa­da­miasz sobie – stwier­dził Wyn­dle – że choć uwa­żasz się za mistrzy­nię zło­dziej­stwa, pra­cuję tylko ja?

– I narze­kasz też. Jak przez to przej­dziemy?

– Masz nasiona?

Ski­nęła głową i się­gnęła do kie­szeni. Póź­niej dru­giej. Wresz­cie do tej z tyłu. Ach, tu są. Wyjęła garść nasion.

– Na Kra­inę Mate­rii mogę wpły­wać jedy­nie w nie­wiel­kim stop­niu – powie­dział Wyn­dle. – To zna­czy, że musisz użyć Napeł­nie­nia, żeby…

Zwinka ziew­nęła.

– Użyć Napeł­nie­nia, żeby…

Ziew­nęła sze­rzej. Gło­dowi Pust­kowcy nie rozu­mieli alu­zji.

Wyn­dle wes­tchnął.

– Roz­łóż nasiona na futry­nie.

Zro­biła to, rzu­ca­jąc gar­ścią nasion w okno.

– Twoja więź ze mną daje ci dwie pod­sta­wowe klasy zdol­no­ści – powie­dział Wyn­dle. – Pierw­szą, mani­pu­la­cję tar­ciem już… nie zie­waj na mnie!… odkry­łaś. Uży­wa­li­śmy jej przez wiele tygo­dni i nad­szedł czas, byś nauczyła się dru­giej, mocy Wzro­stu. Nie jesteś jesz­cze gotowa na coś, co kie­dyś zwano Odro­dze­niem, lecze­niem…

Zwinka przy­ci­snęła dłoń do nasion i przy­wo­łała swoją wspa­nia­łość.

Nie była pewna, jak to robi. Po pro­stu to robiła. Zaczęło się tuż po pierw­szym poja­wie­niu się Wyn­dle’a.

Wtedy jesz­cze nie mówił. Tro­chę tęsk­niła za tym cza­sem.

Jej dłoń zapło­nęła sła­bym bia­łym świa­tłem, uno­szą­cym się ze skóry jak opar. Nasiona, które zoba­czyły świa­tło, zaczęły rosnąć. Szybko. Pędy wsu­nęły się w pęk­nię­cia mię­dzy oknem a futryną.

Pędy wyra­stały zgod­nie z jej wolą, wyda­jąc z sie­bie zdu­szone dźwięki. Szkło popę­kało, a w końcu okno otwo­rzyło się z trza­skiem.

Zwinka uśmiech­nęła się.

– Dobra robota – powie­dział Wyn­dle. – Jesz­cze zro­bimy z cie­bie Tan­ce­rza Kra­wę­dzi.

Zabur­czało jej w brzu­chu. Kiedy ostat­nio coś jadła? Pod­czas wcze­śniej­szych ćwi­czeń wyko­rzy­stała mnó­stwo wspa­nia­ło­ści. Chyba powinna ukraść coś do jedze­nia. Nie była tak wspa­niała z pustym brzu­chem.

Wśli­zgnęła się przez okno. Towa­rzy­stwo Pust­kowca było uży­teczne, choć nie miała pew­no­ści, czy jej moce pocho­dzą od niego. Wyda­wało się, że w takiej wła­śnie kwe­stii Pust­ko­wiec by skła­mał. Pochwy­ciła go, uczci­wie i jak trzeba. Użyła słów. Pust­ko­wiec nie miał ciała. By go zła­pać, trzeba było użyć słów. Wszy­scy to wie­dzieli. Podob­nie jak to, że prze­kleń­stwa ścią­gały złe rze­czy.

Musiała wyjąć kulę – dia­men­tową markę, która przy­no­siła jej szczę­ście – by rozej­rzeć się dookoła. Nie­duża sypial­nia była ozdo­biona zgod­nie z azir­ską modą mnó­stwem skom­pli­ko­wa­nych wzo­rów na dywa­nach i ścien­nych dra­pe­riach, tutaj głów­nie zło­tych i czer­wo­nych. Wzory były dla Azircz­ków wszyst­kim. Były jak słowa.

Wyj­rzała przez okno. Z pew­no­ścią ucie­kła Ciem­no­ści, męż­czyź­nie w czerni i sre­brze, z bla­dym zna­mie­niem w kształ­cie pół­księ­życa na policzku. Męż­czyź­nie o mar­twym, pozba­wio­nym życia spoj­rze­niu. Na pewno nie śle­dził jej aż z Mara­be­thii. To było pół kon­ty­nentu stąd! No dobrze, może ćwierć.

Roz­wi­nęła sznur, który nosiła owi­nięty wokół pasa i ramion. Przy­wią­zała go do drzwi wbu­do­wa­nej szafy i wypu­ściła przez okno. Naprę­żył się, gdy męż­czyźni zaczęli się wspi­nać. Wyn­dle wyrósł wokół jed­nego ze słup­ków łoża, zwi­nięty jak węgorz nie­bie­ski.

Usły­szała docho­dzące z dołu szepty.

– Widzia­łeś to? Wspięła się po ścia­nie. Nie widzia­łem żad­nych uchwy­tów. Jak?

– Cicho – wark­nął Huqin.

Zwinka zaczęła prze­szu­ki­wać komody i szu­flady, gdy chłopcy jeden po dru­gim wcho­dzili przez okno. Kiedy wszy­scy zna­leźli się wewnątrz, wcią­gnęli linę i spró­bo­wali domknąć okno. Huqin wpa­try­wał się w pną­cza, które wyro­sły z nasion na futry­nie.

Zwinka wsu­nęła głowę do gar­de­roby i zaczęła macać dookoła.

– Nie ma tu nic poza zbu­twia­łymi butami.

– Ty – powie­dział Huqin – i mój bra­ta­nek będzie­cie pil­no­wać tego pokoju. Nasza trójka prze­szuka pobli­skie sypial­nie. Wkrótce wró­cimy.

– Pew­nie z całym wor­kiem zbu­twia­łych butów… – stwier­dziła Zwinka, wysu­wa­jąc się z gar­de­roby.

– Głupi dzie­ciak. – Huqin wska­zał na gar­de­robę. Jeden z jego ludzi chwy­cił buty i stroje, i wepchnął je do worka. – Za to ubra­nie dosta­niemy dużo. Dokład­nie tego szu­ka­li­śmy.

– A co z praw­dzi­wymi bogac­twami? – spy­tała Zwinka. – Kulami, biżu­te­rią, dzie­łami sztuki…

Sama się nimi nie inte­re­so­wała, ale sądziła, że o nie wła­śnie cho­dziło Huqi­nowi.

– One są o wiele lepiej strze­żone – wyja­śnił Huqin, a jego dwaj towa­rzy­sze pośpiesz­nie zebrali wszyst­kie ubra­nia. – Róż­nica mię­dzy dobrym zło­dzie­jem a mar­twym zło­dzie­jem polega na tym, że trzeba wie­dzieć, kiedy uciec z łupem. Ta zdo­bycz pozwoli nam przez rok albo dwa żyć w luk­su­sie. Mnie to wystar­czy.

Jeden z braci wyj­rzał na kory­tarz. Ski­nął głową i cała trójka wyśli­zgnęła się na zewnątrz.

– Nasłu­chuj ostrze­żeń – powie­dział Huqin do bra­tanka i ostroż­nie przy­mknął drzwi za sobą.

Tig­zikk i jego wspól­nik na dole mieli zwra­cać uwagę na wszel­kie zamie­sza­nie. Gdyby coś wyda­wało się nie w porządku, mieli się wyśli­zgnąć i zagwiz­dać. Bra­ta­nek Huqina kuc­nął przy oknie, poważ­nie trak­tu­jąc swoje obo­wiązki. Wyglą­dał na szes­na­ście lat. Pechowy wiek.

– Jak się wspię­łaś na ścianę? – spy­tał chło­pak.

– Odwaga – odpo­wie­działa. – I ślina.

Zmarsz­czył czoło.

– Mam magiczną ślinę.

Wyda­wało się, że jej wie­rzy. Głu­pek.

– Nie czu­jesz się tu dziw­nie? – spy­tał. – Z dala od swo­jego ludu?

Wyróż­niała się. Roz­pusz­czone czarne włosy, pro­ste i gład­kie, dłu­gie do pasa, do tego śniada cera i zaokrą­glone rysy. Wszy­scy od razu roz­po­zna­wali w niej Reshi.

– Nie wiem – odpo­wie­działa, idąc w stronę drzwi. – Ni­gdy nie prze­by­wa­łam z moim ludem.

– Nie jesteś z wysp?

– Nie. Dora­sta­łam w Rall Elo­rim.

– W… Mie­ście Cieni?

– Tak.

– Czy to…

– Tak. Zupeł­nie jak mówią.

Wyj­rzała przez drzwi. Huqin i pozo­stali znik­nęli jej z oczu. Kory­tarz był z brązu – ściany i w ogóle – ale jego środ­kiem biegł czer­wono-nie­bie­ski dywan w drobne roślinne wzory. Na ścia­nach wisiały obrazy.

Otwo­rzyła drzwi na całą sze­ro­kość i wyszła.

– Zwinka! – Bra­ta­nek pod­szedł do drzwi. – Kazali nam tu cze­kać!

– I co?

– I powin­ni­śmy tu cze­kać! Nie chcemy wpa­ko­wać wuja Huqina w tara­paty!

– A jaki jest sens wśli­zgnię­cia się do pałacu, jeśli nie po to, by wpa­ko­wać się w tara­paty? – Potrzą­snęła głową. Dziwni ludzie. – To powinno być inte­re­su­jące miej­sce, w końcu w środku kręci się mnó­stwo boga­tych ludzi.

Powinni tu mieć naprawdę dobre jedze­nie.

Wyszła na kory­tarz, a Wyn­dle rósł na pod­ło­dze obok niej. Co cie­kawe, bra­ta­nek ruszył za nią. Spo­dzie­wała się, że zosta­nie w kom­na­cie.

– Nie powin­ni­śmy tego robić – powie­dział, kiedy mijali lekko uchy­lone drzwi.

Ze środka dobie­gały sze­le­sty. Huqin i jego ludzie pod­czas rabunku.

– To zostań – szep­nęła Zwinka, kiedy dotarła do dużych scho­dów. Poni­żej krę­cili się słu­żący, nawet kilku par­sh­me­nów, ale nie zauwa­żyła nikogo w jed­nym z tych płasz­czy. – Gdzie są ważni ludzie?

– Czy­tają for­mu­la­rze – odpo­wie­dział sto­jący obok chło­pak.

– For­mu­la­rze?

– Pew­nie. Po śmierci Pierw­szego wezy­ro­wie, skry­bo­wie i sędzio­wie dostali szansę, by wypeł­nić odpo­wied­nią doku­men­ta­cję i ubie­gać się o jego sta­no­wi­sko.

– Ubie­ga­cie się o sta­no­wi­sko cesa­rza? – spy­tała Zwinka.

– Pew­nie – odparł. – Mnó­stwo papier­ko­wej roboty. I esej. Esej musi być naprawdę dobry, żeby dostać to sta­no­wi­sko.

– Na burze. Jeste­ście sza­leni.

– A inne nacje są lep­sze? Z tymi krwa­wymi woj­nami o tron? W ten spo­sób każdy ma oka­zję. Nawet naj­skrom­niej­szy z urzęd­ni­ków może zło­żyć doku­menty. Można być nawet „dys­kret­nym” i skoń­czyć na tro­nie, jeśli jest się dość prze­ko­nu­ją­cym. Raz się tak zda­rzyło.

– Sza­leń­stwo.

– I to mówi dziew­czyna, która gada do sie­bie.

Zwinka unio­sła głowę.

– Nie uda­waj, że nie – stwier­dził. – Widzia­łem, jak to robisz. Mówisz do powie­trza, jakby ktoś tam był.

– Jak masz na imię? – spy­tał.

– Gawx.

– Aha. Cóż, Gaw. Nie mówię do sie­bie, bo jestem wariatką.

– Nie?

– Robię to, bo jestem wspa­niała.

Ruszyła po scho­dach, zacze­kała, aż słu­żący się rozejdą i pod­bie­gła do szafy po dru­giej stro­nie. Gawx zaklął i ruszył za nią.

Zwinkę kusiło, żeby wyko­rzy­stać wspa­nia­łość i szybko prze­śli­zgnąć się po pod­ło­dze, ale jesz­cze tego nie potrze­bo­wała. Poza tym, Wyn­dle cią­gle narze­kał, że za czę­sto używa wspa­nia­ło­ści. Że ryzy­kuje nie­do­ży­wie­nie, cokol­wiek to zna­czyło.

Prze­śli­zgnęła się do szafy, wyko­rzy­stu­jąc jedy­nie swoje zwy­czajne zdol­no­ści skra­da­nia, i weszła do środka. Gawx dołą­czył do niej tuż przed tym, jak zamknęła drzwi. Za nimi zabrzę­czały naczy­nia na wózku, led­wie mie­ścili się w wąskiej prze­strzeni. Gawx się poru­szył, wywo­łu­jąc dal­sze brzę­cze­nie, a ona sprze­dała mu kuk­sańca. Znie­ru­cho­miał, gdy obok prze­szli dwaj par­sh­meni nio­sący duże beczki z winem.

– Powi­nie­neś wra­cać na górę – szep­nęła do niego Zwinka. – To może być nie­bez­pieczne.

– Ach tak? Wśli­zgnię­cie się do burzo­wego kró­lew­skiego pałacu jest nie­bez­pieczne? Dzięki, nie mia­łem o tym poję­cia.

– Mówię poważ­nie. – Zwinka wyj­rzała z szafy. – Wra­caj na górę, odejdź z Huqi­nem. On mnie zostawi bez chwili waha­nia. Cie­bie pew­nie też.

Poza tym nie chciała być wspa­niała w obec­no­ści Gawxa. Wtedy zaczy­nały się pyta­nia. I pogło­ski. Nie­na­wi­dziła ich obu. Choć raz chciała zostać w jakimś miej­scu i nie ucie­kać.

– Nie – powie­dział cicho Gawx. – Jeśli zamie­rzasz ukraść coś dobrego, też chcę mieć w tym udział. Wtedy może Huqin prze­sta­nie zosta­wiać mnie z tyłu i dawać mi łatwe zada­nia.

Hm. Czyli jed­nak miał tro­chę ikry.

Minęła ich słu­żąca nio­sąca dużą tacę pełną tale­rzy. Zapa­chy jedze­nia spra­wiły, że Zwince zabur­czało w brzu­chu. Jedze­nie boga­czy. Takie pyszne.

Zwinka odpro­wa­dziła kobietę wzro­kiem i ruszyła za nią. Z Gawxem nie było łatwo. Chło­pak został nie­źle wyszko­lony przez wuja, ale ukrad­kowe poru­sza­nie się w budynku peł­nym ludzi nie było pro­ste.

Słu­żąca otwo­rzyła drzwi ukryte w ścia­nie. Kory­ta­rze służby. Zwinka chwy­ciła je tuż przed zamknię­ciem, odcze­kała kilka ude­rzeń serca, otwo­rzyła je i wśli­zgnęła się do środka. Wąski kory­tarz był słabo oświe­tlony i pach­niał jedze­niem, które wła­śnie nim prze­szło.

Gawx wszedł za nią i bez­gło­śnie zamknął drzwi za sobą. Słu­żąca znik­nęła za rogiem – w pałacu pew­nie było wiele takich kory­ta­rzy. Z tyłu Wyn­dle wyrósł wokół futryny – ciem­no­zie­lone pną­cza roz­ra­sta­jące się jak grzyb, które pokryły drzwi, a póź­niej ścianę.

Utwo­rzył twarz z pędów i kawał­ków krysz­tału, i potrzą­snął głową.

– Za wąsko? – spy­tała Zwinka.

Przy­tak­nął.

– Tu jest ciemno. Nie­wiele widać.

– Wibra­cje pod­łogi, panienko. Ktoś idzie w tę stronę.

Spoj­rzała z tęsk­notą w stronę słu­żą­cej z jedze­niem, prze­pchnęła się obok Gawxa i znów wyszła na główny kory­tarz.

Gawx zaklął.

– Czy ty w ogóle wiesz, co robisz?

– Nie – odparła i wyszła za róg na sze­roki kory­tarz, który oświe­tlały lampy wypeł­nione na prze­mian zie­lo­nymi i żół­tymi klej­no­tami. Nie­stety, w jej stronę szedł słu­żący w sztyw­nym czarno-bia­łym stroju.

Gawx jęk­nął i znik­nął za rogiem. Zwinka wypro­sto­wała się, zało­żyła ręce za ple­cami i ruszyła do przodu.

Minęła męż­czy­znę. Strój świad­czył, że jak na słu­żą­cego był kimś waż­nym.

– Ej, ty! – wark­nął męż­czy­zna. – O co cho­dzi?

– Pani życzy sobie cia­sta – powie­działa Zwinka, uno­sząc brodę.

– Na litość Yaezira. Jedze­nie podają w ogro­dach! Mają tam cia­sto!

– Nie takie – stwier­dziła Zwinka. – Pani życzy sobie cia­sta z jago­dami.

Męż­czy­zna uniósł ręce.

– Kuch­nie są w tamtą stronę – powie­dział. – Spró­buj prze­ko­nać kucharkę, choć pew­nie raczej obe­tnie ci ręce niż przyj­mie kolejną szcze­gólną prośbę. Burzowi skry­bo­wie z pro­win­cji! Infor­ma­cje o szcze­gól­nych potrze­bach żywie­nio­wych należy wysy­łać wcze­śniej, na odpo­wied­nich for­mu­la­rzach!

Odszedł, pozo­sta­wia­jąc Zwinkę sto­jącą z rękami za ple­cami. Odpro­wa­dziła go wzro­kiem.

Gawx wyło­nił się zza rogu.

– Myśla­łem, że już jeste­śmy mar­twi.

– Nie bądź głupi – powie­działa Zwinka, idąc pośpiesz­nie kory­ta­rzem. – To jesz­cze nie była nie­bez­pieczna część.

Na dru­gim końcu kory­tarz prze­ci­nał się z innym – taki sam sze­roki dywan na środku, ściany z brązu, świe­cące meta­lowe lampy. Spod drzwi po prze­ciw­nej stro­nie nie sączyło się świa­tło. Zwinka popa­trzyła w obie strony, pobie­gła do drzwi, uchy­liła je, zaj­rzała do środka i wezwała gestem Gawxa.

– Powin­ni­śmy pójść dalej tym kory­ta­rzem – szep­nął Gawx, gdy przy­mknęła drzwi, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie wąską szcze­linę. – Tak dotrzemy do kom­nat wezy­rów. Pew­nie są puste, bo wszy­scy sie­dzą w skrzy­dle Pierw­szego i deli­be­rują.

– Znasz roz­kład pałacu? – spy­tała, kuląc się w mroku przy drzwiach.

Znaj­do­wali się w nie­du­żym salo­nie, w któ­rym stało parę krze­seł i mały sto­lik.

– Tak – odparł Gawx. – Zanim tu przy­szli­śmy, nauczy­łem się na pamięć pla­nów pałacu. A ty nie?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Już tu raz kie­dyś byłem – stwier­dził chło­pak. – Patrzy­łem, jak Pierw­szy śpi.

– Że co?!

– On jest dobrem publicz­nym – wyja­śnił Gawx – i należy do wszyst­kich. Możesz wziąć udział w lote­rii, żeby patrzeć, jak śpi. Ludzie zmie­niają się co godzinę.

– Co takiego? W jakiś szcze­gólny dzień?

– Nie, każ­dego dnia. Możesz też zoba­czyć, jak je i odpra­wia codzienne rytu­ały. Jeśli straci włos albo obe­tnie pazno­kieć, możesz go zacho­wać jako reli­kwię.

– Brzmi dzi­wacz­nie.

– Tro­chę.

– Któ­rędy do jego kom­nat? – spy­tała Zwinka.

– Tędy. – Gawx wska­zał na kory­tarz pro­wa­dzący w lewo, w stronę prze­ciwną do kom­nat wezy­rów. – Nie chcesz tam iść, Zwinko. Tam wła­śnie wezy­ro­wie i inne ważne oso­bi­sto­ści prze­glą­dają zgło­sze­nia. W obec­no­ści Pierw­szego.

– Ale on jest mar­twy.

– Nowego Pierw­szego.

– Jego jesz­cze nie wybrali!

– Cóż, to tro­chę dziwne – powie­dział Gawx. W sła­bym bla­sku wpa­da­ją­cym przez uchy­lone drzwi widziała jego rumie­niec, jakby wie­dział, jak gło­dowo dzi­waczne jest to wszystko. – Ni­gdy nie jest tak, żeby nie było Pierw­szego. Po pro­stu jesz­cze nie wiemy, kto nim jest. To zna­czy, żyje i już jest Pierw­szym, w tej wła­śnie chwili. My tylko musimy nad­ro­bić zale­gło­ści. Oto więc są jego kom­naty, a potom­ko­wie i wezy­ro­wie chcą być w jego obec­no­ści, gdy podej­mują decy­zję, kim on jest. Nawet jeśli osoby, którą wybiorą, nie ma na sali.

– To nie ma sensu.

– Oczy­wi­ście, że ma sens – sprze­ci­wił się Gawx. – To rząd. Wszystko zostało bar­dzo szcze­gó­łowo opi­sane w kodek­sach i…

Zamilkł, kiedy Zwinka ziew­nęła. Azir­czycy potra­fili być bar­dzo nudni. On przy­naj­mniej zauwa­żał alu­zje.

– W każ­dym razie – mówił Gawx – wszy­scy w ogro­dach mają nadzieję, że zostaną wezwani na roz­mowę. Do tego jed­nak może nie dojść. Potom­ko­wie nie mogą zostać Pierw­szym, gdyż są zbyt zajęci odwie­dza­niem wio­sek w całym kró­le­stwie i bło­go­sła­wie­niem ich… ale wezyr może, a ich zgło­sze­nia są zazwy­czaj naj­lep­sze. Naj­czę­ściej wybie­rany jest jeden z nich.

– Kom­naty Pierw­szego – powie­działa Zwinka. – W tamtą stronę szło jedze­nie.

– O co ci cho­dzi z tym jedze­niem?

– Zjem ich obiad – odpo­wie­działa cicho, lecz z naci­skiem.

Gawx zamru­gał, zasko­czony.

– Ty… co?

– Zjem ich jedze­nie – powie­działa. – Boga­cze mają naj­lep­sze.

– Ale… w kom­na­tach wezy­rów mogą być kule…

– Ech – powie­działa. – I tak bym je wydała na jedze­nie.

Kra­dzieże zwy­kłych rze­czy ją nie bawiły. Pra­gnęła praw­dzi­wego wyzwa­nia. Przez ostat­nie dwa lata znaj­do­wała naj­trud­niej­sze miej­sca do prze­nik­nię­cia. I wśli­zgi­wała się do środka.

I zja­dała ich obiady.

– Chodź – powie­działa, wyszła z salonu i skrę­ciła w lewo, w stronę kom­nat Pierw­szego.

– Naprawdę osza­la­łaś – szep­nął Gawx.

– Nie. Tylko się nudzę.

Spoj­rzał w drugą stronę.

– Ja idę do kom­nat wezy­rów.

– Jak sobie chcesz – powie­działa. – Na twoim miej­scu wró­ci­ła­bym na górę. Nie masz dość doświad­cze­nia do cze­goś takiego. Jeśli mnie zosta­wisz, pew­nie wpa­ku­jesz się w tara­paty.

Zawa­hał się, po czym ruszył w stronę kom­nat wezy­rów.

Zwinka prze­wró­ciła oczyma.

– Dla­czego w ogóle poszłaś z nimi? – spy­tał Wyn­dle, wyśli­zgu­jąc się z kom­naty. – Mogłaś się tu wkraść sama.

– Tig­zikk dowie­dział się o tych całych wybo­rach – wyja­śniła. – Powie­dział mi, że dziś jest naj­lep­szy wie­czór. Byłam mu to winna. Poza tym chcia­łam tu być na wypa­dek, gdyby wpa­ko­wał się w kło­poty. Mogę być potrzebna, by mu pomóc.

– Dla­czego?

A wła­ści­wie, dla­czego?

– Bo ktoś się musi przej­mo­wać – powie­działa, rusza­jąc kory­ta­rzem. – W dzi­siej­szych cza­sach zbyt mało ludzi się przej­muje.

– Mówisz to w cza­sie, gdy zamie­rzasz kogoś obra­bo­wać.

– Pew­nie. Krzywdy im nie zro­bię.

– Masz dziwne poczu­cie moral­no­ści, panienko.

– Nie bądź głupi. Każde poczu­cie moral­no­ści jest dziwne.

– Pew­nie tak.

– Szcze­gól­nie w oczach Pust­kowca.

– Ja nie jestem…

Uśmiech­nęła się sze­roko i pośpie­szyła w stronę kom­nat Pierw­szego. Wie­działa, że je odna­la­zła, gdy zaj­rzała do bocz­nego kory­ta­rza i zauwa­żyła straż­ni­ków na końcu. Tak. Drzwi były takie ładne, że musiały nale­żeć do cesa­rza. Tylko bar­dzo bogaci ludzie mieli wymyślne drzwi. Czło­wiek musiał mieć naprawdę kupę pie­nię­dzy, by zacząć wyda­wać je na drzwi.

Straż­nicy byli pro­ble­mem. Zwinka uklę­kła i wyj­rzała za róg. Kory­tarz pro­wa­dzący do kom­nat cesa­rza był wąski, jak uliczka. Sprytne. Trudno się skra­dać w czymś takim. A ci dwaj straż­nicy nie nale­żeli do znu­dzo­nych. Byli raczej z tych „musimy stać tutaj i robić wra­że­nie naprawdę wście­kłych”. Stali tak pro­sto, że wyglą­dali, jakby ktoś wepchnął im w tyłki kije od szczo­tek.

Spoj­rzała do góry. Kory­tarz był wysoki – boga­cze lubili wyso­kie miej­sca. Gdyby byli biedni, wybu­do­wa­liby tam kolejne pię­tro dla cio­tek i kuzy­nów. Bogaci ludzie mar­no­wali prze­strzeń. Udo­wad­niali, że mają mnó­stwo pie­nię­dzy i mogą je mar­no­wać.

Okra­da­nie takich ludzi wyda­wało się zupeł­nie roz­sądne.

– Tutaj – szep­nęła Zwinka, wska­zu­jąc na nie­wielki ozdobny gzyms bie­gnący wzdłuż ściany, wysoko w górze.

Nie byłby dość sze­roki, by po nim przejść, chyba że było się Zwinką. Którą na szczę­ście była. Do tego na górze było ciemno. Żyran­dole były z tych zwi­sa­ją­cych i wisiały nisko, a lustra odbi­jały blask kul w stronę ziemi.

– Na górę – powie­działa.

Wyn­dle wes­tchnął.

– Musisz robić, co ci każę, albo cię przy­tnę.

– Ty mnie… przy­tniesz.

– Pew­nie.

To brzmiało groź­nie, prawda?

Wyn­dle wzra­stał na ścia­nie, two­rząc dla niej uchwyty. Pędy, które pozo­sta­wił w kory­ta­rzu, już zni­kały, zmie­niały się w krysz­tał i roz­pa­dały w pył.

– Dla­czego cię nie zauwa­żają? – szep­nęła Zwinka. Ni­gdy go nie spy­tała, choć spę­dzili razem całe mie­siące. – Czy to dla­tego, że widzą cię jedy­nie ludzie o czy­stych ser­cach?

– Nie mówisz poważ­nie.

– Pew­nie. To by się zga­dzało z legen­dami, opo­wie­ściami i innymi takimi.

– Och, teo­ria sama w sobie nie jest śmieszna – powie­dział Wyn­dle z pobli­skiego pędu, zie­lone pasma poru­szały się jak wargi. – Jedy­nie pomysł, że uwa­żasz się za osobę o czy­stym sercu.

– Jestem czy­sta – szep­nęła Zwinka, nie prze­ry­wa­jąc wspi­naczki. – Jestem dziec­kiem i takie tam. Jestem tak burzowo czy­sta, że wła­ści­wie rzy­gam tęczą.

Gdy dotarli do gzymsu, Wyn­dle znów wes­tchnął. Wyraź­nie to lubił. Zaczął rosnąć wzdłuż boku półki, posze­rza­jąc ją nieco, a Zwinka wspięła się na nią. Ostroż­nie zła­pała rów­no­wagę i ski­nęła do Wyn­dle’a. Rósł dalej wzdłuż gzymsu, a póź­niej zawró­cił i urósł po ścia­nie do miej­sca tuż nad jej głową. Stam­tąd rósł poziomo, by zapew­nić jej uchwyt. Mając dodat­kowy cal pędu obok półki i uchwyt u góry, prze­śli­zgi­wała się, przy­ci­śnięta brzu­chem do ściany. Ode­tchnęła głę­boko i wyszła za róg, na kory­tarz ze straż­ni­kami.

Poru­szała się powoli. Wyn­dle prze­su­wał się to w jedną, to w drugą stronę, za każ­dym razem posze­rza­jąc półkę i zwięk­sza­jąc dostępne uchwyty. Straż­nicy nie zaczęli krzy­czeć. Udało jej się.

– Nie widzą mnie – powie­dział Wyn­dle, rosnąc obok niej, by utwo­rzyć kolejny sze­reg uchwy­tów – ponie­waż ist­nieję głów­nie w Kra­inie Umy­słu, nawet jeśli prze­nio­słem świa­do­mość do tej Kra­iny. Mogę się uczy­nić widzial­nym dla kogo zechcę, choć nie jest to dla mnie łatwe. Inne spreny radzą sobie z tym lepiej, a nie­które mają wręcz odwrotny pro­blem. Oczy­wi­ście, nie­za­leż­nie od tego, jak się obja­wię, nikt nie może mnie dotknąć, gdyż w tej Kra­inie jestem wła­ści­wie nie­ma­te­rialny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki