Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie nie oszczędzało Luizy, co potwierdzają dziesiątki zabliźnionych ran na jej ciele, spowodowanych silną autoagresją. Pewnego dnia kobieta decyduje się na podróż z Warszawy do Dębicy i podjęcie próby rozprawienia się z demonami przeszłości. Pragnie tylko jednego – zemsty. Informacja o znalezieniu zwłok jej przyjaciółki z dawnych lat jedynie pogarsza sytuację, a do osiągnięcia upragnionej równowagi psychicznej nie przyczynia się także nowy związek Luizy, w którym nieoczekiwanie doświadcza przemocy.
Wycieńczona obrotem spraw ucieka. Wyjazd do niedużej podwarszawskiej miejscowości okazuje się zupełnie czymś innym, niż oczekiwała. Zostaje napadnięta i uwięziona, a jej szaleństwo osiąga punkt kulminacyjny. Pragnienie zemsty i niemożność uporania się z własnym życiem sprawiają, że granica między wyobraźnią a rzeczywistością blednie, a ostatecznie zupełnie znika…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wrocław
Dwanaście miesięcy wcześniej
Leżę płasko na plecach, całkowicie nieruchomo, a przynajmniej staram się nie ruszać. Proszono mnie o to, ale jestem tak przejęta, że trudno mi kontrolować swoje ciało. Czuję, że nie wytrzymuję napięcia, i mimowolnie zaczynają mi drgać poszczególne partie mięśni. Nikt jednak nie zwraca mi uwagi. Albo ten ruch jest niezauważalny dla otoczenia, albo na tyle niewielki, że nie przeszkadza w badaniu. Chciałabym powiedzieć, że jest mi wszystko jedno, ale prawda wygląda zgoła inaczej. Wolałabym móc zapanować nad swoim zdenerwowaniem, mieć zdolność zatrzymania coraz śmielej wzbierającego we mnie niepokoju. To jednak tylko pobożne życzenie, które nie ma żadnych szans stać się rzeczywistością.
Wzrok mam wbity w biały sufit, który powoli się przesuwa. Jest cicho, słychać jedynie przytłumione buczenie, kiedy specjalnie przystosowane łóżko, na którym leżę, zmienia pozycję. W momencie, gdy tracę z pola widzenia sufit, a zamiast niego pojawia się zaokrąglone sklepienie, moje podenerwowanie staje się jeszcze bardziej namacalne. Trafiam do wąskiej, klaustrofobicznej tuby, w której trudno nie poczuć paniki.
Zaciskam dłonie w pięści, choć miałam się nie ruszać. Robię to niemal bezwiednie, stres ewidentnie bierze nade mną górę. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się denerwuję, przecież nic nie wskazuje na to, że coś poszło nie tak. Badanie jest standardową procedurą, która ma wykluczyć jakiekolwiek nieprawidłowości, i po prostu musi zostać wykonane, niezależnie od wyników dotychczasowych testów i aktualnego stanu pacjenta. Czyli w tym przypadku mnie. Precyzja i dbałość o szczegóły są tu absolutnym priorytetem i nie ma możliwości wyłamania się z obowiązującego protokołu. To rzetelne postępowanie powinno mnie uspokajać, ale z jakiegoś powodu dzieje się odwrotnie.
Biorę głębszy oddech w nadziei, że ten prosty zabieg nieco mi pomoże. Pamiętam przy tym, aby nie poruszyć się zbyt gwałtownie.
– Luizo, wszystko w porządku? – rozlega się z głośnika zamontowanego gdzieś w sali.
Najwyraźniej ktoś z personelu jednak musiał zauważyć moją nerwowość. Biorę się w garść na tyle, na ile mogę, i tak jak mnie poinstruowano przed rozpoczęciem badania, unoszę lekko dłoń, aby dać znać medykom, że mogą kontynuować.
– Dobrze, zaraz zaczynamy – pada krótka informacja.
Przymykam powieki, dokładając wszelkich starań, aby więcej nie utrudniać pracy lekarzom, bo wiem, że w ten sposób jedynie wydłużam całą procedurę. A chcę, aby jak najszybciej było po wszystkim. Przyłapuję się na tym, że moje myśli wybiegają znacznie dalej – przebrnięcie przez tomografię komputerową głowy to tylko drobny element nieciekawej całości. Nawet nie wiem, kiedy tam uciekły. A może od początku właśnie tam były, tylko nie chciałam tego do siebie dopuścić?
– Kurwa… – syczę nagle i otwieram oczy. Zaledwie sekundy dzielą mnie od oderwania pleców od szpitalnego łóżka, na szczęście w porę przypominam sobie, że miałam się nie ruszać, a to, co teraz czuję, to tylko złudzenie. Ostrzegano mnie przed nim; pielęgniarka zapewniała, że nie będzie miało ono nic wspólnego z faktycznym stanem rzeczy. Nie sądziłam jednak, że to uczucie będzie aż tak wyraziste.
Z ogromnym trudem powstrzymuję się od uniesienia głowy i zerknięcia na okolice swojego krocza. Dałabym sobie rękę uciąć, że cała zawartość mojego pęcherza moczowego właśnie wsiąka w ubranie, a zaraz naznaczy również prześcieradło. Wciągam powietrze przez nos, aby się upewnić, że w pomieszczeniu nie unosi się zapach uryny. Z ulgą stwierdzam, że nie. Zaraz jednak przychodzi na myśl, że w tej chemicznej, zarezerwowanej wyłącznie dla szpitali woni potrafią zginąć znacznie ostrzejsze nuty.
Zaciskam ponownie powieki, klnąc w duchu na wszystkie te dziwaczne procedury medyczne. Wiem, że w porównaniu z innymi niedogodnościami, z jakimi muszą mierzyć się pacjenci przeróżnych placówek medycznych, tomografia komputerowa z kontrastem to małe piwo, ale nie zmienia to faktu, że wrażenie zsikania się w gacie jest do bólu deprymujące.
– Zaczynamy badanie – informuje mnie głos, nieco zniekształcony przez głośnik.
Ponownie lekko unoszę dłoń, tym razem dając lekarzom znak, że jestem gotowa. Po chwili rozmieszczone w aparacie lampy rentgenowskie zaczynają się poruszać. Wydają przy tym charakterystyczny dźwięk. W gruncie rzeczy jest on łagodny i niezbyt głośny, jednak nie sposób się przy nim odprężyć. Trudno mi go przyrównać do czegokolwiek, co miała okazję wcześniej zarejestrować moja błona bębenkowa, jest zarezerwowany wyłącznie dla tego precyzyjnego urządzenia, w którym się znajduję.
Postanawiam dotrwać do końca badania z zamkniętymi oczami. Usiłuję skoncentrować myśli na pracujących wokół mnie lampach. Mam nadzieję, że to pomoże mi się odrobinę rozluźnić. Zaczynam się zastanawiać, ile wiem na temat promieniowania rentgenowskiego. Nie jest to jednak najlepszy kierunek, bo przecież niebawem dowiemy się, jak wygląda wnętrze mojej głowy. Znów zaczynam panikować.
– I już. – Słyszę po kilku chwilach.
Tym razem głos dociera do moich uszu bezpośrednio, a nie przez głośnik. Jednocześnie łóżko, na którym leżę, powoli wysuwa się z tuby.
– Gotowe, Luizo – mówi doktor Michalczyk, posyłając mi pogodny uśmiech.
Cieszę się, że mam to za sobą. Teraz będzie już tylko lepiej. Musi być.
Dębica
Teraz
Budynek, w którym mieści się pensjonat, jest stary i już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie zabytkowego. Przyglądam się niepozornej tabliczce przy wejściu – Wiluszówka. Podoba mi się ta nazwa, jest elegancka i tajemnicza zarazem. Zdaje się idealnie pasować do tego, jak budynek prezentuje się z zewnątrz. Ciekawe, jak jest w środku. Gdzieś z tyłu głowy majaczy mi informacja, że wcześniej mieścił się tutaj urząd stanu cywilnego. A więc prawdopodobnie większość wiekowych mieszkańców miasta zawarła w nim związek małżeński. Zaraz w pamięci pojawia mi się kolejne wspomnienie – jednego ze zdjęć z rodzinnego albumu. Siostra ojca, w zabawnie skrojonej garsonce, stoi obok wujka i z kieliszkiem w kościstej dłoni uśmiecha się do obiektywu, odsłaniając krzywe, wyjątkowo kanciaste zęby. Rozglądam się dookoła, próbując zlokalizować miejsce, gdzie ten poślubny toast mógł zostać uwieczniony, ale nie natrafiam na nic, co przypominałoby scenerię z czarno-białej fotografii. Jestem jednak dopiero w holu budynku, a najpewniej sale, w których brano śluby cywilne, zanim nastały czasy konkordatu, znajdują się na piętrze. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Ruszam w głąb pensjonatu, chcąc jak najszybciej się zameldować. Kiedy przecinam hol w kierunku recepcji, stare deski, którymi wyłożona jest podłoga, niemiłosiernie skrzypią. Czuję zapach unoszącego się w powietrzu kurzu, choć wnętrze wygląda na regularnie sprzątane. Zgaduję, że źródłem woni są ciężkie wzorzyste kotary wiszące w wysokich, podłużnych oknach. Przystaję w recepcji. Kontuar sprawia wrażenie nowego, jednak wyraźnie dołożono wszelkich starań, aby idealnie wpasował się w wystrój. Zadbano nawet o to, żeby obicie obrotowego fotela dla recepcjonisty nie różniło się od krzeseł ustawionych w jadalni, którą dostrzegam tuż obok.
– Dzień dobry – odzywa się mężczyzna siedzący po drugiej stronie.
Przenoszę na niego wzrok, uprzejmie odpowiadając na jego powitanie. Nie znam go, przynajmniej nie odnajduję w głowie żadnego wspomnienia świadczącego o tym, że nasze ścieżki mogły się kiedykolwiek skrzyżować.
Recepcjonista się przedstawia – ma na imię Tomek – a ja ciągle ukradkiem mu się przyglądam. Interesuje mnie jego reakcja na mój widok, zwracam uwagę zwłaszcza na jego mimikę, bo drobne grymasy ust zwykle mówią najwięcej. Później jeszcze przelotnie spoglądam mu w oczy i wreszcie mogę z ulgą stwierdzić, że nic nie wskazuje na to, aby wiedział, kim jestem.
Pobyt w tym miejscu wciąż wydaje mi się najbardziej newralgicznym punktem mojej wyprawy. Nie chcę, nie mogę zostać rozpoznana. Wprawdzie w ogóle nie przypominam nastolatki, którą byłam, opuszczając to miasto, ale rodzice postanowili wyłamać się z panujących w latach dziewięćdziesiątych trendów i obdarzyć mnie mało popularnym w tamtych czasach imieniem, które z biegiem lat wcale nie zyskało na rozgłosie. Wątpię jednak, aby pomimo tego, że byłam jedyną Luizą w swoim roczniku, ktokolwiek tu o mnie pamiętał. A tym bardziej wypatrywał mnie na ulicy.
Zaraz, zaraz! Przecież ostatecznie wcale nie byłam taka przezroczysta, za jaką chciałam uchodzić. Przynajmniej nie dla tutejszej społeczności. Na samo wspomnienie tamtych wydarzeń strużka zimnego potu spływa mi po plecach, mimo to wciąż karmię się nadzieją, że jednak mało kto mnie pamięta.
Jakkolwiek wygląda prawda, jedno jest pewne: zawsze, niezależnie od tego, co robimy, ostrożność pozostaje rozsądnym posunięciem. A w mojej sytuacji jest zwyczajną koniecznością. Z tym miejscem łączy mnie zbyt wiele przykrych wspomnień, abym mogła narażać się na kolejne. Nie chcę rozmawiać ani nawet widzieć ludzi, z którymi łączy mnie przeszłość. Chcę się od nich uwolnić.
Recepcjonista raczy mnie wylewnymi słowami wdzięczności, że zdecydowałam się na zakwaterowanie właśnie w tym pensjonacie. Uśmiecham się powściągliwie, bo wybór tego miejsca był raczej wyższą koniecznością. Ale przecież nie ma potrzeby, abym zdradzała tego typu szczegóły, zwłaszcza pracownikowi zajazdu.
Podaję nazwisko, aby mężczyzna mógł odszukać moją rezerwację. Odnoszę wrażenie, że zabiera mu to więcej czasu, niż powinno, a poza tym dostrzegam, że notorycznie na mnie zerka. Zaczyna mi się wydawać, że spogląda zbyt często, a już po chwili, że także zbyt długo zatrzymuje na mnie wzrok. Na domiar złego dostrzegam w jego spojrzeniu przenikliwość, która ani trochę mi się nie podoba.
Może jednak mnie kojarzy?
Na tę myśl nieprzyjemnie ściska mnie w dołku. To, że ja go nie znam, wcale nie oznacza przecież, że on nie wie, kim jestem. W takich małych miasteczkach jak to niełatwo o anonimowość. Schowanie się w tłumie graniczy z cudem, a jeszcze trudniej ukryć swój upadek. Popyt na tragedię zawsze jest znacznie większy niż na powodzenie drugiego człowieka. Jednak w zaściankowych mieścinach ta swoista żądza krwi przybiera wręcz patologiczne rozmiary, o czym kilkanaście lat temu mogłam się przekonać na własnej skórze.
W końcu przechodzimy do płatności. Oznajmiam, że chcę uregulować należność za cały pobyt z góry gotówką. Nie mam ochoty pojawiać się w recepcji częściej, niż to konieczne. Odliczam banknoty i podaję je recepcjoniście. Wypowiada jedynie ciche „dziękuję” i znów świdruje mnie wzrokiem. Przełykam ślinę, z coraz większym trudem opierając się wrażeniu, że pracownik pensjonatu mnie zna. To niedorzeczne, upominam się w duchu, bo nawet jeśli słyszał historię młodej Luizy, w tym momencie z wyglądu zupełnie nie przypominam tamtej dziewczyny. Mimo wszystko czuję, że zaraz stracę zimną krew, jestem niemal gotowa wziąć nogi za pas i zrezygnować.
W końcu facet przerywa kontakt wzrokowy. W milczeniu przystępuje do przeliczenia pieniędzy, które mu wręczyłam. Po chwili pogodnym, niemal życzliwym tonem oznajmia, że kwota się zgadza, a zaraz potem kładzie na kontuarze paragon i klucz. Z uprzejmym uśmiechem instruuje mnie, gdzie znajduje się przydzielony mi pokój. Życzy przyjemnego pobytu. I tyle.
Nie prosi o żaden dokument tożsamości. Ku mojemu zdumieniu nie oczekuje go ani do okazania, ani do zrobienia kopii. Szybko również traci zainteresowanie mną i koncentruje uwagę na stojącym przed nim monitorze komputera. Aż trudno mi uwierzyć, że jeszcze chwilę temu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przygląda mi się z zaciekawieniem. Może jestem po prostu przeczulona…
Nie pytam o nic więcej, nie chcę wdawać się w zbędną dyskusję. Szczególnie że polityka obiektu, która nie zakłada legitymowania gości, bardzo mi odpowiada. Poza tym jestem zmęczona podróżą. Padam z nóg – połączenie z Warszawy do Dębicy pozostawia wiele do życzenia i po niemal całym dniu jazdy pociągiem zwyczajnie potrzebuję odpoczynku.
Porywam z blatu kwit wraz z kluczem i aż zapiera mi dech w piersiach, gdy dostrzegam, że recepcjonista znów zaczął mi się przyglądać. Zrywam się z miejsca – nie chcę dłużej pozostawać w polu jego widzenia. Wycofuję się do holu, robiąc wszystko, aby nie przeinaczać rzeczywistości. Facet mnie nie zna, powtarzam sobie i udaję się prosto do pokoju numer dwa, zlokalizowanego na piętrze.
Na górę prowadzą szerokie betonowe schody. Krawędzie stopni są zdradziecko śliskie i muszę się trzymać żeliwnej balustrady biegnącej wzdłuż przestronnej klatki schodowej. Na ścianach zauważam wyblakłe czarno-białe zdjęcia oprawione w drewniane ramki, przedstawiające miasto sprzed lat. Przystaję przy kilku z nich i dokładniej im się przyglądam. Mimo że są podpisane, to trudno mi rozpoznać udokumentowane na nich miejsca, w żaden sposób nie potrafię przyporządkować ich do terenów obecnego miasta. Fotografii natomiast nie opatrzono datami. Zgaduję, że pochodzą z czasów drugiej wojny światowej. A więc nie są tak stare, aby mnie prawdziwie zafascynować. Nowożytność poprzedzająca dziewiętnasty wiek może zainteresować, ale to średniowiecze w pełni intryguje. Skala okrucieństwa, tak charakterystyczna dla tej epoki, jest do tego stopnia zdumiewająca, że – obok zrozumiałego obrzydzenia – budzi ekscytację ówczesnym światem. Należałam do tego nielicznego grona uczniów, którzy ze wszystkich szkolnych przedmiotów najbardziej lubili historię, a lekcje traktujące o „epoce ciemnoty”, jak nazywano tamten okres w dziejach ludzkości, wręcz ubóstwiałam.
Daję więc sobie spokój z fotografiami i pokonuję ostatnie stopnie. Trafiam do niewielkiego korytarza. Wiekowe deski znów skrzypią pod moim ciężarem, identycznie jak te na dole, a poprzecierany dywan ledwo tłumi moje kroki. Drzwi do pokoi są dwuskrzydłowe i białe, wszystkie wąskie i cholernie wysokie. Podobnie jak sufity, przez co każdy odgłos niesie się dźwięcznym echem po całym budynku.
Przystaję przed wejściem do mojego pokoju. Wsuwam klucz do zamka, zastanawiając się, kto mieszka w pozostałych kwaterach na piętrze. A może stoją puste?
Kiedy jestem już w środku, przekręcam klucz i ciągnę za klamkę. Zgodnie z moimi przewidywaniami drzwi się chyboczą, jakby zaraz miały zerwać się z zawiasów. Wystarczyłoby mocniejsze szarpnięcie, aby je wyważyć, a już kopniak z pewnością dałby im radę. O jakiejkolwiek barierze dla dźwięków nie ma nawet mowy.
Kładę niewielką walizkę na czymś, co wygląda jak ławka, tyle że siedzenie zostało obite tapicerką pasującą do zasłon i krzesła stojącego przy okrągłym stoliku. Jej wzór zdaje się bardzo podobny do tego, którym wyścielone zostały meble na parterze. Z nich wszystkich to właśnie ta ławka mnie zaciekawia, więc przyglądam się jej nieco dłużej. Po chwili stwierdzam, że jest spora szansa, iż ten dziwny mebel pochodzi z osiemnastego wieku, przez co automatycznie wydaje mi się bardziej interesujący niż wszystko, co do tej pory tutaj ujrzałam. Nawet jeśli został wykonany niedawno, fakt, że wzorowano się na tak odległych czasach, sprawia, że mimo wszystko zaczynam lubić to miejsce. Zapominam nawet o recepcjoniście.
Podchodzę do okna, aby rozsunąć grube zakurzone kotary, i zerkam na zewnątrz. Moim oczom ukazuje się zapuszczony ogród, który wygląda jak żywcem wyjęty ze starych malowideł. Postanawiam, że gdy tylko znajdę odrobinę wolnego czasu, sprawdzę, z jakiego okresu pochodzi ten budynek. Może jest starszy, niż sądzę, i ma znacznie ciekawszą historię, aniżeli mogłabym przypuszczać. Coraz bardziej podoba mi się to miejsce.
Odwracam się i rozglądam po pokoju. Choć odsłoniłam okno, w pomieszczeniu nadal jest ciemnawo. Zastanawiam się, czy zapalić światło. Szybko jednak rezygnuję z tego pomysłu, bo nieoczekiwanie doceniam panujący tu półmrok. Zaczynam czuć się w tych murach coraz pewniej, a po chwili wręcz zaskakująco dobrze. Nagle zdaję sobie sprawę, że jestem w rodzinnej miejscowości, ale jej aura wcale mnie nie przytłacza. Czuję łączące mnie z tym miejscem bolesne więzy, jednak ten nietypowy pensjonat odrealnia teraźniejszość na tyle, że jest ona łatwiejsza do zniesienia. Nie pojawiają się żadne z dolegliwości fizycznych, które zwykle atakują moje ciało już na samą myśl o wyjeździe w te strony. To zupełnie do mnie niepodobne.
To, po co tutaj przyjechałam, też zdaje się do mnie nie pasować – do skrytej, kruchej istoty, całkowicie pozbawionej zdolności do jakiejkolwiek ofensywy. Ale prawda jest taka, że żal narasta w pozornej bierności, a wybucha w złudnej ciszy. Jego gorycz wypełnia mnie po brzegi. Przeszkadza w codziennym życiu, zatruwa kolejne dni, miesiące, lata…
Podjęłam walkę, zdobyłam się na to, aby otworzyć furtkę, która może sprawić, że wreszcie się uwolnię. Wydaje mi się, że wszystko idzie dobrze, że zmierzam we właściwym kierunku. Czekam na zauważalne efekty, wyczekuję namacalnej zmiany sytuacji, ale te lepsze dni jakby wciąż omijały mnie szerokim łukiem. Dlaczego nie mogą do mnie trafić? Dlaczego ciągle krążą poza moją orbitą? Tracę cierpliwość, to naturalne, jednak nie to mnie najbardziej przygnębia. Nie chcę, aby to wszystko, co kłębi się w mojej głowie, mnie zniszczyło, nie chcę, aby ostatecznie mnie pokonało. Czy tylko się łudzę, że zdołam unicestwić tę demoniczną falę bólu, zanim ona zabije mnie?
Łazienka jest nowoczesna. Czuję zawód, kiedy wkraczam do niej przez takie same wąskie drewniane drzwi, jakimi dostałam się do pokoju. Po tym, co do tej pory zaprezentował mi pensjonat, spodziewałam się emaliowanej wanny w bladoróżowym, ewentualnie bladozielonym kolorze i równie wysłużonego jak w pokoju drewna na podłodze. Trudno. I tak nie zamierzam spędzać w niej wiele czasu; podczas tego krótkiego pobytu poza domem wystarczy mi jedynie podstawowa toaleta.
Wracam do pokoju i znów otulają mnie jego wyjątkowe fluidy. Z każdą chwilą moja dusza jest coraz bardziej zachwycona, jeszcze trochę i zupełnie poczuję się jak nie ja, tak jakbym stanęła z boku tego wszystkiego, co się ma zaraz wydarzyć. I chyba tego właśnie potrzebuję – odrealnienia, które pomoże mi zrobić to, po co tutaj przyjechałam.
Ten obiekt to nie tylko dar niebios, ale także znak. Może przede wszystkim znak. Jeśli w mojej głowie są jakieś wątpliwości, nastrój, w jaki wprawia mnie to miejsce, skutecznie je zabija.
A po to właśnie tu jestem. Aby zabić.
Warszawa
Wpatruję się w widok za oknem. Pałac Kultury i Nauki pyszni się dumnie pośrodku nowoczesnych wieżowców, nic sobie nie robiąc z tego, że kompletnie do nich nie pasuje. Jest zbyt młodą budowlą, aby mnie sobą w pełni zachwycić, jednak ma swój pokrętny urok. Przychodzi mi na myśl, że jest niczym dawna zadra, tkwiąca w nowej, starannie wykreowanej rzeczywistości. Zadra, której pomimo wielkich starań nie sposób się pozbyć.
– Lizka?
Słysząc swoje imię, obracam się na pięcie. Poprawiam przy tym rękawy bluzki, mimo że są na swoim miejscu. Jak zwykle robię to zupełnie bezwiednie. Pomieszczenie, w którym stoję, jest schludnym, modernistycznie urządzonym biurem i nie należy do mnie. W przeciwnym razie wyglądałoby całkiem inaczej. Ale jako zaledwie sekretarka mężczyzny, który właśnie przyłapał mnie na gapieniu się przez okno jego biura, nie miałam najmniejszego wpływu na aranżację tego wnętrza.
– Przepraszam – mówię zawstydzona, choć wiem, że szef nie będzie miał do mnie pretensji. Nasza współpraca układa się bardzo dobrze, momentami sama nie dowierzam, że tak właśnie jest. – Przyniosłam dokumenty, o które prosiłeś, i… – mimo wszystko się tłumaczę, wymownie machając ręką w kierunku okna – …się zapatrzyłam.
Jacek podchodzi do mnie bez słowa. Przystaje obok. Wsuwa dłonie do kieszeni garniturowych spodni i spogląda tam, gdzie chwilę temu sama patrzyłam. Idę za jego przykładem i na nowo podziwiam Pałac Kultury i Nauki wraz z otaczającą go zabudową.
Do firmy Jacka trafiłam ładnych parę lat temu. Najpierw udało mi się załapać na płatny staż tuż po skończeniu technikum i opuszczeniu znienawidzonego rodzinnego miasteczka, a potem Jacek zaproponował mi etat. Chętnie przyjęłam ofertę; na nic lepszego nie mogłam w życiu liczyć. Posiadanie stałej pracy i tak wydawało się osiągnięciem ponad moje możliwości. Przyjechałam do Warszawy, zupełnie nie znając miasta i – co gorsza – nikogo, kto mógłby mi pomóc przynajmniej w pierwszych tygodniach życia na własną rękę. To niemal cud, że nie skończyłam jako prostytutka albo bezdomna żebraczka. Pewnie przede wszystkim dlatego, że wyjeżdżając, ukradłam rodzicom gotówkę, którą zwykli trzymać w domu, bo ojciec zarabiał głównie na czarno. Nigdy nie domagali się zwrotu pieniędzy, wiedzieli, że za to, jak mnie potraktowali, należało mi się znacznie więcej niż te kilka tysięcy złotych.
Jacek miał głowę na karku i obroty firmy szybko rosły. W krótkim czasie stała się znaczącym przedsiębiorstwem na rynku sprzętu medycznego. Wybuch światowej pandemii koronawirusa nie dla wszystkich oznaczał pogrzebanie dorobku życia. Dla Jacka epidemia okazała się istną żyłą złota, przyczyniła się do sukcesu firmy jak żadne inne wydarzenie wcześniej. Wzmożone zapotrzebowanie na sprzęt medyczny przyniosło szereg niespodziewanych zleceń, a w dalszej perspektywie – wygraną w kilku dużych przetargach. Dzięki temu firma uplasowała się w czołówce i zyskała solidne zaplecze finansowe, tak potrzebne do dalszej rozbudowy i rozwoju. Stąd przeniesienie głównej siedziby przedsiębiorstwa do wieżowca w centrum stolicy i te wszystkie pachnące nowością meble w gabinecie. Myślałam, że Jacek zamieni mnie na kogoś bardziej kompetentnego, ale zamiast tego wysłał mnie na kilka kursów dokształcających i obecnie jestem jego osobistą sekretarką z pensją znacznie wyższą niż na podobnych stanowiskach. Czy Jacek oczekiwał ode mnie czegoś szczególnego w zamian? Nie. Zawsze wymagał rzetelnej pracy i właściwego wywiązywania się z obowiązków służbowych. Nigdy nawet nie dał mi powodu, abym pomyślała, że chce ode mnie czegoś więcej. To świetny facet. I aż niewiarygodnie uczciwy szef. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno – wiem o tym doskonale – nieczęsto spotyka się takich ludzi, a jeszcze rzadziej są nimi prezesi dobrze prosperujących koncernów.
– Lubię swój gabinet zwłaszcza za ten widok – odzywa się Jacek po dłuższej chwili gapienia się przez okno.
– Mnie też się podoba – przyznaję szczerze.
– Byłaś w domu? – zagaduje z innej beczki, nie odrywając wzroku od szyby.
Mimowolnie unoszę brwi. Jestem tak zszokowana pytaniem, że nie mogę dobyć z siebie słowa. Zauważam, że Jacek przekrzywia nieco głowę i spogląda na mnie z ukosa. Wyraźnie oczekuje odpowiedzi, jednak ja wciąż milczę.
– Byłaś? – dopytuje.
– Moim domem jest Warszawa – dukam wreszcie. Na nic więcej mnie w tym momencie nie stać.
– Wiesz, o co mi chodzi. – Jacek wraca do gapienia się za okno.
– Szpiegowałeś mnie? – wyrywa mi się z ust, sama nie wiem kiedy.
– To nie było potrzebne. – Posyła mi przelotne, ale bardzo wymowne spojrzenie, które powinno mi wszystko wyjaśnić, ale tak naprawdę tylko pogarsza sprawę. Zalewa mnie ciepło, które dodatkowo mnie dekoncentruje. – Załatwiłaś to, co miałaś załatwić? – drąży mój szef.
Dalej milczę. Do konsternacji, w jaką wprawiły mnie jego pytania, dołącza niepokój. Jestem przekonana, że nikomu nie pisnęłam słowa na temat tego, dokąd się wybieram, tymczasem Jacek sprawia wrażenie całkiem dobrze zorientowanego w sytuacji.
– Hm? – Wciąż nie rezygnuje.
Robi mi się jeszcze bardziej gorąco, na dokładkę przełyk zaciska mi się w supeł, co skutecznie uniemożliwia mi mówienie. Tyle że nawet gdybym chciała się odezwać, nie mam bladego pojęcia, jakie słowa powinny paść z moich ust. Kompletnie nie rozumiem kierunku, w jakim zmierza jego wywiad, wydaje mi się on żywcem wycięty z innej rzeczywistości. Wrażenie nierealności sytuacji jest tak silne, że przyprawia mnie o zawrót głowy. Świat zaczyna wirować mi przed oczami, sufit staje się podłogą i przez chwilę mam wrażenie, że tracę równowagę. Zaraz jednak wszystko wraca na swoje miejsce, a ja, o dziwo, ciągle stoję na nogach.
Słyszę, jak Jacek z ciężkim westchnięciem mamrocze pod nosem:
– No dobrze, jak chcesz.
Przenoszę na niego wzrok. W tym samym momencie szef odwraca się od okna. Oszołomiona obserwuję, jak zasiada w fotelu obitym kremową skórą i podnosi z blatu dokumenty, które przyniosłam. Zaczyna je pobieżnie przeglądać, nieznacznie kiwa przy tym głową. Po tym skromnym geście poznaję, że jest zadowolony z owoców mojej pracy. Dziś jednak jego reakcja mnie nie cieszy, cała moja uwaga skoncentrowana jest na tym, co się przed chwilą wydarzyło.
– Wciśnij gdzieś spotkanie z dyrektorem Kosteckim, najlepiej jeszcze w tym tygodniu – rzuca Jacek zupełnie normalnym tonem, nie odrywając wzroku od papierów.
Rozstrajające wrażenie niedopasowania sprzed chwili znika, wszystko znów zaczyna wyglądać zwyczajnie. Mimo to ciągle mam problem z dobyciem głosu.
– Wciśniesz? – Jacek unosi na mnie spojrzenie.
– Grafik jest już dość napięty – dukam, jakimś cudem przypominając sobie najważniejsze punkty planu dnia mojego szefa.
– Wiem – wzdycha, wracając do dokumentów. – Ale muszę się z nim zobaczyć na dniach. Koniecznie.
– Postaram się – mówię, co w naszym prywatnym języku znaczy „załatwione”.
– I skocz na dół po karmelowe frappuccino – prosi na odchodne.
– Dobrze – odpowiadam, po czym szczęśliwa, że wreszcie mogę opuścić gabinet, zmierzam pospiesznym krokiem do wyjścia. Kiedy zamykam za sobą drzwi, Jacek nadal wczytuje się w dokumenty.
Zanim zabiorę się do dalszej pracy, siadam przy swoim stanowisku i opieram ręce o blat biurka. Wspieram na nich głowę. Jestem kompletnie wytrącona z równowagi.
Co to, do cholery, było?!
Biorę kilka głębszych wdechów, zastanawiając się, czy to możliwe, że przypadkiem zdradziłam się przed kimkolwiek z informacją, gdzie spędziłam ubiegły weekend. Trudno mi sobie taką sytuację wyobrazić, ale jednocześnie jeszcze trudniej jest mi ją definitywnie odrzucić. Myślę też o tym, że Jacek to inteligentny, a przede wszystkim wyjątkowo spostrzegawczy człowiek, ma dobrą intuicję i umie trafnie dedukować, zdarza mu się także być bardziej domyślnym, niżby się wydawało. To wszystko prawda, jednak jego błyskotliwość nie wyjaśnia tego, skąd wie, gdzie byłam!
Czy wie także, co robiłam?
Analizuję wszystko jeszcze raz, od początku. Jacek wykazał się dobrą wolą i pozwolił mi wziąć wolny piątek, mimo że nie poinformowałam go o urlopie z wymaganym wyprzedzeniem. Bez pretensji przystał na moją prośbę. Czy pytał mnie, dokąd się wybieram?
Nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam…
Wbijam paznokcie w skórę głowy i zaczynam się natarczywie drapać. Może moja reakcja jest zupełnie nieadekwatna do sytuacji. Może napięcie, które mi towarzyszy, nie ma racjonalnych podstaw. Może po prostu znów jestem w gorszej kondycji.
Nie tak miało być. Miałam już więcej nie zmagać się z tego typu problemami, miałam wreszcie stanąć na nogi. Znowu się nie udało? Znowu?
Nie wiem.
Przypominam sobie o prośbie Jacka i natychmiast podrywam się z miejsca, jakby mnie parzyło. Idę po kawę do Starbucksa, mając nadzieję, że zmiana otoczenia pomoże mi się uspokoić. Jeszcze nic nie jest przesądzone, powtarzam sobie, zmierzając do wyjścia z biurowca. Bardzo możliwe, że jedynie niepotrzebnie panikuję. Jak większość z nas jestem zabiegana, każdemu zdarza się czasem o czymś zapomnieć czy nawet się pogubić. Może istnieje całkiem zwyczajne wytłumaczenie tego, że Jacek wie o mnie więcej, niż mi się wydaje, tylko po prostu w tym momencie tego nie dostrzegam.
Co za pokrętne myślenie. Czy już ono samo nie powinno kazać mi się nad sobą zastanowić?
Dość! – krzyczę na samą siebie, kiedy wychodzę z budynku na ulicę. Posuwam się zdecydowanie za daleko, nakręcam się i skutecznie podburzam własny spokój. Nie mam podstaw sądzić, że się nie udało i że z powrotem znalazłam się na starej ścieżce.
Ruszam w kierunku kawiarni. Jest wczesne popołudnie, stolicę przemierza mrowie ludzi. Jedni kroczą dumnie, przepełnieni pychą, inni pędzą na złamanie karku, nie mając czasu na nic, nawet na własne życie. Ktoś przemyka, pragnąc pozostać niewidzialnym dla świata, kiedy ktoś inny chce, aby patrzono tylko na niego. Tętniąca różnorodnością Warszawa niezmiennie mnie zaskakuje. W miasteczku, w którym się wychowałam, każdy wygląda tak samo. Nigdy nie twierdziłam, że jest w tym coś złego, ale uderza mnie spostrzeżenie, że pomimo upływu lat nic się tam nie zmieniło. Taki urok – albo zmora – małych miejscowości. Nie wiem, czy powinno się ich mieszkańcom z tego powodu współczuć, czy zupełnie odwrotnie – zazdrościć im tego. Wszystko ma swoje dobre i złe strony, żaden element ludzkiej egzystencji nie jest czarny albo biały.
Kupuję dwie kawy, dla siebie w wersji light, bo rano wypiłam już jedno frappuccino w drodze do pracy. Kiedy wracam do biurowca, od razu biorę się do roboty. Trudno mi jednak skupić się na pracy. Wprawdzie udało mi się przestać przejmować ostatnią rozmową z Jackiem, ale w głowie huczy mi wystarczająco dużo innych myśli, abym nie mogła się skoncentrować.
Wiem, co powinnam zrobić, ale się ociągam. Odkładam to od powrotu z rodzinnej miejscowości, bo zdaję sobie sprawę, że nie będzie to przyjemne. Czuję się jednak coraz bardziej przyparta do muru i wiem, że nie mam innego wyjścia, jak wreszcie się z tym zmierzyć. Postanawiam zabrać się do tego jeszcze dziś wieczorem – pozamykać krwawiące rozdziały swojego życia. Mam świadomość, że nie stanie się to w ciągu kilku godzin, ale przecież najtrudniejsze już za mną. Byłam tam.
Dotrzymuję danego samej sobie słowa i w drodze do domu wstępuję do sklepu z artykułami papierniczymi. Decyduję się na tradycyjną formę pamiętnika – to, co chcę spisać, jest zbyt emocjonalne, aby wystukać słowa na klawiaturze laptopa. Wpada mi w oko elegancki, starannie wykonany zeszyt w grube linie, oprawiony w ekoskórę, która wygląda bardzo naturalnie. Kosztuje krocie, jednak zdaje się idealny. Martwi mnie tylko, czy pomieści wszystkie moje zapiski. Mam dość szerokie pismo, a nie chciałabym się ograniczać. Palące duszę doznania wylewane na papier potrzebują płynności, niczym nieskrępowanych ruchów dłoni, rozmachu. Oglądam notes jeszcze przez chwilę, wreszcie postanawiam, że to właśnie jemu zdradzę swoją historię. Kupuję do tego ołówek z nieco grubszym, dość miękkim grafitem. Użycie zwykłego długopisu wydaje mi się zupełnie nieodpowiednie, zakrawa na profanację. Pióro mogłoby się sprawdzić, jednak urzeka mnie głęboka barwa tego grafitowego ołówka.
Wieczorem zasiadam do pisania.
Chodziłyśmy do tej samej szkoły, ale do różnych klas, przez co właściwie się nie znałyśmy. Dopiero przetasowania personalne uczniów przy przejściu z podstawówki do gimnazjum miały to zmienić – trafiłyśmy do tej samej klasy. Wyprzedziłyśmy jednak przeznaczenie i szczęśliwym – a może właśnie zupełnie odwrotnie: nieszczęśliwym – zrządzeniem losu nasze drogi skrzyżowały się wcześniej, już na wakacjach poprzedzających rozpoczęcie następnego etapu edukacji. To zaskakujące, ale nie potrafię sobie przypomnieć dokładnych okoliczności, w jakich zaczęłyśmy rozmawiać. Najwyraźniej fascynacja tobą wywołała we mnie tak silne emocje, że zwyczajnie mi to umknęło. Od zawsze byłam bardzo wrażliwą istotą. Łatwo było mnie zachwycić, a przez to chyba jeszcze łatwiej zranić.
A ty? Pamiętasz? Pamiętasz, która z nas odezwała się pierwsza? O co zapytała? Co ta druga odpowiedziała? Która z nas zaproponowała wieczorny spacer po mieście? Naprawdę nie odnajduję w głowie tego typu detali. A szkoda, bo pod jakimś dziwnym, trudnym do jednoznacznego określenia względem wydają mi się one ważne. Będę jednak żyła w tej nieświadomości już zawsze, bo nawet jeśli cię o to wszystko zapytam, to wiem, że nie będziesz w stanie udzielić mi odpowiedzi.
Wspólne włóczenie się po mieście stało się nieodłącznym elementem tamtych wakacji. Starałyśmy się spotykać jak najczęściej, robiłyśmy wszystko, aby w drugiej połowie dnia wyrwać się z domu. Ogarnęło mnie wtedy przemożne poczucie szczęścia, byłam całkowicie przekonana, że spotkałam bratnią duszę, o której istnieniu tyle naczytałam się w młodzieżowych kolorowych gazetach, bardzo popularnych w tamtych latach. Czułam całą sobą, że połączyła nas przyjaźń aż po grób. Z perspektywy czasu wiem, że po prostu brodziłam w ułudzie, choć muszę przyznać, że faktycznie więź, którą zbudowałyśmy, okazała się niezwykle silna. I rzeczywiście – trwała aż po grób.
Twoja paczka składała się z pięciu dziewczyn, więc przyjęcie mnie do grupy wydawało się tym bardziej dobrym pomysłem. Parzyście zawsze było łatwiej – choćby w tak prozaicznej sprawie jak siedzenie w szkolnym autobusie na wycieczce. Twoje koleżanki, przepraszam – twoje przyjaciółki, podobnie jak sama ty, sprawiały wrażenie naprawdę fajnych dziewczyn. Może nie byłyście najpopularniejsze w szkole, ale lubiano was i podobałyście się chłopakom ze starszych klas. Po tym, jak zapałałyśmy do siebie sympatią, tym bardziej chciałam stać się częścią waszej grupy. W tamte wakacje czułam się dowartościowana i zaakceptowana przez rówieśników – dostałam coś, czego pragnie każdy nastolatek.
Pod koniec wakacji stało się oczywiste, że usiądziemy razem w ławce, ja i ty. Pozostałym dziewczynom też takie rozwiązanie przypadło do gustu. Wreszcie nie musiały się martwić, że któraś z was będzie siedzieć sama, choć z tego, co mówiłyście w podstawówce, dbałyście o siebie nawzajem i zamieniałyście się miejscami na lekcjach, aby żadna nie siedziała ciągle sama. Bardzo lojalnie, naprawdę godne pochwały zachowanie. Taka przyjaźń marzyła mi się od dawna.
Sama jednak nie zachowałam się lojalnie wobec Kasi, z którą przesiedziałam w ławce całą podstawówkę i która trafiła do naszej klasy także w gimnazjum. Byłam jednak tobą tak bardzo zafascynowana, że bez skrupułów oznajmiłam jej, że nie chcę więcej dzielić z nią szkolnej ławki, a jej miejsce zajmiesz ty. Dla Kasi to był bolesny cios, ale dzielnie go zniosła i szybko nawiązała nową koleżeńską relację, z Anetą – są przyjaciółkami do dziś, wiem to z Facebooka.
Rozczarowanie przyszło szybciej, niż mogłabym się spodziewać. Po latach myślę, że to tamta sytuacja podkopała moją pewność siebie i poczucie własnej wartości, choć z pozoru wydawała się mało dramatyczna, wręcz niegroźna. Jednak ludzka psychika jest zawiła jak niekończący się labirynt, a przy tym krucha jak cienkie szkło. Trudno ocenić, co jedynie ją draśnie, a co roztrzaska w drobny mak.
Później było już tylko gorzej, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Chcę, abyś wiedziała, że bardzo zabolało mnie twoje zachowanie. Chcę, żebyś wiedziała, że postąpiłaś jak zwykła świnia. Spróbuj sobie wyobrazić, jak się czułam, czekając sama w ławce po drugiej stronie klasy i słysząc, jak kłócisz się ze swoimi koleżankami z paczki, która ma ze mną usiąść. Potrafisz to zrobić? Umiesz odnaleźć w sobie choć odrobinę empatii? Szczerze w to wątpię, ale spróbuj…
Myślałam, że nie ma znaczenia, którą ławkę przyjdzie nam zająć. Pech chciał, że nie udało nam się zarezerwować trzech ławek w tylnych rzędach, na samym końcu klasy, a jedynie dwie. Dla jednej pary z naszej paczki pozostała więc pierwsza ławka pod oknem, tuż przed biurkiem nauczycielki. A była to lekcja matematyki, z panią Solińską, wymagającą zołzą, która nie lubiła oszukiwania i lenistwa. Bałaś się jej, prawda?
Zajęłam potulnie miejsce w tej nieszczęsnej pierwszej ławce, czekając, aż się do mnie przysiądziesz. Przecież tak się umawiałyśmy. Ale ty nie zamierzałaś tego zrobić. Siedziałam i przysłuchiwałam się twoim kolejnym, coraz bardziej przykrym słowom, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że tak naprawdę okazałam się tylko dodatkiem do twojej paczki. Niewystarczająco atrakcyjnym dodatkiem, z którego byłaś gotowa zrezygnować, gdy tylko coś nie układało się po twojej myśli. Uczucie zażenowana, kiedy w końcu miejsce obok mnie zajęła Wiola – najmniej asertywna dziewczyna z całej grupki – do dziś pali mnie do żywego. Zraniłaś mnie mocniej, niż mogłaby na to wskazywać sytuacja. Ale trzeba być w danym miejscu, aby pewne sprawy zrozumieć.
Tamtego dnia po powrocie do domu zrobiłam to po raz pierwszy. Po wszystkim byłam wręcz przerażona, że się do czegoś takiego posunęłam. Obiecałam sobie, że to się więcej nie powtórzy, ale nic z tego nie wyszło. To był dopiero początek.
Powinnam była się wtedy wycofać, powinnam była z nas zrezygnować, ale poprosiłaś, abym tego nie robiła. „Łączyło nas przecież tak wiele, tak świetnie dogadywałyśmy się przez całe wakacje…” – to twoje słowa, w które chciałam wierzyć, których tak żałośnie się uczepiłam na długi czas. O wiele za długi.
Przez kilka miesięcy znosiłam podobne utarczki, kiedy kłóciłyście się, która z was ma dziś ze mną usiąść. Aż do dnia, kiedy wreszcie udało ci się wykurzyć dwie nieśmiałe dziewczyny i te trzy ostatnie ławki stały się waszą własnością. Później już nie tylko na matematyce, ale także na wszystkich pozostałych lekcjach. Nastał spokój, który okazał się nie tylko pozorny, ale przede wszystkim zwodniczy.
Zastanawiam się, czy nasz los musiał się tak potoczyć. Czy musiało się tak wiele między nami wydarzyć. Czy musiałaś mnie tak znienawidzić, żebym ja w końcu znienawidziła ciebie.
Ale wreszcie przyszedł ten czas… Czas, aby raz na zawsze przeciąć łączące nas więzi.
Warszawa
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Justyna Żebrowska
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Katarzyna Kusojć
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce: © alexkoral / Stock.Adobe.com
Copyright © Klaudia Muniak, 2021
Copyright © 2021, Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-67014-61-8
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek