Dom obok - Klaudia Muniak - ebook + audiobook + książka

Dom obok ebook i audiobook

Muniak Klaudia

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Chciała zrobić im niespodziankę. Dlatego nie mówiła, że przyjeżdża. Jednak Milena nie zastała w domu ani rodziców, ani nastoletniej siostry, Laury. By dostać się do ogródka, gdzie spodziewa się znaleźć klucz do drzwi, prosi o pomoc sąsiadów, rodzinę Nowickich. Tę samą, która jakiś czas temu była zamieszana w zaginięcie młodego chłopaka.

Milena budzi się w zamkniętym pokoju. Pamięta niewiele. Brak klucza, rozładowany telefon, zgubiony pierścionek, noc u Nowickich i drogę na parking. Później nie ma już nic.

Tak zaczyna się koszmar dziewczyny więzionej przez człowieka, który podda ją niewyobrażalnym torturom. Jaki ma cel? I czy Laurze uda się odnaleźć siostrę, nim ta wyda z siebie ostatni krzyk?

W „Domu obok” kryje się zło. Bo nawet to, co stworzone z dobrych pobudek, w nieodpowiednich rękach może siać ból, zniszczenie i śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 46 min

Lektor: Anna Ryźlak
Oceny
4,3 (653 oceny)
368
171
89
21
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jagodareda

Z braku laku…

Po przeczytaniu innych recenzji liczyłam na świetny, trzymający w napięciu thriller. Tymczasem książka zrobiła na mnie średnie wrażenie. Opowieść, jakich wiele. Zakończenie jest dla mnie niespójne, nie do końca wiem co na prawdę się wydarzyło. Książka pisana prostym językiem, prostymi zdaniami. Czyta się szybko i to jedyny plus.
50
meggi452

Dobrze spędzony czas

Pożarłam w trzy godziny! Czekałam bardzo, aż będzie dostępna i nie zawiodłam się. Mocno trzyma w napięciu, autorka idealnie dozuje emocje, zostawiając odkrycie kart na wielki finał. W życiu bym się nie domyśliła zakończenia. Jeśli thrillery, to tylko w takim stylu 😁
40
sarnad

Nie polecam

Marketing internetowy działał prężnie, bo sama niecierpliwie czekałam, żeby przeczytać. A to jest fatalna powieść. Średnio napisana, fabuła nie trzyma się kupy, a do tego WTÓRNE to.
41
zaczytanatakpoprostu

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna, mroczna i ogromnie niepokojąca historia. Wspaniała!
30
ann1269

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
30



 

 

 

 

Copyright © Klaudia Muniak, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Aleksandra Deskur

Korekta: Joanna Pawłowska, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Fotografia na okładce: © robert_em | Unsplash

Fotografia autorki: © Marta Machej

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67815-03-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W każdej plotce jest ziarnko prawdy.

Czasem to ziarnko ma wyjątkowo gorzki smak.

 

 

 

 

 

 

MILENA

 

 

 

1.

 

 

 

Powietrze wciąż jest rozgrzane od słońca, które bezlitośnie prażyło przez cały dzień. Grzeje tak już od tygodnia. Pogoda nie sprzyja nauce, a przede mną jeszcze kilka egzaminów. Kiedy z nieba leje się żar, wolałabym wylegiwać się nad brzegiem jeziora z niezobowiązującą lekturą w ręce zamiast przygotowywać się do testów. Z tego powodu sesja letnia zwykle jest dla mnie trudniejsza od zimowej.

Jednak dziś mogę się cieszyć wolnym weekendem.

W pociągu panuje duchota, nie działa klimatyzacja. Zastanawiam się, czy nie włączono jej ze względu na oszczędności, czy może ktoś stwierdził, że jeszcze nie zrobiło się tak gorąco, aby była potrzebna. Według mnie jest wręcz niezbędna.

Za oknem zapada ciemność, pewnie gdy dojadę do Dworca Centralnego w Warszawie, nadejdzie już całkowity zmrok. Do Zielonki dostanę się taksówką. Zwykle dzwonię po tatę, który bardzo chętnie po mnie przyjeżdża, ale nie tym razem. Dziś moje pojawienie się w domu ma być niespodzianką.

Pociąg wtacza się na peron warszawskiego dworca, skład staje. Wysiadam, ubranie nieprzyjemnie lepi mi się do ciała. Dobrze, że mam ze sobą jedynie niewielką torbę. Zarzucam ją na ramię.

Hala dworca jest zatłoczona. Przedzieram się na zewnątrz, gdzie zamawiam ubera. Samochód przyjeżdża po kilku minutach. W jego wnętrzu panuje kojący chłód. Kierowca się nie odzywa, co przyjmuję z zadowoleniem. Nie przepadam za pogaduchami z nieznajomymi, szczególnie nie lubię, kiedy taksówkarz trajkocze jak katarynka. Wbijam wzrok w boczną szybę i obserwuję drogę.

– To gdzieś tutaj? – pyta mężczyzna po kilkunastu minutach jazdy. Wyraźnie zaciąga głoski. Nasi wschodni sąsiedzi opanowali branżę na dobre.

– Proszę podjechać tam, pod ten las. – Wskazuję ręką właściwy kierunek.

Obcokrajowiec dobrze mnie rozumie, spełnia moją prośbę.

– O, świetnie, to tutaj! – oznajmiam.

Samochód się zatrzymuje, dziękuję kierowcy i wysiadam. Wóz odjeżdża i kiedy znika mi z oczu, otulają mnie cisza i mrok. Muszę mocno wytężyć wzrok, aby dostrzec wysoką bramę z kutego żelaza. Ruszam w kierunku furtki. Kamyczki chrzęszczą pod moim obuwiem. Droga jest nieutwardzona, to właściwie żwirowa dróżka.

Gdy jestem dostatecznie blisko, przy bramce zapala się światło. Wpisuję kod i wchodzę na strzeżony teren.

Osiedle nie jest nowe, ale stoją tutaj zaledwie dwa rzędy domów. Docelowo miało powstać ich znacznie więcej, ale oferta nieruchomości Angielskiego Zacisza nie spotkała się z zainteresowaniem, jakiego oczekiwano. A wydzielony obszar jest spory. Graniczy z lasem. Wstrzymanie inwestycji spowodowało, że las ten otacza osiedle właściwie z każdej strony. Wdziera się również na teren samej dzielnicy. Aż dziw, że wykonawca zdecydował się postawić bramę wjazdową i ogrodzić obszar od wschodu, gdzie zagajnik jest stosunkowo rzadki.

Trochę przypadkiem Angielskie Zacisze stało się bardziej zaciszne niż planowano. Panuje tu nie tyle spokój, co wręcz stagnacja. Udało się także odtworzyć angielski klimat. Wymurowane tu szeregowce dobrze naśladują wiktoriański styl. Segmenty są wąskie i wysokie na trzy piętra, okna znajdują się w prostokątnych wykuszach.

Osiedle, choć raczej ponure niż urocze, oczarowało moją mamę, która niemal całe swoje dzieciństwo spędziła w Anglii. Fascynacja tamtejszą kulturą jest w niej bardzo żywa.

Docieram do pierwszego z domów. Wcale nie jest tutaj jaśniej, tylko gdzieniegdzie nikłe łuny z okien rozświetlają ciemność. Znaczna część zabudowy stoi pusta. Nie wszystkim, którzy kupili tu dom, przypadło do gustu mieszkanie na niezagospodarowanym terenie.

Kieruję się w stronę drugiego rzędu, idę na sam jego koniec. Podchodzę do przedostatnich drzwi. Kiedy naciskam dzwonek, rozpiera mnie ekscytacja. Coraz bardziej nie mogę doczekać się reakcji rodziny na moją niezapowiedzianą wizytę.

Dzwonię jeszcze raz, bo nikt mi nie otwiera. Marszczę czoło skonsternowana, gdy ponownie nic się nie dzieje. Robię krok do tyłu, lustruję budynek. Dopiero teraz zauważam, że w domu nie palą się żadne światła.

Zerkam na sąsiednie domy. Okna w segmencie po prawej też są ciemne, nikt tam nie mieszka. Rodzice stale narzekają, że roślinność z podwórka sąsiedniego apartamentu przerasta na ich zadbany ogródek.

Spoglądam na kolejny segment, tam jest jaśniej. Pali się w oknach na samej górze. Z kolei następne dwa domy znów spowija ciemność. Wygląda, jakby nikogo w nich nie było. Nie jestem pewna, czy tamte segmenty również są niezamieszkałe, czy może lokatorzy tylko gdzieś wyszli. W końcu mamy piątkowy wieczór.

Obracam głowę w drugą stronę, z lewej jest tylko jeden dom. Zamieszkały, a jego mieszkańcy najpewniej są w domu. Blade światło bije z parterowego okna.

Podchodzę ponownie pod drzwi segmentu należącego do moich rodziców i naciskam przycisk dzwonka, dodatkowo pukam. Efekt wciąż jest ten sam – nikt mi nie otwiera.

Przygryzam wargę, zastanawiając się, gdzie, do cholery, podziewa się moja rodzina. Wygrzebuję komórkę z bocznej kieszeni torby i wybieram numer mamy. Trudno, nie będzie niespodzianki takiej, jaką sobie zaplanowałam. Zgłasza się poczta, mama nie ma zasięgu. Dzwonię kolejno do taty i Laury, ale oni również są nieuchwytni.

Siadam na progu. Torbę, którą mam ze sobą, kładę obok. Podpieram brodę na rękach i czekam. Może ktoś zaraz wróci.

Po kilku minutach przychodzi mi na myśl, że mogłam zostać na weekend w Gdańsku i umówić się wreszcie z Radkiem. Zastanawiam się, czy po prostu nie wrócić nad morze.

Otula mnie cisza. Jedyne dźwięki, jakie do mnie docierają, to szmery i szelesty z pobliskiego lasu. Słyszę poruszające się konary drzew, cykanie świerszczy i brzęczenie komarów. Cud, że jeszcze żaden mnie nie ugryzł.

Jak na zawołanie zjawia się komarzyca i zaczyna latać mi przed twarzą. Odpędzam ją rękoma, ale jest uparta, chce mnie ugryźć. W końcu pozwalam jej usiąść na policzku i nim zrobi swoje, atakuję. Zgniatam potwora własną dłonią. Od razu zjawia się kolejny natręt.

Wzdycham z irytacją, choć tak naprawdę mam szczęście. Gdyby w pobliżu było jakieś jezioro czy staw, te krwiopijne owady zjadłyby mnie żywcem. A po chodniku skakałyby ropuchy. Nie znoszę płazów, już na samo ich wspomnienie cierpnie mi skóra. Wszystko przez to, że podczas jednych z wakacji spędzanych u babci jej sąsiad poszczuł nas ropuchami. Rzucił ich kilka na mnie i na Laurę, uciekałyśmy, przeraźliwie piszcząc. Bardziej niż ropuch bałyśmy się wtedy tego mężczyzny, ale moja podświadomość zakodowała to inaczej. Pewne rzeczy zostają w nas na zawsze, pozostawiają trwałe ślady.

Sprawdzam godzinę, minęło zaledwie trzydzieści minut, ale ja mam wrażenie, że siedzę tu już znacznie dłużej. Przynajmniej nie jest mi zimno, myślę, choć to marne pocieszenie.

Bezczynność zaczyna mnie irytować, więc sięgam po komórkę i wchodzę na Instagram, żeby sprawdzić konto siostry. Nie mogę się do niej dodzwonić, ale może zanim straciła zasięg, a nuż zdążyła pochwalić się swoim internetowym znajomym, gdzie spędza dzisiejszy wieczór. Często tak robi. Niestety nie tym razem, Laura od rana nie wrzuciła na portal żadnego zdjęcia. Jest tylko relacja, którą widziałam już wcześniej.

Zanim zablokuję komórkę, rozważam wiadomość do Wiktorii albo Radka. Chętnie z kimś bym pogadała albo chociaż zajęła się skrollowaniem internetu, ale mam słabą baterię. Nie przyszło mi do głowy, żeby oszczędzać energię. Podobnie jak zabrać ze sobą ładowarkę. W całym tym pośpiechu zwyczajnie o niej zapomniałam. Zresztą bardzo możliwe, że w wagonie, w którym jechałam, nie działało gniazdko, skoro klimatyzacja była niesprawna.

Żeby zabić czas, bawię się pierścionkiem. Obracam na boki srebrne dłonie splecione w uścisk. To jedyna biżuteria, którą noszę, nie sądziłam, że tak się z nią polubię. Dostałam w swoim życiu kilka pierścionków i wszystkie wylądowały w szkatułce. Ten stał mi się wyjątkowo bliski.

Nagle ozdoba wyślizguje mi się z dłoni i z brzękiem upada na podjazd wyłożony kostką. Podnoszę się z miejsca i zaczynam go szukać. Żołądek podchodzi mi do gardła, kiedy nie mogę go znaleźć, nie wyobrażam sobie, że mogłabym go stracić, bardzo się do niego przywiązałam. Na szczęście po chwili trafiam na pierścionek. Z ulgą wsuwam go na palec, swobodnie wchodzi. Ostatnio trochę schudłam, ubrania zrobiły się luźniejsze, niektóre z nich przestałam nawet nosić.

Siadam z powrotem na progu i dla odmiany bawię się włosami. Nawijam długie kosmyki na palec i patrzę, jak się odwijają. Natura obdarzyła mnie koszmarnym kolorem włosów, nie znoszę swojego wyblakłego blondu, jestem skazana na koloryzację. Przynajmniej genetyka nie poskąpiła mi urody, upodobniła mnie do mamy. Najbardziej jestem zadowolona z dużych zielonych oczu, które otaczają długie rzęsy. Pociągnięte tuszem nabierają atrakcyjnej gęstości.

Po godzinie coraz poważniej rozważam powrót do Warszawy. Perspektywa podróży do Gdańska, kiedy chwilę temu wysiadałam z pociągu, wcale mi się nie podoba, ale bezczynne siedzenie na progu i czekanie nie wiadomo na co też przestaje mi odpowiadać.

Unoszę spojrzenie i zerkam na dom. Wtedy przypominam sobie, że rodzice trzymają zapasowy zestaw kluczy w ogródku. Podnoszę się z miejsca, bo to naprawdę obiecująca perspektywa. Zastanawiam się, jak dostać się na tylne podwórko. Ogródek za domem graniczy z lasem. Za dnia mogłabym spróbować przedostać się na posesję z tamtej strony, jednak teraz, po zmroku, pomysł przedzierania się przez zagajnik nie za bardzo do mnie przemawia. Tym bardziej że nie znam terenu. Nie mam pojęcia, jak duży jest las ani czy można z niego wyjść na którąś z pobliskich dróg. Mieszkałam tutaj zaledwie kilka tygodni, rodzice kupili ten dom tuż przed moim wyjazdem na studia.

Spoglądam na dom obok. Jest nieco większy od segmentu, w którym mieszkają moi rodzice, wszystko dlatego, że to ostatni apartament w rzędzie. Należy do Nowickich. I wygląda na to, że sąsiedzi są w domu.

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

Gapię się na dom Nowickich i nie wiem, co robić. Nie mogę powiedzieć, że rodzina cieszy się złą sławą, ale swego czasu było o nich głośno. Miłosz dobiegał trzydziestki. Nie powinnam używać czasu przeszłego, bo choć poszukiwania chłopaka zakończyły się fiaskiem, to jednak jego ciała do dziś nie znaleziono.

To tylko plotki, mówię sobie. Nowickiemu niczego przecież nie udowodniono. Więcej, prokuratura nie postawiła mężczyźnie nawet żadnych zarzutów.

Ruszam w stronę domu sąsiadów. Tata nie miał pewności co do zakupu domu w Angielskim Zaciszu. Myślę, że jego niechęć była spowodowana nie tylko zastopowaniem rozbudowy osiedla i zamrożeniem pozostałych lokalnych inwestycji. Mamy natomiast nie zrażało nic. Chciała tu mieszkać wbrew wszystkiemu.

Wchodzę na podjazd Nowickich, niepewnie i bardzo ostrożnie, jakby już sama obecność na ich posesji mogła mi zaszkodzić. Przecież to absurd.

Podchodzę pod drzwi i naciskam przycisk dzwonka. Plotka potrafi zniszczyć człowieka, kwitował tata zawsze, gdy rozmowa schodziła na temat sąsiadów. To prawda, pamiętam, jak w liceum fałszywe oskarżenia zrujnowały reputację mojej przyjaciółki. Dziewczyna przeszła przez piekło.

Słyszę chrzęst klucza w zamku, drzwi zaczynają się powoli otwierać. Po chwili w progu pojawia się Edmund Nowicki. Mężczyzna dobiega sześćdziesiątki, jest dość niski, ale krzepkiej budowy ciała. Kanciasta szczęka i surowy wyraz twarzy dodają mu lat, mógłby uchodzić za siedemdziesięciolatka. Jego skronie pokrywa siwizna, jednak włosy nadal ma gęste. Nosi je starannie przystrzyżone.

– Dobry wieczór! – witam się.

Gospodarz mierzy mnie nieprzychylnym spojrzeniem.

– Jestem Milena. Milena Szulc – przedstawiam się, bo wygląda na to, że sąsiad mnie nie kojarzy. – Moi rodzice mieszkają obok – tłumaczę. – A ja właśnie przyjechałam ich odwiedzić. Na co dzień mieszkam w Gdańsku, studiuję tam.

– Ach, córka Szulców! Dobry wieczór! – Nowicki się ożywia, a z jego twarzy znika cała surowość.

– Przepraszam, że przeszkadzam, zwłaszcza o tej porze, ale chciałam zrobić rodzicom niespodziankę. Przyjechałam bez zapowiedzi. Rzadko się widujemy. Rozumie pan? Ale niestety wygląda na to, że nikogo nie ma w domu.

Mężczyzna wychodzi na podjazd, zerka na dom moich rodziców.

– Ciemno jak diabli – wyrokuje, prześlizgując się wzrokiem po oknach. – Chyba faktycznie nie ma ich w domu.

– Próbowałam się dodzwonić do mamy, ale nie ma zasięgu – oznajmiam. – Tata i Laura też są nieuchwytni.

Nowicki kiwa głową, wraca pod swoje drzwi.

– Szkoda, że niespodzianka się nie udała – mówi.

– Szkoda. Dawno się nie widzieliśmy – powtarzam, po czym wyjaśniam sąsiadowi, jak mógłby mi pomóc.

– Oczywiście! Nie ma najmniejszego problemu! – oświadcza mężczyzna. Robi mi przy tym przejście.

Spoglądam przed siebie i… ani drgnę. Podobno Miłosza widziano na posesji Nowickich. A później słuch po chłopaku zaginął.

– Wejdź, proszę – mówi sąsiad, kiedy wciąż stoję nieruchomo.

To, co słyszałam o Nowickich, to tylko plotki, powtarzam sobie w duchu. Nie było żadnych dowodów.

A rodzice mieszkają tu już jakiś czas i do tej pory nie narzekali na sąsiadów. Złego słowa o nich nie powiedzieli.

– Dziękuję! – Ruszam wreszcie z miejsca. Jeden krok, drugi. W końcu przekraczam próg. – Przepraszam za kłopot – odzywam się, aby zabić ciszę. Wzbudza we mnie jakiś nieuzasadniony niepokój.

– Jaki tam kłopot! To naprawdę drobnostka – zapewnia mężczyzna. – Mała sąsiedzka przysługa.

– Dziękuję – powtarzam, ganiąc się w duchu za wybujałą wyobraźnię. To, co chodzi mi po głowie, jest po prostu niepoważne.

A mimo wszystko, kiedy wchodzę do środka, czuję się, jakbym igrała z ogniem. Przeczucie nakazuje mi czym prędzej zmienić zdanie, zawrócić, póki jeszcze mam taką możliwość. Stawiam kroki z większą determinacją, bo to, o czym myślę, jest nie tylko niepoważne, ale też zwyczajnie głupie. Nowiccy to normalna rodzina, a moi rodzice mieszkają zaraz obok.

Kiedy jednak drzwi domu Nowickich się za mną zamykają, przechodzi mnie zimny dreszcz.

 

 

 

 

 

 

3.

 

 

 

Wita mnie otwarta przestrzeń, w której panuje półmrok. Pomieszczenie oświetla tylko jedna lampa, ustawiona w samym rogu pokoju. Daje nikłe światło.

Początkowo widzę jedynie kontury mebli, po chwili uświadamiam sobie, że we wnętrzu ustawiono drewniane gablotki. Wszystkie wyglądają na wiekowe. Za przeszklonymi drzwiczkami znajdują się jakieś przedmioty. Nie za bardzo wiem jakie. Musiałabym podejść bliżej, aby dojrzeć, co skrywają staromodne szafki, ale to raczej mało taktowne.

– Tędy. – Gospodarz wskazuje mi drogę.

Przedmioty w gablotkach są jednak na tyle niecodzienne, że mimowolnie przystaję i się im przyglądam.

– Historia medycyny od zawsze mnie fascynowała – odzywa się Nowicki. – Zwłaszcza rozwój chirurgii na przestrzeni wieków.

– To stare narzędzia chirurgiczne? – zgaduję.

– Dokładnie! – przytakuje gospodarz.

– Są prawdziwe?

– Owszem. – Nowicki podchodzi do jednej z szafek, tej, której się akurat przyglądam.

– Wygląda jak zwykły nóż – stwierdzam.

– To nóż do amputacji – wyjaśnia mężczyzna. – Pochodzi z osiemnastego wieku. Zakrzywione ostrze pozwalało chirurgowi wykonać okrężne cięcie przez skórę i mięśnie. Późnej kość była cięta za pomocą piły. – Nowicki wskazuje na narzędzie obok.

Przyrząd niepokojąco przypomina współczesną piłkę do cięcia metalu. Wzdrygam się, bo przecież w osiemnastym wieku nie mogło być mowy o środkach znieczulających, jakie znamy obecnie.

– A to? – dopytuję, wskazując na coś, co kształtem przypomina kleszcze położnicze. Wątpię jednak, aby faktycznie nimi było, bo narzędzie nie ma nic wspólnego ze stalą chirurgiczną. Metal, z którego je wykonano, jest pordzewiały, sprzęt, na który patrzę, bardziej pasowałby do zapuszczonego warsztatu samochodowego niż do szpitala.

– Rozwieracz szyjki macicy – wyjaśnia gospodarz.

Unoszę wysoko brwi, bo moje skojarzenie było jednak poprawne. Cierpnie mi skóra na przedramionach, kiedy myślę, że kiedyś ten kanciasty przyrząd faktycznie był używany.

– Korzystano z niego w dziewiętnastym wieku – dodaje Nowicki.

– O! – Jestem autentycznie zaskoczona. Sądziłam, że tak makabryczne sprzęty były stosowane setki lat temu.

– Ta gilotyna do migdałków też jest z dziewiętnastego wieku – oznajmia mężczyzna, wskazując kolejne cudaczne narzędzie. Przyrząd przypomina kuchenne szczypce, tyle że pośrodku ma zamontowane ostrza.

Moja dłoń machinalnie wędruje do gardła.

– Nie miałam pojęcia, że tak całkiem niedawno używano… takich narzędzi – mamroczę, wciąż rozmasowując skórę na szyi.

– To jest nieco starsze. – Mężczyzna tym razem pokazuje mi przyrząd, który wygląda jak duże nożyce, a pomiędzy ostrzami ma jeszcze dodatkową rurkę. – Szesnasty wiek. Narzędzie do wyjmowania strzał.

Kiwam głową i prześlizguję się wzrokiem po reszcie upiornych eksponatów. Muszę przyznać, że sąsiad zebrał ich pokaźną kolekcję. Dziwi mnie to o tyle, że jest biznesmenem.

– Skąd u pana tak… nietypowe hobby? – pytam.

Firma, której współwłaścicielem jest sąsiad, rozpoczęła działalność od produkcji części wentylacyjnych i instalacji prostych systemów, by po jakimś czasie skoncentrować się na wentylacji przemysłowej. Podobno to bardzo dochodowa branża. Niewiele ma jednak wspólnego z medycyną.

– Studiowałem medycynę – oświadcza Nowicki.

– Naprawdę? – Znów wysoko unoszę brwi. – Nie miałam pojęcia… To nieco wyjaśnia pana zamiłowanie do… tego. – Wskazuję na gablotki, a moje ramiona pokrywają się gęsią skórką. Nie lubię szpitali, gabinety lekarskie też wolę omijać szerokim łukiem, nawet wizytę u dentysty odkładam tak długo, jak to możliwe. Oglądanie tych wszystkich staroci dobitnie mi o tym przypomina. – Nie będę panu więcej zabierać czasu… – Decyduję, że widziałam już naprawdę wystarczająco.

– Tędy. – Nowicki na nowo wskazuje mi drogę.

Przecinamy salon i docieramy do kuchni. Rozkład pomieszczeń jest bliźniaczo podobny do tego w domu moich rodziców, jednak tutaj przestrzeń wydaje się znacznie większa. Z zewnątrz ta różnica nie jest tak bardzo widoczna.

– Wysoki ten płot – odzywa się gospodarz, kiedy jesteśmy w ogródku. Patrzy przy tym sceptycznie na ogrodzenie. – Dasz radę przejść?

Rozglądam się dookoła, bo sforsowanie dwumetrowego płotu przy moich stu sześćdziesięciu centymetrach wzrostu faktycznie nie będzie łatwe.

– Mogę? – pytam, pokazując krzesło ogrodowe.

– Oczywiście!

Chwytam krzesło, ustawiam je przy samym płocie i zaczynam się na niego wdrapywać. Torba, którą mam przy sobie, utrudnia mi zadanie. Zastanawiam się, czy jej nie porzucić, kiedy wreszcie udaje mi się przełożyć nogę przez drewniany panel. Dokładam drugą i ostrożnie zeskakuję.

– Wszystko dobrze? – dopytuje sąsiad, kiedy ląduję na trawniku.

– Tak, tak, jak najbardziej! – odkrzykuję, odczuwając ulgę, której kompletnie się nie spodziewałam. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam spięta.

Prycham pod nosem, bo jednak tak to właśnie wygląda – wierzymy w zasłyszane plotki.

– Teraz już sobie poradzę – wołam. – Dziękuję!

– Nie ma za co!

– Dobrej nocy! – żegnam się z sąsiadem.

– Dobrej nocy, Mileno!

Słyszę trzask drzwi, Nowicki wrócił do domu, a ja od razu zabieram się do szukania kluczy. Bezpośrednie sąsiedztwo lasu sprawia, że w ogródku panuje nieprzenikniona ciemność. Nie mam innego wyjścia, jak włączyć latarkę w komórce. Przy okazji zauważam, że bateria telefonu jest na wyczerpaniu.

To nic, mówię sobie, zaraz będę w domu.

Odnajduję kamień, pod którym powinny leżeć klucze. Unoszę go, ale ich tam nie ma. Oświetlam podłoże, przysuwam komórkę coraz bliżej ziemi, jednak nadal niczego nie znajduję.

Musiałam pomylić kamienie, klomb kwiatowy otoczony jest kilkunastoma podobnymi. Podnoszę następny, lecz znów nie znajduję pod nim kluczy. Sprawdzam więc kolejne, niestety nadal nic.

– Psia mać – klnę pod nosem, nie wiedząc, co jest grane. Przecież dobrze pamiętam, że mama schowała tu zapasowy zestaw. Zastanawiam się, jaka jest szansa, że rodzice zmienili skrytkę albo nawet całkowicie zrezygnowali z trzymania kluczy w ogródku.

Wyłączam latarkę i wybieram numer mamy w nadziei, że tym razem uda mi się z nią połączyć. Niestety nadal jest poza zasięgiem sieci. Próbuję skontaktować się z tatą, a potem także z siostrą, ale oni również są nieosiągalni. Ikona baterii świeci się już na czerwono, mojej komórce zostało zaledwie kilka procent energii. Mimo to na nowo włączam latarkę i zaczynam przeszukiwać ogródek. Przychodzą mi do głowy coraz to nowe pomysły, gdzie mogą być te cholerne klucze, jednak żaden z nich nie okazuje się trafiony.

Idę w końcu do niewielkiej szopy na końcu ogródka. Jest w niej tyle rzeczy, że znalezienie wśród nich pęku kluczy graniczy z cudem, ale mimo to podejmuję się wyzwania. Kiedy dociera do mnie, że przetrząsanie drewutni jest bez sensu, wracam pod rabatkę z kwiatami i jeszcze raz sprawdzam kamień po kamieniu.

– Noż kurwa mać – psioczę teraz już na głos – gdzie są te cholerne klucze?!

Zatrzymuję wzrok na donicach z kwiatami tuż przy tylnym wejściu do domu. Jeśli nie tam, to już niczego innego nie wymyślę. Podnoszę jedną po drugiej, przy ostatniej rozładowuje mi się komórka. Kurwa – klnę pod nosem, kiedy ogarnia mnie mrok, w którym kompletnie nic nie widzę.

 

 

 

 

 

 

4.

 

 

 

Jeśli miałabym oceniać obiektywnie, spędzam w ogródku dwie godziny, może trochę dłużej. Ale wydaje mi się, że minęło znacznie więcej. Czas niemiłosiernie mi się wlecze, a po mojej rodzinie ani śladu. Zaczynam sądzić, że nikt z moich bliskich nie wróci na noc do domu.

Dziwi mnie tylko, że Laura nie poinformowała świata o swoich planach, wydaje mi się wręcz nieprawdopodobne, że jej Instagram milczy.

Wzdycham głośno, bo tak czy inaczej sama jestem sobie winna. Pomysł niezapowiedzianej wizyty w domu przyszedł mi do głowy zaraz po zdaniu egzaminu, a po południu siedziałam już w pociągu do Warszawy. Wiem, że to żadne szaleństwo, jednak w moim wypadku bądź co bądź to dość nietypowe zachowanie. Rzadko działam spontanicznie, wolę polegać na organizacji, i okazuje się, że to dobre przyzwyczajenie. Gdybym się go trzymała, nie ugrzęzłabym tutaj.

Wstaję, nie zniosę dłużej tego bezczynnego czekania. Nie mam żadnej pewności, że ktokolwiek z moich bliskich wróci do domu, a naprawdę nie uśmiecha mi się spędzić całej nocy w ogródku. Wolę wrócić do Warszawy, na dworzec, jest już dość późno, ale nocą też przecież kursują pociągi. Chyba że zaczekam w mieście do jutra? Mogę wziąć pokój w hotelu. Dawno nie widziałam znajomych z liceum, może ktoś będzie chętny się spotkać. Muszę tylko podładować gdzieś telefon.

Spoglądam na ogrodzenie. Najpierw to muszę wydostać się z ogródka. Nie chcę znów dobijać się do Nowickich, ale alternatywą jest sforsowanie tylnego płotu i pójście przez las. Krzywię się, bo wygląda na to, że jednak będę musiała ponownie zapukać do domu obok. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że sąsiedzi jeszcze nie śpią. I że nie będą za bardzo się złościć, kiedy znów zacznę ich niepokoić.

Wdrapuję się na płot, tak jak wcześniej pomagając sobie ogrodowym krzesłem. Na górze przypominam sobie o torbie. Klnąc pod nosem, wracam po nią. Pokonanie ogrodzenia z bagażem jest trudniejsze. Kiedy przychodzi mi do głowy, że powinnam przecież najpierw przerzucić torbę przez ogrodzenie, zamiast się z nią siłować, moje obuwie traci przyczepność. Z hukiem ląduję na trawie, szczęście w nieszczęściu, że po stronie sąsiadów. Torba, która zsunęła mi się z ramienia, uderza mnie w głowę. Jęczę głośno, rozmasowując obolałą czaszkę. Szukam innych obrażeń, ale wygląda na to, że poza guzem na głowie nic mi nie jest.

Podnoszę się wreszcie z klęczek, w tej samej chwili w ogródku robi się jaśniej. Zerkam na łunę światła, widzę otwierające się drzwi. W progu staje Nowicki.

– Co tu się, do cholery, dzieje? – klnie pod nosem, rozglądając się po podwórku.

– To tylko ja – odzywam się.

Sąsiad spogląda w przestrzeń jeszcze czujniej niż przed chwilą, najwyraźniej mnie nie widzi. Wychodzę więc z cienia.

– Milena? – dziwi się.

Opisuję mężczyźnie swoją sytuację.

– A nic sobie nie zrobiłaś? – pyta.

– Nie, na szczęście nie. Upadłam na trawę.

– No to chodź, chodź. Wejdź do środka. – Po raz drugi tej nocy sąsiad zaprasza mnie do swojego domu.

W kuchni pali się jasne światło, ale salon wciąż spowija półmrok. W tym przytłumionym blasku widok gablotek, w których już wiem, co się znajduje, sprawia, że mimowolnie się wzdrygam. Nie potrafiłabym mieszkać w takim otoczeniu.

– Czyli zamierzasz wrócić do Warszawy? Na dworzec? – dopytuje Nowicki.

– Tak. – Idę w stronę drzwi frontowych. – Może akurat będzie zaraz jakiś pociąg do Gdańska. Wezmę ubera na dworzec.

– I rodzice nie mają pojęcia, że tu jesteś?

– Nie, nie. Zupełnie spontaniczny pomysł. – Naciskam klamkę, ale drzwi ani drgną. – O, zamknięte – wymyka mi się z ust.

Czekam, aż sąsiad mi otworzy, ale on tego nie robi.

– Nikomu nie powiedziałaś, że wybierasz się do domu?

– N-nie – dukam, zanim zdążę przemyśleć swoją odpowiedź. Unoszę przy tym wzrok na Nowickiego. Sąsiad mi się przygląda, jego spojrzenie sprawia, że znów się wzdrygam. – Im szybciej dostanę się na dworzec… – mówię, czując się dziwnie skrępowana tą sytuacją – …tym lepiej.

Nie czekając dłużej na ruch gospodarza, sama przekręcam klucz tkwiący w zamku. Otwieram drzwi, do środka wdziera się powietrze, które zdążyło się już nieco schłodzić. Jego powiew przyjmuję z ulgą, przez moment naprawdę wydawało mi się, że Nowicki… nie zamierza wypuścić mnie ze swojego domu. Nie do wiary, że o tym pomyślałam! Laura miałaby ze mnie ubaw po pachy. Sama mam ochotę zacząć się z siebie śmiać, kiedy nagle… drzwi zamykają mi się przed nosem.

 

 

 

 

 

 

LAURA

 

 

 

5.

 

 

 

Już o poranku jest bardzo ciepło, słońce mocno grzeje. Wsiadam do taksówki, z ulgą przyjmuję fakt, że samochód ma klimatyzację. W wypadku ubera wcale nie jest to oczywiste, a dziś wyjątkowo potrzebuję tego typu udogodnień. Wczorajsza impreza w akademiku była przednia, jednak teraz płacę za nią wysoką cenę. Mdli mnie, odkąd się obudziłam.

Kierowca przez całą trasę nic nie mówi, i dobrze, bo przy obecnym samopoczuciu nie mam najmniejszej ochoty na rozmowę. Podjeżdżamy pod bramę Angielskiego Zacisza.

– Dziękuję! – rzucam, kiedy wóz się zatrzymuje.

– Jechała pani tu wczoraj? – odzywa się kierowca, zanim wysiądę z samochodu. Zaciąga głoski, zgaduję, że to nasz sąsiad ze wschodu.

– Wczoraj? – pytam ze zdziwieniem. – Nie. Nie korzystałam wczoraj z Ubera.

– Aha – mruczy mężczyzna. – To pewnie ktoś do pani bardzo podobny!

– Pewnie tak.

Jeszcze raz dziękuję kierowcy za kurs i wysiadam z auta. Taksówka odjeżdża, a ja wchodzę na teren osiedla. Zwykle narzekam na położenie Angielskiego Zacisza, wolałabym mieszkać bliżej miasta, nie pogardziłabym dzielnicami w pobliżu centrum albo nawet w samym sercu Warszawy, jednak dziś jest inaczej. Dziś doceniam chłód, który zapewniają pobliskie drzewa.

Zanim docieram do domu, rozdzwania się moja komórka. Sięgam po telefon, dzwoni mama.

– Cześć! Co z babcią? – pytam od razu.

– Cześć, kochanie. Dobrze, że przyjechaliśmy – mówi mama z westchnieniem. – Podejrzewam, że babcia znów ma zapalenie oskrzeli.

– A twierdziła, że złapało ją jedynie lekkie przeziębienie – prycham.

– Kaszle okrutnie! – dodaje mama. – Jedziemy dziś do lekarza, już umówiliśmy wizytę.

Wzdycham. Babcia mieszka samotnie w małej wiosce pod Kielcami. Tata namawiał ją, aby zamieszkała z nami, zmieścilibyśmy się, zwłaszcza że Milena przeniosła się do Gdańska. Gdyby babcia była z nami, moglibyśmy się nią zaopiekować tak, jak tego potrzebuje. Ale jest uparta. Twierdzi, że apartament w mieście nie jest dla niej. Na nic zdają się tłumaczenia, że wcale nie mieszkamy w mieście, przecież Angielskie Zacisze tak naprawdę położone jest w lesie.

– Oby znów nie skończyło się to szpitalem – rzucam.

– Wcale tego nie wykluczam! Jeśli do tego dojdzie, pewnie zostaniemy tu z tatą na dłużej.

– Jasne. Nie wyobrażam sobie inaczej.

– Dasz sobie radę sama przez kilka dni? – pyta mama.

– No oczywiście, mamo, przecież nie jestem dzieckiem.

– Wiem, kochanie, wiem. Ale czy na pewno sobie poradzisz?

– Oczywiście, że sobie poradzę – powtarzam.

– Jedzenia powinno ci starczyć na…

– Mamo! – wchodzę jej w słowo. – Dam sobie radę. Zajmijcie się babcią.

Mama wzdycha.

– I namówcie ją, żeby się w końcu do nas przeniosła.

– Tata od wczoraj nic innego nie robi, jak ją przekonuje. – Mama znów wzdycha. – Ale wiesz, jaka jest babcia.

– No wiem, wiem.

– A rozmawiałaś z Mileną? – Zmienia nagle temat.

– Y-y-y nie… nie rozmawiałam z nią. Bo wiesz… wczoraj jednak pojechałam na tę imprezę, no i cały wieczór byłam poza zasięgiem – przyznaję z pewnymi wyrzutami sumienia. Gdybym wiedziała, że z babcią jest tak źle, zrezygnowałabym z zabawy.

A może i nie. W końcu nieczęsto się zdarza, że obojga rodziców nie ma w domu.

– Uważałaś na siebie? – W głosie mamy pojawiają się ostrzejsze nuty.

– Tak, pewnie, że tak. Jak zawsze.

– Wróciłaś do domu taksówką?

– Wzięłam ubera, przywiózł mnie pod samą bramę – mówię, układając sobie w głowie wymówkę, z której skorzystam, jeżeli mama się zorientuje, że jestem na zewnątrz. Nie może się dowiedzieć, że dopiero wracam. Nie po to milczałam wczoraj cały wieczór, omijając Instagram i TikTok szerokim łukiem, aby teraz dać się przyłapać.

– To dobrze. Mam nadzieję, że wróciłaś o przyzwoitej porze… – Mama drąży temat.

– No jasne, że tak.

– Dobrze… – wzdycha. – Nie pytam, o której dokładnie wróciłaś. Wierzę, że jesteś rozsądna.

Zaciskam usta, bo z tym rozsądkiem niestety różnie u mnie bywa. Ale, do diabła, mam dopiero osiemnaście lat! No, prawie dziewiętnaście.

– Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała – słyszę. – Tu często nie ma zasięgu, ale będę starała się trzymać telefon tak, aby jak najczęściej go mieć. Muszę jeszcze zadzwonić do Mileny.

– Okej – przytakuję krótko.

– Wczoraj nie odzywała się w ogóle – ciągnie tymczasem mama. – Nie wiem nawet, jak jej poszedł egzamin, nie dała znać. A dziś nie mogę się do niej dodzwonić. Ciągle ma wyłączony telefon. Trochę się martwię.

– Daj spokój, mamo. Zaraz sama się odezwie.

– To do niej takie niepodobne.

– Może wreszcie zabalowała? – Śmieję się.

Mojej siostrze naprawdę nie zaszkodziłoby trochę się zabawić. Wybrała logopedię i wiele godzin spędza na nauce. Właściwie nie imprezuje, niewiele wychodzi. Powtarza, że nie ma na to czasu, a gdy już go trochę znajdzie, to jest zbyt zmęczona na nocne szaleństwa. Woli w spokoju poleżeć, coś obejrzeć albo poczytać.

– Tylko ty już dzisiaj nie baluj – upomina mnie mama. – Wolałabym, żebyś nie wychodziła z domu przez weekend.

– W ogóle? – jęczę.

– Mam na myśli wieczór – prostuje mama. – Tak, żebyśmy nie musieli z tatą jeszcze o ciebie się martwić.

– Dobrze – przytakuję. Po wczorajszym i tak nie mam najmniejszej ochoty na nocne zabawy. – Po południu może wyskoczę z Aśką do kina, ale poza tym będę cały czas w domu.

– Gdyby jednak przedłużył wam się ten wypad do kina…

Wzdycham bezgłośnie. Mama tak dobrze mnie zna.

– …wróć, proszę, do domu taksówką.

– Jasne, mamo. Nie martw się.

– Później jeszcze zadzwonię. Teraz, zanim pojedziemy do lekarza, chcę złapać Milenę.

– Jasne, mamo!

Rozłączam się, w tym samym momencie docieram pod drzwi. Szukam w torebce kluczy, kopertówka zdaje się nie mieć dna. W międzyczasie słyszę, że z domu obok ktoś wychodzi. Unoszę głowę, zerkam na posesję sąsiadów i oblewa mnie fala ciepła. Na podjeździe pojawia się Seweryn.

Syn Nowickich jest wysoki, wzrost odziedziczył po matce. Ma ciemne włosy jak ona, ale poza tym wcale nie jest do niej podobny. W ogóle ma tak pomieszane rysy twarzy, że trudno porównać go do któregoś z rodziców. I dobrze! Edmund Nowicki ma za kanciastą szczękę, a Ludmiła Nowicka zbyt wysokie czoło. I niemal monstrualnie duży nos! U Seweryna to wszystko jest wyważone, właściwie idealne.

– Cześć! – wita się ze mną, choć wyraźnie się spieszy. Szybko przecina podwórko i podchodzi do samochodu.

– Hej! – wołam. – Udało się? – pytam, zanim wsiądzie do auta. Jeździ sportowym SUV-em w jaskrawym zielonym kolorze.

– Udało! – odkrzykuje. – Bardzo się udało. – Puszcza mi oko, po czym wskakuje za kierownicę. Zanim wycofa z podjazdu, posyła mi jeszcze uśmiech.

 

 

 

 

 

 

MILENA

 

 

 

6.

 

 

 

Mrugam, razi mnie jasne światło. Chcę osłonić oczy ręką, ale jest za ciężka, żebym mogła ją unieść. Badam więc palcami przestrzeń. Wyczuwam pod skórą gładki materiał. To chyba bawełna, zdaje się, że nie najgorszej jakości. I że leżę w łóżku.

Kiedy mój wzrok odrobinę przyzwyczaja się do jasności, widzę nad sobą biały sufit. Zamontowano w nim kilka świetlówek, to one mnie tak rażą. Przekręcam głowę w bok, ściany też są białe. Nie ma tu żadnego okna. Podłogę zrobiono chyba z żywicy, jest gładka i równa. I też biała. Jedynym elementem zaburzającym tę jednolitość jest niewielka wnęka w ścianie po przekątnej. W tej chwili nie potrafię się nią bardziej zainteresować. Nie wstając z łóżka, rozglądam się dalej. Dookoła jest pustawo, oprócz łóżka, na którym leżę, w pomieszczeniu jest tylko…

Podrywam się gwałtownie. Serce zaczyna mi szybciej bić, wreszcie całkowicie przytomnieję. Patrzę ponownie w róg pokoju. Metalowe krzesło ciągle tam jest. Zalewa mnie fala potwornego gorąca. Przecież przed chwilą szłam lasem na postój taksówek, a teraz patrzę na mebel, który do niczego tutaj nie pasuje. Wygląda jak przeniesiony z innej epoki albo jakby ktoś zrobił remont pomieszczenia, ale zapomniał wyrzucić stare krzesło. Do złudzenia przypomina mi dawne…

Odrywam wzrok od mebla, moje myśli galopują w oszałamiającym tempie. Zostałam u Nowickich na noc. O poranku, kiedy okazało się, że ani moich rodziców, ani Laury nadal nie ma w domu, postanowiłam wrócić do Gdańska. Sąsiad zaproponował mi podwózkę do miasta, sam gdzieś wyjeżdżał i zarzekał się, że nie zrobi mu różnicy, jeśli zahaczy o centrum. Było mi już wystarczająco głupio – naprawdę nie wiem, czego się tak bardzo przestraszyłam, kiedy padła propozycja, żebym u nich znów przenocowała – i odmówiłam. Nie miałam ochoty dłużej się tłumaczyć ani tym bardziej nadużywać gościnności sąsiadów. Poszłam sama na postój taksówek.

Tak mi się przynajmniej wydaje. Moje wspomnienia są jednak rozmyte, coś musiało mnie zamroczyć. Piłam wodę, którą podała mi Nowicka, analizuję dalej wczorajszą noc, sąsiadka proponowała mi także posiłek. Z kolei jej mąż wypytywał mnie o studia, chciał poznać moje wrażenia i wiedzieć, jakie konkretnie przedmioty nauczane są na logopedii. Chwilę czekaliśmy na powrót moich rodziców. Wreszcie sąsiedzi zaprowadzili mnie do pokoju gościnnego, długo musieli mnie namawiać. Szybko zasnęłam, choć miałam obawy, czy w ogóle uda mi się zmrużyć oko.

Spałam. Może więc to, co uznaję za wspomnienia, to nic innego jak… strzępy snów?

Torba, gdzie jest moja torba? Rozglądam się po pokoju, moje spojrzenie od razu pada na krzesło. Masywne, wykonane z metalu. Jego surowość i forma tak bardzo kontrastują z otaczającą mnie bielą, że aż się wzdrygam. Uciekam wzrokiem od krzesła, gdy zauważam jego szerokie podłokietniki z szeregiem klamr. Krzesło inkwizytorskie, jak nic – myślę i oddycham szybko.

Komórka. Gdzie jest moja komórka? Pamiętam, że mi się rozładowała jeszcze w ogródku rodziców. Podobnie jak torby, nigdzie nie widzę swojego telefonu.

W ogóle w pokoju nie ma niczego, co by do mnie należało. Zauważam, że nie ma nawet moich butów. Ani pierścionka. Zostałam okradziona?

Podchodzę do ściany i kładę na niej dłoń. Powierzchnia jest równa i gładka w dotyku, ktoś starannie ją wyszpachlował. Usiłuję przypomnieć sobie więcej szczegółów. Nie pamiętam, żeby mnie gdzieś przewożono, moje wspomnienia są zamglone i pomieszane, pamiętam dom Nowickich i chyba las za osiedlem. Nie wiem, na jak długo mnie ogłuszono, ale wydaje mi się, że gdyby transportowano mnie gdzieś dalej, coś bym z tego pamiętała. Nie boli mnie głowa, cios nie mógł być silny, więc pewnie i przytomność straciłam na krótko.

Macam się po głowie, żeby zyskać potwierdzenie swoich domysłów – nie znajduję żadnego guza, jedynie miejsce z prawej strony tuż nad uchem jest odrobinę bardziej wrażliwe. Naprawdę nie sądzę, żebym odleciała na długo.

Postanawiam sprawdzić wnękę. Przechodzę na drugi koniec pomieszczenia, muszę obejść krzesło. Nie chcę na nie patrzeć, ale to niemożliwe, mój wzrok niemal bezwiednie pada na metalowy mebel. Spodziewałabym się pokrywającej go rdzy, jednak został on starannie oczyszczony. Bo chyba nie jest nowy, teraz nikt takich nie produkuje.

Wzdrygam się, kiedy przypominam sobie, po co tak właściwie stworzono krzesła inkwizytorskie. Ponosi mnie fantazja, mówię sobie i ruszam w stronę wnęki, żeby jak najszybciej przestać o tym myśleć.

Natrafiam na włącznik i zapalam światło. Serce zaczyna jeszcze mocniej kołatać mi w piersi, gdy widzę… zwyczajną łazienkę. Pomieszczenie jest niewielkie, wręcz ciasne, ale zmieszczono w nim wszystko, co jest potrzebne.

Obracam się na pięcie i wracam do pokoju. Od razu dopadam do drzwi, muszę natychmiast się stąd wydostać. Szarpię za klamkę, ale ani drgną. Oblewa mnie pot, oddycham płytko przez nos, w głowie huczy mi od strachu. Naciskam klamkę jeszcze raz, do samego spodu, popycham drzwi barkiem, wreszcie w nie kopię. Wszystko na nic.

Kiedy się męczę, odskakuję od drzwi, jakby właśnie poraziły mnie prądem. Patrzę na nie, ciężko dysząc. Nie chcę się od nich odwracać, bo wtedy w polu mojego widzenia znów pojawi się to upiorne krzesło. Skóra na całym ciele mnie mrowi, a serce łomocze w klatce piersiowej tak mocno, że zaraz połamie mi żebra.

Śnię. To jedyne możliwe wytłumaczenie tego, co się tu dzieje. Oczywiście, że śnię! Obracam się dookoła własnej osi, ściany wirują mi przed oczami. To tylko sen!

Zaczynam się śmiać. Głośno, po chwili już histerycznie. Mój chichot na pewno niesie się daleko. I dobrze, w końcu to mój sen, więc mogę robić w nim, co zechcę. Rechoczę na całe gardło, ale wcale nie czuję się ubawiona.

Wreszcie uderzam ręką w drzwi, które nie pozwalają mi wyjść z tego dziwnego pokoju. Walę w nie jeszcze raz i następny. Mocno, wręcz agresywnie. Boli. Syczę przez zęby. Po kilku kolejnych ciosach osuwam się na podłogę, cała dłoń pulsuje mi nieprzyjemnie i rwie. Milknę. Nie pojękuję już, tym bardziej się nie śmieję. Bo nawet gdy śnimy najgorszy koszmar, to przecież nie czujemy bólu.

 

 

 

 

 

 

7.

 

 

 

Siedzę i chociaż nie wiem na co, czekam.

Przeniosłam się z podłogi na łóżko, bo ta żywiczna posadzka jest strasznie twarda. Opieram się plecami o biały tynk. Nie ruszam się. Mogłabym krzyczeć i walić w ściany, ale to bez sensu. Z trzech stron dom otacza las, bardzo możliwe, że moich rodziców nadal nie ma. W kolejnym segmencie nikt nie mieszka. Szkoda mojej energii. Przynajmniej na razie.

Myślę o tym, że podobno w każdej plotce jest ziarnko prawdy. I o tym, że czasem to ziarnko ma wyjątkowo gorzki smak.

Próbuję przypomnieć sobie coś więcej o zaginięciu Miłosza. Niewiele pamiętam, bo nie interesowałam się tą sprawą bardziej niż przeciętny mieszkaniec Zielonki, a i do wiadomości publicznej nie podawano zbyt wielu szczegółów. Gdy wyszło na jaw, że Nowiccy mogą mieć coś wspólnego ze zniknięciem chłopaka, media skupiły się na Edmundzie. Stał się dla nich dobrą pożywką. W pewnym momencie więcej mówiono o nim niż o zaginionym. Wreszcie sprawa ucich­ła, wyparta nowymi wydarzeniami. I już nigdy nie wróciła.

Czy teraz się to zmieni? Czy moja nieobecność zostanie powiązana ze zniknięciem Miłosza? A jeśli tak, to jak szybko do tego dojdzie?

Przyglądam się ścianom pokoju, jakby miały mi zdradzić, co mnie tutaj czeka. Niczego mi nie mówią, oczywiście, że nie, to tylko tynk i biała farba. Może więcej powiedziałoby mi krzesło, ale brak mi odwagi, aby na nie patrzeć.

Nagle zrywam się z miejsca. Podnoszę się z materaca tak szybko, że aż czuję zawroty głowy. Nie zważając na nie, chwytam za ramę łóżka. Ciągnę. Mocno. Odsunięcie mebla od ściany nie jest łatwe, drewno jest solidne. Muszę jednak za nie zajrzeć, bo niewykluczone, że ten pokój był wcześniej celą Miłosza. Jeśli tak było, może chłopak zostawił tu wiadomość. Coś, dzięki czemu dowiem się, co go spotkało.

Albo coś, co pozwoli mi przygotować się na to, co mnie samą tutaj czeka.

Ściana za łóżkiem jest jednak gładka. Nie ma na niej choćby jednego zadrapania czy plamy. Przypatruję się uważniej ścianom w innych częściach pokoju. Farba wszędzie wygląda na świeżą. Czy to oznacza, że…

To pomieszczenie pomalowano całkiem niedawno. Prostuję się powoli i ostrożnie, jakby już samo to odkrycie miało mnie w jakiś sposób skrzywdzić. Nasłuchuję. Dociera do mnie, że jest tu bardzo cicho. Za cicho!

Obraz zaczyna wirować mi przed oczami, kiedy przychodzi mi na myśl, że pomieszczenie jest dźwiękoszczelne. Do diabła, musi być. W przeciwnym razie moi rodzice coś by słyszeli. Jakieś krzyki, jęki, wołanie o pomoc. Cokolwiek.

Zaczynam się trząść, muszę usiąść, bo wydaje mi się, że zaraz upadnę. Opieram się plecami o ramę łóżka, wciąż dygoczę. Przed oczami mam dłoń Nowickiego, która zatrzas­kuje mi drzwi, to on zatrzymał mnie w swoim domu. Rano chciał mnie podwieźć do centrum. Nie zgodziłam się, mogło mu się to nie spodobać. Jaka jest szansa, że ktoś zupełnie przypadkowo zaatakował mnie w drodze na postój taksówek? Tylko Nowicki wiedział, że będę tamtędy iść.

Nagle słyszę dźwięk, który może oznaczać tylko jedno. Wbijam spojrzenie w drzwi, oddycham jeszcze szybciej. Zamek przeskakuje raz, potem kolejny i drzwi mojego więzienia się uchylają.

 

 

 

 

 

 

8.

 

 

 

Serce łomocze mi w szaleńczym tempie, mam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Oddycham ciężko, wręcz sapię.

– Cześć – odzywa się chłopak, którego nie znam. Mówi lekkim tonem, jakby witał się z dobrą znajomą. Cierpnie mi skóra od tej łagodności. – Jak się masz? Pewnie zgłodniałaś – stwierdza, wciąż z tym samym spokojem w głosie. W dłoniach trzyma tacę, kładzie ją na podłodze, tuż obok mnie. – Przyniosłem ci coś do przegryzienia.

Zerkam na talerz z kanapką i koszyczek owoców. Moją uwagę zwraca to, że naczynia są z plastiku. Na tacy stoi też kubek z wodą, również plastikowy. Jest jeszcze zegar. Niewielki, cyfrowy, idealny na szafkę nocną.

– Śmiało – mówi chłopak i sam siada naprzeciw mnie. Na podłodze. Ma ze sobą jeszcze torbę. Zsuwa ją z ramienia i kładzie przed sobą.

To musi być syn Nowickich, myślę. Nie poznałam go osobiście, nie było ku temu okazji, ale wiem, że sąsiedzi rodziców mają dorosłe dzieci. Szukam w rysach twarzy chłopaka podobieństwa do Edmunda albo Ludmiły, jednak niełatwo je znaleźć. Małżeństwo też znam tyle o ile, więc może dlatego przychodzi mi to z takim trudem.

– Na pewno jesteś głodna – stwierdza wciąż bardzo łagodnym tonem, wręcz zatroskanym.

Myli się. Choć od mojego ostatniego posiłku minęła już co najmniej doba, wcale nie czuję głodu. Przeciwnie, na samą myśl o jedzeniu żołądek wywraca mi się na drugą stronę.

– Nie bój się – mówi chłopak, uśmiechając się do mnie półgębkiem. – Jedzenie jest dobre – zapewnia.

Przyglądam mu się w milczeniu i zastanawiam, co będzie dla mnie lepsze, uległość czy próba ucieczki.

– Rozumiem – odzywa się. – Rozumiem, że się boisz. Ale musimy zacząć od tego, że… powinnaś mi ufać.

Oddycham szybciej, kiedy to słyszę.

– Nie mam zamiaru cię oszukiwać. Popatrz… – Chłopak bierze kanapkę, którą przyniósł, i odgryza kęs. Później wgryza się w jabłko. Na koniec upija łyk wody. – Widzisz? Dobre.

Dreszcz przebiega mi po plecach, bo skoro chcą mnie karmić, to znaczy, że zamierzają utrzymywać mnie przy życiu.

Chcą? Zamierzają?

Oni, czyli kto?