Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy świat znajdzie się u progu zagłady, ile zrobi matka dla ukochanego dziecka?
Człowiek zniszczył Ziemię – swoimi działaniami doprowadził do tego, że na planecie obumarła niemal cała roślinność i wyginęły zwierzęta. Powietrze jest tak zanieczyszczone, że nie da się swobodnie oddychać, mnożą się liczne choroby. Gatunek ludzki jest na skraju przetrwania.
Nina samotnie wychowuje synka i wciąż wspomina zmarłego przed dwoma laty męża. Strata jest tym boleśniejsza, że był on jednym z biologów pracujących nad innowacyjną procedurą, która może uratować ludzkość.
Jako wdowa po naukowcu Nina wraz z synem mogą w pierwszej kolejności przystąpić do programu medycznego. Jego końcowe rezultaty wciąż pozostają jednak niewiadomą. Udział w projekcie wiąże się z dużym ryzykiem, ale jeśli z niego zrezygnują, to również wkrótce czeka ich śmierć.
Jaką decyzję podejmie Nina? Czy położy na szali życie swoje i ukochanego dziecka?
A co, jeśli to nie fatalne warunki klimatycznie ani procedura medyczna są dla nich największym niebezpieczeństwem...?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak to się ciało twarde tak w piasek albo glinę zmienia w moich dłoniach, pragnienie każde – w winę. Jak to się – kiedy dotknę – kwiat przeobraża w ciemność, a poszum drzew – w głuchotę, a chmury – w grzmot nade mną.
Krzysztof Kamil BaczyńskiO mój ty smutku cichy
„Ziemia cieplarniana” to termin używany do opisania scenariusza, w którym działalność człowieka spowoduje wyższą globalną temperaturę niż kiedykolwiek przez ostatnie milion dwieście tysięcy lat, co doprowadzi do zaburzenia całego szeregu dodatnich sprzężeń zwrotnych, które regulują ziemski system klimatyczny, w tym temperaturę planety. Utrata tych zabezpieczeń spowoduje, że dalsze ocieplenie globu w dużej mierze znajdzie się poza jakąkolwiek kontrolą – bez względu na to, jak bardzo później ograniczylibyśmy emisję gazów cieplarnianych.
Rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mi się uwolnić. Wiem, że mam na to tylko chwilę. Podświadomie czuję, że jeśli Rajmund odjedzie stąd z Julkiem, nigdy już nie uda mi się dotrzeć do mojego dziecka.
Kiedy dostrzegam coś połyskującego na ziemi, niedaleko swoich stóp, natychmiast próbuję po to sięgnąć. Ogranicza mnie jednak długość sznura. Jest tak krótki, że mój nadgarstek znajduje się przy samym metalowym kółku w ścianie. Wyginam się do przodu i naciągam ramiona najbardziej, jak to możliwe, w desperackiej nadziei, że to wystarczy.
I wystarczyło. W moje ręce wpada kawałek szkła. Ma nieregularne brzegi, może być fragmentem stłuczonej butelki albo rozbitego słoika, w tej chwili liczy się dla mnie jednak tylko to, że wygląda na ostry.
Bez zbędnego analizowania przyciskam szklany odłamek do więzów. Pozycja, w której się znajduję, jest skrajnie niewygodna, ostrze natychmiast ześlizguje się ze sznura. Rani mi skórę poniżej nadgarstka. Syczę z bólu i spoglądam na pętające mnie więzy. Metalowa obręcz przy ścianie jest za daleko – nie sięgam do niej ręką, w której trzymam szkło. Nie mam innego wyjścia, ponownie przykładam ostrze do sznura na wysokości nadgarstka.
Tym razem także się z niego ześlizguje, za to gładko wchodzi w moją skórę. Przeszywa mnie jeszcze dotkliwszy ból. Zaciskam zęby, ale po chwili biorę się z powrotem do roboty. Nie mam czasu do stracenia.
Jeszcze raz przystawiam poszczerbione szkło do sznura. Zwiększam siłę nacisku, aby tym razem nie ześlizgnęło się tak łatwo. Czuję, że sznur wciąż dobrze trzyma, więc naciskam mocniej. Poszarpany fragment szkła z drugiej strony wcina mi się w opuszkę palca wskazującego. Rani chyba także kciuk, ale nie dbam o to. Przeciwnie – dociskam szkło jeszcze bardziej, sapię z wysiłku. Haratam kolejne fragmenty skóry, nie mogę jednak przestać. Wyczuwam wilgoć krwi rozlewającej się po moim przedramieniu i lepkość palców, w których trzymam ostrze, ale wreszcie mam wrażenie, że sznur puszcza. Świadomość, że jeśli nie zdołam uwolnić się na czas, stracę – najprawdopodobniej bezpowrotnie – syna, działa na mnie jak katalizator. Nie zważając na kolejne fale bólu, poprawiam chwyt, przykładam ostrze i dalej tnę – sznur i własne ciało.
Wpadam w amok. Nie zwracam już nawet uwagi na to, czy przypadkiem nie uszkadzam sobie żył. Nie myślę o tym, w głowie mam tylko jedno – wydostać się z tej piwnicy, zanim będzie za późno.
Tnę.
I dalej tnę.
Tak źle jeszcze nie było. – Słyszę głos spikera radiowego, skręcając na parking obok budynku szkoły. – Zawartość tlenu w atmosferze spadła wyraźnie poniżej dwudziestu procent i przewiduje się jej dalszy spadek. Rozgrywa się więc najczarniejszy scenariusz; nawet skrajnie powściągliwe prognozy zakładały, że tak znaczny ubytek tlenu nastąpi najwcześniej za kilka lat…
Przy akompaniamencie radia kluczę po placu w poszukiwaniu wolnego miejsca do zaparkowania. Pierwsze rzędy są zajęte, więc kieruję się na tyły.
– Zdaje się, że historia zatacza koło. Ludzkość znów nie wyciągnęła odpowiednich wniosków, a przede wszystkim nie podjęła wystarczających działań. U progu dwudziestego pierwszego wieku doskonale zdawano sobie sprawę, że wzrost średniej globalnej temperatury na poziomie dwóch lub powyżej dwóch stopni Celsjusza w stosunku do stanu sprzed epoki przedindustrialnej doprowadzi planetę do punktu krytycznego ocieplenia, za którym nie będzie już odwrotu. Kiedy faktycznie go przekroczono, błędnie oszacowano czas, w którym ziemski system klimatyczny się załamie i wkroczymy w stan tak zwanej Ziemi cieplarnianej. Teraz stało się podobnie. Żyjąc w klimacie niegościnnym, wręcz wrogim dla ludzkiego organizmu i większości innych gatunków, znów błędnie oszacowaliśmy moment, kiedy kwestia naszego przetrwania stanie pod znakiem zapytania. Degradacja biosfery, która rozpoczęła się w chwili wkroczenia planety w stan Ziemi cieplarnianej, postępuje w nieodnotowanym do tej pory tempie. Nasz czas znów drastycznie się skurczył, a naukowcy nie mają nic, co pozwoliłoby nam spać spokojnie. Na domiar złego właśnie ogłoszono wyginięcie prochlorofitów, czyli specyficznej gromady sinic morskich, która odpowiadała za znaczny procent fotosyntetycznej produkcji tlenu. Od czasu tąpnięcia klimatycznego to już kolejna grupa organizmów będących istotnym źródłem tlenu na naszej planecie, która bezpowrotnie zniknęła z powierzchni Ziemi. Tym samym zostaliśmy pozbawieni następnego względnie stabilnego zasobu tego życiodajnego pierwiastka. Sytuacja jest alarmująca, tym bardziej że…
Nie chcę dłużej tego słuchać. Wyłączam radio, w samochodzie zapada grobowa cisza. Opieram czoło o kierownicę i przymykam oczy, biorąc duży haust powietrza, zupełnie jakby miało mi go zaraz zabraknąć. To jeszcze nie dziś, ale wiem, że dzień, kiedy się to wydarzy, jest blisko.
Biorę jeszcze jeden głęboki wdech i prostuję się w fotelu – nie mogę pozwolić sobie na słabość, nie w rzeczywistości, w której przyszło mi żyć. W obecnym świecie słabość oznacza śmierć.
Zakładam maskę ochronną, a potem poprawiam ją, aby szczelnie zakrywała usta i nos. Jest niewygodna i ciężka, wyposażona w wysokiej jakości filtry. Przysłania znaczną część mojej twarzy, widoczne pozostają właściwie tylko oczy, choć one też przez większość roku są zakryte okularami przeciwsłonecznymi. Tego typu ochrona to konieczność, jeśli nie chcę w krótkim czasie nabawić się niewydolności płuc lub jakiegoś nowotworu z ich szerokiej puli.
Wreszcie jestem gotowa, aby wysiąść z auta. Pospiesznie ruszam w kierunku szkoły, w której pracuję jako nauczycielka historii, odkąd zakończyłam swoją edukację. Najpierw zdobywałam tutaj elementarną wiedzę, później, tuż po studiach, załapałam się na staż, aż wreszcie wskoczyłam na etat w pełnym wymiarze godzin. W tej szkole poznałam Bartka…
Przystaję na moment przy bramie i zerkam na posępny budynek, a potem rozglądam się po jego najbliższym otoczeniu – robię tak niemal codziennie. W pamięci ciągle mam obraz tego miejsca z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką, tak odmienny od tego, na co patrzę teraz.
Po lewej rozciągał się park miejski. Każdej wiosny kwitły w nim białe ciemierniki i żółte krokusy, a jesienią różnokolorowe wrzosy i fikuśna różowofioletowa kapusta ozdobna. Roiło się tam od krzewów, a drzewa rozrastały się do takich rozmiarów, że wymagały regularnego przycinania zbyt masywnych gałęzi. Każda z nich wypuszczała dziesiątki mniejszych pędów i setki liści. Takich miejsc było mnóstwo, choć tata opowiadał mi, że to tylko niewielkie pozostałości tego, jak wyglądał świat, kiedy on był dzieckiem.
Tereny wiejskie zapamiętałam jako jeszcze bardziej różnorodne, pełne soczystych kolorów i jasności, których próżno szukać w dzisiejszym świecie. Nie chcę już nawet wspominać o dzikich zakątkach, w których jeszcze wtedy pierwsze skrzypce grała natura, a nie największy wróg własnego życia – człowiek – bo tych zakątków już po prostu nie ma.
Teraz od tej niewielkiej pozostałości parku, na którą wciąż spoglądam, bije przygnębiająca pustka. Kwiatów już dawno w nim nie widziałam, krzaki obumarły, a niemal zupełnie ogołocone z liści drzewa wyglądają, jakby wycięto je z zimowego obrazu i przez pomyłkę wepchnięto tutaj, choć formalnie mamy późną wiosnę. Zachowała się jedynie rzedniejąca, wręcz zmizerniała trawa. Już dawno straciła zielony kolor, teraz oscyluje gdzieś koło wypłowiałej żółci. Choć ciągle tu jest, sprawia wrażenie, jakby nawet ona już się poddała i czekała na nieuchronną śmierć.
Tak wygląda cały świat. Nasz świat, świat człowieka dwudziestego pierwszego wieku. Świat epoki najintensywniejszego industrializmu.
Jaki on jest?
Na pewno nie taki, o jakim marzyliśmy. Kiedyś bogatą, przepełnioną barwami Ziemię zamieniliśmy w szarą, ponurą pustynię, w której na darmo szukać dziewiczych lasów tętniących różnorodnością życia. Przetrwały tylko najsilniejsze gatunki. To niemal cud, że wciąż funkcjonujemy. Kiedy patrzę na ten posępny świat, do którego ludzkość sama od lat wytrwale dążyła, szczerze się dziwię, że ciągle tu jesteśmy. Powinniśmy umrzeć, tak jak obumarła znaczna część dawnych ekosystemów.
Nie tylko utraciliśmy roślinność w stopniu, który nie pozwala jej się już wydajnie zregenerować, lecz także przejrzyste kiedyś powietrze zamieniliśmy w siną mgiełkę. To na stałe zawieszone w atmosferze zanieczyszczenia – efekt naszego nieposkromionego konsumpcjonizmu, którego nikt w porę nie zatrzymał. Rozbuchana era przemysłu i elektroniki w ostatecznym rozrachunku doprowadziła do dramatycznego skurczenia się ziemskich zasobów fauny i flory, dosłownie zabiła świat, w którym żyjemy.
Powoli zabija też nas.
Nauczyliśmy się funkcjonować w tych trudnych warunkach. Nie mając innego wyjścia, wypracowaliśmy szereg systemów, które utrzymują nas przy życiu. Maski filtrujące powietrze stały się normą. Zaczęliśmy je masowo nosić już w dwa tysiące dwudziestym roku, kiedy przez świat przetoczyła się pandemia koronawirusa, i już nigdy ich nie zdjęliśmy. Postawieni pod ścianą, proste maseczki ochronne płynnie zamieniliśmy na specjalistyczne maski przeciwsmogowe wyposażone w coraz sprawniejsze filtry. Nieużywanie ich to zwykłe samobójstwo, bo bez nich niemal nie da się oddychać. Z kolei oczyszczacze powietrza stały się standardowym wyposażeniem każdego budynku – niezależnie od tego, czy jest on własnością instytucji użyteczności publicznej, czy też prywatnym domem.
Odrywam wreszcie wzrok od przygnębiających dowodów ludzkiej samozagłady i ruszam przez szkolne podwórko. Przecinam je szybkim krokiem ze spuszczoną głową, staram się spędzać na wolnym powietrzu jak najmniej czasu. Wzrok wbijam w brudne betonowe płyty. Jak zwykle uważnie je lustruję, ale efekt zawsze jest taki sam. Nigdy nie znajduję między nimi ani jednego chwastu, który niósłby nadzieję, że pod tą wyjałowioną warstwą ludzkiej aktywności wciąż tli się życie.
Zastanawiam się, kiedy to wszystko ostatecznie runie. Czy stanie się to jeszcze za moich czasów? Czy może apokalipsa, którą tak chętnie ekranizowano przed rokiem dwutysięcznym, przypadnie w udziale dopiero naszym dzieciom? Jaka jest szansa, że dożyję tej katastrofy? A jaka, że wcześniej wykończy mnie nowotwór, o który w dzisiejszych czasach tak łatwo, albo że się po prostu… uduszę.
Wreszcie docieram do celu i szybko znikam za drzwiami szkoły. W budynku natychmiast zdejmuję maskę. Działa w nim o wiele wydajniejszy system oczyszczania powietrza niż to, co zapewniają maski antysmogowe, a poza tym szczerze ich nie znoszę. Czasem próbuję sobie przypomnieć, jak to jest przemieszczać się bez nich. W mojej pamięci majaczą blade wspomnienia z dzieciństwa, kiedy społeczeństwo żegnało się z maseczkami po pandemii koronawirusa, jednak szybko się okazało, że wcale nie można się z nimi rozstać. Więcej: trzeba zastąpić je sprawniejszymi, a przez to cięższymi i jeszcze mniej komfortowymi. Ten krótki okres, kiedy można było wyjść na zewnątrz z nieprzesłoniętą twarzą, wydaje mi się dziś odległy, jakby nierzeczywisty. Nie wykluczam, że to jedynie wyimaginowane pragnienie człowieka udręczonego srogimi warunkami życia.
Chowam maskę do torebki i w tym samym momencie wyczuwam wibracje telefonu. Wyciągam komórkę i sprawdzam powiadomienia. Nie zauważam jednak żadnej pilnej wiadomości, co przyjmuję z nieskrywaną ulgą. Piekielnie się boję, że dojdzie do kolejnego tąpnięcia klimatycznego tego zrujnowanego świata właśnie w momencie, kiedy będę z dala od Julka.
Na szczęście nic nie wskazuje na to, aby doszło do czegoś podobnego, dostrzegam natomiast powiadomienie o nowym mailu. To on musiał wprawić mój telefon w wibracje. Nie zwlekam z odczytaniem treści wiadomości, bo może okazać się ona na tyle istotna, że jednak będę musiała bezzwłocznie zareagować.
Klikam w ikonę na wyświetlaczu i moim oczom ukazuje się informacja, która dosłownie ścina mnie z nóg. Spodziewałam się jej, a jednak jestem nią zaskoczona i jakby zupełnie na nią niegotowa. Jeszcze nie widzę treści umieszczonego w załączniku listu, ale odczytanie adresu jego nadawcy wystarczy, aby skórę pokryła mi lepka warstwa potu.
Opieram się plecami o ścianę, bo nagle czuję się słabo. Kiedy moje ciało zyskuje stabilne podparcie, zaczynam zapoznawać się z treścią załącznika. Z każdym przeczytanym słowem pulsuje we mnie coraz większy niepokój. Kiedy docieram do końca listu, przed oczami robi mi się ciemno. Przez chwilę kompletnie nic nie widzę, a w uszach słyszę szum, który zagłusza wszelkie inne dźwięki. To już, nadszedł ten moment.
Nie wiem, jak długo tak stoję – przejęta, wręcz otumaniona otrzymaną wiadomością – ale trzeźwieję dopiero wtedy, kiedy jedna z koleżanek pyta, czy wszystko ze mną w porządku. Silę się na uśmiech i zapewniam, że tak, choć głowę mam pełną obaw, tych starych i całkiem nowych. Nie mogę się jednak do tego przyznać, przynajmniej nie teraz. Nie wiem, kiedy i czy w ogóle taka chwila nastąpi.
Wreszcie chowam telefon do torebki i biorę kilka głębokich wdechów. Miały pomóc mi się uspokoić, ale chyba przynoszą odwrotny skutek. Pod ich wpływem zaczynam myśleć o tym, jaką drogę pokonuje wdychane przeze mnie powietrze od nozdrzy aż po pęcherzyki płucne. To na ich powierzchni zachodzi wymiana gazowa, która umożliwia przedostanie się do organizmu niezbędnego nam do życia tlenu. Tlenu, którego wkrótce nam zabraknie, o którego dostępność musimy zadbać już w tym momencie, uruchamiając wszelkie możliwe środki.
Piętrzące się w mojej głowie myśli przerywa kolejne pytanie o samopoczucie. Tym razem jestem wdzięczna, że ktoś wyrwał mnie z ich szponów. Zbieram się w sobie i kieruję do pokoju nauczycielskiego. Poruszam się jednak sztywno, jakby ciało buntowało się przeciwko zapewnieniom podsuwanym mi przez umysł. Namolnie powtarzam sobie, że wszystko idzie w dobrym kierunku, a otrzymany przed chwilą list jest tego najlepszym dowodem, ale to zwyczajnie nie wystarcza.
Nie wystarcza, bo prawda jest bardziej skomplikowana i podziurawiona wątpliwościami, niż chcę to przyznać, nawet przed samą sobą. W rzeczywistości nie mogę wiedzieć, jak to się skończy. A przede wszystkim nie mam pewności, czy otrzymana wiadomość oddaliła, czy wręcz przeciwnie – przybliżyła nas do śmierci. Pozostaje mi tylko wiara.
Każdy nosi w sobie traumę. Przybiera ona rozmaite kształty i rozmiary. Może być błaha i niemal nie wpływać na nasze życie, może też stanowić przepaść i zupełnie zdominować nasz byt. Oddziaływać na wszystko, co robimy, nawet kiedy wydaje się nam, że wcale tak nie jest.
Zdaję sobie sprawę ze spustoszeń, jakie powstały w mojej duszy. Funkcjonuję z nimi w symbiozie – są nierozerwalną częścią mnie. Po prostu nauczyłam się z nimi żyć. Te rany nie chcą się zabliźnić, ale nie dążę do tego, wręcz przeciwnie, potrzebuję, aby ciągle krwawiły. To one dzień w dzień przypominają mi, że życie jest kruche, ulotne.
I że może zgasnąć niemal w każdej chwili.
Paradoksalnie to właśnie one nie pozwalają mi upaść, cucą mnie. Czasem wydaje mi się, że to dzięki nim pamiętam, iż pomimo rzeczywistości, w jakiej przyszło mi egzystować, wciąż mam dla kogo żyć. Więcej: kocham i jestem bardzo potrzebna, a nawet niezastąpiona. To ten palący do trzewi ból sprawia, że wyciskam z życia, ile mogę, na przekór tej całej beznadziejności.
Wychodzę ze szkoły z głową pełną trosk. Wciąż nie wiem, na czym stoję, nie potrafię racjonalnie ocenić sytuacji i trzeźwo odnieść się do porannego maila. Nie mogę nawet z nikim o tym porozmawiać, wesprzeć się czyimiś słowami.
Gdyby Bartek był przy mnie, wszystko wyglądałoby inaczej. On wiedziałby, co powinniśmy zrobić, jak się zachować.
Kiedy docieram do bramy, mój wzrok mimowolnie pada na zardzewiałą metalową siatkę, kiedyś zasłoniętą przez bujny żywopłot, teraz jedynie okoloną suchymi łodygami – jego smętną pozostałością. Spoglądam na ziemię, naiwnie sprawdzając, czy gdzieś przypadkiem nie przebija się młody pęd, wiem jednak, że niczego nie znajdę. Mimo to szukam dłużej niż zazwyczaj, pozwala mi to przynajmniej na chwilę odsunąć od siebie niepokój, który trzepocze mi w piersi, odkąd przeczytałam tamten list. Jest mi to zwyczajnie potrzebne.
Muszę ochłonąć, bo w przeciwnym razie nie zdołam rzeczowo podejść do jego treści. A poza tym muszę znaleźć w sobie siłę, aby przedrzeć się przez miasto, zwykle mocno o tej porze zakorkowane. Przyglądam się więc temu jałowemu podłożu znacznie dłużej, niż mam to w zwyczaju, jednak nie widzę niczego poza grudami zielonkawoszarej ziemi. Jak wszędzie gleba jest zbyt skażona nieczystościami, aby mogła samoistnie wydać nowe życie. Przestano już nawet inwestować w nowe sadzonki – żadna roślina nie daje sobie rady w obecnych warunkach klimatycznych, zwłaszcza w miastach, które stały się betonowymi siedliskami osamotnionego rodzaju ludzkiego. Podobno nieco lepiej jest na terenach zalesionych, choć oczywiście teraz nie przypominają one lasów sprzed dwudziestu lat.
Wreszcie się poddaję, wzdycham ciężko i wychodzę na chodnik, wciąż usilnie starając się zepchnąć na dalszy tor myśli o mailu. Powtarzam sobie, że później przyjdzie na nie czas. Że gdy już się uporam z codziennymi obowiązkami, będę gotowa zmierzyć się z jego konsekwencjami.
Kieruję się na parking dla pracowników, znajdujący się tuż za rogiem. Mija mnie kilku przechodniów, których twarze i oczy, podobnie jak moje, zakryte są barierami ochronnymi. Mam wrażenie, że te osłaniające warstwy nie tylko odgradzają nas od szkodliwych toksyn, ale także budują między nami realny dystans, który z biegiem czasu wyłącznie się zwiększa.
W mieście panuje ruch typowy dla środka tygodnia – każdy dokądś się spieszy, wciąż nie zwolniliśmy tempa. Naprawdę nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa. Żyjemy w pędzie, którego nabraliśmy lata temu, i wydaje się, że nic nie może nas zatrzymać. Nawet wizja nieuniknionego końca, która niebawem może się spełnić. Ale co innego nam pozostało?
Władze robią wszystko, aby utrzymać ukształtowany przez ostatnie pokolenia świat, ale przegapiliśmy moment, kiedy dało się zapobiec nieodwracalnemu tąpnięciu klimatu. Mój tata był zagorzałym aktywistą, chadzał na manifestacje, apelował i uświadamiał o potrzebie ochrony środowiska. Wzywał do dbania o naturalne zasoby planety i nawoływał do zaprzestania jej zachłannej eksploatacji. Takich ludzi jak on było z biegiem czasu coraz więcej, ale w ostatecznym rozrachunku wciąż za mało, aby realnie zmienić losy ludzkości. Niewzruszenie, wręcz lekceważąco, postrzegano ich jako pospolitych szaleńców, niezdrowo zafiksowanych na punkcie ekologii. Tymczasem to właśnie ci najwięksi ignoranci okazali się rzeczywistymi szaleńcami, którzy gładko zgodzili się na nieodwołalną dewastację świata.
W drodze na parking mijam kucharkę ze szkolnej stołówki. Macha do mnie na powitanie; w ciągu dnia nie miałyśmy okazji się zobaczyć. Spoglądam jej w oczy, które wyjątkowo nie są osłonięte ciemnymi szkłami okularów przeciwsłonecznych. Nie oceniam jej – każdy z nas dokonuje własnych wyborów. Nie jesteśmy przecież na tym świecie po to, aby osądzać innych albo, co gorsza, wartościować życie drugiego człowieka. Natomiast reszta jej twarzy ginie pod maseczką, więc nie widzę jej ust. Jedynie po znajomym układzie zmarszczek wokół oczu poznaję, że się do mnie uśmiecha. Wiem jednak, że to smutny uśmiech – świadomy tego, w jakim punkcie się znaleźliśmy, i zatroskany tym, co nas czeka. Odwzajemniam powitalny gest, a także ten przepełniony trwogą grymas. W gruncie rzeczy rzadko rozmawiamy o panującej na świecie sytuacji, po prostu żyjemy z dnia na dzień, licząc na cud, który nie ma szansy się wydarzyć.
Boże, dokąd my dotarliśmy?
Pod szkołę syna, o dziwo, dojeżdżam na czas. Parkuję niedbale, byle gdzie, bo nie chcę, żeby Julek na mnie czekał. Najważniejsze, aby nie przebywał zbyt długo na „świeżym powietrzu”. Aż się wzdrygam na to określenie – powietrze, którym oddychamy, już dawno nie ma w sobie nic ze świeżości.
Wyskakuję pospiesznie z auta i podbiegam do bramy ogrodzenia okalającego budynek, do złudzenia przypominający ten, w którym sama pracuję. Odkąd w naszym otoczeniu zabrakło zieleni, stworzone przez człowieka konstrukcje straciły elegancję i szyk. Stały się upiornymi tonami betonu, w których zostaliśmy zmuszeni przebywać niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Rozglądam się po placu – także betonowym, także pozbawionym choćby krzty zieleni, całkowicie bezdusznym – i uderza mnie wspomnienie czasów, kiedy pomimo wszelkich trudności moje życie było zgoła łatwiejsze. A wszystko dzięki obecności jednego człowieka.
Przed oczami staje mi obraz. Przecinamy z Bartkiem dziedziniec szkoły, ten sam, na który teraz patrzę. Idziemy szybko, wręcz truchtamy, aby zyskać na czasie. Żadne z nas nie chce sprawić przykrości Julkowi, nie wyobrażamy sobie zjawić się na przedstawieniu spóźnieni, to nie wchodzi w grę.
Podobne wspomnienia zawsze czają się gdzieś w pobliżu i często nawiedzają mnie pod wpływem drobnych, zwyczajnych bodźców; przywykłam do tego. Poza tym wcale nie chcę, żeby Bartek całkowicie zniknął z mojego życia, ale obawiam się, że ten moment może w końcu przyjść. Po jego śmierci długo czułam jego obecność – była wręcz namacalna, jednak z upływem czasu to odczucie stopniowo bladło. Prawdę mówiąc, robię, co mogę, aby się nie zatarło. Jeszcze nie jestem na to gotowa, nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Ale wiem, że nie chcę się przekonać, jak wyglądałoby moje życie pozbawione pamięci o nim.
Dziś jest jednak inaczej niż zwykle. Z pozoru niewinna retrospekcja nagle wymyka mi się spod kontroli. Wypływa na powierzchnię chaotycznie, falą tak wielką, że natychmiast pochłania mnie całą. Spycha w otchłań tamtej rzeczywistości – niewzruszenie szarej, ale rozświetlonej przez jego blask – a ja nie mam siły, aby się jej przeciwstawić. Zawisam w utraconej czasoprzestrzeni i dryfuję w niej.
Czy to, do czego posunął się Bartek, było wzniosłe i szlachetne? Czy zwyczajnie nierozsądne i lekkomyślne? A może kierował nim zwykły egoizm, doprawiony odrobiną brawury, którą zawsze miał w sobie? Nigdy nie bał się iść naprzód, często wyciągał rękę po to, po co inni bali się sięgać. Kochałam w nim to, ale nie sądziłam, że kiedyś właśnie to mi go zabierze.
Myślenie o tym, co tak naprawdę zrobił Bartek, przyprawia mnie o drżenie. Wcześniej nie roztrząsałam tego aż tak dokładnie, nie rozkładałam na czynniki pierwsze. Nie potrafiłam ze względu na świeży ból po stracie, a może zwyczajnie nie chciałam – w tej chwili to już nieistotne. Teraz jednak nie mogę opędzić się od podobnych analiz i nie bardzo wiem, dlaczego tak się dzieje.
Czy to ten list?
Trudno mi odsunąć od siebie wrażenie, że to właśnie jego treść otworzyła w mojej głowie zapadkę, do tej pory starannie zamkniętą. Teraz wydaje się uchylać coraz szerzej.
Do moich uszu wdziera się jazgot pokrzykiwań i chichotów; właśnie skończyły się lekcje i dzieciaki wybiegają ze szkoły. Chwilowo pozbywam się z głowy ponurych myśli i taksuję wzrokiem tłum rozbrykanych uczniów.
Wreszcie zauważam Julka. Stoi na schodach przed budynkiem, dumny i wyprostowany. Choć na twarzy ma maskę, a na nosie okulary przeciwsłoneczne, wiem, że się uśmiecha.
Julek nie pamięta, jak to jest nie zakrywać niczym twarzy i nie przejmować się tym, że wyjście bez odpowiedniego zabezpieczenia grozi przyspieszeniem rozwoju poważnych chorób. Urodził się już po tym, jak załamała się latami zaburzana przez człowieka równowaga. Nie zna czasów, kiedy przyroda jeszcze z nami walczyła.
Jego roześmiana buzia, którą w tym momencie jedynie przywołuję w pamięci, skutecznie rozprasza gorycz w moim sercu. Unoszę rękę i macham do niego. Dostrzega mnie niemal natychmiast, jakby pomimo zaaferowania kolegami ukradkiem mnie wypatrywał. Zastanawiam się, czy on też się tego boi – tego, że dojdzie do ostatecznej zagłady w momencie, kiedy będziemy daleko od siebie. Jest jeszcze dzieckiem, ale świetnie zdaje sobie sprawę z sytuacji, z zagrożenia, które coraz mocniej zaciska wokół nas swoje śmiercionośne szpony. Wie, że balansujemy na krawędzi, z której w każdej chwili możemy runąć w przepaść.
Obserwuję, jak żegna się z kolegami, a potem biegnie w moim kierunku.
Jest dobrze. Mam Julka, wciąż żyjemy, a świat, choć paskudny i pozbawiony naturalnego kolorytu, nadal funkcjonuje. I tego musimy się trzymać – wszyscy, absolutnie wszyscy.
Chwilę później Julek wskakuje do samochodu, a ja zajmuję miejsce za kierownicą.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Justyna Żebrowska
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Ewelina Pawlak
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce: © Victor zastol’skiy / Stock.Adobe.com
Copyright © 2022 by Klaudia Muniak.
All Rights Reserved.
Published by Agreement with Book/lab Literary Agency, Poland
www.literatura.com.pl
Copyright © 2022, Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-67247-94-8
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek