Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Nowe życie zaczyna się o krok od śmierci.
Olga Soboń od pięciu lat zastanawia się, gdzie i dlaczego zniknął jej mąż. Gdy wszyscy wokół uważają go za potwora, ona wciąż chce wierzyć w jego niewinność. Czy Maurycy, jakiego znała, byłby zdolny do tego, żeby kogoś porwać? Okaleczyć? Zabić? Olga jest przekonana, że nie.
Nierozwiązane sprawy zaginięć sprzed lat, o które podejrzewa się Sobonia, ponownie trafiają do mediów. Znika kolejna kobieta, a żona jednej z poprzednich ofiar porywacza otrzymuje zwięzłą notkę:
Wróciłem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Klaudia Muniak, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska
Marketing i promocja: Marta Kujawa
Redakcja: Aleksandra Deskur
Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografia na okładce: © Lea | Adobe Stock
Fotografia autorki: © Marta Machej
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68045-64-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
1
Stukot klawiatury niesie się po domu. Odbija się echem od twardych posadzek i pustych ścian, których nie mam zamiaru obwieszać zbędnymi bibelotami. Kocham tę przestrzeń, wyłożoną kamieniem i betonem. Na pierwszy rzut oka wygląda na zimną i surową. W rzeczywistości to najcudowniejsze miejsce na ziemi, które daje mi to, co jest dla mnie najważniejsze: poczucie bezpieczeństwa.
Pracę przerywa mi dzwonek do drzwi. Zanim podniosę się z krzesła, odzywa się ponownie. Kiedy z kolei przechodzę do korytarza, rozlega się głośne pukanie. Wzdrygam się, bo nie spodziewam się gości, a kurier czy ankieter nie dobijałby się przecież tak zawzięcie. Jedno jest pewne: ktoś, kto stoi po drugiej stronie, bardzo się niecierpliwi.
– Policja! – Nim zdążę przekręcić klucz w zamku, słyszę męski głos.
Moja dłoń odruchowo wędruje na klatkę piersiową i zaciska się na masywnym krzyżu. Rzadko się z nim rozstaję, zdejmuję wisior właściwie jedynie na czas kąpieli. Spanie z nim bywa niewygodne, ale weszło mi w nawyk tak bardzo, że gdy nie mam krzyża na sobie, trudno mi zasnąć.
– Proszę otworzyć drzwi. – Pukanie zmienia się w zwyczajne walenie pięścią.
Włoski na karku stają mi dęba, a serce zaczyna niespokojnie kołatać. Przyszli po mnie? Po tylu latach?
Ściskam mocniej metalowy krzyż. Dawniej nieustannie się tego obawiałam. Małżeństwo z Maurycym przyćmiło tamten strach, w pewnym momencie uznałam nawet, że mi się upiekło.
– Halo, pani Soboń, jest pani w domu? – Znów dobiega mnie niski głos.
Znają moje nazwisko, więc nie mogę się łudzić, że to przypadkowa wizyta. Chłodny metal krzyża boleśnie wbija mi się w palce, czuję się jak sparaliżowana, nie jestem w stanie choćby drgnąć. Naprawdę poczułam się bezpieczna, uległam myśli, że tamto już mnie nie dotyczy. Wygląda na to, że popełniłam duży błąd.
– Halo, jest tam ktoś? – Dzwonek rozbrzmiewa jeszcze raz, a po nim rozlega się walenie do drzwi. – Pani Soboń, proszę otworzyć! W przeciwnym razie będziemy zmuszeni wejść do domu siłą. – Dudnią kolejne uderzenia. Jedno z nich mnie cuci, przekręcam klucz.
Do domu natychmiast wpada kilku mężczyzn. Nie zwracają na mnie większej uwagi, jeden z nich prawie mnie taranuje.
– Komisarz Łukasz Jankowski, Komenda Wojewódzka Policji – rzuca postawny facet, wymachując mi przed nosem jakimś dokumentem. Kolejne słowa policjanta trafiają w próżnię, wychwytuję tylko jedno z nich. Nakaz.
Dopadli mnie. Nogi mam jak z waty, niemal czuję zaciskające się na moich nadgarstkach kajdanki. Jednak mężczyzna chowa dokument i wolną ręką wskazuje w stronę schodów. Na górę w błyskawicznym tempie rusza dwóch uzbrojonych policjantów, jeden z nich przewraca po drodze donicę z figowcem. Brzęk tłuczonej ceramiki zagłusza skrzypienie drzwi. Obracam się i widzę, że dwóch kolejnych funkcjonariuszy wychodzi na taras.
– Gdzie jest pani mąż? – słyszę.
Wracam spojrzeniem do faceta, który najwyraźniej jest tutaj szefem.
– Pani Soboń, gdzie on jest? – powtarza.
– M-Maurycy? – wyduszam z największym trudem.
– Tak. Gdzie jest pani mąż? – Policjant świdruje mnie twardym spojrzeniem.
– W pracy – dukam.
– Zapewniam panią, że nie, nie ma go w szpitalu.
– Jak t-to? – jąkam się, skrajnie oszołomiona sytuacją. Poluzowuję przy tym chwyt, palce, które do tej pory zaciskam na krzyżu, mam mokre od potu. – Wyszedł rano do pracy, pojechał do szpitala – wyjaśniam.
– Dół czysty – słyszę za sobą.
– W ogródku czysto! – meldują funkcjonariusze, którzy przed chwilą wyszli na taras.
Szef ekipy ponownie przeszywa mnie spojrzeniem.
– Gdzie jest pani mąż? – pyta po raz kolejny.
– Nie wiem. – Głos mi drży.
– Jest tu piwnica? – pada następne pytanie.
– Nie. Nie mamy piwnicy.
Facet zaciska usta, wygląda na wkurzonego, a jednocześnie na jego twarzy maluje się rozczarowanie.
A jednak wcale nie przyszli tu po mnie.
– Gdzie jest Maurycy? – pytam, bo z jakiegoś powodu właśnie o niego im chodzi.
– Liczyłem, że pani mi to powie. – Mężczyzna dosłownie miażdży mnie wzrokiem.
– Czy coś… – zaczynam, ignorując całą złość, którą ma w oczach. Teraz najważniejszy jest Maurycy. – Czy coś mu się stało?
Policjant głośno prycha. Macha przy tym ręką, a jego ludzie zaczynają dosłownie patroszyć mój dom. Otwierają szafki i szuflady, zupełnie jakby w którejś z nich mógł zmieścić się człowiek. Zaglądają w kolejne kąty, robi się straszny harmider.
– Szefie! – rozlega się wołanie z góry. – Musi szef tu przyjść. – Ze sposobu, w jaki niesie się głos, wnioskuję, że policjanci są na poddaszu.
Komisarz idzie w stronę schodów. Ruszam za nim, ale jeden z funkcjonariuszy mnie zatrzymuje.
– To mój dom – rzucam z butą, która zaskakuje nawet mnie. – Chyba mam prawo wiedzieć, co w nim robicie!
Jankowski spogląda na mnie przez ramię.
– Mam prawo wiedzieć, czego szukacie – dodaję.
– Pani męża, pani Soboń – odpowiada policjant, po czym szerokim gestem dłoni wskazuje, żebym szła pierwsza.
Ruszam na górę, gdzie urządziliśmy gabinet Maurycego. Serce bije mi szybko i niespokojnie, trzewia palą nieprzyjemnym ciepłem. Usiłuję przypomnieć sobie, kiedy ostatnio byłam na poddaszu. Nie przepadam za tym pokojem, właściwie unikam przebywania w nim.
Jeszcze zanim przekroczę próg gabinetu, widzę funkcjonariuszy rozglądających się płochliwie po regałach i ścianach pomieszczenia. Komisarz wchodzi tuż za mną i niemal natychmiast w jego oczach pojawia się ten sam lęk. Sama spoglądam na biurko, na którym widzę ludzką kończynę: umięśnione ramię i kościstą dłoń zakończoną drobnymi paliczkami.
– Co to, kurwa, jest? – wymyka się z ust jednemu z policjantów.
– Prace Maurycego – odpowiadam prawie szeptem.
2
Pomieszczenie, do którego mnie zaprowadzono, nie bardzo przypomina pokoje przesłuchań, jakie znam z filmów i seriali. Jest tu zwyczajnie. Ani przyjemnie, ani przerażająco. Brak małego zakratowanego okna, ale za to chyba jest tu lustro weneckie. Krzesło, na którym siedzę, wcale się nie chybocze, wręcz przeciwnie – wydaje się całkiem solidne. Biurko przede mną zresztą też.
Przyniesiono mi wodę, jednorazowy kubek stoi tuż przede mną, ale nie wzięłam nawet łyka. Czuję, że nie zdołam nic przełknąć, a poza tym nie chcę dostarczać policji próbki swojego DNA. Wydaje się, że wcale nie chodzi tu o mnie, lecz lepiej dmuchać na zimne, na wypadek gdyby się okazało, że przeszłość jednak mnie dopadła.
Nieustannie myślę o Maurycym.
Jest anestezjologiem. Dzisiejszy poranek nie różnił się niczym od poprzednich. Zjedliśmy razem śniadanie, wypiliśmy kawę, potem mąż pognał samochodem na dyżur, a ja usiadłam do komputera.
Zerkam na komórkę. Wybudzam aparat, by nie przegapić powiadomień. Nie mam żadnego. Nie jest to niezwykłe, Maurycy nie ma czasu pisać ani tym bardziej dzwonić, kiedy jest na oddziale. Tyle że dziś chyba go tam nie ma… Tak przynajmniej powiedzieli mi policjanci. Nie usłyszałam jednak najgorszego. Gdyby Maurycemu coś się stało, gdyby… Myśl o stracie męża nie chce wybrzmieć w mojej głowie.
Maurycy żyje, gdyby było inaczej, dawno by mi już o tym powiedzieli. Żyje. To najważniejsze. Kurczowo się tego trzymam, usiłując jednocześnie zrozumieć, co się, do cholery, wydarzyło. Łupie mnie w czaszce od domysłów, między którymi stale czai się poczucie, że wszystko, co się teraz dzieje, to tylko zasłona dymna. Że tak naprawdę chodzi im jednak o mnie.
Zaczynam masować skronie, kiedy do pokoju wchodzi policjant. To ten sam, który podczas przeszukania dowodził resztą ekipy. Próbuję przypomnieć sobie, jak się nazywa. Nic z tego. Pamiętam tylko, że jest komisarzem.
Facet siada naprzeciwko mnie i zaczyna mi się czujnie przyglądać. Patrzy na mnie jak na przestępczynię. Drga mi dłoń, znów chcę zacisnąć palce na metalowym krzyżu, ale udaje mi się powstrzymać ten odruch.
– No dobrze… – odzywa się policjant. – Mąż się z panią nie kontaktował? – Wskazuje ręką na moją komórkę.
– Nie – odpowiadam, starając się wziąć w garść. – Ale nigdy tego nie robi, kiedy jest w pracy – dodaję. – Nie ma na to czasu.
– Pani męża nie ma teraz w szpitalu.
Kiedy ponownie słyszę to stwierdzenie, zaciskam usta. Skoro Maurycego nie ma ani w pracy, ani w domu, to gdzie jest?
Werbalizuję swoje myśli.
– Myślałem, że to już ustaliliśmy: to ja usiłuję dowiedzieć się od pani, gdzie jest pani mąż.
Otwieram usta, ale nie wypowiadam ani słowa. Głos komisarza jest szorstki i nieprzyjemny, pełen pretensji. Nie rozumiem tego.
– Maurycy wyszedł rano do pracy. – Postanawiam coś jednak powiedzieć. – Jak co dzień. I jak co dzień miał wrócić wieczorem do domu. Jak na pana patrzę, to boję się, że tak się jednak nie stanie.
Mężczyzna nic nie mówi. Mdli mnie jeszcze bardziej.
– Proszę mi powiedzieć, co się stało – odzywam się ponownie.
Policjant wpatruje się we mnie z kamiennym wyrazem twarzy i kręci młynka palcami.
Podpieram czoło na ręce, głowa tak mnie boli, że chyba mi zaraz pęknie. Wzdycham przy tym głośno.
– Dobrze, przyjmijmy, że nic pani nie wie…
Unoszę spojrzenie na funkcjonariusza.
– Na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy doszło na terenie Krakowa do kilku zaginięć – mówi. – Dokładnie czterech osób. To ludzie w różnym przedziale wiekowym, trzy kobiety i jeden mężczyzna.
Marszczę czoło, bo nie mam pojęcia, dlaczego funkcjonariusz o tym wspomina. Oczywiście słyszałam o zaginięciach, o których mówi, żyje nimi już nie tylko Kraków, ale też cała Polska.
– Jeden z zaginionych właśnie się odnalazł – oświadcza komisarz.
Otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Oglądam serwisy informacyjne regularnie, ale tej rewelacji nie słyszałam. Nie wiem, czy ją przegapiłam, czy może nie podano jej jeszcze do publicznej wiadomości.
– Nie rozumiem, co to ma wspólnego z Maurycym – odzywam się, kiedy policjant nic więcej nie mówi.
– Historia tego człowieka jest więcej niż zaskakująca, bo… – Mundurowy zawiesza na moment głos. – Przed zaginięciem był to zdrowy, silny mężczyzna, a został znaleziony… w kiepskim stanie. Doznał poważnego paraliżu.
– Zaraz, zaraz… – wchodzę policjantowi w słowo. – Ale co to ma wspólnego z Maurycym?
Policjant przypatruje mi się surowo, znów kręcąc młynka palcami.
– No proszę mi to wyjaśnić! – podnoszę głos. – Bo ja zupełnie nie rozumiem, o czym pan do mnie mówi.
– Mamy podstawy, by sądzić, że sprawcą zaginięć jest pani mąż.
Nagle huk, który do tej pory rozsadzał mi głowę, ustaje. W ułamku sekundy robi się w niej cicho jak makiem zasiał.
– Chyba się panu coś pomyliło – mówię twardym tonem. – Mój mąż to szanowany lekarz. Dobry człowiek.
Policjant unosi dłoń, jakby chciał mnie uciszyć.
– Oczernia pan mojego męża i jeszcze oczekuje, że będę milczeć?! – grzmię.
– Powiedziałem, że mamy podstawy, to znaczy dowody.
Prycham kpiąco pod nosem. Słowo daję, to jakaś farsa.
– Czy to telefon pani męża? – Policjant podsuwa mi iPhone’a. Nie mam pojęcia, gdzie wcześniej go trzymał, bo dopiero teraz go zauważyłam. – Śmiało, może pani wziąć do ręki. Wszelkie analizy zostały już wykonane.
Ani drgnę. Nie wiem, co ten facet chce mi wmówić, ale nie uda mu się nastawić mnie przeciwko Maurycemu.
– No proszę bardzo, proszę obejrzeć ten telefon.
– Nie będę brać udziału w żadnych tego typu gierkach. Proszę powiedzieć mi, gdzie jest Maurycy!
– Właśnie to próbujemy ustalić.
– Nie aresztowaliście go?
– Nie. Choć bardzo bym tego chciał.
Następuje chwila ciszy, podczas której decyduję się sięgnąć po telefon.
Model i kolor aparatu się zgadzają, właśnie takiego telefonu używa mój mąż. Unoszę komórkę i w jednej chwili wiem, że to smartfon Maurycego. Zdjęcie ustawione jako tapeta to nasza wspólna fotka z ostatnich wakacji, spędziliśmy je na Wyspach Zielonego Przylądka. Upewniam się, gdy po odblokowaniu telefonu widzę kolejną wspólną fotografię, także z tego wyjazdu. Zresztą wpisałam kod, którym Maurycy się posługiwał, więc, cholera, to naprawdę jest jego telefon.
– Skąd go pan ma? – pytam.
Policjant unosi jedną brew, zapewne dlatego, że zabrzmiałam, jakbyśmy się właśnie zamienili rolami.
– Ma pan telefon Maurycego, musi więc pan wiedzieć, gdzie on jest! – Nie przejmuję się niezadowoleniem mężczyzny. – Drwi sobie pan ze mnie czy co?
– W pamięci telefonu znaleźliśmy bardzo interesujące fotografie. – Funkcjonariusz bez ogródek przejmuje ode mnie komórkę Maurycego. – Są tu zdjęcia zaginionych. Wszystkich czterech osób.
– Nie rozumiem. – Kręcę głową, na nowo robi się w niej głośno jak w ulu.
– Nie powinienem wchodzić w szczegóły ani czegokolwiek pani pokazywać, ale… – Policjant szuka czegoś w komórce. – Proszę spojrzeć na to zdjęcie. – Podsuwa mi aparat pod nos.
Na wyświetlaczu widzę łóżko, które przypomina te spotykane w szpitalach i innych placówkach zdrowia publicznego. Ktoś na nim leży. Ujęcie pozwala stwierdzić, że to człowiek, mężczyzna, jednak nie widać wyraźnie jego twarzy.
– To absurd! – wybucham. – Po co Maurycy miałby mieć takie zdjęcie w swoim telefonie?!
Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio trzymałam w rękach komórkę męża. Kilka dni temu zamawiałam pizzę z jego aplikacji, to tyle. Nie miałam w zwyczaju przeglądać zawartości jego telefonu, podobnie jak Maurycy mojego. Przez myśl by mi nie przeszło, żeby sprawdzać jego Messengera czy WhatsAppa ani tym bardziej galerię zdjęć. Darzymy się wzajemnym zaufaniem, nie mamy nic do ukrycia.
No prawie, poprawiam się w myślach. Tym razem nie udaje mi się powstrzymać odruchu, unoszę dłoń i zaciskam palce na metalowym wisiorze.
– Są tu zdjęcia wszystkich zaginionych osób – oświadcza tymczasem policjant. – W tym mężczyzny, którego ostatnio udało się odnaleźć.
– Nie rozumiem, co to wszystko ma znaczyć – dukam.
Funkcjonariusz wydyma usta, nie przestaje przy tym świdrować mnie nieufnym spojrzeniem.
– Też do końca tego nie rozumiemy. – Zawiesza na chwilę głos. – Wiemy natomiast, że pani mąż uprowadził cztery osoby. Nie mamy pojęcia, co się stało z trzema, ale zdjęcia, które są w tym telefonie, z całą pewnością przedstawiają właśnie tych ludzi. Zakładamy, że pani mąż poczuł się zbyt pewnie, stąd to wszystko. To się zdarza w przypadku seryjnych sprawców.
– Seryjnych sprawców? – powtarzam, zdezorientowana do granic możliwości. – Maurycy nie może być żadnym seryjnym mordercą, do diabła! Co pan w ogóle opowiada?! Proszę natychmiast przestać!
– Celowo użyłem określenia „sprawca”, a nie „morderca”, bo człowiek, który się odnalazł, żyje. Niewykluczone, że pozostałe osoby również.
Puszczam miedziany krzyż i zaczynam uciskać skronie, gdyż ból głowy nieznośnie się wzmaga.
– Mężczyzna, którego znaleziono, nie doznał żadnych znaczących obrażeń. Jego ciało… Hmm, jak by to dobrze ująć, nie zostało okaleczone… w sposób mechaniczny. Doznał natomiast poważnego upośledzenia, czegoś przypominającego porażenie mózgowe.
– Nie rozumiem – odpowiadam.
– Przed zaginięciem był to w pełni zdrowy i fizycznie, i umysłowo mężczyzna, w tej chwili to człowiek całkowicie sparaliżowany.
– Nadal nie rozumiem! – wykrzykuję. Jest mi koszmarnie gorąco, pocę się i denerwuję.
– Przeprowadzone badania wskazują na to, że mózg tego mężczyzny doznał dłuższego niedotlenienia. Nie wiemy natomiast, jak do tego niedotlenienia doszło. Nic nie wskazuje na to, żeby ten człowiek był duszony, podtapiany czy w jakiś inny sposób pozbawiony dostępu do powietrza.
– To co mu się stało?
– Właśnie tego próbujemy się dowiedzieć.
PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
3
Nie dowiedziano się, co spotkało tamtego mężczyznę, nie udało się także namierzyć trzech pozostałych kobiet. Nie znaleziono też Maurycego.
Nie mam pojęcia, co się stało z moim mężem, gdzie jest, dlaczego zniknął i czy w ogóle żyje, ale wiem jedno: policja nie ma racji. Maurycy nikogo nie zabił. Chociaż precyzyjniej byłoby powiedzieć, że nikogo nie skrzywdził, bo przecież tamten mężczyzna żyje, a los pozostałych zaginionych wciąż jest nieznany.
Nie jestem jedną z tych żon ślepo zapatrzonych w męża, naiwnie przekonanych o nieskazitelności drugiej połówki. Maurycy miał wady, popełniał błędy, nie wykluczam, że nawet zrobił coś, do czego nigdy by mi się nie przyznał, ale nie niszczył życia. Maurycy to życie ratował. Zawsze.
Dlatego ciągle tu mieszkam, w naszym domu, we wnętrzach, które razem urządziliśmy. Obok tych samych sąsiadów. Pomimo upływu czasu pamięć o wydarzeniach sprzed pięciu lat wciąż jest żywa. Teraz już nikt wprost mi o nich nie przypomina, ale ja dostrzegam detale, które świadczą o tym, że ludzie wciąż myślą o mnie w ten sam sposób. Chyba już zawsze będą mnie postrzegać jako żonę Sobonia. Żonę potwora.
Z pewnością łatwiej byłoby się stąd po prostu wynieść. Tyle że moja wyprowadzka oznaczałaby kapitulację. A do tego nigdy nie dojdzie. Nie przestanę wierzyć w niewinność Maurycego.
Poznaliśmy się jeszcze na studiach. Ujął mnie łagodnością i empatią wobec każdej żywej istoty. Mąż nie skrzywdziłby nawet muchy. Więcej, postanowił zostać lekarzem, by nieść pomoc i ratować życie. To wspaniały człowiek. I choć zdarzało się, że wkurzały mnie jego częste nieobecności w domu, to tak naprawdę w pełni wszystko rozumiałam. Maurycy był światu zwyczajnie potrzebny, był lekarzem z prawdziwego powołania.
Jest mi ciężko bez niego. Mieliśmy przed sobą całe życie, plany, chcieliśmy mieć dwoje dzieci. Kochałam… kocham go.
Chyba najtrudniejsza jest niepewność. Są dwie możliwości. Albo Maurycemu przytrafiło się coś w ogóle niezwiązanego z całą tą serią zaginięć, jakiś nieszczęśliwy wypadek, o którym nie było mi dane się dowiedzieć, albo Maurycy… podzielił los tamtych ludzi. Stał się, tak jak oni, ofiarą. Boli mnie, że policja nie bierze pod uwagę żadnej z tych opcji.
Ciągle pracuję zdalnie. Tuż po zniknięciu Maurycego było mi to bardzo na rękę. Każde wyjście z domu wiązało się z nieprzychylnymi spojrzeniami. Najczęściej ludzie patrzyli na mnie z jawną wrogością, oskarżycielsko. Niektórzy nawet z pogardą, czystą nienawiścią. Ale byli też tacy, który przyglądali mi się z zaciekawieniem. Nie spotkałam się natomiast ze współczuciem, nikogo nie obchodziło, co przeżywam. Ani to, czy Maurycy faktycznie zrobił coś złego.
Czasem dopada mnie bolesne przekonanie, że zniknięcie Maurycego to swoista karma. Że właśnie w taki sposób dosięgła mnie sprawiedliwość.
Mogłabym wrócić do pracy w biurze, ale tak bardzo przyzwyczaiłam się do trybu zdalnego, że nawet nie myślę o zmianie. Jestem tłumaczką. Kiedy w szkole średniej okazało się, że mam dryg do języków obcych, poszłam w tym kierunku. Zawdzięczam to przede wszystkim nauczycielce języka angielskiego, bo to właśnie ona mi uświadomiła, że moją drogą powinna być lingwistyka. Znam biegle angielski i niemiecki, tłumaczę różne teksty, dokumenty i oficjalne pisma. Zdarzyło mi się nawet przełożyć książkę z niemieckiego. Wprawdzie nie sprzedała się w oszałamiającym nakładzie, ale jestem duma z tego zlecenia. Mam tylko nadzieję, że do porażki powieści na polskim rynku nie przyczyniło się moje tłumaczenie.
Zaglądam do lodówki, świeci pustkami. Kiedy włączam ekspres, okazuje się, że i kawa się skończyła. Nie mam wyjścia, zanim usiądę do pracy, muszę wyskoczyć do sklepu. Od najbliższego supermarketu, w Modlnicy, dzielą mnie nieco ponad trzy kilometry.
Maurycy lubił robić ze mną zakupy. O ile nie przepadał za wyprawami do sklepów z odzieżą, o tyle chętnie decydował, jakie produkty spożywcze trafiały do naszej kuchni. Miał fioła na punkcie zdrowej żywności, ja z kolei od zawsze lubiłam wsunąć coś, co niekoniecznie było odżywcze. Często żartował, że musi mnie pilnować, żebym nie nakupowała badziewia. Pasowało mi to, uwielbiałam, gdy tłumaczył mi, dlaczego coś powinnam jeść, a z czegoś jak najszybciej zrezygnować.
Parkuję przed sklepem, wchodzę do środka i sprawnie wybieram to, czego potrzebuję. Kolejka do kas samoobsługowych jest dziś niewiarygodnie długa, postanawiam więc wyjątkowo skorzystać ze standardowego stanowiska.
Kasjerka skanuje produkty klientki przede mną, ja wykładam swoje zakupy na taśmę. Kiedy koszyk mam już pusty, zauważam, że ekspedientka zerka w moją stronę. Raz, potem drugi i jeszcze trzeci. Po kolejnym ukradkowym spojrzeniu sprawdzam, czy nie mam brudnego ubrania, dotykam włosów, czy gdzieś mi coś nie sterczy. Spoglądam nawet w aluminiową rurkę przy kasie, w której odbija się moja twarz, ale nie wygląda na to, że rozmazał mi się makijaż. A mimo to kobieta znów na mnie spogląda, pospiesznie, krótko, tak żebym tego nie zauważyła. Ale ja to widzę. Widzę również to, że posyła wymowne spojrzenie klientce, którą właśnie obsługuje, na co ta także zerka w moją stronę. Niby przypadkiem, płochliwie.
Robi mi się ciepło od środka, moje tętno przyspiesza, a nogi dziwnie miękną. Znam to uczucie. Bardzo dobrze je znam. Ale od dawna już go nie doświadczyłam. Robię zakupy w tym samym markecie, do którego jeździliśmy razem z Maurycym, pojawiałam się w nim także po jego zaginięciu. Nie od razu, jednak stosunkowo szybko zaczęłam wychodzić z domu. Zaraz po tym, jak zrozumiałam, że tylko konfrontując się z sytuacją, potwierdzę swoje przekonanie o niewinności męża. Wtedy wciąż na mnie zerkano tak, jak teraz robi to ta ekspedientka.
Zadzieram wyżej podbródek, dbam o to, żeby nie zacisnąć ust. Grunt to nie pokazywać swojego zdenerwowania. Z czasem nauczyłam się tego, że tylko z wysoko uniesioną głową można stawić czoła oszczerstwom. Jeśli hieny zwęszą twój strach, pożrą cię.
– Dzień dobry – odzywam się, kiedy ekspedientka zaczyna kasować moje zakupy.
– Dzień dobry – odpowiada. Teraz, gdy stoję tuż przy niej, w ogóle na mnie nie patrzy. Typowe. Właśnie tak zwykle to wyglądało.
Dreszcz przebiega mi po plecach. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłam wytykana palcami. Nie dano mi spokoju z dnia na dzień, oczywiście, że nie, ale od dłuższego czasu już nikt nie pluje mi w twarz.
– Dwieście trzydzieści dwa osiemdziesiąt cztery – informuje sprzedawczyni, nadal na mnie nie patrząc.
– Kartą, proszę – rzucam.
Kobieta wciska coś na kasie, nic nie mówi, a ja przykładam kartę do terminala. Transakcja zostaje zaakceptowana. Wkładam do siatki ostatnie produkty, ekspedientka już zaczyna obsługiwać kolejnego klienta. Kiedy jestem bliska przekonania samej siebie, że tylko niepotrzebnie coś sobie wkręcam, kobieta rzuca mi spojrzenie, które nie pozostawia najmniejszych złudzeń. Spogląda na mnie jak na… żonę potwora.
Odchodzę od kasy, nie pożegnawszy się ze sprzedawczynią, ona natomiast spogląda na mnie jeszcze raz. Czuję jej wzrok na plecach, kiedy wychodzę ze sklepu. Ściskam mocniej siatki z zakupami. Może pracuje tu od niedawna. Albo po prostu dopiero się dowiedziała, że w okolicy mieszka żona Sobonia, tego lekarza, co miał uprowadzać swoich pacjentów, no i mnie rozpoznała. Fakt, ekspedientka wyglądała na młodą osobę, dałabym jej najwyżej dwadzieścia dwa lata. Pewnie kiedy była jeszcze nastolatką, niespecjalnie interesowała się tego typu aferami.
Wsiadam do samochodu, kładę ręce na kierownicy i biorę głęboki wdech. Szybko odzyskuję równowagę, bo już pogodziłam się z tym, że tak będzie zawsze. W każdym momencie mogę trafić na kogoś, kto przypomni sobie, kim jestem. A raczej – kim wszyscy myślą, że jestem. W końcu Maurycy nie zrobił nic złego.
Wracam do domu. Po rozpakowaniu zakupów podlewam jeszcze kwiaty. W salonie mieszkają dwa fikusy, monstera i kilka dracen, w części jadalnej panoszy się filodendron pnący. Podarował mi go Maurycy.
Siadam wreszcie do pracy. Mam sporo tłumaczeń na dziś, zabieram się do kolejnych dokumentów, a poranna wyprawa do sklepu szybko przestaje zaprzątać mi głowę. Mijają kolejne godziny.
Późnym popołudniem, kiedy za oknem jest już ciemno, chrzęści klucz w zamku. Jak zwykle nasłuchuję uważnie. Wiem, że po odgłosie stawianych kroków poznałabym, że to Maurycy wchodzi do domu. Ten odruch zdaje się bezwarunkowy. Chyba podświadomie, nieśmiało i po cichu liczę, że któregoś dnia mąż wróci. Stanie przede mną, rozłoży ramiona, w które będę mogła się wtulić, wszystko mi wyjaśni i odzyskam życie, które utraciłam.
– Cześć! – woła Arek.
Bąkam powitanie, nie odrywając wzroku od laptopa. Szeleści kurtka, za moment trzaska szafka na buty, a po chwili słyszę, że brat jest już u góry.
Wychowałam się w domu dziecka, trafiłam tam, kiedy miałam zaledwie kilka miesięcy. Odebrano mnie rodzinie przemocowej, zanim zdążyli mnie zabić. Mimo że w pierwszych tygodniach życia zaniedbywano mnie, a nie mam wątpliwości, że tak właśnie było, nie poniosłam poważnego uszczerbku na zdrowiu. Pod innymi względami szczęście już mniej mi dopisywało. Nie wiedzieć czemu nie znalazła się rodzina, która zechciałaby mnie przygarnąć na stałe. Mogę chyba nawet mówić o koszmarnym pechu, bo przecież dzieci w wieku niemowlęcym są najchętniej adoptowane przez bezdzietne pary. Może to przez moje odstające uszy, a może tak po prostu miało być, bo życie zaplanowało dla mnie coś innego.
Nie znam nikogo ze swojego rodzeństwa poza Arkiem. Jest ode mnie młodszy o pięć lat, został odebrany rodzicom dopiero jako siedmioletni chłopiec. Tak jak ja trafił do domu dziecka, ale nie zabawił tam długo, bo szybko został adoptowany przez parę, która nie mogła mieć własnego potomstwa.
Dowiedziałam się o istnieniu Arka już jako dorosła kobieta. Brat chodził wtedy do liceum, ja byłam na półmetku studiów. Nim skończył osiemnaście lat, jego adopcyjni rodzice zginęli w nieszczęśliwym wypadku. Wtedy Arek przeprowadził się do mnie. To znaczy do nas, Maurycy chętnie przyjął go pod nasz dach.
Brat bierze prysznic, słyszę dobiegający z góry szum wody. Zerkam na godzinę, dochodzi dziewiętnasta. Chyba najwyższa pora zrobić sobie przerwę. Zamykam komputer i przechodzę do salonu. Po drodze znajduję pilota, wreszcie opadam ciężko na kanapę i włączam telewizor.
– Co tam oglądasz? – Arek zjawia się w salonie, gdy rozpoczyna się blok reklamowy.
– A nic. – Ziewam, nagle zrobiłam się strasznie śpiąca.
– Włącz Discovery Science.
– Zaraz, czekaj. – Ziewam jeszcze raz. – Fakty teraz będą.
– Nie masz jeszcze dość tej całej polityki? Mnie już ona bokiem wychodzi, jest wszędzie.
– Lubię wiedzieć, co się wokół dzieje – odpowiadam.
– Weź sobie dziś odpuść. – Arek chwyta pilota i nim rozpocznie się czołówka wiadomości, przełącza stację. Zaczyna skakać po kanałach.
Posyłam mu niezadowolone spojrzenie.
– Włączmy coś sensowniejszego. O! Niezwykły dr Pol, to jest dobre.
– No proszę cię. – Przewracam oczami.
– Poważnie. Fajny program. Gdyby mi się nie udało z medycyną, pewnie poszedłbym na weterynarię.
Czyli dokładnie tak jak Maurycy, myślę. Arek ma z nim wiele wspólnego. Jest zdolny, zafiksowany na leczeniu ludzi i oddany swojemu powołaniu. Kiedy mój mąż to wszystko w nim dostrzegł, bez wahania pomógł Arkowi przygotować się do studiów, a później znaleźć staż i wybrać specjalizację. Brat ratuje ludzkie życie z nie mniejszym zaangażowaniem, niż robił to Maurycy.
– Nie no, nie będę tego oglądać. – Przejmuję pilota i teraz ja skaczę po kanałach. Arek jęczy z zawodem. Stale się przekomarzamy, trochę tak, jakbyśmy próbowali nadrobić stracone dzieciństwo.
Kolejne programy nie wzbudzają mojego zainteresowania, za to Arek chce oglądać najpierw Starożytnych kosmitów, potem Pułapki umysłu, a nawet Jak to jest zrobione – samochody marzeń. Każdy jego wybór kwituję kwaśnym uśmiechem i idę dalej.
Na ekranie pojawia się twarz Marty Kuligowskiej, prezenterki TVN24.
– Wrócił czy ktoś go naśladuje? – mówi kobieta. – Policja uspokaja, że to spekulacje na wyrost, ale jak tu nie spekulować, skoro mieszkańcy Krakowa ciągle dobrze pamiętają serię niewyjaśnionych zaginięć sprzed pięciu lat… – Dźwięk nagle się urywa.
– Włącz to! – Odwracam się gwałtownie w stronę Arka.
– To nie jest dobry pomysł – stwierdza brat, ściskając w dłoni pilota. – Lepiej, żebyś tego nie słuchała.
– Oddaj. – Wyciągam rękę. – Daj mi go – powtarzam.
– Olga, proszę cię. W niczym ci to przecież nie pomoże.
– Oszalałeś?! Dawaj. Dawaj, i to już! – Usiłuję przejąć pilota, ale Arek trzyma go zbyt mocno. – Myślisz, że uchronisz mnie przed tym, wyłączając mi telewizor? – Podnoszę się z kanapy rozzłoszczona.
Arek głośno wzdycha.
– Myślisz, że się nie dowiem? – mamroczę, sięgając po swojego laptopa.
– Media szaleją – odpowiada mój brat. – Ale policja jest raczej powściągliwa.
Aha, czyli dobrze się zorientował, co w trawie piszczy, wnioskuję. I już rozumiem, dlaczego dziś chciał oglądać te wszystkie dziwne programy, chociaż zazwyczaj przesiadywanie na kanapie przed telewizorem w ogóle go nie rajcuje.
Stukam nerwowo w klawiaturę i po chwili przeglądarka wypluwa materiały, które zdają się pasować do tego, co mnie interesuje.
Dowiaduję się, że zaginęła kobieta, trzydziestoczterolatka, mieszkanka Krakowa. Ostatnio była widziana w Szkole Podstawowej nr 52, gdzie uczy języka polskiego. Wyszła z pracy wcześniej niż zwykle, kamera umieszczona przed wejściem do budynku zarejestrowała ten moment. Weronika P. miała udać się do Poradni Otolaryngologicznej, nie wiadomo jednak, czy rzeczywiście tam dotarła. Wprawdzie dane z ostatniego logowania telefonu zaginionej potwierdzają, że pojawiła się w okolicy szpitala, ale personel utrzymuje, że pacjentka nie stawiła się na umówioną wizytę.
Czuję strużkę potu spływającą mi po plecach, gdy okazuje się, że wizyta miała się odbyć w szpitalu Epione. Tam, gdzie pracował Maurycy. Kiedyś trudno było mi zapamiętać nazwę tej placówki, aż do czasu, kiedy Maurycy uświadomił mi, że Epione to nic innego jak imię greckiej bogini ukojenia bólu.
Nogi zaczynają mi drżeć, kiedy w kolejnych materiałach, które czytam, pojawia się nawiązanie do zaginięć sprzed pięciu lat. Każda redakcja snuje przypuszczenia, niektóre krzyczą wprost: „Soboń wrócił!”. Nazwisko mojego męża gęsto przewija się w artykułach, niestety zawsze w tym samym niechlubnym kontekście.
Przymykam powieki. To takie krzywdzące.
– Nie rozumiem – mamroczę pod nosem. – Na jakiej w ogóle podstawie wywlekają nazwisko Maurycego?
– Znika pacjentka Epione… – przypomina mi Arek, jakbym oczekiwała odpowiedzi. – Tamci ludzie też się u nas leczyli.
– I co z tego?! – syczę. – To może być zwykły zbieg okoliczności.
Arek wzdycha.
– Okej, może i nie jest – przyznaję. – Ale jak to się ma do Maurycego, do ciężkiej cholery?! Czy nie powinno przyjść im wszystkim do głowy, że to ktoś, kto nadal pracuje w tym szpitalu? Maurycy od pięciu lat nie daje znaku życia! – grzmię. – A co? Może kręci się po szpitalu i nikt go nie widzi? – Prycham z takim oburzeniem, że aż kropelki śliny lądują mi na brodzie.
Arek ponownie wzdycha i włącza telewizor. Marta Kuligowska mówi już o czymś zupełnie innym niż to, co mnie w tym momencie interesuje. Brat przeskakuje na TVN24 BiS i wtedy jak na zawołanie słyszę:
– Wrócił czy ktoś go naśladuje? Policja uspokaja, że to spekulacje na wyrost, ale jak tu nie spekulować, skoro mieszkańcy Krakowa ciągle dobrze pamiętają niewyjaśnioną serię zaginięć sprzed pięciu lat. Wraca postać Michała Malczyka, jedynego porwanego, który się odnalazł, i zagadka losów pozostałych ofiar młodego lekarza. Czy Weronika P. jest kolejną z nich?
Na ekranie pojawia się Paulina Malczyk, żona jedynego odnalezionego. Kobieta nigdy nie kryła swoich personaliów, zawsze głośno opowiadała o wyrządzonej jej krzywdzie.
– Dostałam wiadomość – oświadcza. – Krótką i zwięzłą.
– Jak ona brzmiała? – dopytuje reporter.
– „Wróciłem” – mówi kobieta.
– Ma pani jakieś podejrzenia, kto mógł przysłać pani tę wiadomość?
– To przecież oczywiste – stwierdza żona pokrzywdzonego.
– No pewnie, a jakżeby inaczej! – Wyrzucam z wściekłością ręce w górę. Nie odrywam spojrzenia od twarzy Malczykowej, wykrzywionej w pogardzie. Maluje się na niej także pewność. Jest tak wielka i niezachwiana, że aż przeszywa mnie dreszcz. Ta kobieta jest przekonana, że Maurycy skrzywdził jej męża, choć nie ma na to niezbitych dowodów.
– Jak to wyglądało? – docieka tymczasem dziennikarka. – Dostała pani maila, SMS-a czy inną tego typu wiadomość?
– Nie, nie, nic z tych rzeczy – oznajmia Malczyk. – To lekarz, nie jest głupi. Zaraz namierzyliby IP komputera, z którego wysłałby takiego maila. Nie to, co taką zwykłą kartkę. Wrzucił mi ją do skrzynki na listy.
– I napisał tylko tyle? „Wróciłem”? To jedno słowo? – upewnia się redaktorka.
– Zgadza się. – Kobieta kiwa zapalczywie głową.
– Co za bzdury! – wykrzykuję, coraz bardziej trzęsąc się ze złości. – Co ta baba w ogóle gada?! – Zerkam na brata. Arek wykrzywia usta w trudnym do odczytania grymasie.
Rozkładam ręce w wymownym geście, bo oczekuję z jego strony czegoś więcej, stanowiska, jakiegoś komentarza, a nie ciszy!
Brat jednak nic nie mówi, wskazuje za to na telewizor. Obracam z powrotem głowę w kierunku ekranu.
– Gdzie teraz jest ta kartka? – Reporterka wciąż nie skończyła rozmowy z żoną Michała Malczyka.
– W rękach policji, oczywiście. Może dzięki niej uda im się dotrzeć do Sobonia. – Głos kobiety nadal przepełniony jest pewnością, brzmi obrzydliwie, aż mdli mnie od słuchania. – Wierzę, że w końcu jakoś go namierzą. Policja na pewno dysponuje środkami, z jakich nie zdajemy sobie sprawy, i wykorzysta je, żeby złapać bydlaka.
4
Nie mogę spać, nie po tym, jak obejrzałam wszystkie możliwe serwisy informacyjne i każdy kolejny był kalką poprzedniego. Leżę na wznak i gapię się w sufit. Miejsce po wściekłości wypełniło poczucie krzywdy, które wcale nie jest łatwiejsze do udźwignięcia.
W domu panuje cisza, Arek śpi od dobrych kilku godzin.
Podnoszę się z łóżka, bo wiem, że sen szybko nie nadejdzie. Z bezsennością zmagam się od najmłodszych lat. Najpierw dzieciństwo spędzone w domu dziecka. Trafiłam do dobrych placówek, zatrudnieni w nich opiekunowie postrzegali swoją pracę jak misję, a wiem, że nie zawsze tak jest, akurat pod tym względem miałam olbrzymie szczęście. Jednak to wciąż za mało, rodzicielskiej miłości nic nie jest w stanie zastąpić. A później przyszedł koszmar tamtej nocy. Dopiero miłość Maurycego ukoiła moje rany. Jak miałabym się wyprowadzić z tego domu? Maurycego tu nie ma, ale wszystko w tych murach mi o nim przypomina.
Idę na trzecią kondygnację, do gabinetu męża. Kiedyś unikałam przebywania na poddaszu, ale teraz jest zupełnie inaczej. Teraz pokój na strychu to pomieszczenie, w którym czuję, że jestem najbliżej Maurycego.
Otwieram drzwi u szczytu schodów, mrok rozświetla blask księżyca wdzierający się do pokoju przez sufitowe okna. Blada łuna pada prosto na szkielet, ciemne, puste oczodoły wydają się skierowane na mnie. Brak tu oświetlenia sufitowego, przecinam więc gabinet i zapalam stojącą lampę. W jej świetle szkielet jest bardzo dobrze widoczny. Ludzka czaszka wciąż sprawia wrażenie, jakby zerkała w moją stronę.
Odrywam od niej spojrzenie i siadam na fotelu przy lampie. Podciągam kolana pod brodę. Cała przeciwległa ściana wyłożona jest półkami, na części z nich są poukładane książki. Prześlizguję się wzrokiem po ich grzbietach. Najwięcej jest pozycji związanych ze specjalizacją Maurycego: Anestezjologia ambulatoryjna, Anestezja w stanie zagrożenia życia, Anatomia dla anestezjologów i wiele, wiele innych.
Kieruję spojrzenie dalej. Resztę regału zajmują modele ludzkich narządów. Półki te do złudzenia przypominają wystawę Body Worlds. Jest tu wszystko, od pojedynczych organów po całe układy. Każdy model odwzorowuje ludzkie tkanki w detalach, przez co wyglądają tak realistycznie, że niektóre są zwyczajnie odrażające. Na biurku wciąż leży niedokończona makieta ludzkiej kończyny.
Maurycy stworzył to wszystko sam. Zaczął już na studiach, mówił, że początkowo te modele po prostu pomagały mu w nauce, zwłaszcza złożonej anatomii ludzkiego ciała, a później ich przygotowywanie weszło mu w nawyk. Więcej, stało się jego pasją. Mąż szczególnie cenił sobie lniane włókna, które barwił i splatał w struktury mięśniowe, nerwy i naczynia krwionośne. Drugim jego ulubionym materiałem była glina. Miał talent, myślę, zerkając na stojący pod oknem szkielet. Puste oczodoły wciąż zdają mi się przyglądać.
Dziwne hobby, przychodzi mi do głowy. Płuca, nerki, serce – wszystko wygląda jak prawdziwe. Ale słyszałam o bardziej osobliwych pasjach, choćby zbieraniu paznokci czy kłaczków z pępka. Upodobanie Maurycego miało przynajmniej sens.
Podciągam nogi bliżej brody, bo zrobiło mi się chłodniej. Przebywanie w tym pokoju wciąż napawa mnie osobliwym lękiem, ale jednocześnie pozwala zbliżyć się do Maurycego. Wiem, że w końcowym rozrachunku wygrają dobre fluidy i pozwolą mi one zasnąć.
Kiedy w końcu robię się senna, zaczyna wibrować moja komórka. Wzrok mam nieostry, jednak rozmazane litery zdają się układać w imię przyjaciółki.
– Daga? – chrypię do telefonu.
– Hej, śpisz? – pyta. – Obudziłam cię?
– Nie, nie śpię jeszcze – zapewniam, po czym przeciągle wzdycham.
– Wiesz już? – Głos Dagi jest przyciszony.
– Trudno nie wiedzieć. Mam wrażenie, że w telewizji trąbią tylko o tym.
– Chciałam zadzwonić wcześniej, ale wiesz, jak to jest na dyżurze.
– Jasne. Wiem – przytakuję. Daga nie musi mi się tłumaczyć, mam przecież… Miałam męża lekarza, nadal mieszkam z bratem lekarzem.
– W szpitalu też huczy – przyznaje przyjaciółka. – Wiesz, naszego oddziału to nie dotyczy, jesteśmy nawet w innych budynkach, ale jednak to ta sama placówka. A ploty szybko się rozchodzą.
– I co mówią?
– W sumie nic konkretnego. Tylko że ta zaginiona miała jakieś problemy z krtanią, umówiła się na wizytę w Poradni Otolaryngologicznej, no i na nią nie przyszła. Podobno policja przesłuchała wszystkich pracowników budynku B6. Wiesz, ilu to ludzi?
– Wyobrażam sobie. I nikt nie widział tej Weroniki w szpitalu?
– No niby nie. Chociaż wiesz, nie jestem pewna, co ostatecznie ustaliła policja.
– A monitoring? – Przychodzi mi na myśl. – Jest w szpitalu?
– Są kamery przy wejściu do każdego budynku.
– W takim razie powinni sprawdzić na nagraniach, czy ta kobieta dotarła do szpitala, czy nie.
– No raczej to zrobili – mówi mi na to Daga. – Chyba znają się na swojej robocie. Ale co to w ogóle jest za historia!
– Ta cała akcja z wiadomością jest jakaś naciągana – odpowiadam jej na to. – Maurycy nie zrobiłby czegoś takiego. Wysłał papierowy liścik? No na litość boską! – prycham.
Przez moment żadna z nas nic nie mówi.
– Zresztą… – podejmuję, ale zaraz z powrotem milknę. Macham przy tym ręką, jakby przyjaciółka była obok mnie.
– Wiem. Wiem – odzywa się. – Przecież Maurycy… – Teraz ona urywa w pół zdania i wzdycha. – Słuchaj, wiem, że jest ci ciężko – zaczyna od nowa. – Gdybyś czegoś potrzebowała, to wiesz, że jestem.
Uśmiecham się. Daga wcale nie musi mi tego mówić. Przyjaźnimy się od czasów studiów i zawsze mogłam na nią liczyć. Pięć lat temu miałam okazję się przekonać, jak bardzo. Gdy większość znajomych po prostu się ode mnie odsunęła, Daga została.
Gdy się rozłączamy, układam się wygodniej w fotelu i czekam, aż odpłynę. Mam wrażenie, że zajmuje to całe wieki, telefon od Dagi na nowo mnie rozbudził. W końcu jednak, z widokiem ludzkich tkanek przed oczami, udaje mi się zasnąć.
—
–
—
To na pewno nie powinno tak wyglądać. Badanie laryngologiczne miało potrwać kilka minut, maleńka kamerka ze światłem i po sprawie. Tymczasem leżę na wznak w ciemnawym pomieszczeniu. Nie wiem, czy faktycznie jest tu tak mało miejsca, czy tylko panujący wokół półmrok tworzy wrażenie ciasnoty, ale ogarnia mnie klaustrofobiczny lęk. Pot oblepia całe moje ciało, nie pamiętam, jak to się stało, że zamiast swoich ubrań mam na sobie szpitalną koszulę. Materiał jest sztywny, mam wrażenie, że przez te sztuczne włókna pocę się jeszcze bardziej. Na lewej ręce, w zgięciu łokcia, założono mi wenflon. Przypomina mi się poród Mai, skończyło się cesarskim cięciem. Koszula, w którą mnie wtedy ubrano, chyba nawet miała identyczny kolor. Sufit tamtej sali z pewnością był biały, chyba tak jak ten tutaj. Tyle że tam wydawało się o wiele, wiele jaśniej. I czysto. Tutaj jest ponuro, jakoś odpychająco.
Nagle miejsce, w którym się znajduję, zaczyna bardziej przypominać mi kostnicę niż szpitalną salę. Zauważam, że ściany wyłożone są małymi podłużnymi płytkami. W kilku miejscach zaczęły odpadać. Albo są bardzo stare, albo ktoś koncertowo spartolił robotę.
Zadzieram głowę, żeby lepiej rozejrzeć się po wnętrzu. Pasy skutecznie krępują moje ruchy, dłonie i stopy mam mocno przytwierdzone do łóżka. Nie pamiętam, żeby ktoś mnie unieruchamiał, nie wiem nawet, po co miałby to robić.
Przecież jechałam do szpitala! Próbuję przypomnieć sobie szczegóły. Wyszłam ze szkoły i pojechałam do szpitala, w którym miałam umówioną wizytę w Poradni Otolaryngologicznej. Moje problemy z krtanią zaczęły się już kilka lat temu, a praca w szkole tylko je pogłębiła.