Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
TWIERDZI, ŻE NIE ZABIŁA. ALE PRZECIEŻ JUŻ RAZ POPEŁNIŁA ZBRODNIĘ.
Trzydziestoczteroletnia Sabina Gancarek nie mała łatwego dzieciństwo, a teraz przeżywa równie trudną dorosłość. Kiepsko odnajduje się wśród ludzi, nie ma rodziny i pracy, a zaburzenia depresyjno-lękowe próbuje opanować za pomocą leku, który dopiero niedawno wszedł do użycia. Z uwagi na możliwe efekty uboczne zażywający go pacjenci pozostają pod obserwacją.
Gdy w wyniku brutalnego morderstwa ginie kobieta odpowiedzialna za zwolnienie Sabiny z pracy, bohaterka trafia na celownik policji. Czy terapia, której się poddała, mogła obudzić mroczną część jej natury? Gdzie Sabina była w noc morderstwa i gdzie będzie, gdy… dojdzie do następnego?
Klaudia Muniak opowiada o lęku wobec nowinek medycznych i o tym, jak wychowanie w przemocowej rodzinie wpływa na dalsze życie. To thriller, którego czytanie wywołuje jeden skutek uboczny – sprawia że wszystko inne schodzi na drugi plan.
„Zagadka, misterna aura, sączące się napięcie. Nie zabiłam to thriller kompletny, całkowicie wciągający w swój skomplikowany świat. Czy pamięcią można manipulować? Co jest prawdą, a co iluzją? Nie zmrużycie oka, nim nie zbierzecie w całość tej mistrzowsko porozrzucanej układanki”.
Małgorzata Oliwia Sobczak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Klaudia Muniak, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska
Marketing i promocja: Marta Kujawa
Redakcja: Aleksandra Deskur
Korekta: Ewelina Sikora-Chodakowska, Anna Nowak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Fotografia na okładce: © Rytis | Adobe Stock
Fotografia autorki: © Marta Machej
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-28-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Jestem kłębowiskiem bólu, strachu i odrzucenia,
stworzonym przez pogardę i nienawiść.
Czy jestem również morderczynią?
Liczba osób, co do których istnieje podejrzenie, że są dotknięte przemocą: ogółem 75 761, w tym: kobiety 55 112, mężczyźni 9 520, małoletni 11 129.
Liczba dzieci umieszczonych w rodzinie zastępczej lub w placówce opiekuńczo-wychowawczej: 345.
Przemoc w rodzinie, dane za rok 2021
Liczba osób, co do których istnieje podejrzenie, że są dotknięte przemocą: ogółem 85 575, w tym: kobiety 62 866, mężczyźni 10 922, małoletni 11 787.
Liczba dzieci umieszczonych w rodzinie zastępczej lub w placówce opiekuńczo-wychowawczej: 288.
Przemoc w rodzinie, dane za rok 2020
Liczba osób, co do których istnieje podejrzenie, że są dotknięte przemocą: ogółem 88 032, w tym: kobiety 65 195, mężczyźni 10 676, małoletni 12 161.
Liczba dzieci umieszczonych w rodzinie zastępczej lub w placówce opiekuńczo-wychowawczej: 309.
Przemoc w rodzinie, dane za rok 2019
SABINA
1.
Obracam w palcach papierosa i cholernie żałuję, że nie będzie mi dane go wypalić. Odruch wsunięcia fajki między wargi i sięgnięcia po zapalniczkę jest niemal nie do powstrzymania. Nie chcę temu ulec. Nie ma znaczenia, jak silne jest to pragnienie, muszę je w sobie zdusić.
Udaje mi się. Chowam papierosa do napoczętej paczki, którą kupiłam już dobrych kilka miesięcy temu, i z ociąganiem ruszam w stronę niepozornych drzwi. Z nieba siąpi deszcz. Daleko mu do ulewy, która wczoraj nawiedziła miasto, ale panujące od paru dni wietrzysko sprawia, że zimne krople wody i tak wściekle atakują moją twarz.
Od dłuższego czasu przychodzę tutaj regularnie, nigdy nie są to przyjemne wizyty, ale dziś denerwuję się bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Usprawiedliwiam to poczucie paskudną pogodą.
Przekraczam próg i otrzepuję się z pokrywającej moją odzież wody. Zanieczyszczona spalinami ciecz z cichym plaskiem ląduje na posadzce. Pojedyncze krople szybko zlewają się w grubsze strużki i szpecą elegancką podłogę, która do złudzenia przypomina prawdziwy marmur. Nie pomyślałam o tym, aby zabrać parasolkę, więc nie tylko moje buty i ubranie są przemoczone. Z włosów kapią mi kolejne krople wody, kiedy kieruję się do niewielkiego kontuaru, pełniącego funkcję rejestracji.
W środku budynek prezentuje się zgoła inaczej niż na zewnątrz. Staremu, sypiącemu się tynkowi przydałaby się renowacja. Za to o wnętrze solidnie zadbano. Podejrzewam, że przeszło gruntowny remont, kiedy zdecydowano się ulokować tutaj placówkę medyczną. Podobnych ośrodków powstało w kraju kilkadziesiąt, wszystkie w ramach Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego. Inicjatywa zdecydowanie się udała, już teraz wiadomo, że było to jedno z najlepszych posunięć rządu w ostatnich latach. Nieoczekiwanie zbito na projekcie znacznie większy kapitał polityczny, niż zakładano, większy nawet niż wcześniej na stale rozszerzanych świadczeniach socjalnych. To bardzo jasny sygnał – Polakom brakuje profesjonalnej pomocy. Pojawiły się głosy, że dzięki programowi nie tylko zyska władza, ale też może wreszcie uda się przełamać tabu, którym w naszym kraju wciąż są zaburzenia psychiczne.
Rejestracja to długi kontuar, którego blat przypomina szlachetne drewno, a mimo to wciąż bije od niego posępność typowa dla szpitali. Może dlatego, że w rzeczywistości pokryty jest jedynie sklejką. Ja to zauważam, ale pewnie są pacjenci, którzy dadzą się nabrać. Którzy poczują się wyjątkowo i utwierdzą się w przekonaniu o wysokiej jakości usług medycznych świadczonych przez ośrodek.
– Dzień dobry – odzywam się, a unoszące się tu zapachy atakują moje nozdrza. To typowa dla placówek medycznych woń, w której stale czuć odór środków dezynfekujących i leków. Tego swoistego fetoru śmierci nie są w stanie zamaskować żadne odświeżacze powietrza.
– Dzień dobry – wita mnie zza blatu rejestratorka, młoda brunetka o pociągłej twarzy. Jeśli miałabym zgadywać, to moja rówieśniczka, nie sądzę, aby miała więcej niż trzydzieści kilka lat. – Pani godność? – dopytuje chłodnym tonem, jakbym pojawiła się w przychodni po raz pierwszy. Zastanawiam się, czy to możliwe, aby rejestratorka wciąż mnie nie pamiętała, czy po prostu zawsze traktuje pacjentów tak samo ozięble.
– Sabina Gancarek – odmrukuję równie powściągliwie. Nie silę się przy tym na choćby najsłabszy uśmiech. Nie tylko nie ma takiej potrzeby, skoro pracownica ośrodka nawet na mnie nie patrzy, ale też nie znajduję zbyt wielu powodów do radości.
Nie ma sensu udawać, że jest dobrze. Sztuczny uśmiech jest gówno warty. Przekonałam się na własnej skórze, że wymuszona życzliwość wyrządza więcej szkód, niż mogłoby się wydawać. Zderzyłam się z nią dziesiątki razy. Pracownicy opieki społecznej z zaskakującą łatwością ukrywają swoją niechęć pod bezradnym współczuciem, a obojętność tłumaczą nawałem pilniejszych obowiązków. A przy tym wszystkim uśmiech nie schodzi im z ust.
Ludzie potrzebujący realnej pomocy są nazwiskami w rubryce, niechlubną statystyką, którą trzeba odhaczyć, w dodatku generującą całkiem pokaźne koszty. Komu są więc oni potrzebni? Na pewno nie pani z MOPS-u, która często ma pod swoją opieką zbyt wiele rodzin, aby rzeczywiście się zainteresować, jak sobie radzą.
– Proszę usiąść – wydaje polecenie rejestratorka.
– Dziś mam aplikację leku. – Uznaję za stosowne dodać tę informację. Kiedy to mówię, zdenerwowanie chwyta mnie za gardło jeszcze mocniej niż wtedy, gdy pojawiłam się przed budynkiem przychodni.
– Zaraz ktoś po panią przyjdzie – odpowiada na to krótko kobieta.
Posłusznie zajmuję jedno z wolnych krzeseł. Opieram tył głowy o ścianę, przymykam przy tym powieki. Marzę, aby mieć ten dzień już za sobą. Z włosów nadal kapie mi woda, czuję nieprzyjemną wilgoć w butach. Zaczyna mnie mdlić. Pewnie dlatego, że nie zjadłam dziś śniadania. Moja lodówka od kilku dni świeci pustkami. Na szczęście już jutro będę mogła zrobić zakupy.
– Pani Gancarek? – Otwieram oczy, kiedy słyszę swoje nazwisko.
Widzę przed sobą pielęgniarkę, wcześniej nie miałam z nią do czynienia. Jest wysoka i szczupła, chciałoby się powiedzieć, że nawet koścista. Ma farbowane blond włosy upięte w ciasnego koka, który uwydatnia ciemne odrosty. I chyba pięćdziesiątkę na karku. Przez to wszystko kobieta przypomina mi nieco moją… mamę.
– Proszę za mną – mówi i w przeciwieństwie do rejestratorki zaszczyca mnie spojrzeniem. Posyła mi nawet uśmiech.
Ściska mnie od niego w dołku. W taki sposób mogłaby uśmiechać się do mnie moja mama.
– Idziemy? – dopytuje pielęgniarka, kiedy nie reaguję na jej poprzednią komendę.
– Tak. – Podnoszę się z krzesła.
– Tędy. – Kobieta wskazuje mi drogę, po czym odwraca się na pięcie i idzie przodem.
Podążam za nią. Prowadzi mnie korytarzami w głąb kliniki, nic nie mówi. W konsekwentnym milczeniu docieramy do windy. Najwyraźniej dziś będzie mi dane zobaczyć, jak wygląda przychodnia na wyższych piętrach, do tej pory odwiedzałam jedynie gabinety lekarskie, które znajdują się na parterze.
– Jestem trochę przeziębiona – przyznaję, kiedy pielęgniarka wciska guzik przywołujący windę.
– Mhm – mruczy kobieta, po czym wysuwa spod pachy tablet. Wybudza go i przez chwilę jej palce tańczą po wyświetlaczu.
W międzyczasie pojawia się winda. Wchodzimy do niej, moja opiekunka wybiera piętro, na które mamy się udać. Przycisk z cyferką dwa podświetla się na zielono, drzwi się zamykają.
– Katar nie jest przeciwwskazaniem do przyjęcia leku? – pytam, gdzieś w głębi duszy pragnąc, aby tak właśnie było.
– Nie, absolutnie nie – słyszę.
– Aha – bąkam.
– Przecież nie przerywa się leczenia standardowymi pigułkami, kiedy pacjent się przeziębi – dodaje pielęgniarka, jakby wyczuła moje lęki.
Kiwam głową. O nic więcej nie pytam, kobieta też już nic nie mówi. Jeśli rzeczywiście spostrzegła moje obawy, to nie ma zamiaru mnie bardziej uspokajać. Nie komentuje nawet tego, że jestem cała przemoczona. Cisza wypełnia przestrzeń tak szczelnie, że aż szumi mi od niej uszach. Winda się wlecze. Przez to wszystko zaczynam się zastanawiać, czy wcześniejszy uśmiech kobiety nie pojawił się przypadkiem tylko w mojej wyobraźni.
Za moment winda dociera na drugie piętro. Pielęgniarka wysiada pierwsza, prowadzi mnie do pokoju oznaczonego numerem dwieście dwanaście. Pomieszczenie wygląda jak typowy pokój zabiegowy, dostrzegam w nim znajome sprzęty. Odrobinę mnie to uspokaja.
– Dziś pierwsza aplikacja. – Kobieta zasiada za biurkiem. – Polegać będzie ona na prostej iniekcji domięśniowej. Proszę to najpierw przeczytać – podaje mi plik kartek – a potem podpisać tu na dole. – Kartkuje go do ostatniej strony i pokazuje mi właściwą rubrykę.
– Dobrze. – Przejmuję od pielęgniarki dokumenty, a ta wstaje z miejsca i kieruje się do wyjścia. Bez słowa znika z gabinetu.
Wracam spojrzeniem do papierów, zaczynam je przeglądać. Szybko dochodzę do wniosku, że to coś na kształt karty informacyjnej, podejrzewam, że jest w niej wszystko to, co na kilku poprzednich spotkaniach objaśniał mi mój psychiatra. Nie sądzę, aby doktor Niemczyk cokolwiek pominął, ale mimo wszystko postanawiam całość bardzo dokładnie przeczytać. Mechanizm aktywności leków długodziałających przeciwpsychotycznych, wskazania i przeciwwskazania do ich stosowania, zalety korzystania, możliwe skutki niepożądane – z przekazanej mi karty informacyjnej nie dowiaduję się niczego nowego.
– I jak? – Pielęgniarka wraca do pokoju.
– Nie ma tutaj niczego, o czym nie powiadomiłby mnie doktor Niemczyk – mówię.
– A więc wszystko jest zrozumiałe? – Kobieta ponownie siada przy biurku.
– Tak. Doktor bardzo dokładnie wytłumaczył mi specyfikę leków długodziałających – oznajmiam. Włożył też wiele wysiłku w to, żeby przekonać mnie do skorzystania z nich, jednak o tym już nie wspominam.
– Podpisała pani dokumenty? – dopytuje pielęgniarka.
– Już podpisuję. – Chwytam za długopis. Jeszcze moment się waham, w końcu składam podpis w odpowiednim miejscu. Ogarnia mnie coś, co przypomina spokój. Klamka zapadła, nie ma już odwrotu.
– Proszę podpisać jeszcze to. – Kobieta podaje mi kolejny dokument. – Raport z dzisiejszej aplikacji – wyjaśnia, kiedy spoglądam na nią pytająco.
Przyglądam się kartce A4, wszystko się zgadza: dostrzegam na niej swoje dane, dzisiejszą datę, aktualną godzinę, nazwę i dawkę leku, którą zaraz przyjmę.
Podpisuję dokument.
– Dziękuję. – Pielęgniarka przejmuje ode mnie oba formularze. – Chce pani wziąć kopię dokumentów do domu? – pyta.
– Yyy, tak – odpowiadam.
– Dokumenty będą czekały na panią w rejestracji. Proszę zabrać przy wyjściu.
– Dobrze. Dziękuję – mamroczę pod nosem.
Pielęgniarka wstaje z fotela i podchodzi do lodówki. Zauważam, że jest ona zamykana na kłódkę. Pracownica ośrodka ma do niej klucze. Otwiera chłodziarkę i zaczyna w niej szperać. Trwa to na tyle długo, że spokój, który spłynął na mnie, gdy podpisałam formularze, rozmywa się.
– Jak reaguje pani na zastrzyki? – Pielęgniarka wreszcie zamyka lodówkę i wraca za biurko. W dłoni trzyma niewielkie pudełeczko. Od razu zauważam zielony napis z nazwą leku.
– D-dobrze – dukam.
– Nie boi się pani igieł? Nie mdleje pani?
– Nie, nie mam takich problemów – oznajmiam.
Kobieta kiwa głową, po czym wyjmuje z kartonowego pudełeczka małą fiolkę. Sprawdza dane, które na niej widnieją, wpisuje je do raportu z aplikacji, który wcześniej podpisałam, a potem jeszcze wklepuje w tablet, najpewniej w moją kartotekę.
Gapię się na fiolkę, czując falę wzbierających mdłości. Robi mi się przy tym potwornie gorąco. Cholera, klnę pod nosem, naprawdę nie boję się zastrzyków! Za moment burczy mi jeszcze do tego w brzuchu i już wiem, skąd te niepokojące dolegliwości.
– Jadła pani śniadanie? – Ku mojemu niezadowoleniu pielęgniarka usłyszała, jak mój żołądek upomina się o swoje.
– Tak! – kłamię bez zastanowienia. Nie mam zamiaru się przyznawać, że jestem kompletnie spłukana. – To z nerwów – tłumaczę. – Trochę denerwuję się tą całą aplikacją.
– Nie ma czym – stwierdza kobieta. – To tylko zastrzyk. Jest pani lewo- czy praworęczna?
– Praworęczna.
– Więc aplikujemy w lewe ramię. – I tę informację notuje w dokumentach, tymczasem ja podwijam rękaw swetra.
Biorę głębszy oddech, a pielęgniarka sięga po strzykawkę. Dopadają mnie stare wątpliwości, może niepotrzebnie się na to zgodziłam. Obserwuję, jak lek z fiolki trafia do strzykawki, przezroczysty płyn ścieka do niej wielkimi kroplami. Wkrótce na własnej skórze się przekonam, czy dobrze zrobiłam.
Jeszcze szybka dezynfekcja i igła wreszcie przebija moje tkanki. Nie czuję niczego oprócz niewielkiego pieczenia i… strachu.
– Proszę zdjąć plaster po powrocie do domu. – Pielęgniarka poprawia opatrunek, który już tkwi w miejscu wkłucia.
Przyglądam się swojemu ramieniu z zaciśniętymi ustami. Z natury jestem nieufna, życie mnie tego nauczyło.
2.
Zwykle po przebudzeniu od razu wstaję z łóżka. Nie lubię w nim tkwić, bo zawsze wtedy dopada mnie chandra, której nie sposób się później pozbyć. Lepiej się za dużo nad sobą nie użalać, nawet kiedy ma się ku temu dobry powód. Ja mam tych powodów co najmniej kilka.
Dziś jednak zostaję w łóżku nieco dłużej. Leżę nieruchomo, uważnie wsłuchując się w swoje ciało. Lewe ramię delikatnie mnie rwie. Kiedy podnoszę rękę, boli bardziej. Nie są to jednak dolegliwości większe niż po przyjęciu szczepionki. Nie martwię się więc nimi za bardzo, coś innego mnie za to niepokoi.
Wczoraj tuż po powrocie z przychodni dopadły mnie zawroty głowy. Natychmiast sięgnęłam po kartę informacyjną, którą odebrałam z rejestracji, zanim opuściłam ośrodek, i okazało się, że to nic nadzwyczajnego. Podobne niedogodności z dużym prawdopodobieństwem mogą wystąpić w pierwszych godzinach po aplikacji leku. Grunt, że nie odczuwam ich teraz.
Siadam na łóżku, aby sprawdzić, czy po zmianie pozycji nadal nic mi nie będzie. Wygląda na to, że dziś wszystko jest już w porządku. To dobrze, bo te wczorajsze zawroty głowy naprawdę mnie przestraszyły.
Sięgam po telefon i wchodzę na stronę internetową swojego banku. Loguję się na konto. System odrzuca dane, najwyraźniej musiałam się pomylić. Próbuję ponownie, tym razem uważniej stukając w wyświetlacz telefonu, i… zaczyna mi się kręcić w głowie. Odnoszę wrażenie, że w jednej chwili mój błędnik kompletnie oszalał. Trwa to zaledwie kilka chwil, jednak wystarczająco długo, aby mnie znów zaniepokoić. Cholera, naprawdę miałam nadzieję, że dziś żadne zawroty głowy się nie pojawią.
Oddycham miarowo, wyczekując kolejnego kołowrotka, ale nic takiego się nie dzieje. Zaczerpuję głębiej tchu i wracam do sprawdzania stanu swojego konta.
Jeszcze nigdy nie doszło do jakichkolwiek opóźnień, ale przecież nie od dziś wiadomo, że nieszczęścia chodzą parami. Jeśli ma się pojawić jakiś problem z przelewem, to z pewnością zdarzy się to w najmniej właściwym momencie. To jest właśnie ten moment – nie mam przy sobie ani grosza. Zapasy żywności też już mi się skończyły. A w weekend muszę zapłacić czynsz za wynajem pokoju.
Kiedy logowanie się przedłuża, bezwiednie zaczynam obgryzać skórkę przy paznokciu. Nie mogę przestać myśleć o tych zawrotach głowy, możliwe, że niepokoją mnie bardziej, niż powinny, jednak trudno mi tak po prostu je zignorować.
Kurwa – klnę pod nosem, kiedy moja komórka traci połączenie z internetem. To wina zasięgu. Wyczerpałam już internet oferowany przez operatora sieci komórkowej. Korzystam więc z niezabezpieczonego wi-fi, które mój nie najnowszy model telefonu szczęśliwie wyłapuje. Nie wiem dokładnie, skąd pochodzi sygnał, ale na pewno nie z mieszkań bezpośrednio sąsiadujących, bo wtedy zasięg byłby znacznie lepszy. Podejrzewam, że to internet należący do jakiejś starszej pani, której nikt nie poradził założyć hasła, albo jakiegoś nierozgarniętego małolata. Nieważne, grunt, że mam dostęp do sieci. I obym miała jak najdłużej.
Rozpoczynam proces logowania od początku, tym razem system szybko reaguje. Oddycham z ulgą, kiedy wreszcie udaje mi się zajrzeć na konto – są na nim pieniądze. To zdecydowanie mniejsza kwota niż ta, która wpływała, kiedy pracowałam, ale na razie musi mi ona wystarczyć.
Auć! Zadarłam skórkę za głęboko, o wiele za głęboko. Palący ból przeszywa mój palec na wskroś. Zerkam na niego i widzę, że cała płytka paznokcia podchodzi krwią. Cholera – mruczę pod nosem i przyglądam się palcowi dokładniej. Pomimo krwawienia dostrzegam, że w małej rance ciągle tkwi trochę odstającej skórki. Przykładam palec do ust, na wargach czuję słodkawy smak krwi. Wielu uważa go za mdlący, wręcz obrzydliwy, mnie on nie odrzuca. Wgryzam się mocniej we własne ciało, ale to na nic – nie jestem w stanie dosięgnąć sterczącego zadziorka! Oglądam palec raz jeszcze. Nie mogę tego tak zostawić.
Wstaję z łóżka i podchodzę do małego biurka. Wyjmuję z szuflady kosmetyczkę. Kiedy w niej szperam, udaje mi się zapomnieć o zawrotach głowy sprzed chwili. W myślach robię listę zakupów. Mam ochotę na mnóstwo różnych rzeczy, ale muszę wydawać pieniądze z rozwagą. Gdy wreszcie znajduję w kosmetyczce żyletkę owiniętą w cienki papierek, zastanawiam się, co zjem na obiad. Skorzystanie ze stołówki przy przychodni wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Po południu mam wizytę u specjalisty, a w pobliskiej kantynie serwują naprawdę smaczne dania i, co najważniejsze, w niewygórowanych cenach.
Przykładam ostrze żyletki do rany tuż przy paznokciu i odcinam odstającą skórkę. To bardzo zły nawyk, który sama nie wiem, skąd mi się wziął. Nikomu się nie przyznaję, że wycinam skórki przy paznokciach w tak agresywny sposób, nie wie o tym nawet mój dawny psychiatra, zresztą obecny również nie ma o tym pojęcia. Nie potrafię przestać tego robić, bo w gruncie rzeczy… W gruncie rzeczy zaspokaja to moją osobliwą potrzebę obcowania z ostrymi przedmiotami.
Jeszcze jedno malutkie cięcie i skórka przy paznokciu przestanie mi dokuczać. Przykładam ostrze do palca, a wtedy znów atakują mnie zawroty głowy. W jednej chwili świat dookoła mnie na nowo zaczyna wirować. Tracę panowanie nad ostrzem żyletki, a ono gładko wchodzi w palec. Przecina skórę do żywego mięsa. Syczę z bólu i natychmiast wkładam palec do ust. Ssąc ciągle sączącą się krew, czekam, aż miną kolejne zawroty głowy. Kiedy słabną, zaczynam się denerwować. Niby w karcie informacyjnej napisano, że tego typu dolegliwości mogą się pojawić, ale najwyraźniej naiwnie liczyłam, że akurat mnie to ominie.
– Długo jeszcze? – dolatuje mnie przytłumiony męski głos, a zaraz po nim rozlega się walenie do drzwi. – Zaraz się zleję!
Konrad dobija się do łazienki. To całkiem miły facet, dzięki któremu tu mieszkam, trzypokojowe lokum należy do jego rodziców. Chłopak zajmuje największe z pomieszczeń, a dwa pozostałe pokoje podnajmuje, jeden mnie, drugi Norbertowi, zdecydowanie mniej przyjemnemu typowi, który kilka miesięcy temu obronił magisterkę i dostał się na studia doktoranckie, a z dumy zwyczajnie mu odjebało. Nie wiem dokładnie, w jakim wieku jest Konrad, ale od kilku lat pracuje w banku, więc zgaduję, że przekroczył już trzydziestkę. Zresztą na mniej więcej tyle też wygląda.
– Już wychodzę! – słyszę głos Norberta i dźwięk otwieranych drzwi.
Zawijam żyletkę z powrotem w bibułkę. Palec, który feralnie nadział się na ostrze, nadal krwawi. Chowam kosmetyczkę do szuflady, a hałasy na korytarzu ustają. Zastępuje je bulgoczący odgłos łazienkowych rur. Mieszkanie, choć odnowione, jest stare i wydaje z siebie przeróżne dziwne dźwięki. Odwaga nie należy do moich cnót i już kilka razy te cudaczne odgłosy zdołały napędzić mi niezłego pietra.
Zresztą podobnie jak dźwięki dolatujące zza drugiej ściany. Norbert jest zapalonym fanem krwawych horrorów, które ogląda nawet z większą namiętnością niż gangbangowe pornosy. Kto by pomyślał, że przyszłego doktora prawa kręci przyglądanie się grupowym orgiom. Któregoś wieczoru nie wytrzymałam i poszłam poprosić go, aby przyciszył te wrzaski. O ile byłam w stanie tolerować jęki dziwki pieprzonej we wszystkie dostępne otwory ciała, o tyle miałam dość krzyków przerażonych ludzi, którym kostucha zagląda w oczy. Stanęłam w progu pokoju Norberta w momencie, gdy na ekranie telewizora jakiś popierdoleniec przewiercał czaszkę małego chłopca wiertarką. Nie mam pojęcia, co to była za produkcja, ale kadr z tego filmu śnił mi się przez kilka nocy z rzędu, zanim wróciły znajome obrazy. Norbert przychylił się do mojej prośby na zaledwie miesiąc, później przykre odgłosy znów zaczęły rozbrzmiewać, a ja zostałam zmuszona inaczej sobie z nimi radzić. Korki do uszu stały się moimi największymi sprzymierzeńcami.
Zaklejam palec plastrem, bo nadal nie chce przestać krwawić, a potem szykuję się do wyjścia. Kiedy wreszcie udaje mi się skorzystać z łazienki, wracam do pokoju i robię delikatny makijaż. Nie noszę podkładów, fluid czy puder w kremie są nie dla mnie. Przez to piegi pokrywające moje kości policzkowe i nos są bardzo dobrze widoczne. W zasadzie wystarczają mi dwa tusze – jeden do brwi, drugi do rzęs. Ust też nigdy nie maluję, są blade i niemal zlewają się z odcieniem skóry.
Włosy rozczesuję, a później wybieram kilka kosmyków i upinam je z tyłu głowy za pomocą małej spinki. Natura obdarzyła mnie ładnym kolorem, latem, kiedy słońce mocno świeci, moje włosy nabierają orzechowego tonu, z kolei zimą robią się ciemniejsze, ich barwa przypomina wtedy brandy.
Po kilku chwilach jestem gotowa, mogę ruszać na zakupy. Kieruję się w stronę przystanku, aby do niego dotrzeć, wybieram okrężną drogę. Dzięki temu omijam osiedlowy supermarket. W pobliżu znajduje się kilka innych sklepów, ale są małe i trudno będzie mi kupić w nich wszystko, czego potrzebuję. Do większego dyskontu muszę podjechać tramwajem, co będzie mnie kosztować dwa bilety w jedną i drugą stronę, ale trudno. W tym przypadku cena nie gra roli, w osiedlowym sklepie moja noga już nigdy więcej nie postanie.
Kiedy w polu mojego widzenia pojawia się teren na tyłach supermarketu, nie potrafię nie spojrzeć w tamtą stronę. To właśnie tam zawsze wychodziłam zapalić. Poprzedniej kierowniczce zupełnie to nie przeszkadzało, co innego Jowicie. Twierdziła, że dym nikotynowy wdziera się na zaplecze, przez co w całym sklepie cuchnie fajkami. Przesadzała, zwyczajnie się nas wszystkich czepiała.
Godzinę później znów jestem w mieszkaniu. Rozpakowuję zakupy, jedząc mięciutką drożdżówkę z białym serem. Żałuję, że kupiłam tylko jedną, z chęcią wsunęłabym kolejną. Kiedy zakupione przeze mnie produkty trafiają do szafek, znów wychodzę z domu. Tym razem czeka mnie dłuższa podróż, muszę dostać się na drugi koniec miasta.
Do celu docieram nieco spóźniona. Dziś, kiedy nie pada, budynek przychodni robi znacznie przyjemniejsze wrażenie. Ale to tyle w kwestii różnic – ja denerwuję się tak samo jak wczoraj. I tak samo jak wczoraj mam ochotę zapalić papierosa. Powstrzymuję się, wchodzę do środka.
Wita mnie ta sama kobieta co dzień wcześniej. Po krótkiej rozmowie przechodzę na parter przychodni. Tam, w jednym z gabinetów, czeka na mnie lekarz.
Grzegorz Niemczyk jest uprzejmy, chyba nawet serdeczny. Ktoś mógłby stwierdzić, że to wynik tego, ile w klinice zarabia, ale jestem przekonana, że akurat w jego przypadku wynagrodzenie nie ma nic do rzeczy. Od tego człowieka bije życzliwość, której nie sposób się wyuczyć, a tym bardziej kupić.
– Dzień dobry! – wita mnie, wstając zza biurka, kiedy wchodzę do pokoju lekarskiego. Posyła mi przy tym szeroki uśmiech, z którym bardzo mu do twarzy. Ściska moją dłoń na powitanie.
Doktor Niemczyk jest średniego wzrostu. Sylwetkę ma szczupłą, jedynie jego ramiona są szerokie. Mocno zarysowana szczęka i szeroko rozstawione oczy czynią jego twarz bardzo męską. Głowę pokrywają gęste ciemne włosy, zawsze ma je starannie przystrzyżone i równie starannie ułożone, a gruby zarost zwykle zgolony na gładko.
To smutne, ale ten człowiek jest jedynym jasnym punktem moich wizyt w przychodni. Bez niego relacja łącząca mnie z tą placówką byłaby do granic dołująca. Czasem odnoszę wrażenie, że jestem w stanie podołać częstym wizytom w ośrodku wyłącznie dzięki niemu.
– Jak samopoczucie, pani Sabino? – Doktor wskazuje mi fotel ustawiony na wprost biurka.
– W porządku – mruczę pod nosem, siadając na krześle.
Lekarz zajmuje miejsce naprzeciw mnie, posyła mi przy tym kolejne przychylne spojrzenie. Obecność Niemczyka zawsze działa na mnie w ten sam zadziwiający sposób – uśmiecham się.
– Dobrze… – Mężczyzna kiwa głową, bierze do ręki tablet. Przenosi wzrok na ekran. – Widzę, że wczorajsza aplikacja przebiegła wzorowo. Jak wyglądało to z pani perspektywy?
– Nie było żadnych problemów – przyznaję. – Tak jak doktor mówił, mały zastrzyk i po sprawie.
– Świetnie. – Lekarz stuka palcem w wyświetlacz tabletu. – Przeprowadzimy teraz krótki wywiad, zaczniemy od pani stanu fizycznego. – Unosi na mnie spojrzenie, jakby prosił o zgodę.
Kiwam głową, po czym Niemczyk zaczyna zadawać mi pytania. Mówię mu o zawrotach głowy.
– Pojawiły się wczoraj, tuż po powrocie do domu z przychodni. A także dziś rano.
– Jak silne one były? – chce wiedzieć.
Przypominam sobie żyletkę, nad którą straciłam kontrolę, i przez chwilę nie wiem, co powiedzieć. Lekarz cierpliwie czeka na moją odpowiedź.
– Dość silne – mówię wreszcie. – Miałam wrażenie, że przestrzeń dookoła mnie wiruje.
– Te dzisiejsze były mocniejsze czy słabsze od tych wczorajszych? – dopytuje.
– Porównywalne – oceniam. – Tak, powiedziałabym, że były takie same.
– Ale omdlenia nie było? – docieka. – Nie straciła pani przypadkiem przytomności?
– Nie.
– Choćby na chwilę?
Zastanawiam się trochę dłużej nad odpowiedzią.
– Nie – stwierdzam w końcu.
– Na pewno? – dopytuje, najwyraźniej wyłapując moje wcześniejsze zawahanie.
– Na pewno – przytakuję. – Strasznie kręciło mi się w głowie, ale pozostałam świadoma.
– Dobrze… – Doktor robi zapiski na tablecie. – A nadal męczą panią te zawroty głowy czy ustąpiły? Wspomniała pani, że pojawiły się rano… – Zerka na nadgarstek, gdzie nosi ładny, chyba markowy zegarek. – Jest już po trzynastej, czy pojawiły się na przykład w drodze do przychodni?
– Nie. – Kręcę głową. – Tylko rano, właściwie po przebudzeniu. Potem już się nie pojawiły. Byłam nawet na zakupach w markecie i nic się nie działo.
Niemczyk znów coś zapisuje.
– Zawroty głowy bezpośrednio po przyjęciu leku – odzywa się – mam tutaj na myśli dwadzieścia cztery godziny po aplikacji, są zupełnie normalnym zjawiskiem. Występują bardzo często, u blisko siedemdziesięciu procent pacjentów. Musimy też pamiętać, że to pierwsza dawka, pani organizm nie miał nigdy wcześniej styczności z tym lekiem, więc musi niejako się do niego przyzwyczaić – tłumaczy. – Tak samo wygląda to przy stosowaniu standardowych leków psychotropowych, przy pierwszych dawkach mogą wystąpić pewne skutki niepożądane. Po czasie organizm zaczyna tolerować nową substancję.
– A może zdarzyć się tak, że nie zacznie ich tolerować? – pytam.
– Mamy tutaj do czynienia z substancjami działającymi na ośrodkowy układ nerwowy, więc kolokwialnie mówiąc, lekami bardzo silnymi. Może zdarzyć się tak, że dany medykament okaże się nieodpowiedni dla danego pacjenta, ale o tym możemy się przekonać, jedynie podając go pacjentowi. Aby to ocenić, potrzeba trochę czasu, na pewno pierwsza aplikacja i tym samym pierwsza reakcja organizmu nie jest miarodajna.
– Rozumiem – bąkam krótko.
– Proszę obserwować, czy zawroty głowy pojawią się jeszcze dziś albo jutro.
– Dobrze.
Niemczyk zadaje mi cały szereg pytań o mój stan fizyczny. Interesuje go, czy nie wystąpiły problemy z motoryką albo koncentracją, czy nie przytrafiło mi się kołatanie serca albo drżenie czy to rąk, czy też uogólnione całego ciała. Dopytuje o masę różnych rzeczy.
– Dużo tych pytań – stwierdzam.
– Deprotiksol to w pełni przebadany lek długodziałający – mówi w odpowiedzi. – Przeszedł całościowe testy kliniczne i został dopuszczony do użytku przez odpowiednie instytucje. Nie ma jednak tak bogatej historii stosowania jak na przykład leki długodziałające wykorzystywane w leczeniu pacjentów ze schizofrenią. Stąd potrzeba ciągłej obserwacji pacjentów i zbierania danych.
– Aha.
– Nie ma się czym martwić, Deprotiksol jest bezpieczny.
Kiwam głową, nie bardzo mając inne wyjście, jak zaufać lekarzowi. Zwłaszcza teraz, kiedy jestem już po aplikacji leku.
– A emocjonalnie jak się pani czuje? – chce jeszcze wiedzieć lekarz. – Oczywiście pytam w kontekście samej aplikacji, bo na efekt terapeutyczny, jak to w przypadku leków psychotropowych, trzeba chwilę poczekać.
– Właściwie dobrze.
Doktor przygląda mi się uważnie.
– Denerwowałam się trochę – przyznaję. – Wczoraj. Ale dziś… jest właściwie dobrze.
– Super. – Niemczyk znów stuka w tablet. – Czy jest jeszcze coś, co panią zaniepokoiło? – Podnosi na mnie wzrok.
– Nie. Chyba nie. Tylko te zawroty głowy… trochę mnie wystraszyły.
– Naprawdę nie ma powodu do niepokoju – zapewnia ponownie. – Wielu pacjentów je zgłasza, właściwie są najczęściej występującym skutkiem ubocznym. Tak jak mówiłem, zwykle pojawiają się w pierwszej dobie po aplikacji, ale mogą utrzymywać się nawet do pięciu dni.
– Długo – orzekam.
– Proszę pamiętać, aby zgłaszać mi wszystko, co panią zaniepokoi. – Doktor odkłada tablet na biurko i… obdarza mnie uśmiechem. Wreszcie. Nie zrobił tego, odkąd przywitał się ze mną, kiedy weszłam do jego gabinetu.
– Dobrze – potakuję, wpatrując się w ten urzekający grymas jego ust. – Na pewno wszystko zgłoszę.
– Jest jeszcze może coś, o czym chciałaby pani ze mną porozmawiać? – dopytuje.
Potrząsam niezauważalnie głową, bo znów sobie na to pozwoliłam. Utonęłam w niewłaściwych myślach. Cóż mogę powiedzieć, Niemczyk z wizyty na wizytę wydaje mi się… atrakcyjniejszy. Spuszczam wzrok i mówię:
– Nie, właściwie nie.
– Doskonale! W takim razie widzimy się za cztery tygodnie. Chyba że coś niepokojącego zaczęłoby się dziać, to proszę to zgłosić – przypomina mi raz jeszcze.
Kiwam głową potakująco, a później unoszę spojrzenie i dziękuję lekarzowi za poświęcony czas. Żałuję, że mimo wszystko ta wizyta dobiegła już końca, mogłabym dyskutować z Niemczykiem godzinami, choćby o typowo medycznych sprawach. Mam wrażenie, że jego obecność sama w sobie jest dla mnie terapią.
Wychodzę z przychodni w przedziwnym stanie ducha. Z jednej strony cieszę się, że przez najbliższe tygodnie nie muszę myśleć o regularnym przyjmowaniu leków, bo odpowiednia substancja już krąży w moim organizmie i będzie stopniowo się uwalniać, aby dbać o moją dobrą kondycję psychiczną. To bardzo komfortowe, a według lekarzy pewne działanie. Jednak z drugiej strony wciąż nachodzą mnie obawy, czy rzeczywiście tak jest. Technologia jest nowa… Dobrze przebadana, o czym przekonywał mnie Niemczyk, zanim zdecydowałam się z niej skorzystać, a także dziś, już po aplikacji pierwszej dawki, więc nie powinnam mieć tego typu wątpliwości. Jest też w coraz powszechniejszym użyciu. A ja naprawdę nie potrafię funkcjonować bez psychotropów. Nie poradzę sobie bez nich. Wiem o tym doskonale i zwyczajnie przeraża mnie myśl, że mój mózg nie dostałby potrzebnej dawki leku.
Osiedlowy supermarket majaczy w oddali, jego widok brutalnie mi przypomina, że nadal nie udało mi się znaleźć nowej pracy. Na samą myśl o kierownicze sklepu krew mnie zalewa. To przez nią wszystko się posypało. To ona zrujnowała to, na co tak długo pracowałam. Wewnętrzny spokój i poczucie stabilności, których zawsze mi brakowało. Czy ta wywłoka w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co mi zabrała? Czy choćby podejrzewa, jak trudno było mi stanąć na nogi i dostosować się do życia w społeczeństwie?
– Sabina Gancarek?
Zatrzymuję się na dźwięk swojego imienia. Drogę zachodzi mi dwóch obcych facetów.
– Policja – odzywa się jeden z nich. – Zechce pani pójść z nami.
3.
Denerwuję się. Cholernie się denerwuję. Nie lubię policji, nie mam z tą instytucją zbyt wielu dobrych doświadczeń. Raczej przypomina mi o najczarniejszych chwilach z mojego dawnego życia.
Posłusznie jednak poszłam z funkcjonariuszami. Pewnie wcale nie musiałam tego robić, bo zaczepili mnie na chodniku i słowem nie wspomnieli o aresztowaniu, ale w obecności stróżów prawa tracę wszelki rezon. W drodze na komendę wyjaśnili mi, że chodzi jedynie o rozmowę, ale nie zdradzili, czego miałaby ona dotyczyć. A ja wciąż się tego nie domyślam. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to moja przeszłość. Może dowiedzieli się, kim jestem i… I co? Przecież tamta sprawa to już historia, odsiedziałam swoje. Mam czyste konto.
Pomieszczenie, w którym się znajduję, jest niewielkie i przygnębiająco ponure. Panuje w nim nieprzyjemny zaduch, najwyraźniej rzadko kiedy otwiera się to małe, zakratowane okno, przez które wpada niewystarczająca ilość światła. Zupełnie jakby chciano, aby wszelkie odkrywane w tym pokoju sekrety pozostały w jego czterech ścianach. Jakby były zbyt mroczne, aby pozwolić im się wydostać poza mury tego budynku.
Wreszcie do pokoju wchodzi dwóch policjantów. Na ich widok jeszcze bardziej ściska mnie w dołku. Czego oni chcą? I jak w ogóle do mnie dotarli?
Mężczyzna, który siada naprzeciwko, to jeden z tych, którzy doprowadzili mnie na komendę. Komisarz Witold Miłek jest drobnej budowy ciała, ma jasne włosy, w takim odcieniu, jakby kiedyś były rude. I za nic w świecie nie wygląda mi na przedstawiciela organów ścigania. Tak bardzo odbiega od wizerunku policjanta kryminalnego wyrytego w mojej pamięci, że mam ochotę poprosić go o ponowne pokazanie odznaki. Wydaje się fajtłapowaty i niezdolny do skrzywdzenia choćby muchy. Zgaduję, że dobrych kilka lat temu przekroczył czterdziestkę, może nawet bliżej mu do pięćdziesiątki.
Drugi z policjantów już znacznie bardziej pasuje mi do formacji, w której służy. Jest wysoki i choć daleko mu do atlety, to sprawia wrażenie krzepkiego, a wyraz jego twarzy budzi pewien respekt.
Jednak to Miedzianowłosy – wciąż nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że kiedyś komisarz był rudy – rozpoczyna rozmowę, a jego lepiej zbudowany kolega przejmuje rolę protokolanta.
– Nazywa się pani Sabina Gancarek… – Spogląda na mnie znacząco.
Potwierdzam krótkim „tak”, po czym potakuję jeszcze kilkukrotnie, kiedy funkcjonariusz sprawdza resztę moich danych osobowych. Gdy mamy za sobą część czysto formalną, policjant splata dłonie i kładzie je na blacie biurka. Przez chwilę tylko mi się przygląda. Nie wiem, czemu ma to służyć, ale cisza jest więcej niż krępująca. Czuję się, jakby mnie oskarżano, gorzej, jakby już wydano na mnie wyrok. A ja nawet nie mam pojęcia, w jakiej sprawie. Podobnie czułam te dwadzieścia lat temu, kiedy przypisano mi zbrodnię, która nie mieściła mi się w głowie.
Ledwo wytrzymuję tę nerwówkę. Kiedy policjant wreszcie się odzywa, jestem blada ze strachu.
– Czym się pani obecnie zajmuje?
Z pozoru niewinne pytanie sprawia, że oblewa mnie zimny pot. Czy nie tak to wygląda, kiedy mają na ciebie coś grubego? Zaczynają od nieistotnych drobnostek, aby pozwolić ci poczuć się swobodniej. Wtedy też zadawali mi dziesiątki mało znaczących pytań. Aż w końcu zaatakowali wiadomością, która w jedynym krótkim momencie zwaliła mnie z nóg.
– Sz-szukam p-pracy – odpowiadam, jąkając się, jakbym dopiero uczyła się posługiwać językiem polskim.
– Od kilku miesięcy, zgadza się? – dopytuje policjant, a mnie robi się jeszcze zimniej. Brak konkretnego wykształcenia czy choćby specjalistycznych kwalifikacji zawodowych znacznie zawęża moje możliwości, to nic odkrywczego. Jednak prawdziwym problem są moje zdolności adaptacyjne. A właściwie ich brak.
Nowe środowisko zawsze działa na mnie w ten sam destabilizujący sposób, wręcz paraliżuje. Funkcjonowanie w grupie nieznanych mi osób jest dla mnie zwyczajnie trudne. Codzienne sytuacje stają się wyzwaniem, przyprawiają o drżenie rąk i kołatanie serca. Ręce pocą mi się tak, że czasem nie jestem w stanie utrzymać w nich przedmiotu, choćby własnej komórki. Z perspektywy kogoś, kto nigdy nie doświadczył tego typu trudności, brzmi to niedorzecznie, może nawet śmiesznie, ale moja blokada jest istnym koszmarem. A brak społecznego zrozumienia tylko umacnia te trudności, z czasem czyniąc je niemożliwymi do pokonania.
Lubiłam tę pracę, naprawdę lubiłam! Zespół w osiedlowym supermarkecie od lat się nie zmieniał. Zdążyłam całkiem dobrze poznać wszystkich pracowników. Z czasem nawet klienci przestali być obcy, bo większość z nich mieszkała w okolicy. Widok tych samych twarzy pozwalał na zachowanie względnego spokoju. Tworzyliśmy swego rodzaju symbiozę, w której nauczyłam się poruszać niemal normalnie. A i zarobki były niczego sobie, zwłaszcza gdy wzięłam kilka nadgodzin w tygodniu, pozwalały mi na skromne, ale jednak samodzielne utrzymanie.
Zmiana kierowniczki sklepu przekreśliła wszystko, co udało mi się osiągnąć. Krótko po objęciu stanowiska przez Jowitę wyleciałam na zbity pysk. Żyję z zasiłku dla bezrobotnych i nie jestem z tego dumna. Ale tak trudno znaleźć miejsce, w którym sobie poradzę. Tak trudno mi choćby spróbować.
– Jak pani idzie? – pyta funkcjonariusz.
Przyglądam mu się i nic nie mówię.
– Szukanie pracy – doprecyzowuje, jakbym była jakaś ograniczona. – Jak pani idzie szukanie pracy?
– C-ciągle n-niczego nie z-znalazłam – dukam.
– Taka jest pani wybredna?
Łatwo jest oceniać, gdy patrzy się na czyjeś życie z boku, myślę. Budzą się we mnie skrajnie negatywne uczucia wobec komisarza. Ten człowiek nie ma pojęcia, z czym dzień w dzień przychodzi mi się mierzyć i ile kosztuje mnie egzystencja w tym zdominowanym przez ekstrawertyków świecie, a mimo to z góry wyrobił sobie o mnie zdanie.
– Nie znalazłam oferty, która by mnie zainteresowała – mówię, siląc się na nonszalancję. Nic z tego. Brzmię żałośnie, nawet dla samej siebie.
– Rozumiem, że skupiła się pani na poszukiwaniach w innym sektorze niż handel? – Komisarz unosi wysoko brwi, a wzniosłe określenie etatu ekspedientki w jego ustach brzmi jak kpina.
Odpowiadam jedynie wątłym skinieniem głowy. Dłonie zaczynają mi się coraz bardziej pocić, nadal nie mam pojęcia, do czego ta rozmowa ma prowadzić.
– Z czego się pani teraz utrzymuje? – pada kolejne pytanie, którego sensu też nie rozumiem.
– Pobieram zasiłek dla bezrobotnych – oznajmiam, zła, że policjant mi o tym przypomina. Wcale nie musi, i bez tego czuję obrzydzenie do samej siebie.
– A co z poprzednią pracą? – Policjant zmienia kierunek swoich pytań.
– Odeszłam – odpowiadam, zanim przeanalizuję, czy warto kłamać.
– Niestety nie – momentalnie ripostuje funkcjonariusz. – Została pani zwolniona.
Uciekam wzrokiem w bok.
– Redukcja etatów, padło na panią – doprecyzowuje Miłek.
– Gówno prawda! – unoszę się natychmiast, zresztą jak zawsze, kiedy zostaję zmuszona przypomnieć sobie Jowitę. – Tak mi powiedziano, owszem, ale prawda jest taka, że kierowniczka mnie nie lubiła – tłumaczę. – Czepiała się wszystkich, i to od pierwszego dnia. Pojawiała się w sklepie i nagle wszystko było nie tak, ciągle coś jej nie pasowało. A na mnie wyjątkowo się uwzięła… – Urywam, bo z rozgorączkowania zaczęło brakować mi tchu.
– Widzę, że bardzo panią zabolała strata pracy. – Miłek od razu wykorzystuje ten krótki moment ciszy.
Nie wiem, co powiedzieć. To oczywiste.
– Pani Sabino… – Policjant pochyla się bardziej w moją stronę. Przygląda mi się przy tym jeszcze uważniej niż do tej pory. Wyraz jego twarzy jest do bólu poważny i skupiony. Cokolwiek chodzi temu człowiekowi po głowie, nie wróży niczego dobrego dla mnie. – Wyobrażam sobie, że musiała być pani wściekła na swoją zwierzchniczkę… W sumie nie ma się co dziwić, bo czasy trudne, pracy mało, a zarobki nieciekawe. Jak bardzo zezłościła się pani na Jowitę Niedbalec?
Spoglądam na policjanta niepewnie, nadal nie mam pojęcia, co powinnam powiedzieć.
– Proszę przyznać, jak bardzo była pani zła na Jowitę Niedbalec – prosi policjant tak jowialnym tonem, że ta życzliwość nie może być szczera. Żołądek wywraca mi się na drugą stronę. – Pani Sabino? – Pochyla się jeszcze bardziej ku mnie.
– A-ale… – dukam, coraz mniej rozumiejąc – co to ma w ogóle do rzeczy? D-dlaczego… – znów zaczynam się niekontrolowanie jąkać – d-dlaczego ja w ogóle tutaj j-jestem?
Komisarz Miłek przygląda mi się w milczeniu. Taksuje mnie tak przenikliwym spojrzeniem, że znów skręca mnie w żołądku. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję, do tego zaczyna mi się kręcić w głowie. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam to, co serwuje mi ten facet.
– Dlatego, że… – podejmuje wreszcie policjant – Jowita Niedbalec nie żyje.
4.
Tracę kontakt z rzeczywistością. Myśli gdzieś ulatują, zupełnie jakby nagle przestały istnieć. W mojej głowie zapada cisza, głucha, wręcz nienaturalna, nie przebijają się przez nią żadne bodźce z otoczenia. Ogarnia mnie pustka, czuję się jak zawieszona w próżni, w której majaczy tylko jedno wspomnienie.
Słyszę ciężki warkot silnika, po chwili mija mnie ciężarówka. Podjeżdża na tyły sklepu, parkuje. Najpewniej to zaopatrzenie. Przyspieszam kroku, bo to oznacza, że zaraz ktoś z obsługi marketu pojawi się na zewnątrz.
– Hej, Sabina! – Zwalniam jednak, kiedy słyszę swoje imię. Zerkam w stronę sklepu i widzę machającego do mnie Patryka.
– Hej! – Odmachuję mu, po czym budzi się we mnie impuls, aby przejść na drugą stronę ulicy i chwilę porozmawiać z chłopakiem. Jest sympatyczny i zawsze dobrze mi się z nim współpracowało. Wypaliliśmy razem całe wagony fajek.
Nim decyduję się, żeby podejść do dawnego kolegi, na deptaku pojawia się kierowniczka. Patryk natychmiast traci mną zainteresowanie i bierze się do roboty.
Ściągam gniewnie usta, bo wygląda na to, że Jowita nie przestała się panoszyć. Spoglądam na jej sylwetkę, czując, jak odżywa we mnie wściekłość. Wtedy kobieta się odwraca i nasze spojrzenia się spotykają. Bezwiednie zaciskam dłonie w pięści, zalewają mnie fale nienawiści tak wielkiej, że aż zaczynam się trząść. Jowita szczerzy zęby w szelmowskim uśmiechu, a mnie dosłownie rozsadza gniew. Mam ochotę…
Wiem jednak, że awantura w niczym mi nie pomoże. Z