Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tom „Tyle na chwilę” gromadzi wiersze wybrane Bogusława Kierca z lat 1967 – 2020, a więc obejmuje ponad pół wieku twórczości. W dodatku jest to poezja na tle polskiej liryki zupełnie wyjątkowa. „Bogusław Kierc – zjawisko w naszym życiu kulturowym zupełnie o s o b n e – poeta, eseista, aktor, reżyser i pedagog, nie doczekał się dotąd próby wystarczającej naukowej refleksji nad swoimi wielorakimi dokonaniami artystycznymi, które obejmują przede wszystkim twórczość literacką i teatralną” pisali o Kiercu krytycy, Robert Cieślak i Piotr Urbański w eseju "Bogusława Kierca poszukiwanie <<międzyludzkiego człowieczeństwa>>”. Z kolei Karol Maliszewski w posłowiu do tomu „Tyle na chwilę” pisze, że poezję Kierca „można by nazwać współczesnym symbolizmem. Symbolizmem po doświadczeniach wielu awangard, szczególnie tej lingwistycznej. Kierc reaktywuje symbolizm, tworząc jego samotną wyspę w morzu konkretyzmu poetyckiego ostatniej doby. Notuje błyski z tamtej strony, ślady na piasku, znaki, wpisując w tę sieć oczekiwań i nadziei człowieka, jego „ciemnojasnowidzenie”, czyli rozdarcie między cielesnym a duchowym, między jawnym a śnionym. To taki symbolizm po Freudzie, mistycyzm po Heideggerze: ciemne zakamarki ciała doprowadzają do ekstazy pomagającej przeniknąć zasłony bytu.” O maestrii tej poezji świadczy także jej niebywale wyrafinowana forma. Kierc swoje mistyczne przemyślenia obleka w wiersze nie tylko zrytmizowane, ale także kunsztownie rymowane. Ten tom to prawdziwa uczta dla koneserów współczesnej poezji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadząca: Anna Piwkowska
Opracowanie redakcyjne i korekta: Aleksandra Nizioł
Projekt okładki i ilustracja: Piotr Kieżun
Skład i łamanie: Aleksandra Olmińska
Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
© Copyright by Bogusław Kierc
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
ISBN 978-83-8196-480-7
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku:
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-037 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
ZATRZYMAĆ DO DYSPOZYCJI
Wyłożyć wszystko z kieszeni.
Zdjąć kurtkę.
Sweter. Koszulę. Buty.
Wywrócić skarpety.
Zdjąć ten łańcuszek.
Obrączkę. Zdjąć spodnie.
Opuścić majtki do kolan.
Przykucnąć.
Dwa razy.
Można ubierać. Przeczytać.
Czarny różaniec.
Łańcuszek z krzyżykiem.
– Dlaczego biały
metal? To jest srebro.
– Nie mamy tutaj
jubilera. Dalej!
Obrączka. – Złota.
– Z żółtego metalu.
Czterdzieści złotych.
Dowód osobisty.
Podpisać. Można
prowadzić do celi.
DANIA
Ale tu także czytają powieści,
z których się dowiesz, jak przetrwać więzienie
w najdoskonalszym ustroju – nie licząc
na niespodzianą pomoc anioła. Czytają
na wielkiej plaży przed bezmiernym morzem
pod słońcem lipca i Eklezjastesa.
Czasem lekturę przerywa zaduma
albo towarzysz niedoli dzielonej
w tych samych murach, gdzie to, co minęło,
jest eschatonem nieprawdopodobnym
jak powieść ledwo przysypana piaskiem,
bo wiatr się zerwał, uwięziony w Tebach,
i w rozpostarte żagle wyobraźni
dmie z taką mocą, że – choć przezroczyste –
stają się czarne; żaglowiec ociężał
niewolnikami zesłanymi na
nieustanne pływanie wokół świadomości,
że każda Dania jest więzieniem; każde
więzienie jest Duńczykiem; każdy
Duńczyk jest więźniem, choćby był Polakiem.
NIEROZDZIELNE
Na zboczu nocy, pod błyskawicami
stawialiśmy namiot przyjaciół. Już są
wszyscy mężczyźni, którym dane było
w tym gronie przeżyć pod podeszwą jawy,
ile im pisał funkcjonariusz ślepej
konieczności. Już są. Mówimy: to zbyt
piękne, by było prawdziwe. Ach, tylko
to, co jest piękne, jest prawdziwe. Wiem,
że nierozdzielne są: prawda i piękno.
Choć wiadomości, którym jeszcze wiary
nie chcemy dawać, brzmią groźnie i tylko
rygor wytrwania pod błyskawicami
sprawia, że znowu jesteśmy gotowi
postawić namiot, wierzyć w nierozdzielność
prawdy i piękna.
PRZY OGNISKU
Było hymnem, po roku stało się piosenką
śpiewaną przy ognisku; krew, orzeł i łańcuch
są ornamentem; rozdzieranie szat
przemieniło się w szarpanie strun
gitary łagodzącej dźwiękiem egzaltację
pamiętających krew, orła i łańcuch.
Głosy starszych pochłania młodzieńcze śpiewanie
o wolności. Wśród innych niepojętych słów
znajdują azyl: nadzieja i brat.
Przysłuchujący się mogliby świadczyć
wiernie, że słowa piosenki są znane
na pamięć. Bez pamięci
o tym, co znaczyły:
krew jest bezkrwawa,
przezroczysty orzeł
bezpióre skrzydła rozwarł nad bezdźwięcznym
łańcuchem wijącego się pod nim powietrza,
ogniwo za ogniwem opuszczającego
krtań gorliwego solisty.
Ognisko
imitowane jest: pod gałązkami
chrustu – płomyki świec. Dla ocalenia
świętej pamięci? O zapominaniu,
co się wydaje tak nieistniejące,
bo niewidzialne pozornie jak wiatr,
przed którym ksiądz Kwiatkowski, siedzący najbliżej,
deską ochrania te błędne ogniki.
JEST ŹRÓDŁO ŚWIATŁA
Jest Źródło Światła, co nie gaśnie ani
nie słabnie nigdy, ale my, wygnani
stamtąd, gdzie ono nieustannie świeci,
na światło dzienne patrzymy jak dzieci
z wiarą, że ono jest stamtąd; przez chwilę
widzimy, że jest podobne do byle
błysku, do iskry na kropelce rosy,
do czegokolwiek, jakby było dosyć
wiary dziecięcej, że wszystko się liczy
w Miłości, którą chcemy ograniczyć
naszą miłością; idące po falach
zboża – witamy, chyląc się do ziemi,
widzialni razem z niedowidzialnymi,
w których to samo co w nas się rozpala.
WZLOT
Omdlałe ciało zapadało w sen,
gdy duch mój, mocą pociągnięty w górę,
ciężące buty z nóg polotnych zezuł;
traciłem pamięć opuszczonych den,
z których wyrwały mnie skrzydła bezpióre;
szeptałem w grozie szczęścia: Jezu, Jezu,
bo nie wiedziałem, dokąd sięga szczyt
tego nagłego a długiego lotu –
do wiecznych śniegów śmierci? Do korony
wiecznego światła, w której chodzi Świt
nowego życia? Ach, nie byłem gotów.
I znów dreptałem w butach. Przebudzony.
I PODRÓŻOWAŁ RAZEM Z NIMI
Nieśliśmy w pudle tekturowym (po
elektrycznym piecyku), nieśliśmy naczynie
życia. Już puste. Szliśmy z Miłkiem
o świcie, żeby zdążyć przed pójściem do szkoły
pogrzebać zesztywniałe ciało psa. Gdzie jest
to, co wprawiało w ruch radość jego ogona?
Gdzie jest szczekająca entelechia
psa? Pytam, jakbym wzywał świętego Franciszka,
bo nie wiem, co się dzieje po śmierci psa z tym,
co było w psie jamnikiem, dawało się wabić
i pozwalało stwierdzić, że to jest ten sam:
z połamanymi żebrami, z patyczkiem
w krwawiącym pysku, pies rzucony poza
istotę psa. Więc nieśliśmy w pudle ciężące
winy wobec tajemnic wciąż niewyjaśnionych
przełęczy między szczytem stworzenia a progiem,
nad którym napisano z tej strony: nie wchodzić
z psami, a z tamtej: uwaga! Zły pies!
Choć wpatrujemy się w siebie, czytamy
sobie z oczu wyrazy tkliwości i gniewu,
a także znaki pytania, co chcemy
sobie nawzajem powierzyć? To nie
sentymentalna żałość, wyrzuty sumienia
dyktują mi te słowa. Chciałbym wiedzieć,
dokąd uchodzi życie psa, zmieszane
z naszym życiem tak mocno, że rozważny Goethe,
sposobiąc się do raju, pragnął, by tam wiernie
piesek nam towarzyszył. Biorę na świadectwo
Księgę Tobiasza, gdzie za archaniołem
Rafałem i za chłopcem, co z nim szedł, biegł pies
i podróżował razem z nimi.
BAMBO
Usłyszałem: Bambo. Wołanie na psa.
Wołający mężczyzna w ciemnych okularach
był chyba z pokolenia najstarszych czytelników
elementarza z wierszem Juliana Tuwima
o Murzynku Bambo. Mimo oczywistości
i – jak mówią w urzędach – jasności sytuacji
uświadomiłem sobie przedziwną potęgę
tego słowa niepoważnego,
bo cóż jest Bambo
przywołujące czarnego psa?
Ale wołając Bambo, nieznany mężczyzna
przywołał elementarz i mentalność
czasu Murzynka, który szkoda, że
nie chodzi razem z nami do szkoły,
którą opromieniało nam Słońce Ludzkości,
dorosły Soso z innej czytanki.
Bambo – a wzburzyła się
nieruchoma tafla pamięci
i Murzynek, cały z przezroczystej czułości,
czarną nadyma buzię i nie chce się kąpać,
bo się boi, że się wybieli,
i czuję wstyd, gdy spod moich krótkich spodenek
widać majtki i podwiązki z żabkami albo z dwugroszówką
wetkniętą w metalową klamerkę z wąskiego drutu
uformowanego w sylwetkę odwróconej butelki.
I gdyby nie spłoszył mnie szelest w koronie
wysokiego klonu, Bambo nadymałby buzię jak wiatr
Botticelliego, ale zobaczyłem
trzy gołębie całujące się i trzepocące
i z zadartą głową stałem przed Początkiem.
DZIĘKCZYNIENIE
Dziękuję za to, że mnie postawiłeś
tutaj, gdzie jestem i gdzie składam dzięki
z iskier na trawach, z rozpryśniętych fal
morza, co zda się morzem nad morzami.
Dziękuję za to, że mi pozwoliłeś
odejść od Ciebie, przeczyć Tobie, błądzić,
tęsknić do Ciebie, szukać Cię i znaleźć.
Dziękuję za to, że pozwalasz mi
być takim, jakim nieudolnie jestem,
niezgadzający się z sobą i z sobą,
jakiego inni odczytują we mnie.
Dzięki, że dajesz mi łaskę pogody
i zmysł wdzięczności, zdolność uwielbiania,
bym z nich uczynił usprawiedliwienie
dla czasu, w którym jeszcze się nie stałem,
jakim Ty pragniesz, żebym był; spraw, żebym
stawał się takim, jakim chcesz; bym stał się
takim, jakiego mnie pragniesz; bym był
takim; bym nie był, lecz – by pochłonęło
mnie, mieszkające we mnie, Twoje JEST!
PYTANIE
Ewie, Wiesławowi, Matyldzie
Ujrzałem Ciebie, Najjaśniejszy Panie
Światła (czy może: Panie Światło) – pozwól
na poufałe nazywanie Ciebie,
który się nie nazywasz ani nie pozwalasz,
ani nie nie pozwalasz – ujrzałem Cię dzisiaj
po raz pierwszy, nie wierząc,
że po tylu latach
od urodzenia do ustawicznego
zapominania o śmierci z daremną
nadzieją na zrzucenie odpowiedzialności
za nią z czynnego serca, z chwiejnego umysłu,
z błędnych zmysłów, z poczucia wartości własnego
człowieczeństwa – potrafię zginąć w niepojętej
jasności wszystkich świateł nad światłami,
żeby zobaczyć najjaśniejszą postać
ze szkiełkiem chwytającym Twoje nieme Słowo,
by je rozszczepić w pasma tęczy; kim
jest to Boże dzieciątko, ta dziewczynka, ten
człowiek rozplatający warkocz światła, by
czytelne jego włosy stały się osnową
mojej krwi prowadzonej przez czółenko tętna
do ostatniego zdania, które jest zaklęciem
utajonym w tkaninie, gdybym je potrafił
przeczytać – wiem i wierzę, że mógłbym samymi
wargami poczuć bicie
źródła tego Światła,
którym Ty jesteś, w którym
jesteś tak podobnym
do siebie Ogrodnikiem,
że zrywając listek
nagrobnej passiflory, wydajesz się tym,
który tylko wydaje się Tobą, kim jest
dla Ciebie tamto dziecko ze szkiełkiem, dziewczynka
idąca w Twoich szatach, schylająca się
nad stokrotką i miłkiem, ucząca się nazw
bellis perennis, adonis vernalis –
tylko dlatego, że brzmiąc tajemniczo,
mogą być częścią Twoich czarów, czy
jest tym dla Ciebie co dla mnie: tym samym
Tobą po Tobie i po mnie, niegodnie
przebywającym w samym Tobie – samym
Tobą?
NA PUSTEJ PLAŻY U BRZEGU NIEBIOSÓW
Wisławie Szymborskiej
Tu, gdzie wystarczy – by Twoją potęgę
zobaczyć – hyzop albo arcydzięgiel,
marni zjadacze powszedniego chleba,
odpoczywamy u wybrzeży nieba
i, orzeźwieni modrzewiowym cieniem,
wierzymy w siebie i w nasze zbawienie,
tak jakbyś Cały w nas teraz się iścił.
– Kiedyśmy byli bardziej rzeczywiści?
Kiedy nas żywił tak sycący pokarm,
kiedy bujaliśmy w takich obłokach,
tak bliscy lądom, tak bezmierni morzom,
kiedy biegali tak boso, tak bożo?
Wtedy jedynie, gdy ze świętej gliny
lepiłeś gniazdo dla Siebie, Jedyny,
i, zagnieżdżony w naszych ciałach, dałeś
odczuć im czasem, jakie są wspaniałe,
kiedy najczulszym jednają się splotem
i w coraz głębszą grążą się pieszczotę,
i toną w takiej miłości olbrzymiej,
że ich wywoła tylko Twoje Imię,
które z ich ludzko-ludzkiej liczby mnogiej
uczyni Jeden. Uczyni ich Bogiem.
MGŁA
Mgła. Poniżone góry, wyrównane
doliny.
Leżymy obok siebie, zbiegowie z płaskiego
szczytu nocy,
pomyleni przez dobro i zło.
Ledwo wydaje nam się, że wiemy, co lepsze,
a co gorsze
od niepoznanego,
od tego, czego się boimy,
od tego, czego się spodziewamy,
od niespodziewanych
powołań.
Jesteśmy – jak na chwilę
po wygnaniu z raju,
kiedy już zapomnieliśmy o naszych winach,
a pamiętamy jeszcze nieważką niewinność.
W każdej chwili może nas poróżnić
prawdomówny bełkot sumienia.
W każdej chwili może nas pojednać
święty spokój
obojętności.
KRZYŻ
Oddalam się od Ciebie, a wciąż jestem bliżej.
Jak to być może?
Trwoży się wiara moja, że najcięższym krzyżem
Ty jesteś, Boże.
Dźwigam Cię – czy zaiste wlokę tylko siebie
na Twoje szczyty,
kędy konam w gwałtownej miłości – do Ciebie
smutkiem przybity.
ŚMIERĆ BLISKO
Śmierć blisko, a naczynia jeszcze nie pomyte;
nie sprzątnięte ze stołu resztki po kolacji;
suchy chleb kamienieje, ubrania rzucone,
jak wczorajsza nadzieja pozwoliła rzucić
bez myślenia, że każda
chwila to jest – już.
Śmierć blisko, bo przyjść może w każdej chwili, nawet
jeżeli przychodzenie źle nazywa tę
każdą chwilę zbliżania się do każdej chwili;
listy nienapisane czekają na lepsze
czasy, które naprawdę nigdy nie nadejdą,
a światłość wiekuista obywa się bez
listów; jednak tęsknota za opuszczonymi,
za kochanymi, którzy nie będą wiedzieli,
że byli przeznaczeniem daremnej miłości,
oddala każdą chwilę o chwilę przed każdą
chwilą, kiedy śmierć blisko i ledwo drżą listki
nad błyskami siekiery do pnia przyłożonej.
TOPOLA
A z tymi małej wiary i niepokornymi,
którym się nie spełniają wróżby, ni modlitwy ich
nie wysłuchane są tak, jakby chcieli –
co z nimi będzie? – Pytam, bo się boję
własnej pewności i niezachwianego
pnia tej rosnącej we mnie, utajonej
topoli, która nie tylko topolą
nie jest, lecz nawet nie ma wysokości
ani liści, o których – że są z moich drżeń
i z bojaźni – prawdziwie nie mogę powiedzieć.
PRZED PODRÓŻĄ
Odczynić złe uroki, wybielić pod słońcem
czarnowidztwo przeczucia, nie dać się oślepić
jasnowidzeniu marzeń o lepszych widokach;
nie utożsamiać nadziei z ułudą
ani wiary ze strachem przed powtarzalnością
plag, epidemii i zaćmień umysłu;
być gotowym do wejścia w Żywe Morze, nawet
wtedy, gdy jego plaże znajdziemy, gdzie nigdy
nie było morza i nie mogło być.
DZIW
Patrzeć i ujrzeć. Słuchać i usłyszeć.
Nie wątpić o tym, co ujrzałem, ani –
co usłyszałem, choćby się najciszej
nawoływało zza niebieskich granic
objawiającej się ciemności. Przyjąć
własną nieufność za świadectwo dziwu,
zanim go zmysły dla siebie odkryją
i zanim serce potwierdzi prawdziwość
mgły ozłoconej strzępami płomieni
już wypłowiałych pod słowami, które
sprawiły, że się duch we mnie przemienił
i – w dół lecący – miał pod sobą górę,
więc upadając, wzlatywałem wyżej,
niż zapragnąłem był; sprzed oczu znikał
świat podzielony na dale i bliże.
Do domu wiódł mnie wiotki śpiew słowika.
TĘSKNOTA
Wiem, że nie wolno ponaglać anioła
do usług; wiem, że niesiony
na jego rękach – nie czuję uniesienia,
jak nie jestem świadomy, że stąpam
po wężach i skorpionach; ja chcę
wydobyć z niego znak, szept albo drgnięcie,
co mnie upewni o tym, że już mogę
iść samodzielnie, wypowiadać słowa
zaklinające węże i skorpiony;
podścielające ramiona i skrzydła
anielskie pod Obecność ledwo zwiastowaną
pragnieniem serca, niewiarą umysłu.
KOŚCIÓŁ
Żyłki łodyżek w czystej wodzie szklanki,
czerwony brzuszek ujrzanego nagle –
a niespodzianie – gila i zdrobniale
wypowiadane w miłości imiona,
bajka dla dzieci – obłoki nad zamkiem
i nagi chłopczyk przed natchnionym żaglem
kartki w ogromnej księdze – słodkim żalem
witam to wszystko. A jakbym był ponad
kryzami frezji, brzuszkowatym gilem,
zdrobniałym trylem zakochanych, nagim
chłopczykiem, ponad wielką księgą – jako
przeistoczony w bezbarwną świetlistość;
próbuję wniknąć i wyliczyć, ile
jest we mnie strachu, a ile odwagi
przed powierzeniem życia takim znakom
jak te, którymi łudzi rzeczywistość.
Za nią jest jeszcze – co rzeczywistszością
zdało się dawno, a co dzisiaj woła
tak przenikliwie, że rysuje rany
na szybie serca iskrzącym diamentem.
Czy to Ty wzywasz? Czy każesz na kościół
ciąć szybę serca, by sensu kościoła
nie zataiły przezroczyste ściany,
w których – co było tkliwe – będzie święte?
PRZED BIEGIEM
Ryszardowi
To cień ptaka w kościele zatrzepotał, to nie
młyn wieloskrzydły zwiastuna tych spraw,
które są nam pisane. To jeszcze nie koniec
świata wydławia z nas modlitwę: zbaw
nieznających wyroku, gwałtowników nieba,
których przeraził niewidoczny ptak;
uczonym w pismach i snach dziennych przebacz,
że niecierpliwie pragną ujrzeć znak
tylko dla nich pisany, by wiedzieli wcześniej,
nim zdążą zwołać uroczysty wiec
ochotników zbawienia, którzy bezcieleśnie
za złudnym cieniem już by chcieli biec
jak za Twoim aniołem. Cień ptaka na ścianie
jest emblematem naszych drżeń i trwóg,
które naglą do biegu, czy napominaniem,
że nie brak skrzydeł, lecz wytrwałych nóg?
DLA RADOŚCI
Dla radości, choć myślałem, że dla pamięci,
dla Ciebie, choć zdawało mi się, że jedynie sobie
zapisuję to świadectwo bycia prowadzonym.
Szedłem drogami, którymi sam bym nie poszedł,
przybywałem do miejsca, do którego sam bym nie trafił,
mówiłem, czego sam nie potrafiłbym powiedzieć.
Chciałem iść tymi drogami, ale nie wiedziałem.
Dążyłem do tego miejsca, ale nie znałem go.
Mówiłem to, co miałem wyrzec, a – niegodny.
Widziałem bliżej, niż mógłbym
kiedykolwiek dotąd – otwarte
niebo.
MOTYL NA LEKKOMYŚLNOŚĆ
Motyl na lekkomyślność. Prawie nic i tyle,
by zlekceważyć promień spojrzenia w tę stronę,
dokąd uwodzi oczy zachwycone
lżeniem rzeczywistości, tym ledwo motylem;
bo tak mówisz o jego istnieniu, że krucha
to rzeczywistość – niemogąca unieść
nawet zachwytu, który ku niej frunie
(nie mówiąc o ciężarze zdumionego ducha
czasu, który w istocie jest duchem niewiary
w duchy, czyli sprzecznością), i – rzekłabyś: tu jest
ów błąd, przez który motyl tylko polatuje,
a nie lata. Nie jemu więc nosić ciężary
myśli, co pragnie wzlecieć w abstrakcję przeczystą
ładu, by spaść jak piorun i roztrzaskać bryłę
świata, i upodobnić do siebie; wysiłek
motyla, który lekce waży rzeczywistość.
DRZEWO
Drzewo dotknięte dłonią, która wyprowadza
kwiaty tak delikatne, jakby były tchnieniem
przebudzonego światła, kiedy już nie widać
dłoni ani anioła, którym nas nagradza
domysł, że dotknął dłonią. Lecz jego zjawienie
bezcielesne – czy tylko domysł drzewu przydał?
Czy pragnienie, by dla nas widomym się stało
to, co ledwie znikome, tli się w pożądaniu
miłosnym, kiedy samo chce sobie zaprzeczyć,
i – chociaż bezcielesne – pogrąża się w ciało,
które daje się pojąć, ale jest jak anioł
oślepiający swojej wysmukłości mieczem.
PRZEMIENIENIE
W jednym ogniu śpiewają – Płomień Pana i
płomień anioła upadłego; oba
rozdziela trzecim śpiewem przedziwna osoba,
która jest kością z kości i krwią z twojej krwi,
i to ona pomaga ci słyszeć ten śpiew
potrójny i wybierać właściwą symfonię,
w której będziesz się palił, a jednak nie spłoniesz
i nie skruszą się kości, nie sczernieje krew –
aż się tym całym ogniem jasno staniesz, by
przejść między płomieniami, co śpiewają w tobie,
ku, idącej przed tobą, przedziwnej osobie,
coraz wyraźniej pewny, że to jesteś ty.
ON/JA
Unikam go jak ognia, on mnie goni, o nim
śnię, we śnie niosąc się za nim w pogoni
za nim, lecącym nade mną, jak orzeł
nad chłopczykiem, co nago wbiega w grzmiące morze
i w pierzu pian przemienia się smukło w anioła,
tego samego, co nad nim; nie zdoła
trwać w postaci zarazem orła i człowieka:
spada na siebie ogniem, przed którym ucieka.
TREN
Waldkowi
Rozpryskujemy przybrzeżne niebiosa
w płytkim oddechu Bałtyku. Zadyszka
trzepocze białą chorągiewką śmiechu
przejmującego jak miłosny spazm.
Mika powietrza migoce na skrzydłach
otwierających się przed nami bram
niedomkniętego raju; płytkie niebo
podskakuje za tobą w diamentowych kroplach
jak perliczka przed chwilą opierzona; pisklę
nagłego bólu wykluwa się spod
całkiem oślepionego serca: jeszcze czujesz,
jak z wiecznych śniegów niebotycznej nuty
radości zjeżdża na koślawej płozie
twojego żebra Jaśniepani z kosą,
gdy ja się wlokę, niby tren za tobą.
PROŚBA
Łabędzia lecącego nad puszystym grzbietem
fali; granatowego motyla na trzcinie
wbitej w leżące na wznak młode światło
znieruchomiałej rzeki; zwalone ołtarze
chmur, niemogących runąć w lustro morza,
źle ukrytych za ochronnym lasem,
mężczyznę i kobietę nago spełniających
wiarę Emanuela Swedenborga,
że z dwojga ludzi
będzie jeden
anioł;
wywołaj, usłysz, niechaj cię oślepi
serce odbite od twojego serca.
ŚWIATŁO
Nad leżącymi przelatują kruki.
Spienione morze nie przeczy wielkiemu
uspokojeniu. Nagie ciała są
niczym symbole łagodności. W białej
kipieli smukła dziewczyna. Obłoczna
jasność wyróżnia ją, wybiera, czyni
inną, niż jest, niż mogłaby być, gdyby była,
niewidziana przeze mnie, kiedy słysząc wilgność
drewnianą kruczych krakań nad nagimi, sądzę
widzialne według niedowidzialnego,
sam osądzony przez nie. Jeszcze nie znam
bezmiaru winy mojej, utajonej. Widzę
i tylko światło mnie usprawiedliwia.
MIĘDZY
Było po wszystkim. Nasze genitalia
tarły o siebie. Ogarniał nas ogień
i w gorliwości traciliśmy pamięć
o powstawaniu z popiołu i wcale
nie obracaliśmy się w popiół. Strach
sprzed przywabiania siebie gałązkami
odłamanymi z krzewu ognistego
wydobył się z nas okrzykiem radości
tak już nadmiernej, że czyste zwierciadło
nieba rozdarła rysa błyskawicy
osuwającej się po twoim biodrze
do stopy otulonej moimi stopami.
Czy to był tego płomienia początek,
czy wszystko było już w ogniu po wszystkim –
nie wiem, bo właśnie ty zasnęłaś, a
ja, obejmując cię, płynę przez przełęcz
między przyśnioną jawą a snem wiecznym
rzeczywistości podejrzanej przez
rozdarcie nieba; czym było to wszystko
łatwo dające się podzielić na
ciebie i drzewo, gwiazdkę śniegu, ziarnko
grochu – ślad po nim na twoim pośladku;
na sakramenty i na paragrafy,
na krwawą ślinę i muzykę sfer?
BYLIŚMY SOBIE, JAK NAS PAN BÓG STWORZYŁ
Trudno uwierzyć, jeszcze trudniej żywić
tę wiarę własną krwią i ciałem, które
zrywa się z tkanek, rozrywa tkaniny,
że to z natchnienia gasnącego dnia:
z dmuchnięcia w ledwo tlejące popioły
chmur szastających zwichrowanym skrzydłem
bramy do raju złożonego z jabłek
na stole, z krzesła, na którym omdlewa
suknia nakryta koszulą nad wężem
paska, co wysnuł się ze szlufek spodni
szybko rzuconych obok skrzypiącego
łóżka; że z woni pastewnych łubinów
nie wręczonych ze wstydu, z niedopowiedzenia
zaklęcia, z modlitewnej prośby o dyspensę,
jeżeli przyjdzie zadać pierwszy cios
miłosny – już się stało w dziecięcej czystości
serca gwałtownie wprawionego w zachwyt
nad odłamkiem sekundy przed chwilą wybuchłej
chórem aniołów na koniuszku rzęsy
cień rzucającej na miły policzek.
PRZEZ ATLANTYK
Danusi
Ciężejący cień ważki, nasuwanie się
tarczy szorstkiego księżyca na promień
spojrzenia w słońce, ni protuberancje
jego korony – nie są przedstawieniem
śmierci Nadciągającej. Zbliżającej Się
do bezwzględnej wierności
tym niewielu cyfrom
oznaczającym rok, miesiąc, dzień,
godzinę z dokładnością do ślepej sekundy
z pogruchotanym jej ułamkiem. Nic
nie zapowiada jej. Bilet lotniczy
nie gwarantuje katastrofy – raczej
umiarkowanie wróży odmłodzenie
przelotne między Wisłą a brzegiem jeziora
Michigan. Wieję przed sobą i zwiewam
sprzed siebie lepsze widoki na gorszą
połowę czasu, nieograniczony
wycelowaną w ciebie strzelistością
pożądliwego młodzieńczyka: dusza
wylatująca z bezludnego ciała.
NIE MOGĘ SIĘ ODERWAĆ
Nie mogę się oderwać. Czy naprawdę muszę
zerwać z nałogiem zachwytu, ze światem,
z pospolitością rzeczy ziemskich, z ciałem
kobiety, z drewnem stołu? Ja tym głębiej
wnurzam się w żeńskość, wciskam łokcie w blat
biurka; podglądam nagie niebo przed
snem; tym gorliwiej podkładam się pod
słońce; przewlekam cicho nic nowego
przez ucho śmierci igielne; przeszywa
mnie – przecież nie dość niedościgłym ściegiem,
bo oto pruje go nagłym przelotem
łabędź nad grzbietem uniżonej fali.
Im śmiertelniej się wciela w mój zachwyt wnikliwość
(nicestwem błysków na wodzie, miałkością
piasku), tym żywiej pozbywam się wiary
w nieważkość prochu, w który się obracam,
z nieoswojoną duszą na ramieniu
tańcząc dla Ciebie, Któremu je z Ręki.
STARA FOTOGRAFIA
Hermes z Dionizosem i z trzyletnią panną,
która odwraca się od mitologii –
nadzy, mający w tle sosnowy las,
a pod stopami piasek o miałkości mąki.
Ale to tylko złudzenie: Dionizos
obejmujący nóżkami kark tego
nosiciela, co mógłby być zwany Pasterzem
Dobrym, gdy on owieczką (cielątkiem?), panienka
spoglądająca na zmęczoną twarz
Moschoforosa – nie chce się obrócić
do obiektywu, za którym zapewne
Interpretator tej sceny już wie,
że naciskając spust migawki, chwyta
nie światło, ale światłość wiekuistą
porywającą ich skóry i korę
drzew, ziarnka piasku i wszystko w Źrenicę
Rozpłomienionej Opatrzności, którą
czują – bo widać to – jako przelotny
upał, co ciała ich przemieni w popiół
szarawej fotografii świadczącej, że byli
piękni i przez to pożądali imion
trwalszych niż oni sami, chociaż mała
dziewiczka nie przyjmuje żadnego prócz jej
własnego, które musi zostać tajemnicą.
WSTYD
Coraz bardziej się wstydzę. Żyję ponad stan
śmierci, z którą rozwiodłem się po pięćdziesięciu
latach wzajemnych świadczeń. Wstydzę się
tego, że łatwo daję się uwodzić
pięknostkom czasu i przestrzeni, wierząc,
że mnie unoszą na nieosiągalne
piętra najwyższej wieży, żebym śpiewał
swoją piosenkę o jabłuszku na krzyż.
Rumienię się, gdy staje przede mną Królewicz
na tle Królestwa Niebieskiego, nagi
o spojrzeniu Baranka, który gładzi grzechy
świata, gdy moje nie do wyprasowania.
Wiem, że to ta sama krew napływa,
co podnosiła mi bezwstydnie męskie
pragnienie bycia nieśmiertelnym. Spust
życiodajnego nasienia rozwalał
mury graniczne między tym a Tamtym
światem. Czułem, jak pęka corona muralis
utraconego raju. Wstydzę się
wirować w rytmie płomiennego miecza,
gdy zdaje mi się, że wszystko, co widzę,
to jego cienie na tkaninie dni;
że jego ciągły jęk, muzykę sfer
słyszę w falsecie rudego chłopczyka,
w miłosnym spazmie kobiety, w symfoniach
moich genialnych kolegów. Czy to
jest delikatność neofity, czy
sentymentalny smutek impotenta
przed wzywającą go do Fraucymeru
Światłością Wieczną (Das Ewig-Weibliche)?
Ocal, zachowaj! Jestem winien i
zachowany do jakich rozliczeń; mój wstyd
wie, że nie w liczbach odbędzie się sąd
nad uwiedzionym. A ja dalej lecę
za piórkiem sójki, za grubym warkoczem
nad pośladkami Mirandy, jak gdybym
dawno zmartwychwstał i Sąd Ostateczny
był przymrużeniem Oka Opatrzności
na moją głupiość. Dlatego się wstydzę.
ODCIĘŁA SIĘ
Odcięła się. Obcięła warkocz. Odfrunęły
anielskie włosy do Pierwszej Komunii;
pachnąca kosa do rąk małej śmierci;
wężowe sploty w małżeńską poduchę
wiecznego śniegu wgniotły się jak paproć
świętej pamięci w zwęglony pień drzewa
nieświadomości dobrego i złego.
TRISTIUM
I tylko tyle po nocy miłosnej,
żałobnie czarnej jak żal za nocami
w niej uśpionymi, za jasnością lat
świetlnych nad nami rozpostartą, gdy
wnurzaliśmy się w siebie aż do źródeł
Światłości darowanej nam przez lekkomyślną
małą śmierć, młodszą od nas
wspólniczkę zamachów
na Pana Boga, więzionego w klatce
piersiowej, w worku serca, nim wyłamał
żebro, by razem z tobą być na zewnątrz mnie
tak niedosiężnie, że kiedym przez noce
brnął po omacku aż do tego świtu,
przebudzonemu zdawało się, że
rozgarniał we śnie wieczne śniegi, rwał
puch niewidzialny spod skrzydeł swojego
anioła stróża skazanego na
rychły upadek w krystaliczną otchłań
mojej niewiary będącej diamentem
w złotym pierścieniu Ojca Niebieskiego,
na Jego Palcu wskazującym nową
ziemię i nowe niebo nad językiem
lodowca, który wśliznął się między stygnące
w zimnym ogniu miłości
własnej – nasze ciała.
SZLIŚMY ZBOCZAMI PAGÓRKÓW
Szliśmy zboczami pagórków pod przymglonym światłem;
gęste trawy, dmuchawce, huk
i ogień widoczny na krańcach dalekich kopalń,
szum przesuwającego się pociągu, świergot
ptaków przed zachodem słońca –
upewniały, że jesteśmy we wnętrzu
przyszłego snu; zamykałem oczy,
całując wilgotnochłodny owoc
rozchylonych warg.
I znowu nazajutrz wędrowaliśmy, mając sen
za sobą, a nad nami świergocące języki
ognia przemienionego
w to wszystko, co nam dane było do wierzenia,
że przemienionym ogniem jest i jest.
Mijaliśmy domy umajone gałązkami brzóz,
owce pasące się na pochyłościach
wzgórz, które znaliśmy ze snu
mającego się powtórnie spełnić,
a przeniknięci radością przebudzenia,
kiedy ciała nasze łączyły się i czuły ciepłą tożsamość,
składaliśmy dziękczynienie
za to,
co – jawnie rzeczywiste –
pozwalało nam, jak rodzice dzieciom
w wyjątkowym dniu, nie zasypiać
o tej samej porze co zawsze,
lecz nasycić się tym, co – przyśnione –
mogłoby nam
przepaść w niepamięci.
AKTORZY. PRÓBA OGNIA
Pełny teatr. Wszystkie miejsca zajęte
ogniem. Albo ogień zajął wszystkie
miejsca. Język żartu. Żarliwy żal
bełkocący językami ognia; huk
płomieni; widowisko pożerczego światła
przed brzaskiem – w trzasku wody
zamarzającej po krzyku
w lepkośliski śluz wyciekły z jamy
narodzin. Czarna paszcza z próżnymi dziąsłami
balkonów jeszcze wrzeszczy, ale ogłuszeni
przerażeniem – dokładnie ani jednej kropli,
ani zgrzytu popiołów, szeptu tynku – nic
nie słyszymy – tak mocno, jakby – zmartwychwstając
w nas – jakiś Marsjasz
obdzierał nas wyciem
ze wszystkich skór,
któreśmy dotąd nakładali
sobie, by ukryć łatwopalny strach
wątpliwej wiary w ciała zmartwychwstanie.
(19 stycznia 1994 roku spłonęła widownia Teatru Polskiego we Wrocławiu)
MATKA
Jakby dopiero dzisiaj było dozwolone
spotkanie z tobą po tylu przemianach
w ziemię wyzbytą ciężaru i sensu,
w niebo na lata świetlne opuszczone
przez Pana Boga i Jego Sąsiadów
zakładających Świętych Obcowanie
w bezludnym sercu; w ciężki żal
gromu z jasnego nieba; w ślepy dół
grobu chłonący światłość wiekuistą
tej burzy, która w furkotach potężnych
kart Księgi pozwoliła mi znaleźć opłatek
zgniecionej ciszy, żeby Cię nakarmić,
zgłodniałą w nikłej obecności cienia
porzuconego przez niedbałą śmierć;
dopiero dzisiaj, po dwunastu latach,
jakby w południe wieczności, pod słońcem
wybierającym z ziemi wczesne kwiaty
abdykującej zimy, pękły grudy
chmur, żebym jasno widział, jak się niczym
nie odróżniasz od nieba – tak samo jak ono
moje pytania o wszystko, co wiesz,
zbywając jasnym śmiechem przebaczenia.
DOPIERO WTEDY
Chodziłem po wodzie i kiedy prawie że doszedłem,
zacząłem tonąć.
Dociekałem głębi i gdy niemal że dotknąłem dna,
wyparło mnie.
Oddychałem zachłannie i gdy mogłem wreszcie odetchnąć,
dusiłem się.
Bezwładnymi rękami wymachiwałem niebu,
olśniło mnie.
Dopiero wtedy podniosłem głos
z ziemi.
BURZA
Żywy, przeciwko martwym okrętom,
Okręt się zbliża.
Żaglem jest Ciało Twoje napięte
na maszcie krzyża.
Okręt rozbłyska światłem przestworza,
przez które płynie,
tnąc wzeszłe nieba, gnąc zeszłe morza
w śmierci godzinie.
I nagle tego, co było, nie ma,
tylko Ty jesteś.
A bezgodzinna śmierć stoi niema
i patrzy przez tę
chwilę, by, jak przez dziurkę od klucza
ujrzeć to wszystko
nowe, co nawet i ją wyklucza.
Okręt jest blisko.
I nie ma śmierci, kluczem się stała
do drzwi wieczności;
i spłynął żagiel Twojego Ciała
na masztów kości;
nagie szkielety okrętów nowe
żagle przywdziały,
drgnęły przed Twoim ogromnym Słowem
i zmartwychwstały.
TYGRYS
Jeszcze nie zmartwychwstanie; to jest ledwie pierwsze
przebudzenie po nocy nagrobnej; to jeszcze
nie światłość wiekuista liczy w oknie pręty
żelazne, ledwie pierwszy śnieg po Wszystkich Świętych
i tych, co uzurpują sobie świętość, pada
na wznak, jak biała kartka, co czeka, aż zadasz
pierwszy cios ostrzem pióra albo wyostrzonym
spojrzeniem, które wbijasz w nabrzmiałą pierś żony
śpiącej; chciałbyś przemienić pobudkę w pieszczotę
przenikliwie skuteczną, więc, iskrzący złotem
obrączki, palec kładziesz na różowym szczytku
piersi, jak ślepe dziecko, i tyle pożytku
masz z tego dotykania, co ono, gdy stuka
delikatnie w jedyny klawisz: tak go szuka,
jakby miało dźwięk wybrać z fortepianu, a nie
z maszyny do pisania, nieczytelne zdanie
z jednej tylko litery złożone, jak święte
i, łączące, co będzie z tym, co już poczęte;
jak tamto dziecko nie znasz skutku ani znaczeń
tego dotknięcia, smutny więc przez pręty patrzysz
na światło, które nie jest światłością, na boską
ranę w niebie, i czujesz, jak drobinka wosku
ze świec palonych wczoraj uwiera pod złotą
obrączką, i w tej chwili, przejęty ciepłotą
piersi wypełniającej twój dotyk owalem
łagodności, poczułeś skok serca nad fale
równomiernego pulsu śpiącej żony; cienie
prętów na tobie; tygrys; w niej twoje nasienie.
ŚWIĄTYNIA
Miłkowi
Rodziłem się na nowo, rozdzierałem łono
kopuły upalnego powietrza; smuklałem
jak Boży Palec wskazujący mnie
Imieniem; wypełniała mnie tkliwa tożsamość
z Nim, z Jego błogim obłokiem, stojącym
nago nade mną, z obłymi liniami
wybrzeża pieśni wzburzonej pięknością
kobiety w roziskrzonych kroplach, wychodzącej
z morza; ostrzącej zachwyt bolesny do ciosu
pod wyłamanym żebrem nawy, którą rani
piorun z jasnego nieba; rysa na nicestwie
niewidzialnego serca
przestrzeni, by moje,
bijące teraz, niczym nowe źródło
światła, z którego pije Bóg spragniony
człowieczeństwa w Kobiecie,
która Go urodzi,
pojęło.
OSOLA
Zaczynam się powoli przenosić na Tamten
Świat. Niechaj będzie Jasne:
powoli – z oporną
prędkością, ale także: zgodnie z wolą. Moją
(już nie dość wolną) i z Tą, której słucham
w skrzekocie sójki i w głuchocie pnia
długowiecznego dębu. Korzystam z przenośni
wiary, posługującej się w tym celu krótkim
spojrzeniem w mgnienie oka na skrzydle rusałki
pawika. To jest właśnie To: przelotne deszcze,
którym nie widać skrzydeł; nieskończona
tęcza nad szybkim pożegnaniem chwili
umykającej na grzbiecie jaszczurki
zwinki; te błyski, przeloty, poświsty
niedochwycone, zostają na Tamtym
Świecie, z którego wyjawiły się
na pokuszenie, żeby ostatecznie
udało mi się (z pomocą przenośni)
pomylić ten świat z Tamtym.
JESZCZE
Jeszcze nieważko niedosłowny, jeszcze
ostatnie słowo w nim się nie poczęło,
nie przygotował się do zaskoczenia,
czekając na nie, by uniemożliwić;
jeszcze zamyślił się, gdzie myśl nie sięga;
nastawił budzik na czarną godzinę,
która nie wyszła po niego, gdy stanął
na wiecznym śniegu bez odbicia śladu.
ROZPROSZENIE
Piszesz na… ciemno? Na czarno? – Na brudno.
Franciszkę dziwi na brudno – na czysto
i to, że mówię za ciemno, gdy jasno
mógłbym powiedzieć, że piszę na nie wiem
jak to napisać, co chciałem – a już
nie chcę, bo chciałbym tylko, zachwycony
jej dziecięcym zdziwieniem, dalej się rozpraszać
w życiu na brudno do śmierci na czysto.
ARS POETICA
To rzekł i piękne powietrze zostawił
Słowacki
Zysk ze sklecenia wiersza – to, że się udało
z a m ó w i ć miejsce na cmentarzu w pięknym
powietrzu i nadzieja, że się zmartwychwstanie
w oczach tego, kto zechce omusnąć rzęsami
motyli pyłek złudy czy ostrością wzroku
ścierać słowiczą rdzawość mojej kantyleny,
by miała szklany poblask archanielskich głosów
splecionych w długi warkocz piosneczki, za którą
nosiło mnie jak dawniej młokosa za kosą
płowowłosej królewny, z którą uroczyście
bawiliśmy się w małą śmierć; te uzurpacje,
żywe obrazy, martwe natury, fałszywe
melodie na grzebieniu drapiącym łysinę –
przerośnięte nad czubek głowy czekającej
na koronę, infułę, na wieniec laurowy,
jakby jej mało było czapeczki z pomponem –
skazują niewątpliwie na drwinę, na ścisk
w skrzekliwej ciżbie innych wierszokletów,
jak ja, przetaczających tę błękitną krew
domniemanej wieczności – jednak jednakowo
cierpliwej dla fantazji indywidualnych
pojęć niewzruszonego nieba nad larwami
przekonanymi, że im się udało
z a m ó w i ć miejsce w pięknym powietrzu, że nikt
nie zetrze błyskawicy autografu z pleców
zachwyconego Pana Boga. Tyle.
KRÓLEWSKA WYSOKOŚĆ
Radość, że to jest po tej stronie, na tej
stronie zeszytu, na ziemi pod słońcem;
że to jest nic nowego, marność, wiatr, papiery
kartek z wierszami o tym – bez nikłej pewności,
że będą jeszcze czytelne po naszej
rozbrajająco nieczytelnej śmierci.
Radość, że to jest łudząco podobne
do czegoś, co, niwecząc podobieństwa,
jest ledwo prawdą, a nie ma obrazu
nadającego się na światło dzienne
ani na nocne czuwanie; że czuję
pod swoimi piersiami jej piersi, że z nas
poczyna się człowieczość, żeńskość, męskość, światłość;
kość z kości, krew z krwi, pieśń z tchu, mowa z trawy;
że w konwulsjach cierpienia i w spazmach rozkoszy
wynika z nas nicestwo pewniejsze od czegoś,
co, przerastając nas, uprzejmie czeka,
aż osiągniemy jego królewską wysokość.