Vincent Walder i Mina Dabiri. Kult - Camilla Läckberg, Henrik Fexeus - ebook + audiobook

Vincent Walder i Mina Dabiri. Kult ebook

Camilla Läckberg, Fexeus Henrik

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Kult to druga część trylogii autorskiego duetu Läckberg & Fexeus.

W sztokholmskiej dzielnicy Södermalm uprowadzony zostaje pięcioletni Ossian. Natychmiast rusza dochodzenie. Do policyjnego zespołu Miny Dabiri dołącza negocjator Adam Blom, który dostrzega podobieństwa do wcześniejszej sprawy – niestety o tragicznym finale. Wszystko wskazuje na to, że i tym razem porwań będzie więcej. Mina Dabiri prosi o pomoc Vincenta Waldera – mentalistę, z którym nie miała kontaktu od niemal dwóch lat. Znawca psychologii, który przez wielu uważany jest za zdolnego do czytania w myślach, od razu dostrzega analogie do sprawy sprzed kilku lat. Wzajemna relacja Miny i Vincenta ma bardzo szczególny charakter. Mur, którym każde z nich oddzieliło się przed swoją przeszłością, zaczyna pękać, gdy spotykają się po raz kolejny.

Policja rozpoczyna wyścig z czasem i bezwzględnym mordercą działającym według logicznego i rytualnego schematu.

Kto wygra tę nierówną grę?

Thriller, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony!

Kult to doskonale udany eksperyment, książka, która wyznacza nowe standardy thrillera. Gabriella Genisi TUTTOLIBRI – LA STAMPA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 749

Oceny
4,5 (3107 ocen)
2005
772
270
50
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tedzik

Nie polecam

Dobry lektor, ale nawet on nie był w stanie uratować tego knota.
70
Luna88

Nie polecam

nudna Läckberg to naprawdę grafomanka
50
annamatel

Z braku laku…

Zdecydowanie najsłabsza książka autorki. Intryga rodem z Dona Browna. Jak ktoś lubi przypadnie do gustu. Tak przewidywalna że aż wydaje się że coś musi zaskoczyć. A tu jednak nie... Nie polecam fanom autorki Szkoda psuć sobie o niej zdanie
40
joannamichalek

Z braku laku…

Pomysł na fabułę ciekawy. Ale rozwleczone to okrutnie. Można spokojnie pół tekstu wyrzucić bez szkody dla książki. Więc można ale niekoniecznie.
40
JoannaKinalska79

Całkiem niezła

Trochę zbyt przeciągana.
30

Popularność




TYDZIEŃ PIERWSZY

FRE­DRIK UPEW­NIA SIĘ po raz chyba setny z kolei, że nic nie widać przez pla­stik. Nie chciałby spa­lić nie­spo­dzianki. Let­nie słońce pie­cze w twarz, na dwo­rze jest pew­nie ze dwa­dzie­ścia dzie­więć stopni. Mimo upału posta­na­wia się przejść z biura przy Skan­stull do przed­szkola Ossiana w pobliżu Zin­kens­damm. Jest środa, ale udało mu się wyjść nieco wcze­śniej niż zwy­kle. W taki upał nikomu nie chce się dro­bia­zgowo prze­strze­gać godzin pracy, więk­szość kole­gów już prze­sia­duje w jakimś ulicz­nym ogródku, w cie­niu, nad szklanką piwa.

Spa­cer zabiera mu około dwu­dzie­stu minut, ale i tak powi­nien był zabrać ze sobą butelkę wody z uwagi na upał. Mary­narkę musiał ścią­gnąć, a rękawy koszuli pod­wi­nąć. Prze­po­cona koszula lepi się do ple­ców, ale nie szko­dzi. Dziś jest dokład­nie tak, jak powinno być.

Znów spraw­dza torbę. Pudło z zesta­wem Lego Tech­nic jest tak duże, że pra­wie wystaje nad uchwyty. McLa­ren Senna GTR. Zami­ło­wa­nie Ossiana do aut jest praw­dziwą zagadką, bo Fre­drik i Jose­fin są – by tak rzec – aktyw­nie nie­za­in­te­re­so­wani samo­cho­dami. Ojciec i syn podzie­lają nato­miast zami­ło­wa­nie do budo­wa­nia z kloc­ków Lego.

Na pudełku napi­sano, że zestaw jest prze­zna­czony dla dzieci od lat dzie­się­ciu, a Ossian ma dopiero pięć, ale Fre­drik wie, że syn pora­dzi sobie z tym bez pro­blemu. Taki jest sprytny. Cza­sem nawet spryt­niej­szy od swego taty, myśli Fre­drik i śmieje się gło­śno do słońca. Tak jest, od swego super­in­te­li­gent­nego taty, który wła­śnie kupił pre­zent ozna­cza­jący, że w jeden z naj­pięk­niej­szych dni lata będą przez wiele godzin tkwić w domu. Tak, tak. No trudno. Jutro na pewno też będzie piękna pogoda.

Zresztą Ossian i tak spę­dził cały dzień na dwo­rze. Jest mu to bar­dzo potrzebne, ina­czej zaczyna cho­dzić po ścia­nach w domu, chyba że aku­rat bawi się kloc­kami Lego. Jose­fin mówi cza­sem, że zasta­na­wia się, czy nie nale­ża­łoby pójść z nim do leka­rza, cho­ciaż na razie tego nie pla­nują. Jak dotąd jego żywość wydaje się czymś pozy­tyw­nym, zwłasz­cza w porów­na­niu z innymi dziećmi w przed­szkolu, które już w chwili odbie­ra­nia przez rodzi­ców rzu­cają się na ich tele­fony. Coś okrop­nego.

Fre­drik docho­dzi do przed­szkola Bac­kens i patrzy na zega­rek. Mimo upału szedł tak szybko, że dotarł tro­chę przed cza­sem. Dzie­ciaki pew­nie są jesz­cze w parku Skin­nar­vik.

Ey, sexy lady, nuci Fre­drik, wcho­dząc na wznie­sie­nie za przed­szko­lem.

Gan­gnam Style to teraz ulu­biona pio­senka Ossiana. Fre­drik uśmie­cha się i myśli sobie, że pozo­staje tylko się pod­dać. Ćwi­czyli nawet cho­re­ogra­fię z tele­dy­sku.

Na wznie­sie­niu znaj­duje się spory plac zabaw dla dzieci, rośnie też kilka dużych drzew. Dla Ossiana to wręcz las, a chło­piec kocha prze­by­wać w lesie.

Oppan Gan­gnam Style, pod­śpie­wuje Fre­drik, a dzie­ciaki się­ga­jące mu tylko nieco ponad kolana pod­no­szą na niego zdzi­wione oczy i zaraz wra­cają do zabawy.

Dzieci są w żół­tych kami­zel­kach z wyma­lo­wa­nym logo róż­nych przed­szkoli. Plac zabaw jest bar­dzo popu­larny, sły­chać krzyki i śmie­chy. Lego Tech­nic będzie chyba na kiedy indziej. To dzień stwo­rzony do zabawy w cho­wa­nego mię­dzy drze­wami. Nie muszą się spie­szyć do domu, Jose­fin obie­cała, że zaj­mie się obia­dem. Rozej­rzaw­szy się, Fre­drik dostrzega Toma, jed­nego z nauczy­cieli przed­szkola Bac­ken.

– Cześć! – mówi, uśmie­cha­jąc się do Toma, który wła­śnie wyciera gru­bego gila jed­nemu z dzieci.

– Opp opp opp opp – pod­śpie­wuje Tom w odpo­wie­dzi. – Zgad­nij, kto dziś wybie­rał muzykę do zajęć z ryt­miki.

– Ostrze­ga­łem was. Przed upły­wem tygo­dnia będzie­cie tu mieć trzy­dzie­ścioro dzie­cia­ków tań­czą­cych Gan­gnam. Nie wiesz, gdzie jest mój geniusz tańca? Jakoś go nie widzę.

Tom koń­czy wycie­rać nos dzie­ciaka i zasta­na­wia się.

– Sprawdź koło huś­ta­wek – mówi w końcu. – Ossian lubi tam posie­dzieć.

No jasne. Jak nie biega, to lubi się huś­tać. A wła­ści­wie posie­dzieć sobie na huś­tawce. To jego azyl, nikt mu tam nie prze­szka­dza w roz­my­śla­niach o waż­nych spra­wach.

Fre­drik idzie do huś­ta­wek. Wszyst­kie są zajęte, ale Ossiana nie ma na żad­nej. Wła­śnie odcho­dzi stam­tąd Feli­cia, jedna ze star­szych kole­ża­nek Ossiana w przed­szkolu. Doga­nia ją.

– Cześć, Feli­cia, widzia­łaś może Ossiana?

– Tak, ale to było wcze­śniej.

Fre­drik marsz­czy czoło. Poja­wia się nie­ja­sne wra­że­nie, że coś jest nie tak. Fre­drik oczy­wi­ście zdaje sobie sprawę, że to irra­cjo­nalne, że to tylko jego nado­pie­kuń­czy radar rodzi­ciel­ski, który alar­muje zawsze wtedy, gdy może zda­rzyć się coś złego, nie­za­leż­nie od tego, czy coś na to wska­zuje. Na sawan­nie mógł to być prze­jaw instynktu prze­trwa­nia, ale teraz jest zupeł­nie nie­uza­sad­niony, pod­po­wiada mu zdrowy roz­są­dek. Jed­nak to i tak na nic, bo Fre­drik wciąż ma to nie­przy­jemne wra­że­nie, jak od zim­nego podmu­chu wia­tru w kark. Pudło z kloc­kami Lego, które przed­tem wyda­wało się takie fajne, teraz wyraź­nie mu zawa­dza, gdy pospiesz­nie wraca do Toma.

– Koło huś­ta­wek też go nie ma – mówi.

– Dziwne.

Tom zerka na listę odha­czo­nych nazwisk dzieci.

– Powi­nien być… zaraz, Jenya już wró­ciła do przed­szkola z malu­chami. Mógł pójść z nimi, żeby iść do toa­lety, i już tam został. Prze­pra­szam, Jenya powinna powie­dzieć, że go zabiera. Ale wiesz, jak jest.

Ow­szem, Fre­drik wie i wzdy­cha lekko. Wra­że­nie, że coś jest nie tak, ustę­puje. Tom i Jenya są dosko­na­łymi nauczy­cie­lami, ale dzieci mają wła­sną wolę i nie­za­wodną zdol­ność zna­le­zie­nia się nie tam, gdzie czło­wiek spo­dziewa się je zastać. Fre­drik wręcz współ­czuje Tomowi, widząc jego zawsty­dzoną minę. Choć na dzieci trzeba uwa­żać. Nie­je­den rodzic zro­biłby już awan­turę.

– Jasne – odpo­wiada. – Miłego popo­łu­dnia, Tom, i do zoba­cze­nia! Oppa oppa!

Fre­drik zbiega z górki do przed­szkola. Drzwi są otwarte. Wcho­dzi do szatni, gdzie są ozna­czone nazwi­skami wie­szaki na okry­cia i szu­flady na zapa­sowe ubra­nia. Na wie­szaku Ossiana nic nie wisi. Jeśli poszedł do łazienki, jego kur­teczka może leżeć tam na pod­ło­dze. Albo mogła zostać w parku, ponie­waż jest gorąco. Fre­drik nie powi­nien był nawet zakła­dać mu tej kurtki w taki dzień. Wygłu­pił się. Dziecku musiało być strasz­nie gorąco.

Fre­drik wcho­dzi do środka, nie zawra­ca­jąc sobie głowy zdej­mo­wa­niem butów.

– Ossian? – woła, puka­jąc w pierw­sze z brzegu drzwi do toa­lety. – Jesteś tam?

Jenya idzie do niego kory­ta­rzem. Za nią dwu­latki chla­pią na sie­bie farbą do malo­wa­nia pal­cami, wrzesz­cząc z zachwy­tem i prze­ra­że­niem jed­no­cze­śnie.

– Cześć – odzywa się Jenya. – Zapo­mnie­li­ście cze­goś? Ossian jest w parku z Tomem.

Uczu­cie, że coś jest nie tak, wraca tak szybko, że pra­wie zwala go z nóg. To już nie jest podmuch zim­nego wia­tru na karku, tylko wra­że­nie, jakby dostał pię­ścią w brzuch.

– Nie ma go w parku – odpo­wiada Fre­drik. – Wła­śnie wra­cam stam­tąd. Tom myślał, że poszedł z wami.

– Nie, tutaj go nie ma. Spraw­dzi­łeś koło huś­ta­wek?

– Tak. Nie było go tam, prze­cież mówię. Cho­lera.

Fre­drik odwraca się na pię­cie i wybiega. Zda­rzało się już, że któ­reś dziecko ucie­kło z przed­szkola. Choćby Feli­cia. Zanim w przed­szkolu się zorien­to­wali, udało jej się dojść do samego domu. Jej rodzi­ców pew­nie do dziś boli brzuch po tym. Cie­kawe, czy można się do cze­goś takiego przy­zwy­czaić? Fre­drik nie znosi tego uczu­cia.

Bie­gnie z powro­tem na wznie­sie­nie. Cho­lerne pudło z kloc­kami obija mu się o nogi. Wszę­dzie wpada na dzieci. Roz­gląda się despe­racko, jed­no­cze­śnie stara się uspo­koić, bo panika na pewno mu nie pomoże. Jed­nak Ossiana tu nie ma.

Żadne z dzieci nie jest jego synem.

Tom robi wiel­kie oczy, widząc powra­ca­ją­cego Fre­drika. Wydaje się, że od razu zro­zu­miał.

– Prze­cież on tu musi być – mówi Fre­drik, upusz­cza­jąc torbę z pudłem, żeby móc się poru­szać szyb­ciej.

Tom wypy­tuje dzieci znaj­du­jące się naj­bli­żej, czy któ­reś widziało Ossiana. Domki do zabawy. Mógł się tam scho­wać. Fre­drik bie­gnie tam, ale z daleka widzi, że są puste. Gdzie jesz­cze mógłby… Chyba nie poszedł mię­dzy drzewa? Sam? Ktoś powi­nien był to zauwa­żyć?

Feli­cia.

Powie­działa, że przed­tem widziała Ossiana.

Fre­drik wraca do Toma i pozo­sta­łych dzieci. Z wysiłku dra­pie go w gar­dle, pot leje mu się z czoła i po krę­go­słu­pie. Feli­cia, posłu­gu­jąc się wia­der­kiem, buduje wieżę z pia­sku. Jak gdyby ni­gdy nic. Jakby świat nie roz­pa­dał się wła­śnie na kawałki.

– Feli­cia – zwraca się do niej, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać sza­le­ją­cych w środku emo­cji. – Mówi­łaś, że widzia­łaś przed­tem Ossiana. Kiedy to było?

– Jak roz­ma­wiał z tą głu­pią panią – odpo­wiada dziew­czynka, nie pod­no­sząc wzroku znad swo­jej budowli.

– Głu­pią… – zaczyna Fre­drik i chryp­nie. – Czy ta pani była stara?

Feli­cia kręci zde­cy­do­wa­nie głową, jed­no­cze­śnie wyrów­nu­jąc wieżę łopatką.

– Nie stara – mówi. – Ona była jak moja mama. Mama miała nie­dawno uro­dziny i ma trzy­dzie­ści pięć lat.

Fre­drik prze­łyka ślinę. Nie­zna­joma osoba. Przy­szła i roz­ma­wiała z jego dziec­kiem. Nie nauczy­cielka i nie mama. Jakaś nie­zna­joma. Fre­drik kuca obok Feli­cii, powstrzy­mu­jąc chęć, żeby potrzą­snąć dziew­czynką.

– Wiesz, kto to był? – spy­tał, sta­ra­jąc się nie krzy­czeć. – I dla­czego mówisz o niej głu­pia?

Feli­cia pod­nosi na niego wzrok, w oczach ma łzy. Fre­drik musi zro­bić krok w tył, żeby nie stra­cić rów­no­wagi. Czyta to w jej spoj­rze­niu; wie aż za dobrze, co się stało. Co nie powinno się ni­gdy stać. Co nie może się ni­gdy stać.

– Te jej samo­cho­dziki wcale mnie nie cie­ka­wiły – mówi Feli­cia. – Cho­ciaż Ossia­nowi się podo­bały. Ale chcia­łam pogła­skać szcze­niaczki. Mówiła, że ma pie­ski w samo­cho­dzie. Jed­nak nie pozwo­liła mi pójść z nimi. Tylko Ossian miał je zoba­czyć. A potem poszli.

Fre­drik czuje, jak otwiera się przed nim czarna dziura, do któ­rej bez­wład­nie wpada.

MINA STA­NĘŁA w wej­ściu do lokalu i rozej­rzała się. Tego popo­łu­dnia nie było tak wielu ćwi­czą­cych. Bar­dzo dobrze. I raczej starsi ludzie. Lice­ali­ści, kobiety tre­nu­jące cross­fit i mię­śniacy już sobie poszli. W powsze­dni dzień o pięt­na­stej przy­naj­mniej przez godzinę rzą­dzili tu senio­rzy. Dla niej to lepiej, bo znacz­nie sta­ran­niej wycie­rali urzą­dze­nia zarówno po sobie, jak i po tych potwo­rach, które się tu wcze­śniej pociły. Mina i tak nie miała zamiaru ryzy­ko­wać. W kie­szeni bluzy miała jak zawsze cien­kie jed­no­ra­zowe ręka­wiczki, dwie bute­leczki dezyn­fe­ku­ją­cego spreju, ście­reczki z mikro­fi­bry i torebkę stru­nową na te zużyte.

Jej plan tre­nin­gowy prze­wi­dy­wał dziś ćwi­cze­nia na tułów i nogi. Wło­żyła ręka­wiczki, pode­szła do jed­nego z przy­rzą­dów do ćwi­cze­nia nóg i zabrała się do sta­ran­nego spry­ski­wa­nia wszyst­kich czę­ści. Zauwa­żyła, że nie­któ­rzy spry­skują tylko uchwyty. Albo jesz­cze gorzej, bo samo sie­dzi­sko. Prze­cież brud i bak­te­rie mogą prze­no­sić się na innych. Nie mogła zro­zu­mieć, że ludzie potra­fią być tak nie­roz­ważni.

Wło­żyła do torebki stru­no­wej zło­żoną zużytą ście­reczkę i wzięła następną. Każde wej­ście do siłowni było wej­ściem do poten­cjal­nego ogni­ska zarazy. Wła­śnie dla­tego nie była w sta­nie ćwi­czyć na siłowni w komen­dzie, bo wie­działa aż za dobrze, co z nich za bru­dasy. Tu przy­naj­mniej brud nie miał zna­jo­mych twa­rzy.

Zwa­żyw­szy na to, co przy­pusz­czal­nie unosi się w powie­trzu, wola­łaby wła­ści­wie ćwi­czyć w maseczce. Sły­szała, że cię­ża­rowcy czę­sto pusz­czają bąki, i aż ją zaty­kało na myśl o bak­te­riach fekal­nych roz­cho­dzą­cych się w sys­te­mie wen­ty­la­cyj­nym. Jed­nak maseczka na twa­rzy wzbu­dzi­łaby nie­po­trzebną sen­sa­cję. Mogłaby jed­nak kupić sobie spe­cjalną maskę do ćwi­czeń mię­śni odde­cho­wych.

– Będziesz ćwi­czyć czy sprzą­tać? Jeśli skoń­czy­łaś, to chciał­bym prze­jąć to urzą­dze­nie.

Drgnęła i pod­nio­sła wzrok znad czysz­czo­nego opar­cia. Stał przed nią męż­czy­zna około sie­dem­dzie­siątki, cał­kiem siwy, w małych okrą­głych oku­lar­kach i w czer­wo­nej koszulce, ale nie takiej z tka­niny oddy­cha­ją­cej, tylko w zwy­czaj­nym baweł­nia­nym T-shir­cie. Z wielką plamą potu na piersi. Wzdry­gnęła się.

– A wiesz, jaka nie­hi­gie­niczna jest ta baweł­niana koszulka? – ode­zwała się. – Pot prze­cho­dzi z niej na urzą­dze­nia. Powinni zabro­nić ćwi­cze­nia w takich ciu­chach.

Męż­czy­zna rzu­cił jej mor­der­cze spoj­rze­nie, pokrę­cił głową i odszedł. Naj­wy­raź­niej uznał, że nie jest warta, żeby tra­cił na nią czas. Mina wcale się nie prze­jęła, jesz­cze kilka razy prze­je­chała ście­reczką, potem wło­żyła ją do torebki stru­no­wej wraz z ręka­wicz­kami, następ­nie usia­dła na urzą­dze­niu i usta­wiła cię­żar. Czło­wiek w czer­wo­nej koszulce sie­dział przy wyciągu, odwró­cony do niej ple­cami, gdzie rzecz jasna miał rów­nie wielką plamę potu. Skrzy­wiła się. Gdyby musiała wybie­rać: ma być lubiana czy zdrowa, odpo­wiedź była dla niej oczy­wi­sta. Ludzie mogą zatrzy­mać dla sie­bie zarówno swoje bak­te­rie, jak i sym­pa­tie.

Mina zdą­żyła się przy­zwy­czaić, że uwa­żają ją za kosmitkę. Inni ludzie nie byli jej do niczego potrzebni. Poczu­cie więzi z dru­gim czło­wie­kiem to pew­nie taki sam mit jak „pokre­wień­stwo duchowe”, „praw­dziwa miłość” i inne wydu­mane kon­cepty lan­so­wane przez Hol­ly­wood. Sku­tek jest taki, że nor­malny czło­wiek dostaje zabu­rzeń lęko­wych. Są nawet bada­nia, które tego dowo­dzą. Czy­tała, że po obej­rze­niu kome­dii roman­tycz­nej ludzie oce­niają gorzej zarówno wła­sną rela­cję, jak i swego part­nera. Bo żadna praw­dziwa rela­cja nie jest w sta­nie zmie­rzyć się z wymy­śloną ideą „miło­ści aż po grób”.

Mina obec­nie nie miała poczu­cia więzi z nikim. W prze­szło­ści zresztą też nie, z wyjąt­kiem krót­kiego czasu spę­dzo­nego ze swoją córką. Jed­nak męż­czy­zna, z któ­rym kie­dyś żyła, nie budził w niej raczej cie­płych uczuć. A na pewno nie czuła z nim „więzi”. Zresztą z nikim innym też nie.

Poza…

Nim.

Men­ta­li­stą.

Ale to było jakiś czas temu.

Na Face­bo­oku widziała reklamę nowego przed­sta­wie­nia Vin­centa. Miała nawet kupić bilet, ale tego nie zro­biła. Nie była pewna wła­snej reak­cji, gdyby zoba­czyła go na sce­nie. A co, gdyby nie roz­po­znał jej wśród publicz­no­ści?

A gdyby roz­po­znał?

Skrzy­wiła się. Lepiej trzy­mać się z daleka. Na wszelki wypa­dek. Prze­cież nawet się do niej potem nie ode­zwał. Oczy­wi­ście wie­działa dla­czego. Po pierw­sze, miał rodzinę. Nie mia­łaby za złe jego żonie, gdyby się zasta­na­wiała, co oni wtedy robili ze sobą. Vin­cent mówił, że Maria była okrop­nie zazdro­sna, a wyda­rze­nia na wyspie raczej nie zmie­niły tego na lep­sze. Mina z Vin­centem omal wtedy nie zgi­nęli. Nie byłoby w tym nic dziw­nego, gdyby jego żona ją znie­na­wi­dziła po tym wszyst­kim. Wpraw­dzie Mina nie pono­siła za to żad­nej winy, jed­nak była poli­cjantką.

W dodatku połą­czyło ich coś trud­nego do wytłu­ma­cze­nia, a wyda­rze­nia na Lidö zwią­zały ich ze sobą jesz­cze moc­niej.

Choć wła­śnie ta więź utrud­niła im pod­trzy­my­wa­nie kon­taktu. Bar­dzo się do sie­bie zbli­żyli. Tak bar­dzo, że Mina nie mogła sobie z tym pora­dzić. Dla­tego lepiej było tak, jak jest. Będąc sama, znaj­do­wała się za wałem obron­nym, gdzie czuła się bez­pieczna. On pew­nie też.

A jed­nak.

– PRO­SZĘ PAMIĘ­TAĆ – powie­dział Vin­cent – że to, co pań­stwo zaraz obej­rzą, nie jest rze­czy­wi­sto­ścią, tylko przy­kła­dem na to, że można pre­zen­to­wać nad­przy­ro­dzone umie­jęt­no­ści, choć się ich nie posiada. Bo wierz­cie mi, ja naprawdę ich nie posia­dam.

I uniósł jedną brew, jakby mówił a może? Mniej wię­cej połowa widowni zaśmiała się, ale tro­chę sztucz­nie, nie­pew­nie. Czyli wła­śnie tak, jak chciał Vin­cent.

Sala Cru­sell została wypeł­niona do ostat­niego miej­sca, choć był dopiero śro­dek tygo­dnia. Tysiąc dwu­stu miesz­kań­ców Linköpingu i oko­lic przy­było w śro­dowy wie­czór, żeby obej­rzeć Mistrza Men­ta­li­stę. Jak dla Vin­centa aż za wielu; jego udział w poli­cyj­nym docho­dze­niu przed dwoma laty wzbu­dził wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie. Gdyby nie był znaną osobą już wcze­śniej, zostałby nią wtedy. Oczy­wi­ście nie on sam, bo nikt nie wie­dział, kim jest tak naprawdę Vin­cent. Nato­miast Mistrz Men­ta­li­sta był praw­dzi­wym cele­brytą uwiel­bia­nym przez media i publicz­ność, a po infor­ma­cji, że o mało nie zgi­nął, topiąc się w zbior­niku z wodą, sprze­daż bile­tów na jego przed­sta­wie­nia się podwo­iła.

Umber­towi udało się ukryć przed mediami szcze­góły doty­czące udziału Vin­centa w spra­wie, zwłasz­cza te pry­watne. Dzięki temu mógł na­dal upra­wiać swój zawód. Gdyby się wydało, że pośred­nio stał się przy­czyną zamor­do­wa­nia trzech osób, praw­do­po­dob­nie spo­glą­dano by na niego ina­czej. Vin­cent był oczy­wi­ście nie­winny. W każ­dym razie jeśli cho­dzi o te mor­der­stwa. Jed­nak dla mediów kwe­stia winy czy jej braku była sprawą względną. I dla­tego Vin­cent i jego agent zro­bili wszystko, co tylko moż­liwe, by nie ujaw­nić moty­wów Jane ani tego, kim była. Uła­twił to fakt znik­nię­cia Jane i Ken­ne­tha.

Repor­te­rzy „Expres­sen” pró­bo­wali szpe­rać w histo­rii o matce Vin­centa. Dowie­dziaw­szy się o tym, Umberto spadł na nich jak jastrząb i zagro­ził, że jeśli o tym napi­szą, ni­gdy nie dostaną od jego agen­cji żad­nych mate­ria­łów o jego arty­stach ani zgody na wywiady z nimi. Czy publi­ku­jąc dość maka­bryczną histo­ryjkę, chcą sobie zamknąć drogę do połowy szwedz­kich estra­dow­ców? Oka­zało się, że jed­nak nie. Vin­cent domy­ślał się, że wło­ski tem­pe­ra­ment Umberta też zro­bił swoje.

Jed­nak jeden szcze­gół, ten mia­no­wi­cie, że daty mor­derstw sta­no­wiły szyfr, w któ­rym mor­der­czyni zapi­sała nazwi­sko Vin­centa, był tak sma­ko­wi­tym kąskiem, że musiał tra­fić do mediów, gdzie potem żył wła­snym życiem.

Ludzie zaczęli wysy­łać Vin­cen­towi różne zagadki, rebusy i łami­główki, bez jakiej­kol­wiek reflek­sji, że może być to nie­de­li­katne. Gdyby – swoją drogą – ludzie byli tak łatwi do roz­gry­zie­nia, nie musiałby zostać men­ta­li­stą.

– To, co teraz zapre­zen­tuję, może wyglą­dać na sytu­ację z poprzed­niego prze­łomu wie­ków – cią­gnął. – Jed­nak te same metody są na­dal sto­so­wane przy zakła­da­niu ruchów reli­gij­nych. Czy choćby sekt.

Scena została urzą­dzona jak salon z końca XIX wieku, a Vin­cent był ubrany w strój z epoki. Na środku znaj­do­wały się dwa skó­rzane fotele usta­wione do sie­bie pod kątem. Na jed­nym sie­dział męż­czy­zna, który wyraź­nie się dener­wo­wał.

Vin­cent spy­tał wcze­śniej, czy na widowni jest lekarz albo przy­naj­mniej ktoś, kto umie zmie­rzyć tętno. Czło­wiek ten był jedną z osób, które się zgło­siły. Kiedy Vin­cent zapro­sił go na scenę, był zupeł­nie spo­kojny. Nawet się śmiał. Jed­nak po tym, jak Vin­cent popro­sił go o pod­pi­sa­nie się pod doku­men­tem stwier­dza­ją­cym, że nie ponie­sie ani medycz­nej, ani praw­nej odpo­wie­dzial­no­ści za to, co się wyda­rzy, bo Vin­cent bie­rze ją w pełni na sie­bie, męż­czy­zna wyraź­nie się zanie­po­koił. Nie tylko on, publicz­ność też. Vin­cent uwiel­biał to. Pod­pi­sa­nie umowy było pro­stym spo­so­bem na stwo­rze­nie dra­ma­tycz­nej atmos­fery. Jed­nak pro­sząc o taki pod­pis, Vin­cent za każ­dym razem uzmy­sła­wiał sobie, że jego numer może rze­czy­wi­ście zakoń­czyć się w spo­sób dla niego fatalny.

– A więc, Adria­nie – powie­dział, sia­da­jąc na dru­gim fotelu, sko­śnie do męż­czy­zny. – Spró­bu­jemy nawią­zać kon­takt z tymi po tam­tej stro­nie. Ze zmar­łymi. Czy masz jakie­goś zmar­łego krew­nego, z któ­rym chciał­byś się skon­taktować? Mam wra­że­nie, jak­bym wyczu­wał u cie­bie żałobę, ale nie po babci… czuję, że ona wciąż żyje… może… po dziadku? Brak ci go?

Męż­czy­zna zaśmiał się ner­wowo i poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– O tak, Elsa żyje – odparł. – Ale Arvid umarł dzie­sięć lat temu. Zna­czy dzia­dek.

Pro­sty trik, wyko­nać go mogłoby byle medium, bo opie­rał się na pro­stym wnio­sko­wa­niu. Adrian wyglą­dał na nie­spełna trzy­dzie­ści lat. Czyli jego rodzice powinni być w wieku mię­dzy pięć­dzie­siątką a sześć­dzie­siątką. Z kolei ich rodzice mię­dzy osiem­dzie­siątką a dzie­więć­dzie­siątką. Ponie­waż kobiety żyją zazwy­czaj dłu­żej od męż­czyzn, sta­ty­stycz­nie było bar­dziej praw­do­po­dobne, że żyje jego bab­cia niż dzia­dek. W innej sytu­acji Vin­cent pew­nie by się zawsty­dził swego blefu, zwłasz­cza widząc, jak bar­dzo poru­szyło to sie­dzą­cego przed nim męż­czyznę. Jed­nak ten numer miał poka­zać dobit­nie, w jaki spo­sób usi­dla się innych ludzi, by pozy­skać ich zaufa­nie, a w kon­se­kwen­cji ich pie­nią­dze. A wtedy dozwo­lone są wszel­kie środki.

– Spró­bujmy zatem odna­leźć dziadka Arvida – powie­dział Vin­cent.

Spoj­rzał na publicz­ność.

– Powta­rzam, to nie będzie na serio.

Po czym, robiąc poważną minę, zwró­cił się do Adriana.

– Nawiążę teraz kon­takt z tamtą stroną – powie­dział. – Ale w tym celu muszę naj­pierw… tam przejść.

Się­gnął po pasek i pod­niósł go wysoko, żeby wszy­scy mogli zoba­czyć. Następ­nie zało­żył go na szyję i prze­cią­gnął przez kla­merkę, two­rząc pętlę. Lewą rękę wycią­gnął do Adriana, który bladł coraz bar­dziej.

– Poszu­kaj mojego tętna – powie­dział – i tup nogą w jego takt, żeby wszy­scy sły­szeli.

Męż­czy­zna chwy­cił jego prze­gub, przez chwilę macał pal­cem wska­zu­ją­cym i środ­ko­wym, szu­ka­jąc tętna, wresz­cie zna­lazł i zaczął tupać o pod­łogę w rytm pulsu Vin­centa, który patrzył mu w oczy.

– Do zoba­cze­nia po powro­cie – powie­dział. – W każ­dym razie miejmy taką nadzieję. Pamię­taj o tupa­niu w rytm mojego pulsu.

Następ­nie zacią­gnął pasek na szyi i skrzy­wił się. Nie musiał uda­wać, naprawdę bolało. Wciąż trzy­mał napięty pasek, pod­czas gdy tupa­nie Adriana podą­żało za jego pul­sem. Kilka sekund póź­niej tupa­nie zwol­niło.

Vin­cent zamknął oczy i zwie­sił głowę, ale nie puścił paska. Adrian jesz­cze kilka razy tup­nął nie­pew­nie i prze­stał. Na widowni roz­legł się szmer zasko­cze­nia i zde­ner­wo­wa­nia. Adrian wciąż trzy­mał go za prze­gub, ale jego stopa niczego nie sygna­li­zo­wała. Sprawa była oczy­wi­sta. Vin­cent nie miał pulsu. Sam się zadu­sił.

Vin­cent odcze­kał, aż z widowni dobie­gną do niego odgłosy świad­czące, że ludzie wiercą się na swo­ich fote­lach. Był to znak, że naprawdę zaczęli się bać. Wtedy powoli pod­niósł głowę i puścił pasek. Odwró­cił się do Adriana i spoj­rzał na niego męt­nym wzro­kiem.

– Adria­nie – wymam­ro­tał.

Adrian drgnął.

– W pomiesz­cze­niu znaj­duje się duch, który mówi, że ma na imię Arvid – cią­gnął Vin­cent nie­wy­raź­nym gło­sem. – Upew­nijmy się, że to rze­czy­wi­ście twój dzia­dek. Spy­taj go o coś, co wie­cie tylko wy dwaj. Może o coś z two­jego dzie­ciń­stwa. Arvid mówi… mówi, że nauczył cię jeź­dzić na rowe­rze? Może coś z tych rze­czy?

Adrian przy­tak­nął, wyraź­nie skon­fun­do­wany.

– Spy­taj go, gdzie się ude­rzy­łem – powie­dział.

Vin­cent mil­czał chwilę, jakby słu­chał czy­je­goś głosu, ale sły­szal­nego tylko dla niego.

– Roz­bi­łeś sobie kolano – powie­dział. – I umó­wi­li­ście się, żeby nie mówić nic mamie. Została ci po tym bli­zna.

Adrian puścił rękę Vin­centa, był wręcz wstrzą­śnięty. Prawda jest taka, że więk­szość ludzi w dzie­ciń­stwie roz­biła sobie kolano. Resztę Vin­cent dopo­wie­dział na rybkę. A jed­nak wspo­mnie­nia to szcze­gólna rzecz, bo jeśli nawet nie było dokład­nie tak, to w gło­wie Adriana tak się stało teraz.

– Arvid ma dla cie­bie wia­do­mość – cią­gnął Vin­cent. – Mówi… mówi, że musisz prze­trzy­mać i wie­rzyć w sie­bie. Że będzie dobrze, cho­ciaż potrwa to tro­chę dłu­żej, niż myśla­łeś. Jed­nak nie wolno ci tra­cić nadziei. Rozu­miesz, co to zna­czy?

Adrian przy­tak­nął.

– Cho­dzi o moje przed­się­bior­stwo. Ostat­nia rzecz, o któ­rej roz­ma­wia­li­śmy przed jego śmier­cią. Wciąż nie udaje mi się posta­wić go na nogi.

– On mówi, że mu przy­kro z powodu tego, co się stało. O co cho­dzi?

– W ostat­nich latach nie roz­ma­wia­li­śmy zbyt wiele – powie­dział cicho Adrian. – Pokłó­ci­li­śmy się.

– On tego żałuje. Mówi też, że kochał i wciąż cię kocha.

Po policz­kach Adriana popły­nęły łzy. Prze­sła­nie Vin­centa w tej czę­ści spek­ta­klu było istotne, jed­no­cze­śnie było mu przy­kro patrzeć, jak mocno to dotyka ludzi. Wpraw­dzie nie zro­bił nic wię­cej ponad uzy­ska­nie tak zwa­nego efektu horo­sko­po­wego1. Wypo­wie­dział zda­nia, które mogły się wyda­wać spe­cy­ficzne, a w rze­czy­wi­sto­ści mogły być rozu­miane róż­nie i mogły się odno­sić do więk­szo­ści osób. Kla­syczny trik sto­so­wany przez medium polega na tym, że klient sam inter­pre­tuje to, co mu powie­działy „duchy”, bo w ten spo­sób medium się ni­gdy nie myli. A gdyby coś się nie zga­dzało, można zawsze zwa­lić na to, że klient nie zasta­no­wił się porząd­nie.

– Kon­takt słab­nie – powie­dział z wysił­kiem Vin­cent. – Chciał­byś mu coś prze­ka­zać, zanim będzie za późno?

– Tylko… że dzię­kuję – wyszep­tał Adrian. – Dzię­kuję.

Vin­cent wycią­gnął rękę i znów zwie­sił głowę, z pozoru nie­przy­tomny. Adrian z waha­niem chwy­cił jego prze­gub i poma­cał pal­cami. Po chwili zaczął tupać nogą. Z początku powoli i nie­ryt­micz­nie, potem coraz regu­lar­niej i gło­śniej do momentu, gdy puls Vin­centa wró­cił do normy.

Vin­cent otwo­rzył oczy. Chwy­cił dłoń Adriana i uśmiech­nął się ostroż­nie. Po tym nume­rze ni­gdy nie było burzy okla­sków, ludzie byli zbyt oszo­ło­mieni, nie rozu­mie­jąc, czego wła­ści­wie byli świad­kami. Wie­dział jed­nak, że będzie to coś, o czym będą roz­ma­wiać całymi mie­sią­cami.

– Pamię­taj­cie – powie­dział, zwra­ca­jąc się do widzów tymi samymi sło­wami, od któ­rych zaczął, ale dużo łagod­niej.

Teraz widzo­wie byli prze­czu­leni i powi­nien to respek­to­wać.

– Nie nawią­zuję kon­taktu z duchami. Nie sądzę, żeby kto­kol­wiek mógł to robić, bo po pro­stu nie wie­rzę w duchy. Nato­miast, podob­nie jak każde prze­ko­nu­jące medium, potra­fię spra­wić wra­że­nie, jak­bym się z nimi kon­tak­to­wał. Tech­niki psy­cho­lo­giczne i słowne sto­so­wane sto pięć­dzie­siąt lat temu wyko­rzy­stuje się na­dal, aby stwo­rzyć pozór, że ktoś – za wysoką opłatą – skon­taktuje was ze zmar­łym bli­skim. Jak zawsze: jeśli coś wydaje się zbyt piękne, aby mogło być praw­dziwe, to naj­czę­ściej tak jest. Dzię­kuję pań­stwu za dzi­siej­szy wie­czór.

Zszedł ze sceny przed okla­skami. Tym razem chciał zosta­wić ich z tą reflek­sją.

Miał obo­lałą szyję. Cho­lerny pasek. Na przy­szłość powi­nien być ostroż­niej­szy. W dodatku za długo wstrzy­my­wał dziś puls. Kon­takt z duchem może i był fej­kiem, ale zatrzy­ma­nie pulsu było praw­dziwe. Cho­ciaż osią­gał je inną metodą niż paskiem i doty­czyło tętna w ręce, a nie w całym ciele. Spo­soby na zatrzy­ma­nie pulsu w poszcze­gól­nych czę­ściach ciała nale­żały do naj­pil­niej strze­żo­nych tajem­nic men­ta­li­zmu i Vin­cent nikomu nie zdra­dzał swo­jej metody. Zresztą fakt, że doty­czyło to tylko ręki, był nie­istotny, bo po trzy­dzie­stu sekun­dach i tak robiło się bar­dzo nie­bez­piecz­nie. Zazwy­czaj ludzie pusz­czali jego rękę po usta­niu tętna, ale Adrian ją zatrzy­mał, więc Vin­cent nie miał wyboru. Pomy­ślał, że ucie­szy się, kiedy jego tournée się skoń­czy. To blo­ko­wa­nie prze­pływu krwi jest bar­dzo nie­do­bre.

Zszedł do pocze­kalni dla arty­stów i spoj­rzał na sto­jące na stole butelki wody Loka. Trzy. Zaci­snął szczęki. Widok trzech bute­lek podzia­łał na niego jak dyso­nans. Otwo­rzył szybko lodówkę i wysta­wił jesz­cze jedną, żeby były cztery. Dopiero wtedy mógł roz­luź­nić zaci­śnięte szczęki. Następ­nie nalał sobie do szklanki wody z kranu, usiadł na kana­pie i ode­tchnął z ulgą.

Publicz­ność wciąż kla­skała, ale Vin­cent nie reago­wał. Mógłby wyjść na scenę, uśmie­chać się i zamie­nić ich doświad­cze­nie w coś nie­wiele zna­czą­cego, wolał jed­nak, żeby się jesz­cze poza­sta­na­wiali.

Kilka minut odpo­czynku, potem się prze­bie­rze. Wpra­wiał się w tym, żeby nie kłaść się na pod­ło­dze po przed­sta­wie­niu. Cza­sem się uda­wało, ale naj­czę­ściej nie. Się­gnął po tele­fon. Sains Ber­gan­der, jego przy­ja­ciel i twórca ilu­zji, który pomógł mu przy docho­dze­niu w spra­wie Tuvy i pozo­sta­łych mor­derstw, sie­dział dziś na widowni i Vin­cent był cie­kaw jego opi­nii o nowym przed­sta­wie­niu. Sains rze­czy­wi­ście wysłał mu ese­mesa, i to w tym samym momen­cie, gdy Vin­cent scho­dził ze sceny. Jed­nak wia­do­mość od Sainsa musi pocze­kać. Ktoś inny też mógłby wysłać mu wia­do­mość.

Inny, a wła­ści­wie inna osoba.

Otwo­rzył listę ese­me­sów. Rze­czy­wi­ście było jesz­cze kilka nie­prze­czy­ta­nych. Jed­nak nie od osoby, która zmie­niła jego życie, gdy do niego wkro­czyła. Od tej, z którą odwa­żył się podzie­lić tym, co naj­skryt­sze. A potem znik­nęła rów­nie szybko, jak się poja­wiła.

Kiedy widział ją ostat­nim razem, był paź­dzier­nik. Potem przy­szła zima, wio­sna, lato, jesień i kolejne lato. Nie roz­ma­wiał z nią prze­szło pół­tora roku. Nie­długo miną dwa lata. Wpraw­dzie sam się też do niej nie ode­zwał, cho­ciaż bar­dzo chciał. Jed­nak poszli z Marią na tera­pię dla par i wolał nie dawać żonie pre­tek­stu do zazdro­ści.

Potem i tak zarzu­cili tę tera­pię, bo nie pomo­gła tak, jak na to liczyli. A czas mijał i po tylu mie­sią­cach mil­cze­nia Vin­cent nie chciał się narzu­cać. Bar­dzo bro­niła swo­jej pry­wat­no­ści, powi­nien to sza­no­wać. Cho­ciaż bra­ko­wało mu poczu­cia, że jest jakoś obecny w jej życiu.

Ona oczy­wi­ście nie miała powodu, żeby się do niego odzy­wać. Wyraź­nie pod­kre­ślała, że sobie radzi sama. Nie miał poję­cia, jak wygląda teraz jej życie. Może wyszła za mąż. Ma rodzinę. Albo mieszka za gra­nicą.

Co zro­bić. Ich pierw­sze spo­tka­nie odbyło się po jego przed­sta­wie­niu i od tam­tej pory, scho­dząc ze sceny, zawsze jej wypa­try­wał. Jed­nak lista ese­me­sów w tele­fo­nie nie pozo­sta­wiała miej­sca na wąt­pli­wo­ści.

Mina się na­dal nie odzy­wała.

ZDJĘŁA OKU­LARY i uśmiech­nęła się do niego. Potem zało­żyła nogę na nogę i wychy­liła się do przodu. Sie­dzieli naprze­ciw sie­bie bez żad­nego sto­lika, który by ich roz­dzie­lał. Z początku Rube­nowi było z tym nie­przy­jem­nie. Czuł się nagi. W końcu się przy­zwy­czaił i nawet nie zaglą­dał jej w dekolt, kiedy się pochy­lała. Już nie. A prze­cież Amanda nie była kobietą nie­atrak­cyjną.

– To mówisz, że jestem gotów? – ode­zwał się, patrząc na zega­rek.

Minęło dopiero pół godziny, jed­nak Amanda naj­wy­raź­niej chciała zakoń­czyć spo­tka­nie.

– Ni­gdy nie jest tak, że czło­wiek jest gotów – odparła. – Jed­nak nie widzę szcze­gól­nego powodu, żebyś na­dal przy­cho­dził, chyba że poja­wi­łoby się coś nowego. Ale nie ja o tym zde­cy­duję. A jak ty się z tym czu­jesz?

Ruben spoj­rzał na Amandę, psy­cho­lożkę, z którą od prze­szło roku spo­ty­kał się w co drugi czwar­tek. Co czuje? Idio­tyczne pyta­nie, cho­ciaż nie zło­ściło go już tak jak na początku.

– To aku­rat możemy pozo­sta­wić Freu­dowi – powie­dział. – Jeśli cze­goś się nauczy­łem, to tego, że moje emo­cje nie muszą być takie, jak mi się wydaje. To, czym posta­na­wiam się kie­ro­wać, to już nie emo­cje, tylko racjo­nalne myśle­nie. Tak jak od pół roku powstrzy­muję się od seksu. Choć­bym nie wiem jak miał ochotę się pie­przyć.

Amanda unio­sła pyta­jąco brwi.

– Nie, w ogóle nie cho­dzi­łem na łowy – dopo­wie­dział. – Tak jak się umó­wi­li­śmy. I wła­śnie to mam na myśli. Nie skoń­czę z tym na zawsze, w końcu jestem męż­czy­zną w naj­lep­szych latach. Jed­nak nie jest to już takie ważne, odkąd zro­zu­mia­łem, skąd się u mnie brała ta potrzeba.

– A skąd się brała?

Ruben wes­tchnął. I znów wra­camy do emo­cji. Tych cho­ler­nych emo­cji.

– Świa­do­mość, że mogę mieć te kobiety, dawała mi poczu­cie wła­dzy. Ale odpo­wia­dało to rów­nież na głęb­szą potrzebę…

Znów wes­tchnął.

– Bli­sko­ści – dokoń­czył z zakło­po­ta­niem. – Zado­wo­lona?

Bli­sko­ści. Ni­gdy by nie przy­pusz­czał, że wypo­wie gło­śno to słowo. Według niego brzmiało strasz­nie pedal­sko. Cho­ciaż nawet ta reflek­sja wyni­kała z reak­cji obron­nej, już się tego nauczył. Kurde. Gun­nar i chło­paki z oddziału pre­wen­cji umar­liby ze śmie­chu na wia­do­mość, że Ruben cho­dzi do psy­cho­loga. Gun­nar mawiał o sobie, że jest z nor­r­landz­kiego surowca i dla niego roz­wią­za­nie wszel­kich pro­ble­mów pole­gało na tym, żeby pójść w las z bańką bim­bru. Gdyby tamci wie­dzieli, co Ruben mówi Aman­dzie, poma­lo­wa­liby mu hełm na różowo. Znów zer­k­nął na zegar na ścia­nie. Parę minut po wpół do dzie­wią­tej. Powi­nien już być w komen­dzie, żeby nie zaczęli się zasta­na­wiać, co on robi w nie­które poranki. Tłu­ma­cze­nie, że musiał pozbyć się pode­rwa­nej na noc panienki, miało jed­nak ogra­ni­czoną przy­dat­ność.

Taa, pod­ryw na jedną noc… Pra­wie nie pamię­tał, jak to się robi. Pod­czas pierw­szej sesji u Amandy oczy­wi­ście pod­jął taką próbę. Poszło mu tak sobie.

– Została mi jesz­cze jedna rzecz do zro­bie­nia – dodał. – Chcę się spo­tkać z Elli­nor.

– Ruben – ode­zwała się ostrze­gaw­czym tonem Amanda. – Pamię­taj o tym, co mówi­li­śmy o pój­ściu dalej. Przez całe lata Elli­nor jawiła ci się jak jakieś widmo i stąd wyni­kało twoje zacho­wa­nie. Powi­nie­neś odpu­ścić. Nie pora­dzisz sobie, dopóki nie pozbę­dziesz się tego widma.

– Wiem. I wła­śnie dla­tego chcę się z nią spo­tkać. Żeby to domknąć raz na zawsze. Słowo, pojadę do niej tylko po to, żeby powie­dzieć „cześć”. Roz­wa­lić pie­de­stał, na któ­rym ją posta­wi­łem. Żeby daw­nemu Rube­nowi nie zostało już żad­nego paliwa.

– Wydaje się to… nie­zwy­kle roz­sądne – odparła, mru­żąc oczy. – Pewien jesteś?

– W naj­gor­szym razie dosta­niesz hono­ra­rium za kilka dodat­ko­wych godzin tera­pii – powie­dział, śmie­jąc się.

Jed­nak naprawdę był pewien swego. Stał się lep­szym Rube­nem niż jesz­cze rok temu. A Gun­nar niech się zamknie.

Wstali oboje i podali sobie ręce. Po raz chyba pięć­dzie­siąty oparł się poku­sie zapro­sze­nia jej na drinka. Sama myśl była w porządku, dopóki nie prze­cho­dził do dzia­ła­nia. W końcu był wciąż tym samym Rube­nem. Jed­nak miał co innego do roboty. Spraw­dził już, gdzie mieszka Elli­nor. Krót­kie „cześć” i już. Spraw­dzi, jak się ma. I jesz­cze prze­prosi. A potem koniec.

VIN­CENT ODE­TCHNĄŁ GŁĘ­BOKO, zanim wszedł do kuchni, żeby przy­go­to­wać śnia­da­nie. Maria dzia­łała tam już od godziny. Wie­dział, że będzie stam­tąd bił zapach rów­nie prze­możny, co nie­zno­śny. I rze­czy­wi­ście. Wszel­kie odmiany świec zapa­cho­wych, mie­sza­nek ziół w szma­cia­nych toreb­kach, mydeł i per­fum do wnętrz two­rzyły woń, która nie­przy­jem­nie go otu­liła.

– Kocha­nie, jak długo będziemy trzy­mać to wszystko w domu? – spy­tał, się­ga­jąc do szafki po kubek.

Tra­fił na jeden z napi­sem: To nie ja jestem nie­doj­rzała, tylko ty jesteś gów­nia­rzem. Nalał sobie kawy z eks­presu i usiadł przy stole.

– Nie pamię­tasz, co mówił tera­peuta? – odpo­wie­działa mu znad pod­łogi. – Że powi­nie­neś mnie wspie­rać w mojej dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej.

Nawet się nie odwró­ciła, ukła­da­jąc sta­ran­nie cera­miczne aniołki w wiel­kim pudle.

– Ow­szem, pamię­tam. Dosko­nale wiesz, że wspie­ram wszyst­kie twoje dzia­ła­nia. Ten zało­żony przez cie­bie sklep to… eee… cie­kawy pomysł. Cho­dzi tylko o to, że może byłoby lepiej, gdy­byś sobie zro­biła maga­zyn… w jakimś skła­dzie?

Maria wes­tchnęła, wciąż odwró­cona do niego tyłem.

– Jak mówi Kevin, wyna­ję­cie składu jest dro­gie – odparła. – A zwa­żyw­szy na to, że koszty pro­duk­cji two­jego nowego przed­sta­wie­nia jesz­cze się nie zwró­ciły, to ja muszę wziąć na sie­bie nasze wydatki i odpo­wie­dzial­ność za rodzinę.

Vin­cent wpa­trzył się w swoją żonę. Był to z jej strony naj­roz­sąd­niej­szy argu­ment od wielu lat. Może jej cho­dze­nie na kursy dla przed­się­bior­ców wcale nie było taką stratą czasu. Choć, prawdę mówiąc, miał dość słu­cha­nia o Kevi­nie, bo wspo­mi­nała o nim w co dru­gim zda­niu. Zda­wał sobie sprawę, że Maria jest osobą poszu­ku­jącą. W jej natu­rze leżała cią­gła pogoń za jakimś celem. Jed­nak nie spo­dzie­wał się, że jej naj­now­szym guru sta­nie się doradca od start-upów.

– Odpo­wie­dzial­ność? – ode­zwała się Rebecka, która wła­śnie weszła wol­nym kro­kiem. – Prze­cież to będzie tylko kosz­to­wało, kto by kupo­wał takie gówno?

Ponura mina wyda­wała się ostat­nio przy­kle­jona na stałe do jej twa­rzy. Z obrzy­dze­niem pod­nio­sła dużą białą tabliczkę z drewna i gło­śno odczy­tała napis.

– Żyj Śmiej się Kochaj. No naprawdę. Raczej Umie­raj Płacz Nie­na­widź.

– Bądź przy­jem­niej­sza – popro­sił Vin­cent.

Cho­ciaż w duchu zga­dzał się z córką.

– Kevin mówi, że mam fan­ta­styczne wyczu­cie tego, co cie­szy się powo­dze­niem han­dlo­wym – ode­zwała się kwa­śno Maria, patrząc ze zło­ścią na swoją pat­chwor­kową córkę.

Rebecka zigno­ro­wała ją, pode­szła do lodówki i otwo­rzyła.

– Kurde, co to jest? Aston! – krzyk­nęła w stronę salonu, skąd w odpo­wie­dzi roz­legł się wrzask.

– CO JEST?!

– Zuży­łeś całe mleko do swo­ich płat­ków? I wsta­wi­łeś pusty kar­ton do lodówki?

– WCALE NIE PUSTY, TRO­CHĘ ZOSTAŁO!

Głos Astona odbi­jał się od ścian. Patrząc osten­ta­cyj­nie na Vin­centa, Rebecka powoli odwró­ciła kar­ton, z któ­rego skap­nęły trzy kro­ple.

– Co ty wypra­wiasz? – Maria zerwała się na nogi. – Wytrzyj to.

Pod­no­sząc się, nie­chcący zrzu­ciła z kolan aniołka. Figurka roz­pa­dła się na drobne kawa­łeczki. Two­rzywo, z któ­rego ją zro­biono, było cien­kie jak papier.

– Ojej! Rebecka, widzisz, co naro­bi­łaś!

– Ja? – par­sk­nęła nasto­latka. – Kurde, prze­cież to nie ja; jak zwy­kle jesteś nie­zdarna i jesz­cze zwa­lasz na mnie. Cała ty. Zawsze tylko moja wina. A ty, tato, nie powiesz nawet słowa w mojej obro­nie, tylko pozwa­lasz jej, żeby tak mnie trak­to­wała. Kurde. Tu się nie da żyć. Idę do Denisa.

Vin­cent otwo­rzył usta, żeby odpo­wie­dzieć, ale za późno. Rebecka już ruszyła do drzwi.

– Masz wró­cić naj­póź­niej o ósmej wie­czo­rem! – zawo­łała za nią Maria. – Dziś dopiero czwar­tek!

– Mam waka­cje! – odkrzyk­nęła Rebecka, zła­pała let­nią cienką kur­teczkę i trza­snęła drzwiami.

– No tak. Dzięki za pomoc – powie­działa Maria, patrząc na niego ze zło­ścią i krzy­żu­jąc ręce na piersi. – Dopil­nuj teraz, żeby Aston tra­fił do świe­tlicy, bo już późno.

Vin­cent zamknął usta. Lepiej nic nie mówić. Wciąż nie miał poję­cia, jak sobie radzić z tymi hura­ga­nami emo­cji, każ­dym sło­wem ryzy­ko­wał, że powie coś nie tak. A więc jego nowa stra­te­gia pole­gała na tym, żeby w miarę moż­li­wo­ści sie­dzieć cicho.

Szu­kał w pamięci, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie jakieś przy­datne w tej sytu­acji słowa tera­peuty. Nie było to zbyt łatwe, bo przyj­mo­wał pomoc od kogoś z dzie­dziny, na któ­rej sam się lepiej znał. Nie­mniej sta­rał się być bar­dzo pokorny.

Z początku była rów­nież mowa o tym, żeby cho­dził na tera­pię indy­wi­du­alną. Miałby prze­pra­co­wać to, co się stało w dzie­ciń­stwie z jego mamą, a co przez czter­dzie­ści lat wypie­rał ze swo­jej świa­do­mo­ści. Jed­nak zde­cy­do­wa­nie odmó­wił. Nie miał odwagi dopu­ścić, żeby ktoś się w tym grze­bał. Tkwił w nim jakiś cień, który sta­ran­nie tego pil­no­wał, a Vin­cent nikomu nie ufał na tyle mocno, żeby go tam wpu­ścić.

Vin­cent pra­gnął, żeby tera­pia dla par oka­zała się cudowną kura­cją, która sprawi, że znów odnajdą z Marią drogę do sie­bie i znów, jak na początku, będzie rozu­miał jej spo­sób myśle­nia. Że każdy jego wyjazd prze­sta­nie być dla Marii oka­zją do zazdro­ści, nie­sły­cha­nie wyczer­pu­ją­cej dla nich obojga, bo jego praca pole­gała wła­śnie na wyjaz­dach. Naprawdę się sta­rali, zwłasz­cza ona.

Tera­peuta uznał za oczy­wi­ste, że jej zazdrość bie­rze się z niskiej samo­oceny. Może rów­nież z oko­licz­no­ści, w któ­rych się ze sobą zeszli; Vin­cent odszedł wtedy od swo­jej ówcze­snej żony dla jej młod­szej sio­stry Marii.

Vin­cent wie­dział jed­nak, że nie jest to aż tak pro­ste. Maria miała w sobie coś takiego, czego ani on, ani tera­peuta nie potra­fili uchwy­cić, a co spra­wiało, że prze­cho­dziła do ataku, gdy tylko sku­pił się na kimś lub na czymś poza domem i rodziną. Zda­wał sobie sprawę, że to nawet nie jej wina, tylko instynkt. Ten sam, który teraz kazał jej patrzeć na niego jak na ufo. I, jak wiele razy przed­tem, Vin­cent zapra­gnął zro­zu­mieć, czego Maria od niego ocze­kuje.

Na początku było to łatwe. Kiedy się zako­chali i rzu­cili wszystko, nie zwa­ża­jąc na nikogo i na nic, co się nie wią­zało z ich miło­ścią. Wciąż pamię­tał to uczu­cie. Gdzieś w środku jesz­cze w nim tkwiło. Wspo­mnie­nie, jak jedno koń­czy zda­nie dru­giego, jak jedno spoj­rze­nie wystar­czy do poro­zu­mie­nia. Potem jakby to tra­cili z każ­dym rokiem i coraz mniej się nawza­jem rozu­mieli, cho­ciaż powinno być odwrot­nie. Nie chciał, żeby tak było, jed­nak nie wie­dział, co zro­bić, żeby znów do niej dotrzeć i odna­leźć dawne razem.

Widział, jak Maria czeka, żeby coś powie­dział. Może nawet uda­łoby się odna­leźć jakąś złotą myśl z sesji tera­pii. Tera­peuta pro­po­no­wał, żeby w chwili wzbu­rze­nia Marii Vin­cent zawsze oka­zy­wał jej tro­skę, choćby uwa­żał, że żona jest nie­spra­wie­dliwa. Cho­dziło o to, żeby miała poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, które z kolei pozwoli jej wyra­żać emo­cje w spo­sób bar­dziej kon­struk­tywny, jesz­cze zanim przejdą w złość. Nie bar­dzo mu to wycho­dziło, ale co szko­dzi spró­bo­wać.

– Kocha­nie, widzę, że jesteś zła – powie­dział, świa­do­mie łagod­nym i spo­koj­nym gło­sem. – Ale ta złość ci szko­dzi. Na pewno zauwa­ży­łaś, że napi­nają ci się wtedy mię­śnie i stawy, przy oka­zji spo­wal­nia się krą­że­nie, zostaje zakłó­cona rów­no­waga zarówno w ukła­dzie ner­wo­wym, jak i w ser­cowo-naczy­nio­wym i hor­mo­nal­nym. Poza tym rośnie ci ciśnie­nie, a wraz z nim tętno i poziom testo­ste­ronu, nastę­puje nad­mierne wydzie­la­nie żółci, która tra­fia do takich miejsc w orga­ni­zmie, gdzie jest nie­po­żą­dana.

Maria patrzyła na niego spod unie­sio­nych brwi. Jakby rada tera­peuty rze­czy­wi­ście podzia­łała.

– W dodatku kiedy się zło­ścisz, nastę­puje zmiana aktyw­no­ści w mózgu – cią­gnął. – Zwłasz­cza w pła­cie skro­nio­wym i czo­ło­wym. Czyli jak mówi­łem, szko­dzi ci, kiedy jesteś zła. Może mogła­byś roz­ma­wiać z Rebecką w spo­sób bar­dziej kon­struk­tywny?

Tu umilkł i spró­bo­wał ostroż­nie się uśmiech­nąć. Maria nie prze­sta­wała wpa­try­wać się w niego, wresz­cie ścią­gnęła usta, jakby ugry­zła kawa­łek cytryny, odwró­ciła się na pię­cie i wyszła.

RADOŚĆ, ŻE WRÓ­CIŁA, była tak wielka, że Julia poczuła łzy pod powie­kami. Ni­gdy by nie przy­pusz­czała, że może tak zatę­sk­nić za prze­by­wa­niem w murach, prawdę mówiąc, raczej brzyd­kiego gma­chu Komendy Poli­cji na Kung­shol­men. Gdzie aku­rat było gorąco jak w sau­nie. Naj­wy­raź­niej wysiadł sys­tem wen­ty­la­cyjny i to w naj­go­ręt­sze lato za pamięci ludz­kiej. Wachlu­jąc się kartką papieru, otwo­rzyła drzwi sali kon­fe­ren­cyj­nej. Dla jej kole­gów mógł być nor­malny czwar­tek, ale dla niej była to chwila abso­lut­nej szczę­śli­wo­ści.

Przy­naj­mniej do momentu, gdy będzie musiała wyja­śnić, po co się tu spo­tkali.

– Julia! – ode­zwał się jakiś bro­daty męż­czy­zna i roz­pro­mie­nił się na jej widok.

Ze zdu­mie­niem zorien­to­wała się, że to Peder.

– To nie hip­ster­ska broda, tylko tatu­siowa – wyja­śnił zado­wo­lony, widząc jej spoj­rze­nie.

– Tak czy ina­czej, hip­ster­ska – mruk­nął Ruben, który wszedł tuż za nią. – Całe szczę­ście, że już jest za gorąco na tę cza­peczkę, którą nosi­łeś całą wio­snę.

Naj­wy­raź­niej wszystko było jak zwy­kle. Jeśli się nie myliła, to rów­nież Mina i Chri­ster wyglą­dali na cał­kiem ura­do­wa­nych jej wido­kiem.

– Spóź­nione gra­tu­la­cje – wymam­ro­tał Chri­ster.

Gol­den retrie­ver Bosse sapał, leżąc na pod­ło­dze dokład­nie w tym samym miej­scu, gdzie widziała go pół roku temu. Jed­nak na praw­dziwe powi­ta­nie było mu za gorąco, więc tylko spoj­rzał i szczek­nął rado­śnie.

– Wła­śnie, gra­tu­la­cje! – powie­działa Mina, patrząc ze zgrozą na żakiet Julii.

Julia spoj­rzała na swój lewy bark, od któ­rego Mina nie mogła ode­rwać oczu, i gło­śno zaklęła.

– Cho­lera jasna, że też nie można mieć choćby jed­nego ciu­cha bez plam od ula­nia się!

Ścią­gnęła żakiet i miała prze­rzu­cić go przez opar­cie krze­sła, ale zer­k­nęła na Minę i powie­siła na wie­szaku przy drzwiach.

– Na razie to tylko kaszka – sko­men­to­wał Peder, uśmie­cha­jąc się ze zro­zu­mie­niem. – Łatwo scho­dzi. Zoba­czysz, jak się zaczną plamy z banana albo od stro­go­nowa ze sło­iczka. Wtedy pomaga tylko namo­cze­nie z vani­shem, naj­lep­szy jest pro­szek z tych różo­wych pude­łek. A potem należy prać w dzie­więć­dzie­się­ciu stop­niach z wybie­la­czem, więc wła­ści­wie powinno się cho­dzić wyłącz­nie na biało…

– Wezmę to pod uwagę – powie­działa Julia, powstrzy­mu­jąc go unie­sie­niem dłoni. – I dzień dobry wszyst­kim.

Miała po dziurki w nosie syzy­fo­wych zajęć, które łączą się z posia­da­niem pół­rocz­nego dzi­dziu­sia, i nie chciała mar­twić się na zapas tym, co ją jesz­cze czeka w kolej­nych fazach jego roz­woju.

– A więc. Faj­nie jest wró­cić i cudow­nie jest widzieć was wszyst­kich razem. Oczy­wi­ście śle­dzi­łam wasze poczy­na­nia i jestem z was dumna. Mina, wyrazy uzna­nia za spo­sób, w jaki mnie zastę­po­wa­łaś. A teraz cie­szę się, że znów tutaj jestem, pełna goto­wo­ści i zapału. Raczej nie wypo­częta, ale nie można mieć wszyst­kiego.

Zaśmiała się bez prze­ko­na­nia. Chcia­łaby wła­ści­wie opo­wie­dzieć o szar­pią­cych nerwy kłót­niach, które poprze­dziły jej dzi­siej­sze wej­ście w progi komendy. O tym, jak jej uświa­do­miły, że prze­ko­na­nie, że żyje w rów­no­praw­nym związku, było czy­stą ilu­zją. Mogła w niej tkwić tak długo, bo wcze­śniej nie byli nara­żeni na stres zwią­zany z opieką nad małym dziec­kiem. Argu­menty, jakimi nagle została zarzu­cona, brzmiały dokład­nie tak jak te, któ­rych słu­chała z wes­tchnie­niem, gdy były przy­ta­czane przez jej kole­żanki. Że ona jest bio­lo­gicz­nie przy­sto­so­wana do opieki nad dziec­kiem. Że Tor­kel abso­lut­nie nie może odpu­ścić swo­jej pracy, bo wtedy wszystko się tam zawali. Firma pad­nie, obniży się szwedzki PKB, kurs euro runie, kata­strofa ogar­nie cały świat i dopro­wa­dzi do jego upadku.

Jed­nak naj­bar­dziej wzbu­rzyło ją to, że prze­cież mieli umowę. Umowę, że ona weź­mie urlop wycho­waw­czy na pierw­sze sześć mie­sięcy, a on na kolejne pół roku. Oboje zło­żyli poda­nia w pracy i oboje ten urlop dostali. Nie prze­wi­działa tylko, że ze strony Tor­kela była to jedy­nie zagrywka, bo ani przez chwilę nie przy­pusz­czał, że ona naprawdę chce się podzie­lić opieką nad dziec­kiem. Wciąż miała przed oczami jego zszo­ko­waną minę, kiedy tydzień temu mu przy­po­mniała, że w ten czwar­tek wraca do pracy.

Tor­kel ponoć sądził, że – tu cytat – „sama doj­dzie do wnio­sku, że chcia­łaby zostać w domu z Har­rym, że po pro­stu nie zechce wró­cić do pracy”.

Przez kilka dni się potem do sie­bie nie odzy­wali.

Gdy zale­d­wie godzinę temu przy­go­to­wy­wała się do wyj­ścia, miała wra­że­nie, jakby sta­nął przed nią zupeł­nie obcy czło­wiek. Z paniką i jed­no­cze­śnie furią w oczach, cały naje­żony i bre­dzący o „więzi bio­lo­gicz­nej” i „bio­lo­gicz­nym dzie­dzic­twie”, mówiący, że musi „poroz­ma­wiać ze swoim sze­fem”. W końcu prze­ka­zała mu synka i wyszła szybko z miesz­ka­nia. Jesz­cze nie miała odwagi zer­k­nąć na swój tele­fon.

– Witamy po powro­cie – ode­zwał się Ruben, uśmie­cha­jąc się dra­pież­nie.

Sta­rała się nie widzieć, że Ruben nie mógł ode­rwać wzroku od jej piersi. Tydzień temu prze­stała kar­mić, ale do piersi jakby ta infor­ma­cja nie dotarła. Marzyła o powro­cie do mise­czek w roz­mia­rze B, bo z roz­mia­rem E jakoś nie potra­fiła się zaprzy­jaź­nić.

– Skoro jesteś taka wyczer­pana, to zanim zaczniemy, pokażę ci coś, co cię postawi na nogi – oznaj­mił rado­śnie Peder, wyj­mu­jąc tele­fon.

– Tylko nie to – jęk­nęli uni­sono Mina, Chri­ster i Ruben.

Peder wyda­wał się nie zwra­cać uwagi. Wło­żył jej do ręki tele­fon i uru­cho­mił odtwa­rza­nie filmu.

– To moje tro­jaczki! – wrza­snął. – Śpie­wają do wtóru z Ani­sem Don Demina pod­czas festi­walu pio­senki! Śliczne, nie?!

Julia patrzyła na trójkę zapie­lusz­ko­wa­nych dzie­cia­ków, buja­ją­cych się entu­zja­stycz­nie, choć nie ryt­micz­nie, przed wiel­kim tele­wi­zo­rem. Przy­znała, że są prze­śliczne, cho­ciaż przy­szło jej to z pew­nym tru­dem, bo oglą­da­nie dzieci było w tym momen­cie ostat­nią rze­czą, na którą miała ochotę.

– Pocze­kaj, aż pogło­śnię – powie­dział Peder. – Bo rów­nież śpie­wały.

Jęki pozo­sta­łych osób stały się jesz­cze gło­śniej­sze.

– Dzięki, chyba rozu­miem – odparła Julia, odda­jąc mu tele­fon. – Bar­dzo uro­cze. Tak czy ina­czej, pro­po­nuję, żeby­śmy od razu prze­szli do rze­czy. Wczo­raj po połu­dniu przy­szło zgło­sze­nie o upro­wa­dze­niu dziecka, nie­ja­kiego Ossiana Wal­thers­sona. Pię­cio­latka. Na sku­tek pomyłki nie nadano mu sta­tusu Child Alert, co zostało zauwa­żone dopiero dziś rano.

– Boże – ode­zwał się Peder. – Tak nie może być!

– Nie może być, ale było. W każ­dym razie kie­row­nic­two prze­ka­zało sprawę nam i chce, żeby­śmy nadali jej naj­wyż­szy prio­ry­tet.

Mina ski­nęła głową i wypiła duży łyk wody z butelki. Posta­wiła ją na stole, sta­ra­jąc się wyraź­nie, żeby butelka zna­la­zła się jak naj­da­lej od brody Pedera. Butelkę zauwa­żył też Bosse, który pod­niósł się z pod­łogi i dote­le­pał z wywie­szo­nym ozo­rem do Miny.

– Chri­ster! – ode­zwała się Mina. – Skoro już go przy­pro­wa­dzi­łeś, to musisz go poić. Jeśli podej­dzie jesz­cze bli­żej, będziesz musiał kupić mi nową butelkę.

– Nie gorącz­kuj się tak – odparł z wes­tchnie­niem Chri­ster. – Psie ozory są naprawdę bar­dzo czy­ste. Ale rze­czy­wi­ście posta­wię mu miskę z wodą, bo pew­nie spę­dzimy tu wię­cej czasu. Wie­cie, że dla niego to też żadna przy­jem­ność.

Przy­wo­łał ski­nie­niem psa, który spoj­rzał z wyrzu­tem na Minę, nim opadł na pod­łogę u nóg swego pana. Julia zasta­na­wiała się, czy powinna wyja­śnić Chri­ste­rowi, że psie języki wcale nie są czy­ste, wystę­pu­jące na nich bak­te­rie róż­nią się od tych u ludzi, a część jest wręcz groźna. Jed­nak widząc pełne miło­ści spoj­rze­nie Chri­stera na Bos­sego, dała spo­kój.

– Zapo­mnia­łam, że jeste­ście jak przed­szko­laki – powie­działa. – Skup­cie się i zabierzmy się jak naj­szyb­ciej do pracy. Pomoże nam, dołą­cza­jąc do naszego zespołu, osoba, która już ma doświad­cze­nie z podob­nego przy­padku. Przy­cho­dzi od nego­cja­to­rów… grupy nego­cja­cyj­nej… tro­chę to nie­ła­twe, że nie mają nazwy. I tak wie­cie, o którą cho­dzi.

Urwała, widząc ich zdzi­wione miny.

– A wła­ści­wie dla­czego nie mają nazwy? – spy­tał Peder.

– Powód jest czy­sto psy­cho­lo­giczny – odpo­wie­działa. – Skoro nie mają nazwy, to nie ist­nieją jako zespół. Ban­dy­terce będzie trud­niej usta­lić, kim są.

– Wow. – Peder uniósł brwi.

– Jak powie­dzia­łam, on już nie jest u nich, a dla naszego zespołu będzie bar­dzo pożą­da­nym uzu­peł­nie­niem. W dodatku już ma tro­chę prze­my­śleń na temat sprawy Ossiana i zaraz tu będzie.

– Naprawdę potrzeba nas tutaj wię­cej? – spy­tała Mina, marsz­cząc czoło.

– Chcesz powie­dzieć, że masz nas po dziurki w nosie? – zachi­cho­tał Chri­ster, robiąc gest, jakby chciał trą­cić Minę łok­ciem.

Znał ją na tyle dobrze, by uni­kać doty­ka­nia jej. Jed­nak Julia prze­wi­działa, że Mina zare­aguje w ten spo­sób. Mina Dabiri nie lubiła zmian, zwłasz­cza takich, które obej­mo­wały nowe rela­cje mię­dzy­ludz­kie. A prze­cież to wła­śnie ona mogła na czymś takim sko­rzy­stać. Od czasu, gdy jesie­nią dwa lata temu zakoń­czyło się zle­ce­nie dla Vin­centa, Julia nie widziała, żeby Mina roz­ma­wiała z kim­kol­wiek poza swymi kole­gami. Domy­ślała się, że Mina raczej nie roz­kwi­tła towa­rzy­sko pod­czas kil­ku­mie­sięcz­nego urlopu macie­rzyń­skiego Julii. A więc nie zaszko­dzi, jak się posze­rzy jej krąg kole­żeń­ski.

– To pew­nie jakiś poli­tyczny wymysł sze­fo­stwa – wyra­ził pogląd Chri­ster. Podra­pał po karku Bos­sego, który w nagrodę spoj­rzał na niego z odda­niem. – Rów­no­upraw­nie­nie i zróż­ni­co­wa­nie są teraz bar­dzo modne. Ale mamy już dwie kobity, więc albo będzie pedał, albo ktoś z importu!

– Chri­ster! – syk­nął Peder, patrząc surowo na star­szego kolegę. – I wła­śnie takie wypo­wie­dzi spra­wiły, że cię prze­nie­śli tutaj. Nic ci nie dały te wszyst­kie kosz­towne kursy, na które poli­cja się szarp­nęła? Nie wycią­gnęły cię z epoki kamien­nej?

Chri­ster wes­tchnął i tym razem podra­pał Bos­sego za uchem.

– Oje­jej, prze­cież ja tylko żar­to­wa­łem – powie­dział spe­szony. – Ludzie są dziś tacy draż­liwi. Zresztą w mojej wypo­wie­dzi nie było nic ocen­nego, zorien­to­wał­byś się, gdy­byś cho­dził na ten sam kurs co ja.

– Cho­ciaż dobór słów już świad­czy o…

Pede­rowi prze­rwało dys­kretne puka­nie, odwró­cili się do drzwi.

– W samą porę – powie­działa Julia. – Pozwól­cie, że przed­sta­wię wam nowego członka naszego zespołu: Adam Balon­demu Blom.

– Wymowa godna podziwu – zauwa­żył z uśmie­chem wcho­dzący męż­czy­zna. – Ale wystar­czy Adam Blom.

GŁU­PIA PANI. Mówiła, że ma szcze­nięta, ale to nie­prawda. Cho­ciaż jej auto to praw­dziwa wyści­gówka, wygląda jak jedna z tych jej zaba­wek, ale to duże praw­dziwe auto.

Jak wczo­raj przy­szła do przed­szkola, to spy­tała, czy chciał­bym wsiąść do takiej wyści­gówki, a ja chcia­łem. Ale potem odje­cha­li­śmy. Powie­działa, że zaraz wró­cimy, tylko pojeź­dzimy chwilkę, żebym zoba­czył, jak szybko można jeź­dzić. Ale potem nie wró­ci­li­śmy.

Wtedy się prze­stra­szy­łem. Okrop­nie się bałem.

W brzu­chu mia­łem tak, jak kiedy woda spływa szybko z wanny. Jakby ją wsy­sało w dół i do środka.

Powie­dzia­łem jej to, ale nie odpo­wie­działa.

Potem strasz­nie długo jecha­li­śmy. Teraz jeste­śmy u niej. Ja chcę do domu, do mamy i taty. Nie chcę tutaj być. Ta pani mówi, że jesz­cze tro­chę. Cią­gle jesz­cze tro­chę. I jesz­cze mówi, żebym prze­stał pła­kać.

Tu są jesz­cze inni ludzie. Doro­śli. Nie wiem, kim są. Boję się ich. Przy­cho­dzą, a potem sobie idą. Mówią, że mogę grać w Robloxa na ajpa­dzie, ile tylko zechcę, ale ja nie chcę. Tutaj jest dziw­nie i nie pach­nie jak w domu.

Jak jest noc, to przez cały czas patrzę w sufit. Jest zupeł­nie ciemno. Ani tro­chę świa­tła.

Wołam tatę. Potem mamę. Ale nie przy­cho­dzą.

– Ossian, pobę­dziesz tu tylko tro­chę – mówi rano ta pani. – Dzień, dwa. A potem wró­cisz do domu.

Dają mi jedze­nie, ale paskudne, zresztą wcale nie chcę jeść. Pytam, dla­czego muszę tutaj być, ale ona nie odpo­wiada. Nikt mi nie odpo­wiada, tylko mówią, żebym nie pła­kał, że będzie dobrze.

Mówią miłym gło­sem, ale ich oczy nie są miłe.

MINA PRZYJ­RZAŁA się z zacie­ka­wie­niem nowemu człon­kowi zespołu, ale sta­rała się robić to dys­kret­nie. Nie wszy­scy byli rów­nie tak­towni, choćby Ruben, który gapił się otwar­cie i bez zaha­mo­wań, nawet z pewną wro­go­ścią. Jego reak­cja jej nie zdzi­wiła. Adam Blom był wręcz przy­kła­do­wym oka­zem męskiej tęży­zny ze wspa­niale ukształ­to­wa­nymi bicep­sami i wyraź­nym sze­ścio­pa­kiem zary­so­wa­nym pod obci­słą białą koszulką. Zauwa­żyła z pew­nym roz­ba­wie­niem, że Ruben pod­świa­do­mie wypro­sto­wał się, wcią­ga­jąc brzuch.

Na nią aku­rat taka rzeź­biona musku­larna syl­wetka nie dzia­łała. Wolała, żeby męż­czy­zna był szczu­pły, ele­gancki, o dum­nej posta­wie, budowy raczej żyla­stej niż krą­głej. Mógłby cho­dzić w ład­nym gar­ni­tu­rze i… Drgnęła, zła na sie­bie, że się cza­sem roz­pę­dza w myślach. Zmu­siła się do sku­pie­nia i słu­cha­nia Julii, która stała przed tablicą z poważ­nym wyra­zem twa­rzy, suge­ru­ją­cym, że ma do powie­dze­nia coś waż­nego.

– Jak mówi­łam, powie­rzono nam docho­dze­nie w spra­wie zagi­nię­cia Ossiana Wal­thers­sona.

– Lat pięć – dopo­wie­dział Peder udrę­czo­nym gło­sem.

Mina rozu­miała go. Zagi­nię­cie dziecka to kosz­mar każ­dego rodzica, nie spo­sób od tego uciec nawet doświad­czo­nemu poli­cjan­towi. A Peder sam miał małe dzieci. Wpraw­dzie upły­nęło sporo lat, odkąd Mina miała małe dziecko, ale potra­fiła sobie wyobra­zić sie­bie w tej sytu­acji.

– Wła­śnie. Podej­rzewa się, że Ossian został upro­wa­dzony wczo­raj ze swo­jego przed­szkola na Södermalmie. Musimy jak naj­szyb­ciej poroz­ma­wiać ze wszyst­kimi oso­bami, które miały jakiś zwią­zek ze sprawą. Jed­nak mię­dzy upro­wa­dze­niem Ossiana i wcze­śniej­szym przy­pad­kiem ist­nieją pewne podo­bień­stwa. Kie­row­nic­two chce, żeby­śmy się temu przyj­rzeli.

Julia zwró­ciła się do nowego członka zespołu.

– Ada­mie, wyja­śnisz to bli­żej?

Adam chrząk­nął, a Julia usia­dła, zachę­ca­jąc go wzro­kiem do zaję­cia jej miej­sca przy tablicy, co też zro­bił. Mina pozaz­dro­ściła mu pew­no­ści sie­bie, kiedy sta­nął przed grupą zupeł­nie obcych osób, w dodatku chyba nasta­wio­nych do niego scep­tycz­nie. Sama zawsze czuła się nie­zręcz­nie w takich sytu­acjach, i to nawet wtedy, gdy powinna być pewna swego.

– Naj­pierw może powiem parę słów o sobie i skąd się wzią­łem.

Chri­ster rzu­cił Pede­rowi zna­czące spoj­rze­nie. Jeśli spyta, czy Adam ma na myśli Kenię, czy Gam­bię, Mina była zde­cy­do­wana oso­bi­ście go wyrzu­cić. Razem z psem.

– Byłem w gru­pie nego­cja­cyj­nej – zaczął Adam. – Dość szybko włą­czyli nas do docho­dze­nia w tej spra­wie sprzed roku doty­czą­cej Lilly Meyer. Mie­li­śmy powody przy­pusz­czać, że zagi­nię­cie dziew­czynki było skut­kiem skraj­nie zaognio­nego sporu o opiekę mię­dzy jej rodzi­cami. Zakła­dano, że została upro­wa­dzona przez kogoś z rodziny, więc włą­czono mnie na wypa­dek, gdyby trzeba było nego­cjo­wać z pory­wa­czem.

– Zna­leźli ją potem mar­twą, prawda? – ode­zwał się zdu­szo­nym gło­sem Peder.

Mina dobrze pamię­tała tę sprawę, choć upły­nął już rok od tra­gicz­nego wyda­rze­nia, które podzia­łało jak wybuch bomby. Ciało dziew­czynki zna­le­ziono pod bre­zen­tem na pomo­ście w Ham­marby sjöstad, kilka metrów od popu­lar­nej budki z lodami. Media rzu­ciły się do gar­deł docho­dze­niow­com, któ­rzy nie potra­fili wska­zać żad­nego podej­rza­nego sprawcy, cho­ciaż dziecko zostało od razu ziden­ty­fi­ko­wane. Rodzice wydali oświad­cze­nia dla prasy. Dla sztok­holm­skiej poli­cji sprawa była wciąż zapalna, a przede wszyst­kim nie­roz­wią­zana.

Bosse jakby wyczuł nastrój Pedera. Pies prze­szedł do niego pod sto­łem i poło­żył mu łeb na kola­nach. Mina zoba­czyła z obrzy­dze­niem, że powstała tam wil­gotna plama.

– Zga­dza się. Lilly zagi­nęła i została zamor­do­wana na początku lata. Ciało zna­le­ziono na Lugnets ter­rass, czyli wiel­kim pomo­ście pik­ni­ko­wym w Ham­marby sjöstad, dokład­nie naprze­ciwko pół­noc­nego portu Ham­marby.

– Ale wnio­sek był chyba taki, że miało to coś wspól­nego ze spo­rem rodzi­ców o opiekę nad dziew­czynką, prawda? – ode­zwał się dość nie­przy­ja­znym tonem Ruben. – Tak jak mówi­łeś? To jaki tu zwią­zek z naszą sprawą? I po co nam ktoś z grupy nego­cja­cyj­nej?

Mina widziała, że Ruben na­dal wciąga brzuch. Musi mu być okrop­nie nie­wy­god­nie.

– I tak, i nie. Wciąż nie mamy sprawcy, jedy­nie ryso­pisy znaj­du­ją­cej się w pobliżu pary star­szych ludzi. Zauwa­żył ich zestre­so­wany nauczy­ciel przed­szkolny, ale nie przyj­rzał im się dokład­nie. I ow­szem, podej­rze­nia wobec rodziny wciąż się utrzy­mują, nie skre­śli­li­śmy ich z listy. A jed­nak. Nie wydaje mi się, że sprawcą był ktoś z rodziny. Zwłasz­cza że metoda postę­po­wa­nia w przy­padku Ossiana była nie­mal iden­tyczna.

– W jakim sen­sie? – spy­tała Mina, marsz­cząc czoło.

– Upro­wa­dzony z przed­szkola przez obcą osobę, któ­rej nikt nie zauwa­żył – wyja­śnił Adam. – Zda­rza się to znacz­nie rza­dziej, niżby wyni­kało z tele­wi­zyj­nych seriali o praw­dzi­wych zbrod­niach. W rze­czy­wi­sto­ści naj­czę­ściej cho­dzi o tak zwane upro­wa­dze­nia rodzi­ciel­skie. Cza­sem plan jest taki, że dziecko zostaje wywie­zione z powro­tem do ojczy­zny. Innym razem w wyniku sporu o opiekę jedno z rodzi­ców chce ode­brać dziecko dru­giemu. Jed­nak w tym przy­padku mamy do czy­nie­nia ze spraw­cami, któ­rzy są nie­znani zarówno poli­cji, jak i per­so­ne­lowi w przed­szkolu. I to się wła­ści­wie nie zda­rza. A jed­nak zda­rzyło się, i to dwu­krot­nie. Kie­row­nic­two jest w związku z tym zda­nia, że moja wie­dza wyni­ka­jąca ze sprawy Lilly może być dla was przy­datna. Nie mamy dużo czasu. Mogę szybko podzie­lić się wszyst­kim, co zebra­łem, zarówno tym, co można prze­czy­tać, jak i tym, co znaj­duje się tylko mię­dzy wier­szami.

– Zga­dzam się z kie­row­nic­twem, że Adam będzie przy­dat­nym dopeł­nie­niem naszego zespołu – ode­zwała się Julia, wbi­ja­jąc wzrok w Rubena. – To może przej­dziemy dalej? Ruben?

Męż­czy­zna mruk­nął coś nie­zro­zu­miale, ale ski­nął głową.

– Ciało Lilly zostało zna­le­zione po trzech dniach, prawda? – powie­dział Chri­ster, ście­ra­jąc ręka­wem koszuli pot z czoła.

W sali kon­fe­ren­cyj­nej było duszno i gorąco. Mina sta­rała się powścią­gnąć swoje poczu­cie dys­kom­fortu.

– Więc jeśli Ossian znik­nął wczo­raj, to nie zostało nam zbyt wiele czasu – cią­gnął Chri­ster.

– Cze­kaj, cze­kaj – ode­zwał się Peder. – Czyli uzna­jemy, że to atak tego samego sprawcy?

– W tym momen­cie tego nie zakła­damy – powie­działa, chrząk­nąw­szy, Julia. – Jed­nak metoda postę­po­wa­nia sprawcy jest podobna. Dla­tego powin­ni­śmy zgo­dzić się, że mamy mało czasu. Fak­tem jest, że dosta­łam pole­ce­nie, żebym jesz­cze dziś wie­czo­rem wystą­piła na kon­fe­ren­cji pra­so­wej. Przed­tem chcia­ła­bym, żeby Adam i Ruben prze­py­tali per­so­nel przed­szkola Ossiana, a Mina i Peder poroz­ma­wiali z jego rodzi­cami.

– Czy Adam nie mógłby wziąć na sie­bie tego przed­szkola z Chri­ste­rem? – spy­tał Ruben, patrząc na zega­rek. – Powi­nie­nem nie­długo być w pew­nym miej­scu.

– Chri­ster jest mi potrzebny do spraw­dze­nia reje­stru prze­stęp­ców sek­su­al­nych – powie­działa Julia. – Popro­szę o listę wszyst­kich tych, któ­rzy wyszli na wol­ność w ciągu ostat­niego roku. Tak na wszelki wypa­dek. Zresztą wiesz co, Ruben, wydaje mi się, że na­dal pra­cu­jesz w poli­cji. I to jest w tej chwili twój prio­ry­tet.

– Twoje zna­jome z Tin­dera muszą chyba pocze­kać – wtrą­ciła się Mina.

– Czyli rejestr – wes­tchnął Chri­ster. – Znowu.

– Jaki Tin­der, kurde – par­sk­nął Ruben. – Nie­po­trzebne mi coś takiego. Co innego komuś takiemu jak ty, sta­rej pan­nie, która by pew­nie wolała iść do klasz­toru.

Mina się­gnęła po tele­fon i pod­su­nęła mu pod oczy. Następ­nie poszpe­rała wśród apli­ka­cji i zała­do­wała Tin­dera tak, żeby Ruben to zoba­czył.

– Lepiej ci teraz? – spy­tała. – Czy prze­sta­łeś się już mar­twić o mnie na tyle, że możesz się zabrać do roboty?

Zamie­rzała odin­sta­lo­wać apkę zaraz po zebra­niu.

– Klasa, spo­kój! – zarzą­dziła gło­śno Julia. – Bie­rzemy się do pracy. Poważ­nie.

Adam stał obok niej z taką miną, jakby nie był pewien, co ze sobą zro­bić.

– Jak widzisz – powie­działa z wes­tchnie­niem – nie jeste­śmy pew­nie naj­bar­dziej… zdy­scy­pli­no­wa­nym zespo­łem, w jakim pra­co­wa­łeś. Ale jeste­śmy dobrzy. Zazwy­czaj.

– To całe szczę­ście – zauwa­żył Adam i spo­waż­niał. – Bo, jak zauwa­żyłaś, minął już jeden dzień i możemy mieć bar­dzo mało czasu.

CHRI­STER NIE był w sta­nie pra­co­wać w swoim nagrza­nym pokoju i poszedł z lap­to­pem do otwar­tej prze­strzeni biu­ro­wej. Wyjął tele­fon i zapa­trzył się na sześć­dzie­siąt cztery czarne i białe pola na ekra­nie. Par­tia skoń­czyła się wła­ści­wie już dawno temu, ale trudno było mu się z tym pogo­dzić.

Zawsze myślał, że jest dobry w sza­chy. Wpraw­dzie nie roze­grał w życiu zbyt wielu par­tii, ale wyda­wało mu się, że powi­nien być dobry. Zga­dza­łoby się to z innymi wyróż­ni­kami w jego życiu. Whi­sky. Samot­ność. Jazz. Wpraw­dzie nie był już sam, odkąd w jego życiu poja­wił się Bosse, ale pies rów­nież paso­wał do tego obrazu.

Wyobra­że­nie o wła­snych umie­jęt­no­ściach sza­cho­wych zmie­niło się jed­nak w dniu, gdy tra­fił na dar­mowy pro­gram do gry. Od tam­tej pory grał pra­wie codzien­nie zarówno na tele­fo­nie, jak i na lap­to­pie. Wkrótce minie pół roku, odkąd się to zaczęło, a on wciąż znaj­do­wał się na pozio­mie dla począt­ku­ją­cych. I nie wygrał jesz­cze ani jed­nej par­tii. Wes­tchnął, zazna­czył w apce prze­graną i odło­żył tele­fon. Nie ma sensu odwle­kać tego, co ma do zro­bie­nia.

Przy­szła Mina i usia­dła obok ze swoim lap­to­pem.

– Mogę ci tro­chę pomóc. Zaczy­namy? – spy­tała. – Nie wolno nam tra­cić czasu.

– No to zaczy­namy – wes­tchnął. – Rejestr prze­stęp­ców sek­su­al­nych. Hurra!

Spoj­rzał apa­tycz­nie na swoją kawę. Zimna. A przed­tem chyba się za długo parzyła. Znów wes­tchnął gło­śno, na co Bosse prze­krzy­wił łeb.

– Połóż się, pie­sku. Pan musi popra­co­wać przy kom­pu­te­rze. Tam jest twoja woda. I posła­nie.

Podra­pał psa za uszami. Bosse, wdzięczny za uwagę, poło­żył się, zakrę­ciw­szy się trzy razy na posła­niu.

– No i już. – Chri­ster otwo­rzył pro­gram. – Zobaczmy, jakich my tu znaj­dziemy deli­kwen­tów.

Miał mie­szane uczu­cia w związku z tą pracą, przy­po­mi­na­jącą szu­ka­nie igły w stogu siana. Godzina po godzi­nie, strona za stroną. Bez­na­dziejne, nie­wdzięczne zaję­cie, które za każ­dym razem zrzu­cają na niego. No dobrze, tym razem pomaga Mina, ład­nie z jej strony. Jed­nak prze­waż­nie musiał to robić sam.

Już go nie brali do ści­ga­nia łobu­zów na mie­ście. Nie żeby chciał, ale mogliby go cza­sem spy­tać. Z czy­stej kole­żeń­skiej grzecz­no­ści i jako wyraz uzna­nia dla jego doświad­cze­nia po latach spę­dzo­nych w radio­wo­zie. Ow­szem, faj­nie, że już nie musi, ale jed­nak.

– Spraw­dzę, czy któ­ryś z nich był poszu­ki­wany w związku ze sprawą Lilly – powie­działa Mina. – W razie gdy­by­śmy rze­czy­wi­ście mieli do czy­nie­nia z tym samym prze­stępcą. A ty mógł­byś spraw­dzić, który z tych gości prze­bywa teraz na wol­no­ści.

– Dobry pomysł – odparł Chri­ster i zabrał się do scrol­lo­wa­nia.

Szpalta za szpaltą, drań za dra­niem. Gdyby ludzie wie­dzieli, ilu mętów cho­dzi po uli­cach, nie chcie­liby wycho­dzić z domu. A par­tia Przy­szłość Szwe­cji wmó­wiła im, że zagro­że­niem dla nich jest tylko ktoś, kto nosi imię Ahmed albo Moham­med. Tym­cza­sem on ma przed sobą rejestr z samymi bia­łymi jak śnieg, któ­rzy nazy­wają się na przy­kład Sven Westin, Karl-Erik Johans­son czy Peter Lund­berg. I lubią małe dzieci. A wyglą­dają tak, że ludzie mówią potem, że „taki był z niego przy­jemny czło­wiek. Kto by przy­pusz­czał…”. Albo „to musi być jakaś pomyłka, zawsze był taki miły dla moich dzieci”.

Bosse zaskom­lał przez sen i poru­szył łapami, jakby biegł. Cie­kawe, kogo goni, pomy­ślał Chri­ster. Zapewne nie pedo­fi­lów, cho­ciaż wła­śnie tych powi­nien. Fuj. Oby Julia nie miała racji, a męż­czyźni i kobiety, któ­rych nazwi­ska widział na ekra­nie kom­pu­tera, nie mieli nic wspól­nego z zagi­nię­ciem Ossiana. Świat nie powi­nien być jesz­cze gor­szy, niż jest.

Chri­ster rozej­rzał się. W prze­strzeni biu­ro­wej było mniej ludzi niż zazwy­czaj. Pora urlo­pów. Wielu spo­śród jego kole­gów popija teraz piwo na jakiejś żaglówce w San­dhamn, foto­gra­fuje skałki na Gotlan­dii albo uwija się z młot­kiem przy swoim let­nim domku.

Mina wstała.

– Muszę się napić kawy – powie­działa. – Mimo że tu jest tak gorąco. Tobie też przy­nieść? Mogę ci poma­gać jesz­cze tylko przez chwilę, potem jadę z Pede­rem, żeby poroz­ma­wiać z rodzi­cami Ossiana.

Chri­ster kiw­nął głową ponuro. Zegar tykał, odli­cza­jąc czas do odna­le­zie­nia pory­wa­cza chłopca. Pra­wie sły­szał to odli­cza­nie. Miał przed sobą kilka godzin prze­szu­ki­wa­nia spisu naj­pa­skud­niej­szych drani ze wszyst­kich reje­strów poli­cyj­nych. Wyma­gało to dodat­ko­wego zastrzyku kofe­iny.

– CZY ABY NA PEWNO my się do tego nada­jemy naj­le­piej? – ode­zwał się Peder.

Mina zdała sobie sprawę, że nie miał na myśli „my”, tylko „ja”. Jak w stwier­dze­niu „jako osoba mająca dzieci”.

– Jeśli wydaje ci się, że nie dasz rady, to zostań – powie­działa miękko. – W takim razie wezmę to na sie­bie. Nie mam nic prze­ciwko temu.

Peder pokrę­cił głową.

– Nie, nie, to taka praca. Prze­cież wiem. Ale miejmy to już za sobą.

Zeszli do poli­cyj­nego garażu i Mina pozwo­liła mu usiąść na miej­scu kie­rowcy. Jazda pozwoli mu się sku­pić na czymś innym niż cze­ka­jące zada­nie. Na wszelki wypa­dek nakie­ro­wała rów­nież roz­mowę na temat jego dzieci. Ten spo­sób odwró­ce­nia uwagi zawsze się spraw­dzał. Patrzyła w okno, pozwa­la­jąc sobie na buja­nie w obło­kach, tym­cza­sem Peder nie prze­sta­wał pero­ro­wać.

– …no i dziś rano nagle powie­działa „kaszka owsianka” – cią­gnął swoją opo­wieść. – Wyobra­żasz sobie, jaka ona musi być inte­li­gentna? Trzy lata, więk­szość trzy­lat­ków powie tylko „kaśka”, ale ona mówi „kasz-ka o-wsian-ka”. Naprawdę sądzę, że trzeba będzie ją posłać do szkoły dla szcze­gól­nie uzdol­nio­nych dzieci. Sły­sza­łem oczy­wi­ście, że posia­da­nie takiego dziecka jest rów­nie dużym wyzwa­niem, jak posia­da­nie trud­nego dziecka, ale oboje z Anniką jeste­śmy zgodni, że zmie­rzymy się z tym w swoim cza­sie. Jest też Maj­ken, która według nas może mieć przy­szłość w spo­rcie, powin­naś ją widzieć, jak się wdra­puje po róż­nych dra­bin­kach w przed­szkolu, jakie ma wyczu­cie rów­no­wagi i jaka jest silna, skoń­czy się to jakimś spor­tem wyczy­no­wym, więc już jeste­śmy przy­go­to­wani na to, że trzeba będzie ją wozić na roz­ma­ite tre­ningi i zaję­cia. No i Molly. Ma zupeł­nie nie­zwy­kłe podej­ście do zwie­rząt. Któ­re­goś dnia przy­nio­sła do domu ptaka z uszko­dzo­nym skrzy­dłem, trzeba było umie­ścić go w pudle po butach wyło­żo­nym watą, a potem czu­wała nad nim jak jakaś pta­sia mama. Cóż, pta­szek nie­stety padł, ale to uczu­cie, kiedy ona ma do czy­nie­nia ze zwie­rzątkami… zupeł­nie jakby z nimi roz­ma­wiała, naprawdę, mówię ci, że będzie z niej wete­ry­narka, może w Kolmården, w Par­ken Zoo2 czy jakimś podob­nym miej­scu, i przy­pusz­czam, że…

Mina patrzyła w okno, wpusz­cza­jąc entu­zja­styczny sło­wo­tok Pedera jed­nym uchem, a wypusz­cza­jąc dru­gim. Prze­je­chali przez Stu­re­plan z wyle­wa­ją­cym się stam­tąd tłu­mem ide­al­nie opa­lo­nych ludzi w dro­gich oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych i szy­kow­nych ciu­chach. Ogró­dek restau­ra­cyjny Stu­re­hof był wypeł­niony do ostat­niego miej­sca, kie­liszki z różo­wym winem mie­niły się w słońcu. Mina pozaz­dro­ściła im chwil bez­tro­ski na słońcu, tego, że mają tyle czasu, gdy ona z bólem w sercu jedzie poroz­ma­wiać ze zroz­pa­czo­nymi rodzi­cami, któ­rzy nie wie­dzą, gdzie jest teraz ich pię­cio­la­tek. A czas być może się koń­czy. Tak jak w przy­padku Lilly.

NA TWA­RZY NAUCZY­CIELA PRZED­SZKOL­NEGO Toma malo­wała się taka roz­pacz, jakiej Ruben by się nie spo­dzie­wał u doro­słego męż­czy­zny. W cia­snym pokoju nauczy­ciel­skim przed­szkola Bac­kens znaj­do­wała się oprócz nich rów­nież Jenya, kole­żanka Toma, i kie­row­niczka Mathilda. Razem z Rube­nem i Ada­mem zro­bił się z nich nie­mal tłum. Wszyst­kie okna były sze­roko otwarte, choć – jak odno­to­wał Ruben – nie­wiele to poma­gało, Tomowi pot spły­wał już z czoła na nos i policzki.

Ruben spró­bo­wał się sku­pić. Kiedy Julia otwie­rała zebra­nie, on był już myślami u Elli­nor. Zasta­na­wiał się, co jej powie. Myślał, że zebra­nie będzie krót­kie, bo cho­dzi tylko o to, żeby Julia przy­wi­tała się po powro­cie z macie­rzyń­skiego, a on potem wsią­dzie do samo­chodu i poje­dzie. Tym­czem spa­dła na nich sprawa Ossiana. Musi się skon­cen­tro­wać na pracy, zamiast myśleć o spo­tka­niu z osobą, która mu się snuje po gło­wie od prze­szło dzie­się­ciu lat. Na to będzie czas potem. Ossiana trzeba odna­leźć natych­miast. To dziecko wymaga, żeby Ruben wyko­nał, co do niego należy.

Wyparł z myśli Elli­nor i spoj­rzał na osoby tło­czące się w pokoju. Zanim zdą­żył coś powie­dzieć, ode­zwał się Adam.

– A więc – rzekł jego nowy kolega – co do wczo­raj­szych wyda­rzeń. Jak to się stało, że nikt nie zauwa­żył, że nie ma Ossiana?

O Boże. To się nazywa wal­nąć pro­sto z mostu. I Adam ma być eks­per­tem od nego­cja­cji? Nawet Ruben rozu­miał, że nie można zaczy­nać prze­słu­cha­nia od oskar­że­nia. Ci ludzie i tak wyglą­dają, jakby myśleli, że zaraz tra­fią do wię­zie­nia. Nic się z nich nie wydo­bę­dzie, jeśli będą się czuli naci­skani. Tom gapił się na ścianę pełną rysun­ków, na któ­rych dzie­ciaki z więk­szym i mniej­szym powo­dze­niem spor­tre­to­wały swo­ich nauczy­cieli.

– Pró­bu­jemy tylko usta­lić, gdzie się kto znaj­do­wał, kiedy Ossian został upro­wa­dzony – powie­dział Ruben moż­li­wie przy­jaź­nie.

Tom miał minę, jakby chciał się zapaść pod zie­mię. Z pudełka na stole wycią­gnął papie­rową chustkę i wytarł oczy.

– Kiedy jeste­śmy w Skin­nar­vik­spar­ken, robi się z tego duża grupa dzieci – odparł. – Nie widzi się wszyst­kich przez cały czas. Star­sze dzieci nie potrze­bują aż tyle uwagi co młod­sze. Wie­dzą jed­nak, że nie wolno im wyjść z parku bez naszej zgody i regu­lar­nie je liczymy. W tym, że na kilka minut stra­ci­łem z oczu Ossiana, nie było nic wyjąt­ko­wego.

Urwał i znów spoj­rzał na rysunki. Jeden przed­sta­wiał zdu­mie­wa­jąco szcze­gó­łową postać męż­czy­zny na tle wiel­kiego serca. Na koszulce miał zie­lone T., a w rogu napi­sano nie­równo ale sta­ran­nie opp opp, obok pod­pisu. Ossiana. Rubena ści­snęło w gar­dle, musiał odchrząk­nąć.

– Ich świat… – cią­gnął Tom zdła­wio­nym gło­sem – nasz świat jest zazwy­czaj bez­pieczny.

– Rozu­miemy to – powie­dział Adam. – Ale fak­tem jest, że w tym przy­padku zawio­dły i uwaga, i środki bez­pie­czeń­stwa.

No super, kurde. Ruben zaczy­nał rozu­mieć, dla­czego Adam opu­ścił zespół nego­cja­cyjny. Z oczu Toma polały się łzy.