Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto wyjątkowy zbiór prezentujący Camillę Läckberg z różnych stron.
Morderstwa i woń migdałów to po pierwsze antologia zawierająca cztery teksty prezentujące kunszt pisarski autorki. Składają się na nią minipowieść Zamieć śnieżna i woń migdałów oraz trzy opowiadania: Kawiarnia wdów, Sen o Elisabeth i Elegancka śmierć.
Druga część, biograficzna, to autoportret królowej kryminału, w którym Läckberg opisuje historię swojej kariery. Począwszy od dzieciństwa w rodzinnej Fjällbace, przez studia w Wyższej Szkole Handlowej w Göteborg, aż po kurs kreatywnego pisania, który dostała w prezencie na urodziny od matki i pierwszego męża. Właśnie podczas tego kursu wymyśliła fabułę Księżniczki z lodu. Sukces książki sprawił, że uwierzyła w siebie i napisała kolejne.
Publikację zamyka krótki kurs pisania powieści autorstwa samej Camilli, a także wybrane fragmenty jej bloga, będącego jednym z najpopularniejszych w Skandynawii.
To publikacja zarówno dla wiernych fanów Camilli Läckberg, jak i dla tych czytelników, którzy dopiero chcą zapoznać się z twórczością autorki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Zawsze chciałam zostać pisarką. To marzenie towarzyszyło mi, odkąd sięgam pamięcią. Chyba przyszłam z nim na świat. Miałam szczęście, bo mój ojciec kochał książki. Zawsze gdy go wspominam, widzę go z książką w ręku. Wiecznie coś czytał. Wcześnie zaczęliśmy rozmawiać o książkach, zwłaszcza że nasza domowa biblioteka była dobrze zaopatrzona. Miałam siedem lat, kiedy sięgnęłam tam po książkę. Stąd wzięło się moje zamiłowanie do powieści kryminalnych. Była to Śmierć na Nilu Agathy Christie. Moja fascynacja nagłą, gwałtowną śmiercią zdążyła się wprawdzie objawić już wcześniej, bo moje dzieciństwo było pełne strasznych opowieści o zamordowanych krasnalach i tym podobnych historii, ale kiedy przeczytałam tę książkę, zrozumiałam, że chcę zostać autorką powieści kryminalnych.
Im byłam starsza, tym to marzenie wydawało się mniej realne. Nadal połykałam książki, a proces przekształcania słów w opowieść ciągnącą się przez setki stron odbierałam jako czystą magię. Wydawało mi się, że jest to poza moim zasięgiem, że równie dobrze mogłabym marzyć o zostaniu gwiazdą rocka. Wybrałam więc inne życie. Takie, w którym tylko się czyta opowieści innych ludzi, a nie opowiada własne historie.
Ale marzenia mają to do siebie, że nie da się ich lekceważyć. Ani zdusić. Nie da się ich nawet odsunąć, zepchnąć w jakiś ciemny kąt. Po kilku latach, gdy idąc co rano do biura, miałam wrażenie, że pomału umieram, nagle pojawiła się szansa. Małe okienko z widokiem: kurs kreatywnego pisania kryminałów. I wtedy, w wieku dwudziestu pięciu lat, po raz pierwszy poczułam, że to jednak możliwe, że naprawdę mogłabym napisać książkę. Pierwsze niepewne kroki w stronę Księżniczki z lodu zrobiłam w ciągu trzech kolejnych weekendów, bo tyle trwał kurs. Nie było to łatwe. Musiałam podjąć masę najrozmaitszych decyzji i stworzyć zupełnie nowy świat. Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałam, że dziesięć lat później Erika i Patrik nie tylko będą ważną częścią mojego życia, ale też że miliony ludzi na całym świecie będą śledzić w napięciu ich codzienne zmagania w małym miasteczku na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Wciąż nie mieści mi się to w głowie.
Erika i Patrik są dla mnie bardzo realni, choćby z tego względu, że w ciągu ostatniej dekady spędziłam z nimi więcej czasu niż z moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Istnieją w swego rodzaju równoległej rzeczywistości. I cieszę się, że stworzyłam postaci, które nadal lubię. Zawsze uważałam i nadal uważam za wielki przywilej fakt, że mogę uczestniczyć w ich życiu, w ich radościach i codziennych problemach. To prawdziwe szczęście móc wzbudzać u czytelników takie emocje.
Trzynaście lat temu po raz pierwszy trzymałam w ręku Księżniczkę z lodu. Patrząc wstecz, odczuwam przede wszystkim ogromną wdzięczność za to, co mnie spotkało: spełniło się moje marzenie, mogę pracować i utrzymywać się z tego, co jest moją pasją. W dodatku zwiedziłam świat, poznałam fantastycznych ludzi i współpracowałam z utalentowanymi osobami. Przede wszystkim jednak jestem wdzięczna za przywiązanie, które mi okazują czytelnicy, za odzew, z jakim się spotykam. Za ogromną liczbę maili i komentarzy w mediach społecznościowych. Za spotkania podczas wykładów i podpisywania moich książek. Za to, że ktoś, przechodząc obok mnie, klepnie mnie w przelocie po ramieniu, mówiąc: „Chcę tylko powiedzieć, że bardzo lubię pani książki”. Za listy, które zostały w moim sercu. Jeden dostałam od człowieka, który czytał moje książki w ramach rehabilitacji po udarze. Inny od rodziców, którzy czytali je w szpitalu, gdzie przez wiele tygodni czuwali nad chorym dzieckiem. Jeszcze inny od trzynastolatka, który napisał, że dzięki moim powieściom znalazł drogę do cudownego świata książek. Za wszystko to – i jeszcze więcej – jestem bardzo wdzięczna.
A zaczęło się od książek Taty. Od tego, że przyjemność, jaką czerpał z czytania, zainspirowała mnie i obudziła we mnie chęć opowiadania. Bez tej chęci moje marzenie nigdy by się nie spełniło. Bez Niego by się nie spełniło.
A więc dedykuję tę książkę mojemu Tacie. I myślę, że on gdzieś tam jest i wie, i jest ze mnie dumny, chociaż nie zdążył być świadkiem tego wszystkiego.
Camilla Läckberg
Plusk fal uderzających o burty działał usypiająco. Lekkie kołysanie, gwar dochodzący z innych łodzi, upał, od którego w dole pleców zbierały się kropelki potu. Wszystko to spychało ją w taki stan, że czuła, że za moment weźmie ją w posiadanie sen. Od pewnego czasu potwornie się tego bała. Ale jej ciało było tak ociężałe i rozgrzane, że nie umiała się zatrzymać, przestać się osuwać w podświadomość. Napłynęły obrazy. Czerwień na tle bieli. Krew na kafelkach. Wspomnienia przyprawiające o ból. Umysł wzywał ciało, żeby się poruszyło, zrobiło coś, cokolwiek, byle się wydostać z tej matni.
– Malin, obiad.
Drgnęła i usiadła z ulgą. Łodzią zakołysało i instynktownie złapała się linki.
– Jedzenie na stole!
Lars wyszedł z kambuza. Przez chwilę chciała mu opowiedzieć o obrazach, przez które ciągle tak źle spała, ale się powstrzymała. Nie warto. Był czas, kiedy myślała, że będą umieli ze sobą rozmawiać. Już nie miała takich złudzeń.
– Kto to dzwonił?
Przyglądała mu się, nakładając sobie sałatki Cezar, którą przygotował.
– Nikt.
Nie patrząc jej w oczy, zbył to pytanie. Machnął tylko ręką.
– Ktoś przecież dzwonił.
Na chwilę zapadło milczenie.
– Z pracy – odpowiedział w końcu.
– Nie wiedzą, że masz urlop?
Wiedziała, że nie powinna, że w ten sposób niczego nie osiągnie. Że go rozdrażni. Ale nie mogła się powstrzymać.
– Mówiłeś, że wziąłeś urlop i że nie będzie żadnej pracy.
Była zła na siebie, że tak jęczy, jak zawiedzione dziecko, ale złość i frustracja nie zostawiały miejsca na logikę.
– Chcieli się ze mną skonsultować w sprawie pacjenta. Trwało to tylko pięć minut. Przecież i tak spałaś!
Rzucił widelec i spojrzał na morze. Po chwili go podniósł i jedli w ciszy tak nabrzmiałej od niewypowiedzianych słów, że równie dobrze mogliby je wykrzyczeć.
– Przejdę się – odezwał się w końcu, kiedy skończyli.
– Idź, ja pozmywam.
Patrzyła za nim, gdy szedł pomostem.
Trzy dni później obrali kurs na północ, do innego portu. Od ponad półtora tygodnia byli poza domem. Niezrealizowane oczekiwania wypełniły łódź ponad miarę. Oczywiście byli naiwni, sądząc, że wszystko się ułoży, gdy tylko kupią żaglówkę i wypłyną na cały miesiąc. Wierząc, że potrafią zostawić za sobą wszystko, co się zdarzyło w domu, i że wspomnienia ulecą z wiatrem.
Żaglówka to był jej pomysł. Praktycznie rzecz biorąc, wychowała się na łodzi, a Lars, zanim się poznali, również przez wiele lat miał łódkę. Ale pamiętała o tym, co się stało z jego pierwszą żoną, i zwlekała, zanim zebrała się na odwagę i w końcu przedstawiła tę propozycję. Zaskoczył ją jego entuzjazm. Uznał, że to świetny pomysł. I tak kupili łódź, cacko za pięć milionów, wyposażone we wszelkie wygody. Ona mogłaby się zadowolić czymś skromniejszym, ale nie oponowała. I tak nie było większego pożytku z pieniędzy, które mieli na koncie, odziedziczonych po jej dziadku, więc jeśli miały im zapewnić nowy początek, była to dobra inwestycja.
– Proszę! Zrobiłem kawę. – Lars stanął obok niej na dziobie. Znajdowali się na otwartym morzu, nie było widać innych łodzi ani statków, jedynie kilka wysp. Zerwał się wiatr, dziób podskakiwał na falach.
– Dziękuję. – Nie odrywając wzroku od morza, wzięła od niego kubek. Jacht płynął na autopilocie, Lars wciąż stał obok.
– Malin… – odezwał się z ociąganiem.
Nie odwróciła się do niego, w napięciu czekała na dalszy ciąg.
– Malin… – powtórzył. Chyba nie wiedział, jak to powiedzieć.
Czekała.
– Ja…
Zaskoczyła ich wysoka fala. Kiedy się przewaliła, łódź zapadła się głęboko. Malin straciła równowagę. Rzuciło ją na barierkę, poczuła na plecach dłoń męża. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że ją dociśnie, wepchnie do pieniącej się wody. Potem poczuła, że łapie ją za kurtkę i ciągnie do siebie. Odwróciła się.
– Mało brakowało – powiedział. Coś błysnęło w jego oczach. A potem się odwrócił i cofnął. Poszedł do kabiny.
Nic jej nie było. Potwierdzali to kolejni lekarze. Nie znajdowali u niej żadnego defektu. Niczego, co by tłumaczyło, dlaczego dzieci nie mogły zostać w jej brzuchu. Albo dlaczego krew wciąż pojawia się z nieubłaganą pewnością. Trzy miesiące. Tyle trwała jej najdłuższa ciąża. Potem krew barwiła na czerwono kafelki w łazience. Płakała i był to płacz, w którym brzmiała i rezygnacja, i rozpacz.
Na początku Lars był przy niej. Pocieszał, starał się natchnąć otuchą, pilnował, żeby brała witaminy. Chronił ją. Ale z każdym kolejnym poronieniem, gdy traciła jego dziecko, odsuwał się coraz bardziej. W końcu doszła do wniosku, że ich jedyną szansą jest ten urlop. Co za kpina. Nic nie wypadło tak, jak sobie umyśliła.
Skinęła głową parze z sąsiedniej łodzi. Przycumowali w marinie w Grebbestad wśród tysięcy innych żeglarzy. Nie cierpiała tego. Miała klaustrofobię. Ale Lars powiedział, że ma coś do załatwienia i kilka dni musi spędzić na lądzie. Nie chciało jej się nawet pytać, o co chodzi. Na pewno o szpital. Często tak było. Był lekarzem. Gdy w domu zapanował smutny, ciężki nastrój, zawód pozwalał mu uciekać w pracę.
Nie było go od trzech godzin.
Kiedy w końcu wrócił – szedł pomostem do żaglówki – sprawiał wrażenie zestresowanego. Patrzyła na jego szczupłą sylwetkę, na charakterystyczny powolny chód. Nadal wydawał jej się bardzo atrakcyjny. Pięć lat temu, gdy się poznali na imprezie u wspólnych znajomych, nie minęło nawet pięć minut, jak straciła dla niego głowę. Od tamtej pory posiwiały mu lekko skronie, ale to była jedyna oznaka tego, że właśnie skończył czterdzieści pięć lat. A ona zbliżała się do czterdziestki. Czterdzieści lat i bezdzietna. Musiała się ugryźć we własną zaciśniętą pięść, żeby powstrzymać łzy.
– Cześć.
Wszedł na pokład, nie patrząc jej w oczy.
– Cześć.
Zaczęła nerwowo rozwieszać pranie na barierce wzdłuż relingu. Próbowała się powstrzymać, nie zadawać pytań, ale nie dała rady.
– Długo cię nie było.
– Mhm…
Zszedł do kajuty, wciąż nie patrzył na nią.
– Co robiłeś?
Pytanie wpadło do kabiny. Odpowiedział jej jedynie stukot garnków. Pół godziny później obiad był gotowy. Wciąż miała mnóstwo pytań, ale mur między nimi był tak wysoki, że nie przypuszczała, żeby jakieś pytania mogły się przez niego przebić. Prowadzili tylko czczą konwersację o prognozie pogody, o liczbie łodzi cumujących w porcie, o głośnej muzyce dochodzącej z jachtu nieopodal, na którym było pełno młodzieży. Nic ważnego. Same głoski układające się w słowa niezdolne skruszyć muru albo sformułować ważną odpowiedź. Same wdechy i wydechy.
Pod koniec obiadu poczuła w brzuchu ćmiący ból. Wywołał istną eksplozję wspomnień i obrazów. Jakby dzieci, które kolejno traciła, nagle wypłynęły z niej wszystkie naraz. Rzuciła się do relingu i zwymiotowała. A potem zapadła w ciemność.
Chorowała dwa dni, tak jej powiedział Lars. Pierwszym, co sobie przypomniała, kiedy się obudziła, były sny. Upiorne, gorączkowe. Pamiętała je tak wyraźnie, jakby je oglądała w kinie. Śniła jej się pierwsza żona Larsa, Elisabeth, znana jej jedynie ze zdjęcia. Elisabeth, która wypadła z łodzi, gdy podczas rejsu po Morzu Śródziemnym ją i Larsa zaskoczyła gwałtowna burza. Lars nie chciał o tym rozmawiać, ale Malin z ciekawości odszukała artykuły prasowe na ten temat. Ziarniste gazetowe zdjęcia nie oddawały jego urody.
Zrobiono je już po tym, jak uszkodzona przez sztorm żaglówka dopłynęła do portu, bez Elisabeth, i w kościele, gdy z wynędzniałą twarzą uczestniczył w nabożeństwie żałobnym.
Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Wypadła za burtę i zginęła. Na zawsze.
Ale Malin ją zobaczyła. W jej śnie przewróciła się na reling i padła do tyłu, twarzą do niej. Wyraźnie widziała ruchy jej warg. Starała się z nich odczytać słowa. Najpierw wydawało jej się, że mówi: „Ratuj mnie!”. Potem pomyślała, że to było: „Ratuj się!”. A potem ostatecznie zniknęła w głębinie.
Malin już otwierała usta, żeby powiedzieć o tym Larsowi, ale zanim zdążyła powiedzieć choćby słowo, zmieniła zdanie. Nic nie powiedziała. A kiedy przyszedł sen, znów ujrzała przed sobą twarz Elisabeth.
Gdy tylko wydobrzała, wypłynęli z Grebbestad. Do tej pory to Lars najczęściej stał przy sterze, ale teraz, gdy płynęli na silniku, mając za sobą port, Malin upierała się, że to ona będzie sterować. Po pewnym czasie postawili żagle, a gdy wydęły się od wiatru, poczuła, jak jej świadomość uwalnia się od doświadczeń ostatnich dni. Już miała powiedzieć Larsowi, żeby wybrał szoty, kiedy to zrobił. Uśmiechnęła się. Przynajmniej na jachcie stanowili zgrany zespół.
Wyczuwała w nim jakieś oczekiwanie, napięcie. Promieniował energią, chociaż ze wszystkich sił udawał obojętność. Niepokoiło ją to. Sny o Elisabeth wydawały się takie realne. Natarczywe. Jakby na coś nalegały. Jakby Elisabeth na coś nalegała.
– Wiatr się chyba wzmaga.
Drgnęła. Pogrążona w myślach nie zauważyła, kiedy Lars wszedł do kokpitu. Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, na horyzont. Rzeczywiście. Zebrały się wielkie, ciemne chmury i wiatr się wzmógł. Jacht pędził naprzód, wokół dziobu pojawił się pienisty biały grzebień.
– Nie sprawdziłeś porannej prognozy? – spytała, patrząc na niego. – Chyba mówiłeś, że będzie pogoda i lekki wietrzyk.
Z irytacją przeczesał włosy palcami. Dobrze znała ten gest.
– Nie mówiłem. Myślałem, że ty sprawdziłaś, skoro się uparłaś, że dzisiaj będziesz skiperem.
Zacisnęła zęby. Nie ma sensu się kłócić, co kto powiedział albo zrobił. Jest, jak jest, trzeba sobie radzić.
– Poluzuj szota – powiedziała, gdy łódź za bardzo się przechyliła. Musiała się mocno zaprzeć nogą, żeby utrzymać równowagę. – Może powinniśmy zawrócić? – dodała niespokojnie, patrząc na niego.
Gwałtownie pokręcił głową.
– Nie, jeszcze dziś musimy być w Strömstad.
Zaskoczyła ją ta ostra reakcja. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– A to dlaczego? Dlaczego musimy płynąć do Strömstad?
– Bo tak – odparł krótko.
– Ale…
Chciała zaprotestować, ale on odwrócił się do niej plecami.
– Kurde, płyń i już! – krzyknął.
Wzdrygnęła się. Nieprzyjemne uczucie, które narastało od początku urlopu, wybuchło z całą siłą. Ledwo go poznawała. Wszystkie te tajemnice, samotne wycieczki, dziwne telefony. Niepokój mieszał się z obrazami ze snu – z obrazami Elisabeth. Widziała ją na jachcie, pod ciężkimi chmurami, podczas sztormu, który zmuszał jacht do poddania się. I w wodzie. Pod wodą, z długimi włosami unoszącymi się wokół jej twarzy. Z martwymi oczami.
Obserwując Larsa, który poszedł poluzować szota, poczuła, jak chłód ściska jej serce. Nagle wydało jej się, że patrzy na kogoś obcego. Usiłowała przywołać wspomnienia ze wspólnych lat, ale widziała tylko krew na kafelkach, gdy wyciekało z niej nowe życie. A współczucie i czułość, które widziała na jego twarzy, gdy ją obejmował po poronieniu, teraz wydawały jej się maską. Jakby pod tą maską ukrywał się ktoś inny. Dlaczego lekarze nic u niej nie znaleźli? Żadnego konkretnego powodu, żeby nie mogła utrzymać ciąży?
Wiatr wzmagał się z każdą chwilą. Zaczęła się bać. Była wprawdzie doświadczoną żeglarką, ale w taką niepogodę jeszcze nie pływała. Dlaczego on nalega, żeby płynęli dalej?
Nagle to do niej dotarło – i to z taką siłą, że o mało się nie przewróciła. Chwyciła ster mocniej. Wpatrywała się w nadchodzący sztorm, a kolejne fragmenty układanki składały się w całość. Dłoń na jej plecach, która ją złapała, ale równie dobrze mogła popchnąć. To, co powiedział o zatruciu, o tych chwilach, kiedy na przemian zapadała w sen i w świat Elisabeth, i się budziła. A teraz to. Podobno był przekonany, że sprawdziła prognozę. I zupełnie tak samo jak sześć lat wcześniej, podczas rejsu z Elisabeth, nastąpiło załamanie pogody. I jeszcze nalega, żeby płynęli dalej, w sam środek sztormu.
Zaczęła dygotać, kompletnie straciła kontrolę nad własnym ciałem. Właśnie przed tym ostrzegała ją we śnie Elisabeth. Ratuj się. Te słowa wypowiedziała, zanim przeleciała przez barierkę. Popchnięta przez Larsa. Malin nie miała już żadnych wątpliwości, że właśnie tak było. Wszystko się zgadzało. Za chwilę zginie, a on znów odegra rolę zrozpaczonego wdowca i odziedziczy po żonie spory majątek. Ależ to banalne, po prostu arcybanalne.
Patrząc, jak jej mąż walczy z żaglem, podjęła decyzję. Posłucha rady, którą dała jej we śnie Elisabeth. Będzie się ratować. Za wszelką cenę. Nie zamierza zostać jego następną ofiarą.
Zdecydowanie skręciła w lewo, zmieniając kurs. Poleciał bom, Lars ledwo zdążył się pochylić. Odwrócił się, jego twarz wyrażała tyle samo zdumienia co wściekłości.
– Co ty wyprawiasz?! – zawołał, przekrzykując wycie wiatru.
Nie odpowiedziała, nie przestała skręcać. Lars ruszył w jej kierunku. Fale rozpryskiwały się na łodzi, zalewały mu twarz. Zdała sobie sprawę, że ona też jest cała mokra, ale już nic nie czuła. W środku miała pustkę. Chłód. Zupełnie jak po poronieniu.
Lars podszedł do niej, gdy zdążyła całkiem zawrócić i żagle znów wybrzuszył wiatr. Wciąż na nowo odtwarzała w myślach obraz ze snu: widziała, jak Elisabeth wypada za burtę. Zaskoczenie na jej twarzy, przechodzące w przerażenie. A potem usta powtarzające w kółko: „Ratuj się. Ratuj się. Ratuj… się…”.
Lars zeskoczył do kokpitu i złapał ją za ramię. Mocno. Czuła, że wpada w panikę, i usiłowała się uwolnić.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknął jej prosto do ucha.
Była tak przerażona, że nie zdołała odpowiedzieć. Szarpnęła się mocno i oswobodziła rękę. Zdążyła zrobić trzy kroki w stronę pokładu, gdy ją dogonił i znów chwycił za ramię.
– Uspokój się! Co się z tobą dzieje?
Serce biło jej jak szalone. Wiedziała, że jeszcze kilka sekund i tak jak Elisabeth znajdzie się w odmętach. Z rezygnacją zamknęła oczy, czekała na nieuchronne. Już nic nie zrobi.
W tym momencie łodzią zarzuciło, jakby protestowała przeciwko temu, że nikt nie stoi przy sterze. Tym razem Lars nie zdążył się schylić. Bom z trzaskiem uderzył go prosto w potylicę. Malin rzuciła się w bok, gdy leciał obok niej na barierkę, usiłując się czegoś złapać. Widząc jego wyciągniętą rękę, panikę w jego oczach, stanęła przed wyborem. Odruchowo wyciągnęła do niego swoją, jakby była oddzielona od reszty ciała. Jeszcze centymetr, może dwa, i w jej głowie znów odezwał się głos Elisabeth.
Cofnęła rękę.
Trzęsącymi się dłońmi trzymała ster. W oddali widać było port w Grebbestad, zaledwie dziesięć minut dalej. Kusiło ją, żeby wrócić, ale zdała sobie sprawę, że byłoby to najgłupsze rozwiązanie. Nie zgadzałoby się z jej historyjką o tym, że Lars wypadł za burtę zmieciony przez sztorm. Z wahaniem obejrzała się za siebie. Zobaczyła gnane wiatrem fale. Przez moment wydawało jej się, jakby w tych falach mignął jej Lars. To o wszystkim przesądziło. Zmieniła kurs. Skierowała się do Strömstad i łódź szarpnęła się niesfornie. Bała się sztormu, ale dopingował ją głos Elisabeth. Nie chodziło jedynie o to, żeby ratować siebie. Robiła to także dla Elisabeth.
Po pewnym czasie w oddali dojrzała port w Strömstad. Raz za razem powtarzała sobie w myślach, co ma robić. I mówić. Nie będzie musiała udawać zdenerwowanej. Po gwałtownym wyrzucie adrenaliny przyszedł spazmatyczny płacz. Musiała zmobilizować wszystkie siły, żeby przycumować w marinie na miejscu dla gości. Padła z wyczerpania i trzęsąc się, leżała w kokpicie. Raz za razem wracała do tego, co się stało. W ustach miała gorycz, czuła się martwa. Ubranie miała przemoczone do nitki, ale nie zwracała na to uwagi. Jakby jej zmysły się wyłączyły. Nie czuła nic. Kompletnie. I nie miała żadnych wątpliwości, że zrobiła to, co musiała. Jedno z nich miało z tego rejsu nie wrócić. Tym razem był to Lars. Nie ona.
– Malin?
Jakiś głos przedarł się przez mgłę zmęczenia. W pierwszej chwili pomyślała, że to głos Elisabeth. Ale zabrzmiał jakoś znajomo. Otumaniona, podniosła głowę, wytężyła wzrok. Chyba ktoś wypowiedział jej imię, ale wydało jej się to tak niedorzeczne, że natychmiast wykluczyła tę możliwość.
– Malin!
Postacie na pomoście stały się wyraźniejsze. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości, że ktoś ją woła.
– Yvonne? – zdziwiła się. Patrzyła na swoją najbliższą przyjaciółkę. Przecież Yvonne powinna być w Sztokholmie. Tyle myśli chodziło jej po głowie. Przez moment podejrzewała, że ze zdenerwowania ma halucynacje. Ale na pomoście była nie tylko Yvonne. Stała tam również jej siostra, Lotta, trzy koleżanki z pracy i kilkoro przyjaciół. Z trudem usiadła i przyjrzała się ich twarzom. Były tak blisko, wyrażały niepokój i zdumienie.
– A gdzie Lars? Co za straszna pogoda na rejs. Dzwoniliśmy do Larsa, zanim wypłynęliście z Grebbestad, mówiliśmy mu, że możemy tam przyjechać. Ale on włożył tyle wysiłku w zorganizowanie twoich czterdziestych urodzin, nawet tutaj, w Strömstad, wynajął lokal, więc…
Yvonne urwała, spojrzała niepewnie na jacht.
Malin poczuła, że znów odpływa. Przyśniła jej się Elisabeth. Ale tym razem z Larsem u boku.
Drożdżówki leżały na paterach, ciasteczka w pięknych słojach na ladzie koło kasy, a nowy nabytek w postaci maszyny do espresso lśnił siwą stalą. Marianne obeszła ladę dookoła i cofnęła się kilka kroków. Przypatrywała się swemu dziełu. Robiła to każdego ranka, odkąd trzy lata temu otworzyła Kawiarnię Wdów. Raz ze wszystkiego była zadowolona, innym razem nie. Tego dnia nie do końca podobała jej się szyba, za którą leżały świeżo przygotowane kanapki z szynką, serem, rostbefem i krewetkami. Kilka wprawnych ruchów ściereczką i doczyszczona szyba zalśniła w promieniach słońca wpadających przez okno od frontu. Zobaczyła w niej własne odbicie. Okrągłą twarz, która w młodości tak ją irytowała, a teraz ładnie harmonizowała z siwymi kręconymi włosami, wciąż gęstymi i zdrowymi.
Zakochała się w tym miejscu z powodu jego położenia. Od dawna nosiła się z zamiarem otworzenia kawiarni, ale była to myśl bez konkretnego zaczepienia. Podczas jednego ze swoich długich spacerów przypadkiem zobaczyła stary wiejski sklep – i wtedy właśnie zaczepiło, i nie chciało puścić. Obraz budyneczku ze wszystkimi dziurami i spękaniami zapadł jej w pamięć. Widziała jednak nie skazy, ale to, co pod spodem i co wydobyła trzy lata później. W renowację włożyła wszystkie pieniądze po Rubenie i była to inwestycja warta każdego grosza. Best money ever spent, jak mówią Amerykanie. Dokładnie tak czuła.
Ktoś szarpnął za klamkę. Podeszła do drzwi, żeby wpuścić pierwszego tego dnia klienta.
– Okłamujesz mnie?
W jego głosie zabrzmiał taki ton, że się wzdrygnęła i skurczyła, jakby chciała się stać jak najmniej widoczna. Ale najczęściej to nie działa. On robi krok w przód. Podnosi rękę. Ona patrzy na jego dłoń, na linię życia i linię miłości. Równoległe, a przecież splecione ze sobą. Potem następuje uderzenie. Najpierw trzask: głośny, ostry, siarczysty. Potem ból. Palący. I w końcu ciemność.
– Gdzie chcesz usiąść?
Na dźwięk jasnego kobiecego głosu Marianne podniosła wzrok i przyjrzała się wchodzącej parze. Kobieta była niewysoka, drobna, miała niespokojne, rozbiegane oczy. Mężczyzna, potężnej postury, szedł w aurze natarczywego nieproszonego gościa.
– A gdzie zwykle siadam?
Słysząc ten ton, kobieta drgnęła.
– Przy oknie – odpowiedziała cicho.
Pierwsza ruszyła do stolika. Rzuciła okiem na Marianne, a ona natychmiast posłała jej uśmiech. Ta kobieta wyraźnie potrzebowała uśmiechu, a może nawet czegoś więcej.
– Ja tylko kawę – odezwał się mężczyzna, siadając na miejscu z najlepszym widokiem na jezioro. Ze zmarszczką rozdrażnienia na czole spojrzał w okno, jakby świat na zewnątrz tylko czekał, żeby go zaatakować. Potem znów skierował wzrok na kobietę, która właśnie szła do Marianne. – Powiedz, że ma być mocna. Nie chcę takiej lury, jaką nam ostatnio podali w mieście.
Kobieta tylko skinęła głową.
– Proszę dwie kawy – powiedziała, wpatrując się we własne dłonie, aż zbielałe od ściskania portfela.
– A może drożdżówkę? – Marianne sięgnęła do patery. – Na koszt firmy. Chyba przyda się pani trochę więcej ciała.
Kobieta patrzyła z wahaniem na drożdżówki. Potem rzuciła okiem na siedzącego przy stoliku męża i zdecydowanie pokręciła głową.
– Nie, dziękuję… Mąż uważa… – urwała i znów pokręciła głową.
Jasne włosy opadały jej miękko na ramiona. Marianne dostrzegła na jej twarzy maleńkie rysy, tam, gdzie skóra została przecięta, a potem się zagoiła.
– Ale poproszę Specjał Wdowy.
Marianne popatrzyła na nią badawczo.
– Na pewno, kochana?
Nie odrywała od niej wzroku. Na chwilę zawisły w powietrzu tysiące niewypowiedzianych pytań. Zniknęły w momencie, gdy kobieta powoli przytaknęła.
– Tak jest – powiedziała Marianne, odwracając się od niej, żeby jak zwykle sprawnie zrealizować zamówienie.
Pół godziny później, kiedy oboje wyszli, szybko sprzątnęła z ich stolika i poszła do kuchni umyć filiżanki. Jak się prowadzi własną działalność, to trzeba się starać.
– Jesteś beznadziejna, wiesz? Mógłbym cię zgnieść i nawet bym nie poczuł, rozumiesz?
Trzyma ją za ramię coraz mocniej. Nienawiść, złość aż się z niego wylewa. Jest w nim coś mrocznego, jakieś pęknięcie, jama, w której się gromadzą, żeby w końcu wykipieć, bo ona nie spełnia jego oczekiwań, nie robi tak, jak jej kazał. Nie jest taka, jak być powinna.
– Na co mi taka żona. Nie umiesz nawet porządnie posprzątać! Sama zobacz! Widzisz? No, widzisz?
Wyłamuje jej ramię i przygniata do ziemi. Drugą, wolną ręką dociska jej twarz do podłogi koło kuchenki.
– Widzisz? Teraz już widzisz? I to według ciebie jest porządnie?
Ona przygląda się uważnie, na tyle, na ile to możliwe, bo ciśnie ją jego dłoń na karku. Ale nic nie widzi. Podłoga aż lśni. Wyszorowała ją dwa razy. Jest tak czysta i wolna od jakichkolwiek plam, że można się w niej przeglądać. Zresztą widzi czy nie widzi – to bez znaczenia. On widzi, a w takim razie coś tam jest. Już tego nie kwestionuje.
Dziewczyna, która pomaga czasem w kawiarni, poszła właśnie do domu, gdy zadzwonił dzwonek nad drzwiami.
– Już zamknięte – powiedziała Marianne, nie podnosząc wzroku.
Zajęła się podliczaniem utargu i wolała się nie rozpraszać.
– Nie jestem klientką – odezwał się czyjś głos.
Marianne spojrzała i w pierwszej chwili zobaczyła tylko coś błyszczącego. Uniosła okulary, które stale miała na czubku nosa, i zdała sobie sprawę, że patrzy na policyjną blachę.
– Jestem z policji. Komisarz Eva Wärn.
– Z policji? – Marianne uniosła brew. – O co chodzi? Tylko niech mi pani nie mówi, że jeden z klientów zawraca wam głowę tym chłopcem, który buchnął kilka drożdżówek. Wyglądał na bardzo głodnego i sama bym mu dała, gdyby tylko poprosił.
Eva Wärn zaprzeczyła gestem.
– Nie chodzi o kradzież. – Skinęła głową w stronę stolika koło kasy. – Możemy na chwilę usiąść?
– Oczywiście. Może przy okazji napijemy się kawy? Właśnie kupiłam tę cudowną maszynę, mogę w minutę przygotować dwie filiżanki.
Czule poklepała maszynę do espresso, która okazała się wprost nieocenionym dopełnieniem jej kawiarni.
– Czy ja wiem… – Eva Wärn ociągała się z odpowiedzią. Już miała odmówić, ale pomyślała o prawdziwej kawie, innej od tej żałosnej lury, którą pili w komisariacie, i kiwnęła głową.
– Poproszę, na pewno nie zaszkodzi. A może być café latte?
– Naturalnie, moja droga – odpowiedziała Marianne i odwróciła się, żeby włączyć maszynę, która zaczęła sapać i stękać. Po chwili postawiła na stoliku dwie latte z oprószoną cynamonem białą pianką.
– No tak, teraz już można rozmawiać – stwierdziła z zadowoleniem. – A więc o co chodzi?
Pani komisarz popijała kawę małymi łykami i wyraźnie nie kwapiła się, żeby powiedzieć, z czym przyszła. Po dłuższej chwili coraz bardziej niezręcznego milczenia powiedziała:
– Zaobserwowaliśmy dość dziwny zbieg okoliczności.
Marianne z zaciekawieniem pochyliła się do przodu.
– Dziwny zbieg okoliczności? Zaczyna się ciekawie.
Eva Wärn spojrzała na nią surowo.
– Zwróciła naszą uwagę pewna liczba dziwnych zgonów. Nie od razu odkryliśmy tę zbieżność, bo doszło do nich zarówno w naszym dystrykcie, jak i w sąsiednich. Ale kiedy już ją odkryliśmy…
Wypiła kolejny łyk kawy. Unikała wzroku Marianne.
Marianne milczała. Usiadła wygodnie i spokojnie obserwowała siedzącą naprzeciw niej kobietę. Po chwili ciężkiego milczenia Eva Wärn mówiła dalej:
– W ciągu ostatnich trzech lat z niewyjaśnionych przyczyn zmarło czterech mężczyzn. Najmłodszy miał dwadzieścia pięć lat, najstarszy – pięćdziesiąt trzy. Choć nic tego nie zapowiadało, wszyscy w jednej chwili padli nieżywi, a lekarz sądowy z braku innego wytłumaczenia orzekł nagłą śmierć sercową.
– Ale w czym problem? Co jest nadzwyczajnego w tym, że mężczyźni umierają na zawał? Zresztą czterech mężczyzn w ciągu trzech lat… – Marianne nie dokończyła i rozłożyła ręce.
Pani komisarz w zamyśleniu mieszała kawę łyżeczką i w skupieniu przyglądała się piance. Marianne miała okazję dokładnie się jej przypatrzyć. Sprawiała wrażenie zmęczonej życiem. Przypuszczalnie miała około czterdziestki, ale we wpadającym przez wielkie okna ostrym świetle wyglądała na starszą. W czarnych włosach obciętych na pazia – praktycznie, ale niezbyt twarzowo – tu i ówdzie widać było siwiznę. Najwyraźniej nie była na tyle zajęta sobą, żeby chcieć ją ukryć pod farbą.
Eva Wärn podniosła wzrok i spojrzała jej prosto w oczy.
– Rzeczywiście, ma pani rację – odparła, przeciągając słowa. – Mężczyzna umierający na zawał to nic niezwykłego. Niezwykłe jest to, że wcześniej wszyscy byli tutaj na kawie. Ponieważ przyczyna zgonu była niejasna, ich żony zostały przesłuchane i musiały zdać relację z tego, co się działo dzień przed ich śmiercią. I we wszystkich protokołach z przesłuchań wymieniona została Kawiarnia Wdów. Dziwne, nie uważa pani?
Jej spojrzenie było zimne, twarde, ale Marianne się uśmiechnęła.
– Zbiegi okoliczności się zdarzają, i to często. Może do ostatecznego zatkania tętnic przyczyniły się moje pyszne drożdżówki…
Powiedziała to z błyskiem w oku.
– To naprawdę nie jest zabawne, zapewniam panią.
– Skądże znowu – odparła z powagą Marianne, ale błysk bynajmniej nie znikł z jej oczu. – Nie wiem, czego pani ode mnie oczekuje – dodała i znów rozłożyła ręce. – Ci mężczyźni przyszli tu z żonami na kawę i ciastka, a potem mieli pecha i umarli na zawał. Nic na to nie poradzę.
– Tych mężczyzn łączyło nie tylko to. – Eva Wärn ani na moment nie oderwała od niej wzroku. – Za wszystkimi ciągnęła się reputacja damskich bokserów.
– Ojej, to przykre. Cóż… po świecie chodzi sporo paskudnych typów.
Marianne sięgnęła do stojącej na ladzie patery po drożdżówkę i z wyraźną przyjemnością odgryzła kęs.
– Na pewno nie ma pani ochoty? Na koszt firmy.
– Nie, dziękuję – odparła Eva Wärn, jakby sama myśl o tym wydała jej się odstręczająca. Zerwała się. – Dziś raczej nie posuniemy się dalej.
– Zapraszam ponownie – odparła pogodnie Marianne i również wstała, strzepując cukier z palców.
Komisarz Wärn nie odpowiedziała. Gwałtownie zamknęła za sobą drzwi i dzwonek nad drzwiami zadźwięczał głośno.
– Gdzieś ty była? Niemożliwe, żebyś takie zakupy robiła całą godzinę! – krzyczy.
– W sklepie było dużo ludzi. Przecież jutro święto. Wszyscy chcieli… – Sama słyszy panikę w swoim głosie. Stojąc w długich kolejkach do kas, przestępowała z nogi na nogę i patrzyła na zegarek, bo domyślała się, że po powrocie do domu będzie miała problemy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki