Fjällbacka. Kukułcze jajo - Camilla Läckberg - ebook + audiobook

Fjällbacka. Kukułcze jajo ebook

Camilla Läckberg

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Camilla Läckberg wraca do Fjällbacki!

Miasteczkiem wstrząsa wiadomość o dwóch zbrodniach. Ktoś bestialsko morduje znanego fotografa przygotowującego właśnie swoją wystawę w miejscowej galerii. Dwa dni później do strasznej zbrodni dochodzi na pobliskiej wysepce, gdzie sławny pisarz pracuje nad dziesiątym tomem swojej powieści. Obie sprawy prowadzi Patrik Hedström i jego koledzy z komisariatu Tanumshede i nic nie wskazuje na to, żeby zbrodnie były ze sobą powiązane.

W tym samym czasie Erica Falck próbuje udokumentować zagadkowe morderstwo, do którego doszło prawie czterdzieści lat wcześniej w Sztokholmie. Wkrótce okazuje się, że nici z przeszłości sięgają obecnych czasów, na które długi cień rzucają dawne grzechy...

Camilla Läckberg – jedna z najciekawszych szwedzkich pisarek. Światową sławę przyniosła jej seria o Fjällbace. Jest także autorką thrillerów psychologicznych Złota klatka i Srebrne skrzydła oraz serii książek dla dzieci o przygodach Super-Charliego. Książki Camilli wydawane są w ponad 60 krajach, zostały przetłumaczone na 43 języki, a na całym świecie sprzedało się ponad 30 milionów egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 459

Oceny
4,5 (5666 ocen)
3750
1353
435
101
27
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KRachlak

Całkiem niezła

Przyznam szczerze, że mam bardzo mieszane uczucia, co do tej powieści. Sam powrót do Fjallbacki i odkrywanie dalszych losów Ericki i Patricka były wspaniałym przeżyciem, ale główny wątek tego tomu, nie do końca mi leżał. To wieczne Idealizowanie Loli, jako pokrzywdzonej kobiety trans było mocno naciągane, biorąc pod uwagę jak wielu miała przyjaciół, a na dodatek,autorka chyba zapomniała o tym, że Lola potajemnie sypiała z mężem swojej przyjaciółki i ani razu nie napisała o tym tak, jakby to było czymś złym i niemoralnym... Rozumiem poparcie dla osób transpłciowych, ale tu mamy do czynienia ze zdradą i to bardzo paskudną i nie rozumiem jak można coś takiego idealizować. Daję 3 gwiazdki, ale bardziej ze względu na Bertila Mellberga, który okazał się w tej części prawdziwym bohaterem drugiego planu.
173
izuniaka

Z braku laku…

mam wrazenie, ze z ksiazki na ksiazke Camilla traci na wartosci...nie jest to dla mnie pozycja nieprzerwanie ekscytujaca...przez prawie polowe ksiazki akcja ciagnela sie jak krowka mordoklejka 😜
80
Reja9
(edytowany)

Z braku laku…

Bardzo schematyczna. Znam całą serię tej autorki. Niestety, daleko przed połową książki wiedziałam, kto zamordował i dlaczego. Brak zaskoczenia w kryminale jest niewybaczalny. Doczytałam do końca, żeby sprawdzić, czy się nie mylę. Nie myliłam się. Cieszę się, że nie wydałam 50 zł w empiku, a teraz szukam innej serii. Pani Camilli już dziękuję.
Lost70

Całkiem niezła

Troszkę słaba, poprzednie części były dużo lepsze
71
basiek2088

Z braku laku…

Nuda. Stężenie poprawności politycznej przekracza dopuszczalne normy. Nie polecam
51

Popularność




Sobota

STAŁ I PATRZYŁ NA FOTO­GRA­FIE. Wie­dział, że Vivian jest na niego zła o to, że nie idą na przy­ję­cie, ale nie potra­fił się prze­móc. Czas w końcu go dości­gnął i zmu­sił do poszu­ka­nia prawdy, co pew­nie nale­żało zro­bić dawno temu.

To, co się wtedy wyda­rzyło, cią­żyło mu przez lata, jak kamień młyń­ski uwią­zany u szyi. Bał się pytań, odpo­wie­dzi i wszyst­kiego, co pomię­dzy nimi. Wybory, któ­rych doko­nał, ufor­mo­wały go jako czło­wieka. A to, co teraz widział w lustrze, nie przy­da­wało chluby. Bo decy­zja, aby żyć z prze­pa­ską na oczach, ni­gdy nie przy­nosi chluby. W końcu zmu­sił się, żeby ją zedrzeć. I dzia­łać, wycho­dząc od tego, co zoba­czył.

Powoli, ostroż­nie wyj­mo­wał opra­wione foto­gra­fie, jedną za drugą, usta­wił tak pod ścianą i poli­czył do szes­na­stu. Były wszyst­kie.

Cof­nął się kilka kro­ków i przy­glą­dał im się. Następ­nie się­gnął po swoje prost­sze, pro­wi­zo­ryczne ramki. Na kar­tecz­kach zapi­sy­wał tytuły foto­gra­fii dużymi nie­rów­nymi lite­rami. Potem wyjął rolkę sko­cza i przy­cze­pił kar­teczki do ramek. Nie potrze­bo­wał foto­gra­fii, żeby je widzieć przed sobą, kiedy zmie­niał miej­sca zawie­sze­nia ramek na bia­łych ścia­nach gale­rii. Każdą z tych foto­gra­fii miał jak wdru­ko­waną w oczy, wystar­czyło się­gnąć do pamięci, żeby je widzieć wyraź­nie.

Wie­dział, że przy­go­to­wa­nie wystawy zabie­rze mu wiele godzin, przy­pusz­czal­nie będzie je wie­szał do późna w nocy, a jutro zapłaci za to pewną cenę, bo nie był już młody. Jed­nak wie­dział rów­nież, że pod­czas wer­ni­sażu po raz pierw­szy od lat poczuje się lekko i swo­bod­nie.

Następ­stwa jego decy­zji będą dra­ma­tyczne, jed­nak już nie mógł brać ich pod uwagę. Robił to przez aż nazbyt dłu­gie lata. Żyli wszy­scy w mrocz­nym cie­niu wła­snych kłamstw. Ow­szem, gro­ziło to, że zostaną znisz­czeni, ale i tak zamie­rzał ujaw­nić prawdę, zarówno swoją, jak i ich.

Ni­gdy nie czuł się rów­nie wolny jak teraz, gdy ostroż­nie przy­cze­piał do ramy kar­teczkę ze sło­wem Wina.

Już nie bał się nawet śmierci.

Erica Falck się prze­cią­gnęła. Cie­płe łóżko kusiło, żeby jesz­cze pole­żeć, jed­nak obie­cała Louise Bauer, że wybiorą się na mar­szo­bieg, co miało nastą­pić za jakąś godzinę. Nie wia­domo po co. Pew­nie Louise stre­suje się w związku z uro­czy­sto­ścią i potrze­buje się wyga­dać.

– Naprawdę musimy tam iść?

Patrik jęk­nął i poło­żył sobie poduszkę na twa­rzy. Erica zerwała ją i lekko go trzep­nęła.

– Będzie bar­dzo przy­jem­nie! Dobre jedze­nie, tro­chę faj­nych win, twoja żona choć raz odszy­ko­wana…

Patrik zamknął oczy i skrzy­wił się.

– Złote wesele. Erica, co tam będzie faj­nego? Kupa nadę­tych gości i roz­wle­kłe prze­mó­wie­nia. Prze­cież wiesz, jacy ludzie tam przyjdą.

Znów jęk­nął.

– I tak tam pój­dziemy, więc lepiej zaci­snąć zęby i nasta­wić się pozy­tyw­nie – odparła.

Uznała, że już prze­kro­czyła gra­nicę dziar­sko­ści, więc pochy­liła się nad leżą­cym obok Patri­kiem i pogła­skała go lekko po piersi. Serce w środku biło mocno, aż trudno było uwie­rzyć, że miał z nim kie­dyś pro­blem, ale nie­po­kój pozo­stał.

– Louise ocze­kuje, że przyj­dziemy. Poza tym uwiel­biam cię w gar­ni­tu­rze. Wyglą­dasz wtedy nie­sa­mo­wi­cie ele­gancko, zwłasz­cza w tym gra­na­to­wym.

– Ale z cie­bie kom­ple­men­ciara.

Poca­ło­wał ją deli­kat­nie w usta, ale poca­łu­nek momen­tal­nie stał się głęb­szy. Patrik przy­cią­gnął ją do sie­bie i wtedy jak zwy­kle Erica poczuła, że robi jej się gorąco i jej ciało wiot­czeje.

– Dzie­ciaki mogą tu wejść lada moment – mruk­nęła mu pro­sto w usta.

W odpo­wie­dzi nacią­gnął koł­drę na nich oboje. Zaraz zro­biło się pod nią gorąco, nie liczyło się nic poza nimi dwoj­giem. Poza ich cia­łami, war­gami, odde­chami.

Na potwier­dze­nie wcze­śniej­szego ostrze­że­nia Eriki roz­legł się głu­chy odgłos.

– Bawimy sie fowa­nego! – krzyk­nął rado­śnie Noel i wsko­czył na łóżko, a zaraz za nim jak wystrze­lony z armaty Anton, który wylą­do­wał pro­sto na klej­no­tach Patrika.

– Aua, do jasnej… – tu urwał, bo Erica spoj­rzała zna­cząco. – I cia­snej!

Noel i Anton aż się krztu­sili ze śmie­chu. Erica uśmiech­nęła się i wes­tchnęła. Mieli z Patri­kiem kilka sekund dla sie­bie, no i dobrze. Pochy­liła się i poła­sko­tała chłop­ców, któ­rzy zawyli jak wilki.

– Chcia­łam, żeby pooglą­dali tele­wi­zję, ale wymknęli się na górę, kiedy wyj­mo­wa­łam jogurt.

Sto­jąca w drzwiach Maja, w koszuli noc­nej z jed­no­roż­cem, z rezy­gna­cją roz­ło­żyła ręce.

– Kocha­nie, nie musisz ich pil­no­wać rano, mogą tu przy­cho­dzić – ode­zwał się Patrik, kiwa­jąc na nią, żeby też przy­szła.

Maja, zawsze taka odpo­wie­dzialna, zawa­hała się, ale w końcu uśmiech­nęła się sze­roko i sko­czyła na łóżko, żeby też wziąć udział w zaba­wie. Erica z Patri­kiem spoj­rzeli na sie­bie. Są ide­alną rodziną. Po pro­stu ide­alną.

– Myślisz, że zadzwo­nią wcze­śniej, czy musimy cze­kać do czwartku? Cza­sem jed­nak uprze­dzają.

Hen­ning Bauer bęb­nił pal­cami po stole. Był pierw­szy week­end paź­dzier­nika. Za oknem zapa­no­wała jesień, szare grzy­wia­ste fale ude­rzały o gład­kie skałki wysepki. Ich wysepki.

Patrzył na Eli­sa­beth, sie­działa naprze­ciwko nad fili­żanką her­baty.

– No bo prze­cież docho­dzą słu­chy, że jestem jed­nym z ostat­nich pię­ciu kan­dy­da­tów. Co oczy­wi­ście nie zna­czy, że to ja wygram. Gwa­ran­cji nie ma. Jed­nak jeśli to prawda, to mam dwa­dzie­ścia pro­cent szans.

Jego palce wciąż bęb­niły po stole.

Żona popi­jała her­batę. Hen­ning podzi­wiał jej spo­kój. Na tym pole­gała ich rela­cja w odnie­sie­niu do jego pisar­stwa. On wpa­dał w pod­nie­ce­nie, ona tono­wała. On się nie­po­koił, ona łago­dziła.

Bęb­niąc pal­cami, cze­kał na jej odpo­wiedź. Potrze­bo­wał jej nadziei, słów, że wszystko się ułoży.

Po kilku łykach her­baty Eli­sa­beth deli­kat­nie odsta­wiła fili­żankę na spodek. Pili z tych fili­ża­nek przez wszyst­kie lata swego mał­żeń­stwa. Były jed­nym z nie­zli­czo­nych pre­zen­tów na ich wystawny ślub i wesele, ale za żadne skarby świata nie potra­fiłby powie­dzieć, od kogo je dostali.

Na zewnątrz jakaś fala uro­sła bar­dziej od innych i spa­dła kaskadą na pano­ra­miczne okno, które zaj­mo­wało całą dłuż­szą ścianę domu. Sól zosta­wiała ślady na szy­bie, gospo­sia Nancy miała istne urwa­nie głowy z cią­głym czysz­cze­niem. W archi­pe­lagu nie­uchronna była zmien­ność, wyglą­dało to tak, jakby przy­roda cią­gle pró­bo­wała odzy­ski­wać teren i wypy­chać stam­tąd cywi­li­za­cję.

– Nie martw się, kocha­nie. Albo zadzwo­nią dziś, jutro, albo pocze­kają do czwartku. Chyba żeby nie zadzwo­nili. A jeśli zadzwo­nią, w co oczy­wi­ście wie­rzę, masz udać zdu­mie­nie. Nie wolno ci zdra­dzić, że wiemy, że znaj­do­wa­łeś się na koń­co­wej liście.

Hen­ning kiw­nął głową ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym na okno.

– Natu­ral­nie, kocha­nie. Natu­ral­nie.

Palce stu­kały w jakimś nie­ja­snym ryt­mie, pod­czas gdy Hen­ning obser­wo­wał ślady pozo­sta­wione na szy­bie przez wodę. Jeden z pię­ciu. Powi­nien być zado­wo­lony, ale kiedy już wie­dział, co znaj­duje się w jego zasięgu, co może mu przy­nieść jeden jedyny tele­fon, pra­wie nie mógł zła­pać tchu.

– No już, a teraz zjedz coś – powie­działa Eli­sa­beth, pod­su­wa­jąc mu koszyk ze świeżo upie­czo­nymi buł­kami. – Przed nami długi dzień, nie mówiąc o dłu­gim wie­czo­rze, więc żebyś mi o dzie­sią­tej nie zasnął za sto­łem.

Wie­dząc, że nie wolno mu zro­bić tego, o czym mówiła żona, Hen­ning się­gnął po cie­płą bułeczkę. Posma­ro­wał ją grubo masłem, które natych­miast wsią­kło w bułkę.

– Wie­czo­rem będziemy tań­czyć – powie­dział z peł­nymi ustami i mru­gnął do Eli­sa­beth, która lekko się uśmiech­nęła.

– Wie­czo­rem będziemy tań­czyć.

– O Boże, o któ­rej musia­łaś wsiąść na łódź? I to jesz­cze w taką pogodę?

Osła­nia­jąc ręką twarz przed wia­trem, Erica usi­ło­wała nadą­żyć za Louise Bauer, co zawsze było spo­rym wyzwa­niem. Jak­kol­wiek szybko by szła, Louise szła jesz­cze szyb­ciej. Mar­szu nie uła­twiały też roz­bry­zgi fal ude­rza­ją­cych o brzeg zale­d­wie parę metrów za nimi. Pewną osłonę sta­no­wiły drew­niane domki, ale według Eriki nawet one kuliły się na wie­trze.

– E, i tak się zawsze budzę około szó­stej – powie­działa Louise. – Zresztą to będzie długi dzień, odpo­wia­dam za całość uro­czy­sto­ści, więc musia­łam zacząć od ener­gicz­nego mar­szu.

Erica prze­wró­ciła oczami, ale rozu­miała, że Louise musi uwol­nić głowę. Bycie asy­stentką swego teścia Hen­ninga Bau­era, jed­nego z naj­bar­dziej wiel­bio­nych pisa­rzy szwedz­kich, na pewno nie było łatwe.

– Ja chyba ni­gdy nie poczu­łam, że koniecz­nie potrze­buję zro­bić sobie taki power­walk – mruk­nęła Erica. – Jak się­gam pamię­cią, to w ogóle ni­gdy nie czu­łam, że powin­nam upra­wiać jakiś sport.

Louise się zaśmiała.

– Zabawna jesteś. Prze­cież to jasne, że ruch ci dobrze zrobi. Czło­wiek nabiera ener­gii na cały dzień!

Erica pró­bo­wała roz­ma­wiać, jed­no­cze­śnie wcho­dząc szybko pod górę na Galärbacken. Owi­nęła się moc­niej swoją nie­bie­ską kurtką Helly Han­sen. Louise, rzecz jasna, miała na sobie ide­alne ciu­chy, zarówno wia­trosz­czelne, jak i nie­prze­ma­ka­jące.

– Uwiel­biam uczu­cie, które przy­cho­dzi już po fak­cie, jeśli o to ci cho­dzi. Ale w trak­cie? Nope. Nitch. Nada. Cho­ciaż wiem, że tego potrze­buję.

Erica zatrzy­mała się na moment, żeby odsap­nąć. Louise zwol­niła kroku i spoj­rzała na nią.

– Szcze­rze mówiąc, czuję się ostat­nio byle jak – cią­gnęła Erica – chyba powo­dem jest zła dieta i dłu­gie sie­dze­nie. Plus wiek. Nie zapo­mi­najmy o nim. Już czuję, że powoli nad­cho­dzi meno­pauza. Ty tego nie czu­jesz?

Louise znów ruszyła.

– Jestem wpraw­dzie parę lat star­sza od cie­bie… – Louise zawa­hała się i przy­spie­szyła, mija­jąc aptekę. – W mło­do­ści musia­łam usu­nąć macicę. Rak. A teraz to, co kie­dyś było wiel­kim zmar­twie­niem, zaczęło powoli zamie­niać się w bło­go­sła­wień­stwo.

– Ojej, prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam.

Erica skrzy­wiła się. Oczy­wi­ście, musiała popeł­nić gafę.

– Nic nie szko­dzi. To nie tajem­nica, cho­ciaż rzadko o tym wspo­mi­nam. „Cześć, na imię mi Louise i nie mam macicy”.

Erica zaśmiała się gło­śno. Wła­śnie to uwiel­biała u Louise: jej otwar­tość i sar­ka­styczne poczu­cie humoru.

Poznały się przez dzieci, na placu zabaw przy Ingrid Berg­mans torg. Maja od razu zaprzy­jaź­niła się z synem Louise, Wil­lia­mem, który był od niej może rok star­szy. I pod­czas gdy dzieci się bawiły, Erica i Louise nawią­zały roz­mowę. To było zeszłego lata, teraz spo­ty­kały się za każ­dym razem, gdy Louise przy­jeż­dżała z rodziną do Fjällbacki.

Erica musiała jed­nak przy­znać przed sobą, że bar­dziej ceniła sobie wspólne wie­czory przy winie niż nawyki Louise, aby w porę i nie w porę upra­wiać mar­szo­biegi.

– A jak się czu­jesz w związku z dzi­siej­szym wie­czo­rem?

W tym momen­cie Erica poma­chała Danowi, mężowi swo­jej sio­stry, który wła­śnie wyje­chał z par­kingu przed skle­pem Kon­sum. Odma­chał wesoło, wydało jej się, że chyba się lekko pod­śmiewa z jej mar­szo­biegu.

– Co ci mam powie­dzieć? Może być. Za jakąś godzinę przy­jadą moi rodzice i będzie jak zwy­kle. Z dru­giej strony będą mogli sko­rzy­stać z domu zna­jo­mych koło Badis, więc są zado­wo­leni. A jeśli cho­dzi o przy­ję­cie, to Hen­ning mówi jedno, a Eli­sa­beth dru­gie. I wszy­scy wie­dzą, że będzie tak, jak ona chce, jed­nak to zawsze ja mam zaszczyt to zako­mu­ni­ko­wać.

– Na pewno będzie fajny wie­czór – zauwa­żyła Erica.

Louise odwró­ciła się do niej i uśmiech­nęła.

– Mówisz tak, żeby być uprzejma. „Fajny” to nie jest słowo, któ­rego bym użyła w odnie­sie­niu do zło­tego wesela. Jed­na­ko­woż jedze­nie będzie smaczne, oso­bi­ście spró­bo­wa­łam wszyst­kich dań z jadło­spisu, a wino poleje się stru­mie­niami. Dopil­no­wa­łam rów­nież, żeby­ście z Patri­kiem mieli dobre miej­sca. Patrik będzie miał ogromną przy­jem­ność popro­wa­dzić mnie do stołu, a twoim towa­rzy­szem będzie mój nad­zwy­czaj sym­pa­tyczny mąż.

– Wspa­niale – sko­men­to­wała Erica, łapiąc się za bok. Zakłuło ją.

Okrą­żały już górę, aby wró­cić do mia­steczka, i wła­śnie minęły stromy stok po pra­wej, który w latach dzie­ciń­stwa Eriki nazy­wano Sju gup­pen, czyli sied­mioma wybo­jami, gdzie można było roz­wi­nąć na san­kach pręd­kość wręcz śmier­telną. Pró­bo­wała wyli­czyć, ile zostało do końca trasy, i stwier­dziła, że sta­now­czo za dużo.

Przed nią ryt­micz­nie pod­ska­ki­wał koń­ski ogon Louise, która wyry­wała do przodu bez widocz­nego wysiłku. Erica pochy­liła się, pod­nio­sła jakiś kamień i zaci­snęła na nim dłoń w nadziei, że pomoże na coraz bar­dziej bole­sne kłu­cie. Pozo­stało tylko stwier­dzić, że ćwi­cze­nia fizyczne to rzecz nie dla niej.

– Roz­ma­wia­łeś z nią?

Tilde otwo­rzyła sze­roko piękne nie­bie­skie oczy, jed­no­cze­śnie przy­ło­żyła do sie­bie mocno wyde­kol­to­waną sukienkę.

Ric­kard Bauer zoba­czył metkę z lite­rami D&G, zga­dy­wał, że kosz­to­wała około trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu tysięcy. Dla Tilde nie sta­no­wiło to powodu do zmar­twie­nia. Czy raczej nie sta­no­wiło aż do dziś. Gdy na kar­cie AmEx nagle zabra­kło nie­ogra­ni­czo­nych sum do wyda­wa­nia w Sztok­hol­mie, Paryżu, Medio­la­nie czy Dubaju.

– Poroz­ma­wiam – odparł, nie umie­jąc ukryć iry­ta­cji. Coraz bar­dziej draż­nił go jej głos. Zawsze był taki jęczący? I dzie­cinny? – Nie chcę tego robić przed przy­ję­ciem. Wiesz, jaka jest moja mama, mar­twi się, a ja nie chciał­bym jej zepsuć tego wie­czoru.

– Ojej, ale obie­cu­jesz, że jutro poroz­ma­wiasz? Na pewno?

Wydęła wargi i wypięła biust. Wła­śnie wzięła prysz­nic i była naga, tylko włosy owi­nęła ręcz­ni­kiem. Ric­kard poczuł reak­cję ciała. Fascy­no­wało go to. Mózg mógł się dener­wo­wać, ale penis reago­wał na nią jak na komendę.

– Obie­cuję, kocha­nie – odpo­wie­dział, prze­wra­ca­jąc ją na łóżko, z któ­rego nie­dawno wstali.

Krzyk­nęła gło­śno i zachi­cho­tała.

– No chodź, maleńki – powie­działa dzie­cin­nym gło­sem. – Chodź, chodź.

Ric­kard wtu­lił twarz mię­dzy jej duże piersi zamy­ka­jące go przed świa­tem.

Eli­sa­beth Bauer pod­nio­sła czer­wone kol­czyki nale­żące nie­gdyś do jej babki. Będą paso­wały ide­al­nie do sukienki, którą wybrała na kola­cję. Wisząca obok na wie­szaku czarna, którą włoży do tań­ców, była wdzięcz­niej­sza i mniej krę­pu­jąca ruchy niż ta wytworna, którą włoży tylko do kola­cji przy stole. YSL i Oscar de la Renta. Kupione wio­sną w Paryżu, gdy z Hen­nin­giem przez parę tygo­dni prze­by­wali w swoim tam­tej­szym miesz­ka­niu. Jeśli już robić zakupy na tak spe­cjalną oka­zję, jaką jest złote wesele, to tylko w Paryżu.

Eli­sa­beth odło­żyła ostroż­nie kol­czyki do gra­na­to­wego etui. Drgnęła na odgłos kolej­nej kaskady, która roz­pry­snęła się na oknie sypialni. Dom na Skjälerö był par­te­rowy i fale się­gały do wszyst­kich okien. Było to ich naj­bar­dziej mini­ma­li­styczne miesz­ka­nie. Apar­ta­menty w Sztok­hol­mie, Paryżu, jak i dom w Toska­nii były urzą­dzone znacz­nie bar­dziej luk­su­sowo. A jed­nak wła­śnie to miej­sce uko­chała naj­bar­dziej na świe­cie. Od uro­dze­nia spę­dzała tu każde lato. Nazwa Skjälerö nie miała nic wspól­nego z duszą1, bo wywo­dziła się od słowa skjäler, któ­rym w miej­sco­wym dia­lek­cie nazywa się omułki jadalne. Na wyspie leżały wszę­dzie sterty ślicz­nych nie­bie­skich muszli. Mewy upusz­czały omułki z dużej wyso­ko­ści, aby roz­bić je o różowe gra­ni­towe skałki i dostać się do mię­si­stego wnę­trza. Zosta­wały tylko sko­rupki jak nie­bie­skie kleksy na suro­wym kra­jo­bra­zie.

Wyspę kupił kie­dyś jej dzia­dek, teraz nale­żała do niej. Maleń­kie miej­sce nie­da­leko Fjällbacki oddzia­ły­wało na nią w nie­mal magiczny spo­sób. Wystar­czyło, że tu przy­je­chała, a wszyst­kie pro­blemy zni­kały. Nikt nie mógł ich tutaj nie­po­koić. Tu byli nie do zdo­by­cia. Znaj­do­wali się poza zasię­giem.

Przez wiele lat nie mieli tu nawet tele­fonu, jedy­nie krót­ko­fa­lówkę, ale to było kilka dekad temu. Obec­nie znaj­do­wały się tu wszyst­kie współ­cze­sne wygody. Tele­fon, elek­trycz­ność, wi-fi i aż za wiele kana­łów tele­wi­zyj­nych dla dzieci. Louise i Peter byli nadto wyro­zu­miali dla dzieci, któ­rym pozwa­lali prze­sia­dy­wać godzi­nami przed tele­wi­zo­rem i patrzeć na bijące się i awan­tu­ru­jące kolo­rowe postaci. Zamiast w tym cza­sie czy­tać jakąś dobrą książkę. Posta­no­wiła, że poroz­ma­wia z nimi o tym przy jakiejś oka­zji. Jed­nakże dora­dza­nie doro­słym dzie­ciom zawsze oka­zy­wało się draż­liwą sprawą. W tym przy­padku szcze­gól­nie draż­liwą w związku z tym, co się stało z Cecily.

Eli­sa­beth wzdry­gnęła się, odsu­wa­jąc od sie­bie nie­przy­jemną myśl, i sta­ran­nie wło­żyła obie sukienki do pokrow­ców. Mogłaby popro­sić o to Nancy, ale uwiel­biała dotyk kosz­tow­nych tka­nin w świet­nych gatun­kach. Nikt tak nie szyje sukni jak Oscar.

– Hen­ning! – zawo­łała w stronę gabi­netu, spo­dzie­wa­jąc się jedy­nie reak­cji w postaci mruk­nię­cia.

– Mhm – roz­le­gło się zza zamknię­tych drzwi.

– Pomy­śla­łam, że wło­żysz smo­king z Savile Row. Ten, który uszyli ci w zeszłym roku czy coś koło tego. Dobrze?

– Mhm – padło w odpo­wie­dzi, a Eli­sa­beth się uśmiech­nęła.

Smo­king był od dawna zapa­ko­wany i znaj­do­wał się już w bagażu, który mieli zabrać ze sobą na stały ląd. W ciągu lat mał­żeń­stwa nauczyła się jed­nak, że mąż powi­nien czuć się włą­czony i zapy­tany. Choćby decy­zja już zapa­dła. Pod­po­wie to Louise. Z całą życz­li­wo­ścią.

Sztok­holm, 1980

Pytte uwiel­biała przy­glą­dać się, jak Lola szy­kuje się do wie­czor­nego wyj­ścia. To były istne czary. Co wie­czór wyglą­dało to tak samo. Pytte leżała na brzu­chu na wiel­kiej aksa­mit­nej poduszce, opie­ra­jąc pod­bró­dek na dło­niach, pod­czas gdy Lola przy toa­letce robiła się na bóstwo.

– Co dziś wło­żysz? – spy­tała Pytte, jej oczy aż się świe­ciły, gdy patrzyła na szafę.

Wszystko jej się podo­bało w sza­fie Loli.

– A co powiesz na różową bluzkę ze sznu­ro­wa­niem na ple­cach? I spodnie cyga­retki w kolo­rze cykla­menu? Do tego ucze­sa­nie w pro­sty kok i bry­lan­towe kol­czyki?

Lola odwró­ciła się do Pytte, która ener­gicz­nie poki­wała głową.

– Oj tak, prze­pa­dam za tą różową bluzką! To moja ulu­biona!

– Wiem, kocha­nie.

Lola odwró­ciła się ponow­nie do lustra i zaczęła sta­ran­nie nakła­dać maki­jaż. Naj­czę­ściej ten sam. Chyba że była impreza, wtedy było tego wię­cej i Pytte uwiel­biała te wie­czory. Ale dziś cho­dziło o pracę, a więc naj­pierw był jakiś krem, potem puder, czarne kre­ski na powie­kach, tusz do rzęs, nakła­da­nie szczo­teczką cze­goś brą­zo­wego na brwi i w końcu któ­raś z licz­nych poma­dek do ust sto­ją­cych w kub­kach po kawie na toa­letce. Tego wie­czoru miał to być ostry róż.

Lola sta­ran­nie uma­lo­wała wargi wewnątrz kon­turu i cmok­nęła gło­śno, przy­ło­żyła kawa­łek papieru toa­le­to­wego i znów nało­żyła tro­chę szminki. Następ­nie wybrała perukę. Jej wła­sne włosy były dłu­gie, koloru mie­dzi i lśniące, ale w pracy naj­czę­ściej nosiła któ­rąś ze swo­ich pię­ciu peruk. Popa­trzyła przez chwilę na wszyst­kie – były poumiesz­czane na głów­kach – i wybrała tę z brą­zo­wymi pół­dłu­gimi wło­sami. Nało­żyła ją, wła­sne włosy sta­ran­nie poupy­chała pod siatką, a potem wpraw­nymi ruchami upięła sobie kok na karku.

Teraz pode­szła do szafy i bar­dzo ostroż­nie wło­żyła różową bluzkę i spodnie, aby nie zaha­czyć dłu­gimi pola­kie­ro­wa­nymi paznok­ciami. Na koniec chwy­ciła ozdobny fla­kon i nało­żyła sobie tro­chę per­fum za uszami i na nad­garstki. Po czym sta­nęła przed Pytte.

– Et voilà! I co powiesz? Mogę iść na wojnę?

– Możesz – zaśmiała się Pytte.

Kiedy będzie duża, chcia­łaby być rów­nie piękna jak Lola.

Lola zła­pała zręczną różową tore­beczkę i skie­ro­wała się do przed­po­koju.

– Kocha­nie, dasz sobie radę, co? Jedze­nie masz w lodówce. Możesz je odgrzać w pie­cyku, żebyś tylko nie zapo­mniała go wyłą­czyć. A spać masz iść naj­da­lej o dzie­sią­tej, żebyś mi nie sie­działa i nie cze­kała do późna. Zamknę za sobą drzwi na klucz, więc ich nie otwie­raj i nikogo nie wpusz­czaj. Okej, kocha­nie? – Lola była już w drzwiach i wło­żyła klucz do zamka. – Kocham cię! – zawo­łała do Pytte.

– A ja cie­bie, tatu­siu!

Trza­snęły drzwi, w przed­po­koju pozo­stał tylko przez chwilę zapach per­fum.

– UWA­ŻAM, ŻE to będzie bar­dzo dziw­nie wyglą­dało. Dla­czego mamy nie iść?

– Bo ja tak powie­dzia­łem.

Rolf Sten­klo spoj­rzał z iry­ta­cją na żonę. Dla niego było to od dawna poza wszelką dys­ku­sją.

Vivian patrzyła na niego, sto­jąc w wej­ściu do jasnego lokalu, który on miał wypeł­nić swo­imi marze­niami, wszyst­kim tym, od czego serce nie tylko się ści­ska, ale i śpiewa.

– Ależ Rolf, nasi naj­bliżsi przy­ja­ciele mają złote wesele. Nie rozu­miem cię. Będą tam wszy­scy nasi zna­jomi i sporo takich osób, z któ­rymi przy­da­łoby się nam, tobie, spo­tkać.

Głos prze­szedł jej w dysz­kant, jak zawsze, kiedy się dener­wo­wała. Byli mał­żeń­stwem od dwu­dzie­stu lat, a w takich razach Rolf myślał sobie, że o co naj­mniej dzie­więt­na­ście lat za długo.

– Po pro­stu nie chcę iść, co w tym takiego dziw­nego? Wiel­kie przy­ję­cia są nie dla mnie, nie­moż­liwe, żeby to było dla cie­bie nie­spo­dzianką. – Rolf wbił gwoź­dziarką kolejny gwóźdź i zaklął, bo wszedł za głę­boko. Tro­chę za mocna ta gwoź­dziarka. – Cho­lera jasna.

Chwy­cił mło­tek i wycią­gnął lekko gwóźdź.

– Mógł­byś popro­sić kogoś, żeby robił to za cie­bie – powie­działa Vivian.

Widział, że żona zerka cie­ka­wie w stronę opra­wio­nych foto­gra­fii, które stały oparte o ścianę w pobliżu wej­ścia. Choć raz nie zgo­dził się, żeby uczest­ni­czyła w pla­no­wa­niu wystawy. Powie­dział, że sprawa jest dla niego zbyt oso­bi­sta, a Vivian, o dziwo, to zaak­cep­to­wała.

– Masz na myśli, że tak jak Hen­ning i Eli­sa­beth? Któ­rzy sobie nawet tyłka nie pode­trą bez pomocy z zewnątrz? – mruk­nął.

– Co się z tobą dzi­siaj dzieje? Prze­cież wiem, że ich lubisz. A ty naj­pierw odma­wiasz udziału w ich świę­cie, a potem zło­ścisz się na nich zupeł­nie bez powodu. Wiesz, jesteś teraz naprawdę nie­przy­jemny!

Skrzy­żo­wała ręce na piersi. Rolf, znu­żony, odwró­cił się do niej.

– Dla cie­bie to zdaje się naj­waż­niej­sza rzecz na świe­cie, żeby być miłym i nie zro­bić nikomu kło­potu. Nie wychy­lać się. Nie roz­ma­wiać o tym, co uwiera i co naprawdę ma zna­cze­nie.

– Teraz jesteś zupeł­nie nie­moż­liwy.

Vivian opu­ściła pomiesz­cze­nie, zosta­wia­jąc go wresz­cie samego. Rozej­rzał się po wnę­trzu, po jego pustych ścia­nach, które zamie­rzał zapeł­nić swo­imi naj­pięk­niej­szymi dzie­łami.

Zawie­sił ramkę na gwoź­dziu. Zro­bił krok w tył i jak zawsze poczuł ukłu­cie w sercu na widok imie­nia, które napi­sał na kartce. Z poczu­cia winy. Z miło­ści. Z tęsk­noty za cza­sem, który nie­odwo­łal­nie prze­mi­nął. A jed­nak. Wkrótce znów zaświeci ta naj­ja­śniej­sza z gwiazd.

– I jak wyglą­damy?

Louise krą­żyła nie­spo­koj­nie po wiel­kim lokalu o nazwie Mam­sell, znaj­du­ją­cym się na prawo od wej­ścia do Stora Hotel­let. Drew­niana pod­łoga skrzy­piała lekko pod jej sto­pami. Chmury wciąż wisiały nisko, a fale waliły o pomo­sty, gdy pospiesz­nie wcho­dziła do środka.

Bar­bro, kie­row­niczka lokalu, podą­żała za nią lekko zde­ner­wo­wana.

– Wszystko zgod­nie z pla­nem – odparła. – Jedze­nie się przy­go­to­wuje, wszystko, co potrzebne do nakry­wa­nia, jest na miej­scu, sto­liki będą roz­sta­wione zaraz po lun­chu, per­so­nel jest w goto­wo­ści, przy­go­to­wa­li­śmy dużo napo­jów do ser­wo­wa­nia. Udało się ścią­gnąć wszystko, czego pań­stwo sobie życzyli w tej dzie­dzi­nie.

– Dobrze – powie­działa Louise i przy­sta­nęła. – A dzieci? Czy dostaną spe­cjalne jedze­nie? Bo Max i Wil­liam nie będą chcieli jeść tego co doro­śli.

Bar­bro ski­nęła głową.

– Dla dzieci są ham­bur­gery. I lody z sosem cze­ko­la­do­wym na deser.

– Zna­ko­mi­cie. Rze­czy­wi­ście wygląda na to, że wszystko pod kon­trolą. Wizy­tówki na stół też już dosta­li­ście? Porów­nane z listą gości i spraw­dzone, tak by wszy­scy zostali uwzględ­nieni? Pro­szę tego nie zawa­lić, bo usta­le­nie porządku usa­dze­nia gości zabrało nam wiele mie­sięcy.

Louise zoba­czyła, że na czole Bar­bro poja­wiły się kro­pelki potu.

– Oczy­wi­ście spraw­dzi­li­śmy to, ale popro­szę kie­row­nika sali, żeby zro­bił to jesz­cze raz – odparła Bar­bro, a wcze­śniej odchrząk­nęła.

– Dobrze.

Louise zda­wała sobie sprawę, że zabrzmiało to szorstko, ale nie miała cier­pli­wo­ści do czy­ichś błę­dów i nie­do­stat­ków albo też nie­do­pa­trzeń wyni­ka­ją­cych z pobłaż­li­wo­ści.

Rozej­rzała się. W tym momen­cie w lokalu pano­wał przy­jemny chłód, ale na wypa­dek gdyby zro­biło się gorąco od tłumu gości, zamó­wiła wen­ty­la­tory, które będzie można wsta­wić. Wnę­trze było w kolo­rze jasno­zie­lo­nym, ude­ko­ro­wane ele­men­tami egzo­tyki, zgod­nie z ogól­nym wystro­jem hotelu. Louise oczyma wyobraźni widziała ele­gancko ubra­nych gości, tań­czą­cych na środku do muzyki zespołu jaz­zo­wego, gra­ją­cego na małym pod­wyż­sze­niu budo­wa­nym wła­śnie przy krót­szej ścia­nie sali.

Będzie wspa­niała impreza. Ide­alna. Jak wszystko, co robiła Louise. Niczego nie pozo­sta­wiała przy­pad­kowi.

Hen­ning Bauer odsu­nął fili­żankę i zapa­trzył się na pusty doku­ment na ekra­nie. Kur­sor mru­gał do niego zło­śli­wie. Jego neme­zis. Pustka.

Zza zamknię­tych drzwi dobie­gały odgłosy i ruch. Wie­dział, że Eli­sa­beth bar­dzo czeka na ten wie­czór. Zresztą tak jak on. I ten wie­czór będzie wspa­niały. Lista gości była impo­nu­jąca, dokład­nie tak, jak chciał. Wie­dział z góry, że będą wspa­niałe prze­mó­wie­nia.

Gdyby jesz­cze udało mu się przed­tem wydu­sić z sie­bie kilka słów. Sie­dział tak codzien­nie przez kilka godzin. Popi­jał her­batę, gapiąc się na ekran z mru­ga­ją­cym kur­so­rem.

Przez całe życie towa­rzy­szyły mu słowa, nie powinny być mu obce, a jed­nak wymy­kały się.

Wziął fili­żankę i sta­nąw­szy przed oknem, patrzył na dziki kra­jo­braz, który latem wyglą­dał jak z reklamy piwa Pripps Blå. Błę­kitne niebo, mie­niące się w słońcu skałki z różo­wa­wego gra­nitu, żaglówki pły­nące we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Teraz, w paź­dzier­niku, morze tłu­kło o skały, jakby chciało wcią­gnąć wyspę w głę­binę. Hen­nin­gowi bar­dziej się podo­bało wła­śnie takie, gdy natura uka­zy­wała swoją praw­dziwą moc.

Zaci­snął dłoń na fili­żance i prze­klął swój los.

Powi­nien móc tutaj pisać. Warunki były ide­alne. Sie­dząc za wiel­kim biur­kiem przed pano­ra­micz­nym oknem, mógł postrze­gać sie­bie jako postać berg­ma­now­ską, samot­nika o nie­skoń­czo­nej kre­atyw­no­ści. A tu nic. Kom­plet­nie nic.

Drgnął na dźwięk deli­kat­nego puka­nia do drzwi.

– Tak? – krzyk­nął gniew­niej, niż zamie­rzał.

– Prze­pra­szam, tato, chłopcy pro­szą dziadka o pomoc w jed­nej spra­wie.

Twarz Hen­ninga zła­god­niała. Nie chciał, żeby mu prze­szka­dzano w jego gabi­ne­cie, ale wnuki były zawsze mile widziane.

– Chodź­cie, chodź­cie.

Drzwi otwo­rzyły się, stał w nich Peter z synami.

Hen­ning kiw­nął im ręką, żeby weszli. Zro­biło mu się cie­pło na sercu, gdy buzie Maksa i Wil­liama roz­pro­mie­niły się w reak­cji na jego uśmiech. Nie był zbyt obec­nym ojcem pod­czas dora­sta­nia Petera i Ric­karda, ale takie były czasy. Z Mak­sem i Wil­lia­mem było ina­czej. Im mógł dawać miłość, któ­rej nie oka­zał swoim synom.

– Dziadku, musisz nam pomóc wybrać kra­wat.

Max, który był star­szy, nad wiek doj­rzały i poważny, trzy­mał przed sobą trzy kra­waty. Wil­liam, młod­szy brat, który cią­gle pso­cił i zawsze cho­dził roz­czo­chrany, rów­nież pod­su­nął trzy kra­waty.

Wil­liam nie­dawno stra­cił trzy zęby, więc seple­nił gło­śno, powta­rza­jąc po bra­cie:

– Tak, dziadku. Potrze­bu­jemy, żebyś nam pomógł wybrać kra­wat.

– Oczy­wi­ście. Oczy­wi­ście, że pomogę. To dla mnie zaszczyt. Praw­dziwy honor. I wiesz co, Wil­lia­mie…

Wil­liam zmru­żył oczy, patrząc na dziadka.

– Wiem, jutro wysta­wimy wię­cierz na homary!

Hen­ning zmierz­wił mu włosy.

– Wła­śnie tak.

Peter uśmiech­nął się sze­roko ponad gło­wami swo­ich chłop­ców. Dobry z niego syn. Powód do dumy. Gdyby nie to, że wybrał służbę mamo­nie i był obec­nie sze­fem zarządu fun­du­szu kapi­ta­ło­wego, trudno byłoby marzyć o lep­szym. Hen­ning zatrzy­mał na nim wzrok. Cza­sem widział po nim, że syn wciąż nosi żałobę po Cecily, dziś jed­nak pro­mie­niał.

– No to przyj­rzyjmy się – powie­dział Hen­ning, wra­ca­jąc do kra­wa­tów. – Przede wszyst­kim muszę się dowie­dzieć, co wło­ży­cie poza tym. Do czego ten kra­wat? Bo w całym ubra­niu powi­nien prze­cież sta­no­wić kropkę nad i.

W tym samym momen­cie ode­zwała się leżąca na biurku komórka i Hen­ning drgnął. Zazwy­czaj prze­łą­czał ją na cichy tryb, gdy tylko wcho­dził do gabi­netu, ale dziś widocz­nie zapo­mniał. Ziry­to­wany pod­szedł do biurka, żeby wyłą­czyć komórkę, która ter­ko­tała obok kom­pu­tera, ale zastygł z ręką w powie­trzu, kiedy zoba­czył, kto do niego dzwoni. Nie znali się oso­bi­ście, ale Hen­ning od lat miał jego numer zapi­sany w swoim tele­fo­nie. Na wszelki wypa­dek.

Trzę­sącą się ręką naci­snął kla­wisz z zie­loną słu­chawką i zaraz drugi na tryb gło­śno­mó­wiący. Poło­żył palec na ustach, żeby chłopcy i Peter zro­zu­mieli, że mają być cicho. A potem powie­dział:

– Halo. Tu Hen­ning Bauer.

– Mówi Sten Sahlén, stały sekre­tarz Aka­de­mii Szwedz­kiej.

– Tak, dzień dobry.

Serce tak mu waliło, że pomy­ślał, iż zaraz zemdleje. Ręka mu się trzę­sła, wolał odło­żyć tele­fon na blat biurka, żeby przy­pad­kiem nie odrzu­cić roz­mowy.

Wycie sztormu za oknem wzmoc­niło szum w uszach. To była ta chwila, do któ­rej zmie­rzało całe jego życie. Sten Sahlén zaczął znów mówić, gdy Hen­ning zoba­czył spoj­rze­nie Petera, który naj­wy­raź­niej świet­nie rozu­miał, jaki to donio­sły moment. Moment, w któ­rym Hen­ning Bauer trafi na wieki na karty histo­rii, nie tylko w Szwe­cji, ale na całym świe­cie.

– Mam przy­jem­ność zawia­do­mić, że Aka­de­mia Szwedzka posta­no­wiła przy­znać panu tego­roczną Nagrodę Nobla w dzie­dzi­nie lite­ra­tury. Z cza­sem otrzyma pan zawia­do­mie­nie for­malne i chyba nie muszę doda­wać, że do ofi­cjal­nego ogło­sze­nia wer­dyktu Aka­de­mii musi to pozo­stać do wia­do­mo­ści bar­dzo ogra­ni­czo­nego grona. – Zaśmiał się krótko. – Więk­szość na­dal wie­rzy prze­cież, że lau­re­aci są powia­da­miani na chwilę przed tym, zanim to ogło­szę po wej­ściu przez słynne drzwi Börshuset2.

Cisza. Hen­ning sły­szał jedy­nie wiatr, szum fal i bicie wła­snego serca. Peter zastygł z dłońmi na bar­kach Maksa i Wil­liama.

Hen­ning zaczerp­nął tchu i wypro­sto­wał się.

– Dzię­kuję za ten wielki honor – powie­dział. – Pro­szę prze­ka­zać człon­kom Aka­de­mii, że czuję się bar­dzo, bar­dzo zaszczy­cony.

Po zakoń­cze­niu roz­mowy spoj­rzał na kur­sor mru­ga­jący na ekra­nie z pustym doku­men­tem. A potem wyłą­czył kom­pu­ter.

– Czy kocha­nie cioci już nie śpi? – zawo­łała cicho Erica przez uchy­lone drzwi.

– Nie śpi! Wchodź! – wrza­snęła Anna ze swego gabi­netu w willi na Fal­ke­li­den.

Erica odwie­siła kurtkę i cisnęła adi­dasy na wielką stertę butów w przed­po­koju.

– I jak ci idzie?

Nie mogła powstrzy­mać śmie­chu, widząc Annę przy stole, który był cały zarzu­cony pla­nami, prób­kami mate­ria­łów, oku­ciami i wzor­ni­kami kolo­rów. I co naj­mniej tyloma zabaw­kami.

– Mam pro­jekt, który muszę oddać za dwa dni, ale pewna osoba wła­śnie zaczęła cho­dzić i cho­ciaż było jej pełno już wtedy, kiedy tylko peł­zała, teraz prze­kra­cza to…

– I stąd to morze zaba­wek?

Erica zaczęła na czwo­raka szu­kać swo­jej sio­strze­nicy wśród mnó­stwa zaba­wek wala­ją­cych się po pod­ło­dze w gabi­ne­cie Anny. Zna­la­zła ją za dużym misiem, a Fli­san na jej widok uśmiech­nęła się sze­roko. Erica była ulu­bie­nicą małej Feli­cii, czy też Fli­san, jak ją czule nazy­wała reszta rodziny. Uro­dzona na mie­siąc przed ter­mi­nem, była mimo to oka­zem zdro­wia, a na doda­tek naj­bar­dziej pogod­nym i ruchli­wym dziec­kiem, jakie można sobie wyobra­zić. Już pra­wie nie pamię­tali, jak się prze­stra­szyli, kiedy Anna w koń­cówce ciąży zaczęła krwa­wić.

– Jak­bym pró­bo­wała pra­co­wać pod­czas trąby powietrz­nej – wes­tchnęła Anna i wstała, rzu­ca­jąc smętne spoj­rze­nie na bała­gan na biurku.

– Mogę się nią zająć, a ty przez ten czas sobie spo­koj­nie popra­cuj – powie­działa Erica, gru­cha­jąc jed­no­cze­śnie do małej, która bawiła się, cią­gnąc ją mocno za nos.

– Ojej, mogła­byś? To super. – Anna jęk­nęła. – Klient jest z tych wyma­ga­ją­cych i mam z nim urwa­nie głowy, bo muszę tłu­mić jego zapędy, żeby zasłony były w deseń z latar­niami mor­skimi, a poduszki z musz­lami.

– To klient nie ma zawsze racji? – Erica pocią­gnęła teraz za nosek Fli­san, na co dziew­czynka się gło­śno zaśmiała.

– Co to, to nie, muszę ci powie­dzieć, że tak naprawdę klient tylko bar­dzo, bar­dzo rzadko ma rację.

Anna podra­pała się w głowę, jej opa­da­jące na plecy blond włosy zakry­wały ślady blizn, któ­rych się naba­wiła po wypadku. Według Eriki jej młod­sza sio­stra aż pro­mie­niała mimo swo­ich narze­kań. Anna, którą przez wiele lat prze­śla­do­wał pech i naj­roz­ma­it­sze tra­ge­die, była teraz w szczę­śli­wym związku z Danem, daw­nym chło­pa­kiem Eriki z lat mło­do­ści, stwo­rzyli zżytą pat­chwor­kową rodzinę skła­da­jącą się z dzieci z ich poprzed­nich mał­żeństw i jed­nej wspól­nej córeczki, którą wszy­scy na wyścigi chcieli zaba­wiać.

– Byłaś bie­gać? – Anna spoj­rzała podejrz­li­wie, bo dopiero teraz dostrze­gła, że Erica jest w leg­gin­sach.

– Louise wycią­gnęła mnie na power­walk – odparła z wes­tchnie­niem Erica.

– No prze­cież, że Loj­san musi upra­wiać mar­szo­biegi – sko­men­to­wała uszczy­pli­wie Anna, a sio­stra poka­zała jej język. Co Fli­san uznała za okrop­nie śmieszne i zaraz powtó­rzyła.

– Co ty wła­ści­wie masz prze­ciwko niej? – spy­tała Erica, sadza­jąc małą na pod­ło­dze.

– Wła­ści­wie nic. Zresztą wiem, że się lubi­cie. Uwa­żam po pro­stu, że ci Bau­ero­wie są okrop­nie bufo­no­waci. Widzia­łaś Hen­ninga w ostat­nim Babel3? Boże! Same banały, tyle ci powiem.

– Nie, prze­ga­pi­łam go – odpo­wie­działa Erica i poszła do kuchni po pałeczki kuku­ry­dziane, żeby mieć czym kape­ro­wać Fli­san.

Prze­ćwi­czyła to z Noelem i Anto­nem, któ­rzy byli jak dwa hura­gany, ledwo dało się ich utrzy­mać w domu. Ostat­nio jakby się tro­chę uspo­ko­ili, ale jesz­cze długo nie będzie można usu­nąć zabez­pie­cza­ją­cych zam­ków na szaf­kach.

– Może jestem prze­czu­lona. Taki uraz z lat z Luca­sem w Sztok­hol­mie. Te kola­cje z ludźmi, któ­rzy uwa­żają się za lep­szych od innych i prze­ma­wiają do cie­bie jakoś z góry w ten spo­sób, że czu­jesz się… głu­pia.

– Wiesz, że Louise wcale nie jest taka – powie­działa Erica, nie dając swo­jej sio­strze­nicy wło­żyć jej do ust dobrze prze­żu­tej pałeczki kuku­ry­dzia­nej.

– Może i nie jest, ale jed­nak. Są dość nadęci. Przy­znaj to.

– No cóż, z Eli­sa­beth i Hen­nin­giem tylko się przy­wi­ta­łam, z ich synami też. Ale chłopcy są mili. Max i Wil­liam. Maja i Wil­liam są w zasa­dzie nie­roz­łączni. On dodaje jej ener­gii, a ona działa uspo­ka­ja­jąco.

– Typowy podział ról: dziew­czynki uspo­ka­jają roz­bry­ka­nych chłop­ców – mruk­nęła Anna, grze­biąc wśród róż­nych pró­bek na stole.

– Od kiedy jesteś taką femi­nistką? – spy­tała Erica, patrząc z ukosa na sio­strę.

– Nie trzeba być femi­nistką, żeby widzieć, że świat jest nie­spra­wie­dliwy. Widzę prze­cież, jak jest w szkole u Emme­lie. Roz­ra­bia­jący chłopcy sku­piają na sobie całą uwagę, pod­czas gdy spo­kojne dziew­czynki, takie jak ona, pozo­stają pra­wie nie­zau­wa­żane.

– Wiem, masz rację – odparła Erica, otwie­ra­jąc ramiona na widok pędzą­cej do niej po uścisk Fli­san. – Kocha­nie ty moje, aleś ty fajna.

– Wła­śnie, a jak ci idzie pisa­nie?

Anna się­gnęła po pudełko cia­ste­czek scho­wane w gór­nej szafce. Oczy­wi­ście owsia­nych. W ich domu rodzin­nym zawsze takie były.

– Ojej, nawet o tym nie wspo­mi­naj. Istna zmora – powie­działa Erica, bio­rąc jedno cia­steczko. – Cier­pię na uwiąd twór­czy. Nie mam żad­nych pomy­słów. Ani jed­nej sprawy, która by mnie zain­te­re­so­wała. Przedar­łam się nawet przez wszyst­kie tomy Nor­disk kriminalkrönika, licząc, że coś mnie tam zain­spi­ruje, ale nic nie zna­la­złam. Wydawca ściga mnie, żebym przy­naj­mniej zło­żyła jakiś kon­spekt, ale prze­cież nie mogę pisać o czymś, czego jesz­cze nie mam. – Wstrzą­snęła się, żeby pozbyć się nie­mi­łego uczu­cia. – Możemy zmie­nić temat? Bo się dener­wuję.

– No jasne. – Anna uśmiech­nęła się sze­roko. – A co myślisz o dzi­siej­szej kola­cji? – Poło­żyła jedno oku­cie na próbce koloru, mruk­nęła z nie­za­do­wo­le­niem, wzięła kolejne i poło­żyła na następ­nej próbce koloru, ale tylko potrzą­snęła głową. – Chodź, napi­jemy się kawy, muszę dać odpo­cząć mózgowi. A więc: kola­cja?

Erica posa­dziła sobie Fli­san na bio­drze i poszła za Anną do kuchni.

– Będzie… inte­re­su­jąco. Patrik jest śred­nio zachwy­cony, ale pój­dziemy, bo Louise nas popro­siła. Będzie tro­chę nie­swojo, bo ledwo ich znamy.

– Prze­cież jesteś pisarką, w ich świe­cie to się chyba ceni? – cią­gnęła Anna, sypiąc kawę do fil­tra mocno sfa­ty­go­wa­nej kawiarki.

– Nie wiem, czy takie osoby jak Eli­sa­beth i Hen­ning uwa­żają mnie za pisarkę. Moje książki są zbyt łatwe w czy­ta­niu i lubią je zwy­czajni ludzie.

– Ach, rze­czy­wi­ście, dobre wyniki sprze­da­żowe to dla wybit­nego pisa­rza praw­dziwy kosz­mar.

Anna zaśmiała się, nale­wa­jąc wody do kawiarki.

– Wyobra­żam sobie – odparła Erica. – Ale żarty na bok, myślę, że będzie przy­jem­nie. Louise obie­cała, że będzie smaczne jedze­nie i dobre wina.

– Skoro tak. O, idzie Dan. Poje­chał zabez­pie­czyć łódź. Jak już będziesz miała dosyć tej małej łobu­zicy, to prze­każ ją Danowi. Teraz będzie przez parę godzin córeczką tatu­sia.

Erica nachy­liła się nad główką Fli­san, wcią­ga­jąc w noz­drza jej zapach. Dziew­czynka sie­działa na kola­nach cioci i bawiła się jej klu­czami. To zawsze pew­niak.

– Malutka, gdyby mama była nie­do­bra, to możesz zawsze przyjść do cioci Eriki. Wiesz, cio­cia jest zrów­no­wa­żona i nie­za­wodna.

– Wiesz co, całuj mnie gdzieś – powie­działa Anna, sta­wia­jąc przed sio­strą fili­żankę kawy, ale w bez­piecz­nej odle­gło­ści od dziecka. Następ­nie nachy­liła się i poca­ło­wała sio­strę w poli­czek. – Kocham cię.

Erica potrze­bo­wała chwili, żeby to prze­tra­wić. Anna była raczej oszczędna w oka­zy­wa­niu czu­ło­ści.

– Kocham cię – szep­nęła w odpo­wie­dzi.

Vivian Sten­klo zawa­hała się. W więk­szo­ści spraw pozo­sta­wiała decy­zje Rol­fowi, nie bar­dzo lubiła podej­mo­wać je samo­dziel­nie. Tym razem nie rozu­miała go i nie podo­bało jej się, co posta­no­wił.

Dla­czego mia­łaby zostać w domu tylko dla­tego, że on nie chce iść? Prze­cież to absur­dalne, po pro­stu śmieszne. Od dwu­dzie­stu lat pozwa­lała mężowi decy­do­wać o wszyst­kim, pod­po­rząd­ko­wała się jego pla­nom, jego wysta­wom, podró­żom i ter­mi­nom. Od chwili, gdy się poznali, wie­działa, że on tak chce. Przed­tem wszyst­kim zarzą­dzała jego pierw­sza żona Ester, która zmarła na rok przed ich pozna­niem się. Zresztą u Vivian też tak było, pierw­szy mąż był arty­stą i jego fana­be­rie wyzna­czały ich wspólne życie. A więc znała to i odnaj­dy­wała w tym swego rodzaju bez­pie­czeń­stwo.

Do tej pory w kapry­sach Rolfa dostrze­gała jakąś logikę. Tym razem widziała w tym wyłącz­nie dzi­wac­two. Zresztą teraz są inne czasy. Zwy­czaje ich poko­le­nia są na wymar­ciu. Nie musi się cią­gle dopa­so­wy­wać do męża. Może pod­jąć decy­zję sama.

Vivian chwy­ciła tele­fon leżący na stole w salo­nie. Domek, który wyna­jęli w Sälvik, był piękny, ale pano­wały w nim prze­ciągi. Każdy podmuch wia­tru był wyczu­walny przez ściany. Zacią­gnęła ści­ślej poły swe­tra.

– Louise? Hej, tu Vivian. Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, masz na pewno mnó­stwo spraw na gło­wie; otóż Rolf w imie­niu nas obojga nie przy­jął zapro­sze­nia na dzi­siej­szy wie­czór. Tak, bar­dzo przy­kro, ale ja w związku z tym, jeśli to nie jest bar­dzo duża kom­pli­ka­cja, czy mogę przyjść sama? Zała­twisz to? Dzię­kuję, Louise, to bar­dzo miłe. Tak, nie, czu­li­śmy się tro­chę nie­wy­raźni, ale ja już sta­nę­łam na nogi, a Rolf pora­dzi sobie wie­czo­rem sam. Jesz­cze raz dzię­kuję.

Roz­łą­cza­jąc się, Vivian poczuła, jakby ta krótka roz­mowa ozna­czała dla niej poważne zwy­cię­stwo. Pierw­szy krok ku nie­za­leż­no­ści. Tyle rze­czy pod­le­gało zmia­nom, mąż już się zmie­nił. Znik­nął dawny pełen rado­ści Rolf, z któ­rym życie było warte poświę­ceń. W jego miej­sce poja­wił się czło­wiek ponury i zobo­jęt­niały. Rolf zaczął się sta­rzeć. A ona nie chciała takiego życia.

Vivian pode­szła do szafy spraw­dzić, czy zabrała ze sobą jakieś wyj­ściowe stroje. W naj­gor­szym razie odbę­dzie szybką wyprawę do Udde­valli.

Mocno bujało, gdy Louise Bauer cumo­wała przy pomo­ście łódką Eli­sa­beth II. Drew­niana łódź wio­słowa była w dobrym sta­nie dzięki wie­lo­let­niemu dba­niu o nią, ale przy wyso­kiej fali mocno trzesz­czała. Nie prze­stra­szyło to Louise, która była doświad­czoną żeglarką i widy­wała już gor­sze sztormy. Jed­nak fak­tem było, że pod­czas prze­prawy z Fjällbacki na Skjälerö prze­mo­kła do suchej nitki. Na przy­ję­cie będą musieli pły­nąć wodną tak­sówką, ina­czej doje­cha­liby w sta­nie dość żało­snym.

Louise wysko­czyła na ląd, umie­jęt­nie zacu­mo­wała łódkę pół­sz­ty­kiem i poszła w stronę domów. Jej rodzice Lus­san i Pierre narze­kali, że ich nie witała, kiedy przy­je­chali do Fjällbacki, ale jak mia­łaby zdą­żyć? Tyle tych drob­nych zmian w ostat­niej chwili, wszystko, o czym powinna pamię­tać. Tele­fon Vivian ją ziry­to­wał, cho­ciaż nie dała tego po sobie poznać. Późna decy­zja o przy­ję­ciu zapro­sze­nia gro­ziła wywró­ce­niem całego dro­bia­zgo­wego planu roz­sa­dze­nia gości, ale szybko roz­wią­zała pro­blem jak naj­pro­ściej, pla­su­jąc Vivian przy krót­szej stro­nie jed­nego ze sto­łów obok Eriki i Petera. To jed­nak bez­czel­ność. No i dziwne, że Rolfa nie będzie. Ani na moment nie kupiła tłu­ma­cze­nia, że Rolf nie­do­maga. Odmó­wił przy­ję­cia zapro­sze­nia od razu, kiedy tylko przy­szło, a bez krysz­ta­ło­wej kuli nie mógłby prze­wi­dzieć, że będzie wtedy chory. I to Rolf, jeden z naj­star­szych przy­ja­ciół Eli­sa­beth i Hen­ninga.

Na skał­kach było śli­sko, pośli­zgnęła się lekko, ale zaraz zła­pała rów­no­wagę. Świa­tła paliły się zarówno w domku jej i Petera, jak i w głów­nym domu, zaj­mo­wa­nym przez Eli­sa­beth i Hen­ninga. U Ric­karda i Tilde było ciemno. Pew­nie jak zwy­kle spali do późna. Potra­fili spać do popo­łu­dnia, co – jak wie­działa – dopro­wa­dzało Hen­ninga do szału.

Ruszyła do swo­jego domu, ale potem zmie­niła zda­nie i skrę­ciła do głów­nego budynku. Weszła jak zwy­kle bez puka­nia, zawsze tak robili na wyspie, i zawo­łała:

– Halo!

– Louise! Louise! Chodź tutaj! Jeste­śmy w gabi­ne­cie!

Ude­rzyło ją wyraźne pod­nie­ce­nie w gło­sie Eli­sa­beth, dla­tego pospiesz­nie ścią­gnęła z sie­bie mokre okry­cie i buty. Eli­sa­beth była zawsze taka sto­no­wana i pozbie­rana. Żar­to­wali, że jest jak ta kaczka, która na powierzchni wydaje się spo­kojna, a pod wodą gorącz­kowo wio­słuje łap­kami. A więc jej ton suge­ro­wał, że wyda­rzyło się coś zna­czą­cego.

Poszła do nich i zastała ich sie­dzą­cych na fote­lach, mię­dzy któ­rymi na sto­liku stała butelka szam­pana i dwa kie­liszki. Hen­ning wstał szybko, miał roz­pło­mie­nioną twarz kon­tra­stu­jącą mocno z jego sre­brzy­stą czu­pryną, przy­niósł jesz­cze jeden kie­li­szek do szam­pana i podał jej trzę­sącą się ręką.

– Już zaczę­li­ście świę­to­wać? – zdzi­wiła się Louise, bio­rąc od niego kie­li­szek, który został napeł­niony szam­pa­nem. Odno­to­wała, która to była butelka. Henri Giraud, warta około trzy­dzie­stu tysięcy koron.

– Sia­daj. Mamy wspa­niałą wia­do­mość.

Eli­sa­beth miała szkli­ste oczy, wska­zała jej krze­sło, fotel biu­rowy Hen­ninga.

– No mów­cie, co się stało, bo zaraz pęknę z cie­ka­wo­ści.

Louise upiła łyk szam­pana. Dobry, ale nie­wart aż takiej ceny.

Eli­sa­beth spoj­rzała trium­fu­jąco na Hen­ninga. Potem na Louise. Ski­nęła nie­znacz­nie mężowi, który zaczerp­nął głę­boko tchu.

– Mia­łem tele­fon.

– Tele­fon? – powtó­rzyła Louise, cho­ciaż dosko­nale rozu­miała, co Hen­ning miał na myśli. Jej dłoń zaci­snęła się na kie­liszku.

– Tak, tele­fon – odparł uszczę­śli­wiony Hen­ning. – Zosta­łem tego­rocz­nym lau­re­atem lite­rac­kiej Nagrody Nobla.

Zapa­dła cisza. Zakłó­cił ją trzask zgnie­cio­nego kie­liszka Louise.

– Jak myślisz, kiedy będziemy mogli wyjść i wró­cić do domu? – syk­nął Patrik do Eriki, kiedy sta­nęli przed Stora Hotel­let.

Przez pewien czas wyda­wało się, że sztorm cich­nie, ale fale ude­rzyły od nowa. Erica miała wra­że­nie, że powie­trze ma smak soli. Uci­szyła Patrika i pospie­szyła go do wej­ścia, zanim jej fry­zurę porwie wiatr. Patrik nie prze­stał mru­czeć pod nosem, gdy zdej­mo­wali i wie­szali płasz­cze, w końcu udało jej się dopro­wa­dzić go do tego, by prze­stał co rusz cią­gnąć za kra­wat. Gdyby wie­dział, jaki jest dziś przy­stojny, pomy­ślała.

– Coś mi się wydaje, że dzięki Louise będziesz miał sym­pa­tyczną towa­rzyszkę przy stole – powie­działa – zresztą tylko spójrz, jak to obie­cu­jąco wygląda. To będzie wspa­niały wie­czór.

Mary­narka naj­wy­raź­niej też miała jakiś defekt, bo Patrik odwró­cił się z ponurą miną i rzu­cił tylko prze­lotne spoj­rze­nie na roz­świe­tlony lokal z dłu­gimi nakry­tymi sto­łami.

– Mówi­łaś Annie i Danowi, żeby po nas zadzwo­nili, gdyby dzie­ciaki za bar­dzo roz­ra­biały?

Nadzieja zabrzmiała w jego gło­sie aż nadto wyraź­nie.

– Nie zadzwo­nią. A my spę­dzimy wie­czór bez dzieci, ranek też, i się wyśpimy. Doce­niam to. Już nie pamię­tam, kiedy była taka oka­zja.

– To prawda – powie­dział Patrik, dys­kret­nie łapiąc ją za pupę. – I wiem dokład­nie, jak mogli­by­śmy wyko­rzy­stać ten czas…

– Wysy­pia­jąc się? – spy­tała i mru­gnęła do niego. Ależ kochała tego swo­jego męża!

Poca­ło­wała go w poli­czek i wska­zała duży plan z usta­wie­niem sto­łów i roz­miesz­cze­niem gości.

– Spójrz. Masz naj­lep­sze miej­sce na impre­zie. Będziesz sie­dział obok Louise.

Patri­kowi wyraź­nie ulżyło, a Erica poka­zała mu swoje nazwi­sko na pla­nie.

– Ja będę przy stole obok. Mię­dzy mężem Louise, Pete­rem a Ole Hovlan­dem.

– Petera pozna­łem, a kto to jest Ole Hovland? – spy­tał Patrik, spoj­rzaw­szy w tamtą stronę. Sie­dział tam już męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze, miał gładko zacze­sane do góry czarne włosy.

– Jest mężem Susanne Hovland, która zasiada w Aka­de­mii Szwedz­kiej. To bli­scy przy­ja­ciele Eli­sa­beth i Hen­ninga. Wraz z Rol­fem Sten­klo, no wiesz, zna­nym ze swo­ich foto­gra­fii natury, pro­wa­dzą… jak by to powie­dzieć… klub kul­tu­ralny w Sztok­hol­mie. O nazwie Blan­che. Cho­dzą tam wszy­scy, któ­rzy zaj­mują się kul­turą wysoką. Innymi słowy, ja nie zostanę tam ni­gdy zapro­szona. Cie­ka­wie będzie z nim poroz­ma­wiać przy stole. Może trzeba będzie podać mu sole trzeź­wiące, gdy się już zorien­tuje, że ma obok sie­bie przed­sta­wi­cielkę kul­tury ple­bej­skiej.

– Prze­szka­dza ci to? – spy­tał, pod­pie­ra­jąc ją, żeby na swo­ich wyso­kich obca­sach nie spa­dła ze scho­dów.

– Ani tro­chę – odparła, ści­ska­jąc jego ramię. – Raczej mnie bawi.

– No dobra. To baw się dobrze – powie­dział Patrik, idąc do swo­jego stołu.

Louise stuk­nęła w kie­li­szek i popro­siła wszyst­kich gości o zaję­cie miejsc.

– Cześć, Erica!

Peter wysu­nął jej krze­sło, wita­jąc ją sze­ro­kim uśmie­chem. Uświa­do­miła sobie po raz kolejny, że bar­dzo lubi męża Louise.

Ole odwró­cił się sztywno do niej, gdy już usia­dła, i dopiero obej­rzaw­szy ją bez­ce­re­mo­nial­nie od stóp do głów, chwy­cił jej rękę, poca­ło­wał i powie­dział z wyraź­nie nor­we­skim akcen­tem:

– Enchanté.

Erica zdu­siła śmiech. To będzie nie­wąt­pli­wie bar­dzo inte­re­su­jący wie­czór.

Eli­sa­beth Bauer rozej­rzała się po sali. Tu pięć­dzie­siąt lat temu odbyło się ich wesele. Wtedy też był sztorm, stoły zostały rów­nie pięk­nie nakryte bia­łymi obru­sami, z migo­czą­cymi świe­cami i deko­ra­cją z róży­czek, a goście byli tak samo wystro­jeni.

Zer­k­nęła na Hen­ninga, który po swo­jej dru­giej stro­nie miał Lus­san, matkę Louise. Był ogrom­nie szczę­śliwy. Mówił gło­śno, gesty­ku­lo­wał i śmiał się tak, że ten śmiech odbi­jał się od ścian, a Lus­san wyglą­dała na jak zwy­kle ocza­ro­waną. Eli­sa­beth zdała sobie sprawę w tym momen­cie, że warto było. Mimo tego, co było kie­dyś cięż­kie, bole­sne i co chwi­lami tak ją przy­gnia­tało, że wyda­wało jej się, że ni­gdy nie zdoła się podźwi­gnąć.

Poszu­kała ręki Hen­ninga pod sto­łem. Pogła­dził kciu­kiem wierzch jej dłoni upstrzo­nej pla­mami. Tacy byli mło­dzi w tam­ten wie­czór pięć­dzie­siąt lat temu. Tacy naiwni. Nie­przy­go­to­wani na plany, które zgo­to­wało im życie.

A teraz sie­dzieli w tej sali wypeł­nio­nej przez krew­nych, przy­ja­ciół i kole­gów. Bogatą florę two­rzącą ich życie. Wiele twa­rzy wokół niej było posta­rza­łych, ludzi pozna­nych w mło­do­ści, któ­rzy teraz nie byli nawet w śred­nim wieku. Hen­ning nie­ba­wem skoń­czy osiem­dzie­siąt lat, a ona sie­dem­dzie­siąt. Jed­nak dzi­siaj życie wydało jej się pełne i warte każ­dej naj­mniej­szej zmarszczki na twa­rzy, każ­dego przy­gar­bie­nia ple­ców.

Ści­snęła jego rękę i puściła. Ktoś postu­kał w kie­li­szek. Oscar Bäring. Bli­ski przy­ja­ciel, rów­nież jeden z pisa­rzy, któ­rych wyda­wała przez dzie­siątki lat. Lau­reat wielu pre­sti­żo­wych nagród lite­rac­kich. W zasa­dzie wszyst­kich – oprócz tej, którą wkrótce otrzyma jej mąż. Oscar chrząk­nął, aby roz­po­cząć prze­mó­wie­nie, na pewno dłu­gie, Eli­sa­beth znów poczuła, że jej pierś roz­piera poczu­cie szczę­ścia. Ale nie tylko. Rów­nież triumfu. Bo wła­śnie tym był w grun­cie rze­czy ten wie­czór: trium­fem.

Gwar roz­mów nie ucichł, więc Oscar chrząk­nął jesz­cze gło­śniej, tym razem z pewną iry­ta­cją. Kiedy w końcu zapa­dło mil­cze­nie, uniósł pod­bró­dek, pod­niósł kartkę i zaczął mowę:

– Hen­ningu! Tho­mas Mann powie­dział, że książki są ukła­dem krwio­no­śnym duszy. Nikt nie uosa­bia tego lepiej od cie­bie. Od bli­sko czter­dzie­stu lat wzbo­ga­casz nasze dusze, napeł­nia­jąc ich naczy­nia krwio­no­śne swo­imi tek­stami. Twój hołd zło­żony kobie­cie dotarł do wszyst­kich na świe­cie, był czy­tany, dys­ku­to­wany, stu­dio­wany i opie­wany w naj­róż­niej­szych języ­kach…

Eli­sa­beth wypiła duży łyk wina. Uwiel­biała Oscara, ale bez wina nie wytrzy­ma­łaby całego prze­mó­wie­nia.

Przy­szła pora na dru­gie danie. Patrik Hedström pocią­gał coraz moc­niej za kra­wat i koł­nie­rzyk. Louise nie spę­dziła zbyt wiele czasu przy stole, za to jego sąsiadka z dru­giej strony sie­działa zwró­cona do niego, ponie­waż jej towa­rzysz przy stole był zain­te­re­so­wany głów­nie winem.

– Ścią­gnij ten kra­wat, do dia­bła – powie­działa z uśmie­chem.

Patri­cia Smedh była autorką powie­ści, które dobrze się sprze­da­wały, ale były rów­nież chwa­lone przez kry­ty­ków. „I tak się nawet nie zbli­żam do nakła­dów ksią­żek two­jej żony”, zwie­rzyła mu się.

– W tym towa­rzy­stwie niczego nie zdejmę – odparł Patrik, ale polu­zo­wał nieco kra­wat, zanim wypił łyk swego wina o peł­nym smaku. Wolał nie liczyć, który to był kie­li­szek.

– Eli­sa­beth nie mia­łaby nic prze­ciwko temu – powie­działa Patri­cia, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej, a zmarszczki wokół jej oczu się pogłę­biły. – Cho­ciaż Hen­nig zawsze był bar­dziej nasta­wiony na popraw­ność.

– Eli­sa­beth jest chyba wydaw­czy­nią Hen­ninga, czy tak?

Patrik musiał pogrze­bać w pamięci, przy­po­mi­na­jąc sobie, co mówiła mu wcze­śniej Erica. Kochał swoją żonę i podzi­wiał jej zawód, ale kiedy zaczy­nała mówić o spra­wach doty­czą­cych ksią­żek i świata wydaw­ni­czego, szcze­rze mówiąc, naj­czę­ściej się wyłą­czał.

– Tak, Eli­sa­beth jest wręcz legen­darną redak­torką. Jej rodzina zało­żyła wydaw­nic­two Bauer zale­d­wie kilka lat po powsta­niu wydaw­nic­twa Albert Bon­niers. Od początku była redak­torką pro­wa­dzącą Hen­ninga, który po ich ślu­bie przy­jął jej nazwi­sko.

Patri­cia upiła tro­chę wina. Pra­wie nie tknęła go przy jedze­niu, a podano dotąd dwie potrawy. Wyda­wało się, że pije głów­nie wodę.

– Nie jest to trudne? Mam na myśli, pra­co­wać razem w ten spo­sób? – zacie­ka­wił się Patrik.

– W ich przy­padku to działa. Naj­wy­raź­niej – odparła Patri­cia, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Patrik poczuł na karku czy­jąś dłoń. Erica szła na swoje miej­sce, wra­ca­jąc z toa­lety. Sądząc po jej odde­chu i cokol­wiek chwiej­nej rów­no­wa­dze, chyba też wypiła sporo wina. Na szczę­ście jutro rano będą mogli pospać.

– Zaję­łaś się moim mężem, jak należy? – spy­tała Erica, mierz­wiąc mu włosy.

– Jest prze­miły – odparła Patri­cia. – Faj­nie, że choć raz spo­ty­kamy się w two­ich rodzin­nych stro­nach, a nie tylko na tar­gach książki. Jak ci idzie z Olem?

Erica prze­wró­ciła oczami.

– Zamie­rza uczyć mnie pisa­nia, żebym osią­gnęła wyżyny moich moż­li­wo­ści, zamiast rzu­cać perły przed wie­prze.

Patri­cia zaśmiała się cicho.

– A przy tym korzy­sta z oka­zji i kła­dzie mi rękę na udzie – cią­gnęła Erica.

– Cho­lera jasna. – Patrik już chciał wstać.

Erica poło­żyła dło­nie na jego bar­kach i poca­ło­wała w poli­czek.

– Pora­dzę sobie, kocha­nie, to jest nawet zabawne.

Uśmiech­nęli się do sie­bie, Patrik poto­czył wzro­kiem po sali.

– Słu­chaj, co to za para sie­dzi obok Hen­ninga i Eli­sa­beth? Ona wygląda, jakby kij połknęła, a on jak wyjęty z pisma o mająt­kach ziem­skich4.

– Masz dobry zmysł obser­wa­cyjny i to, co powie­dzia­łeś, jest nie od rze­czy, cho­ciaż wynika z uprze­dzeń – mruk­nęła. – To rodzice Louise, Lus­san i Pierre. On jest dzie­dzi­cem jed­nego z naj­więk­szych mająt­ków ziem­skich w Ska­nii ze wszyst­kim, co się z tym łączy, a mał­żeń­stwem są od wcze­snej mło­do­ści.

– Wyczy­ta­łaś to w „Svensk Dam­tid­ning”5, gdy byłaś u fry­zjera? – zaśmiał się Patrik.

Prych­nęła.

– Nie, Louise mi mówiła. Bo widzisz, my roz­ma­wiamy ze sobą pod­czas naszych spa­ce­rów. No, wra­cam do mojego lep­kiego towa­rzy­stwa. Widzę, że do wygło­sze­nia prze­mó­wie­nia szy­kuje się młod­szy syn.

Patrik patrzył długo za odcho­dzącą Ericą. Jego żona była tu naj­ład­niej­sza, bez gada­nia. A jutro poleżą sobie długo w łóżku…

Brzęk­nęło szkło, Erica miała rację. Będzie następne prze­mó­wie­nie. Patrik pogu­bił się w ich licz­bie po chyba dwu­na­stym z kolei. W dodatku były dłu­gie.

– Cześć wszyst­kim!

Wstał męż­czy­zna w wieku około czter­dziestki. Patri­kowi przy­po­mniało się, jak Erica mówiła mu, że facet ma na imię Ric­kard. Straszny bufon, to pierw­sze wra­że­nie, jakie odniósł. Uli­zane włosy, na nad­garstku rolex, zaro­zu­miała mina. W dodatku wyraź­nie pod­pity. Chwiał się, uno­sząc kie­li­szek i sta­ra­jąc się sku­pić wzrok na swo­ich świę­tu­ją­cych rodzi­cach.

Pod­niósł do góry dwie koperty.

– Mam tu dwie różne mowy. Wybierz sobie jedną z nich, tato… – Zaśmiał się gło­śno z wła­snego żartu, a potem odrzu­cił obie koperty. – Nie­eee, aż tak źle nie jest. Mamo, tato, wiem, że to wie­czór was obojga, jed­nak chciał­bym zacząć od cie­bie, tato. Nie byłeś zbyt dobrym ojcem…

Patrik zakrztu­sił się winem i spoj­rzał z prze­ra­że­niem na gościa. Kurde, co to będzie?

Hen­ning zaci­snął pię­ści pod sto­łem. Ric­kard. Wciąż to samo. Już od małego wyda­wało się, że koniecz­nie musi wszystko zepsuć na swo­jej dro­dze. Cał­kiem ina­czej niż Peter, który zawsze był w porządku.

Hen­ning spoj­rzał na star­szego syna. Na twa­rzy Petera ryso­wało się to samo wzbu­rze­nie, które on czuł. Przy stole dla dzieci sie­dzieli Max i Wil­liam, obaj w kra­wa­tach w szaro-białe paski, które wcze­śniej wspól­nie wybrali. Patrzyli wiel­kimi oczami na swego stryja.

Eli­sa­beth poło­żyła rękę na udzie męża. Hen­ning ni­gdy nie poj­mo­wał jej sła­bo­ści do Ric­karda. Była zaśle­piona w sto­sunku do syna, gotowa wszystko mu wyba­czyć i cią­gle dawać mu nową szansę.

– Za dużo wypił – zauwa­żyła szep­tem, a Hen­ning nachy­lił się do niej.

– Kom­pro­mi­tuje się – odparł cicho. – I nas.

Kątem oka zoba­czył prze­ra­żone spoj­rze­nie Lus­san i zawsty­dził się. Wie­dział, jak bar­dzo rodzice Louise prze­strze­gają ety­kiety, w ich śro­do­wi­sku takie zacho­wa­nie było po pro­stu nie do przy­ję­cia.

– Jutro na pewno dosta­niesz prze­pro­siny.

Eli­sa­beth ści­snęła mocno jego udo. Hen­ning zaci­snął zęby. Naj­chęt­niej wstałby, chwy­cił młod­szego syna za koł­nierz i wywlókł z lokalu. Jed­nak wszyst­kie oczy były skie­ro­wane na nich. W dodatku od teraz spo­czy­wała na nim odpo­wie­dzial­ność za coś waż­niej­szego niż on sam. Był nie tylko Hen­ningiem Bau­erem – pisa­rzem, mężem i ojcem, bo wkrótce będzie rów­nież Hen­ningiem Bau­erem, lau­re­atem lite­rac­kiej Nagrody Nobla. Nie mógł sobie pozwo­lić na awan­turę. Dla­tego też, pod­czas gdy syn na chwie­ją­cych się nogach i ze szkli­stym spoj­rze­niem pozba­wiał go czci i honoru, Hen­ning tylko się sztywno uśmie­chał. A gdy przy­długa mowa wresz­cie się skoń­czyła, zakla­skał jako pierw­szy.

– O Boże – wybu­chła Erica, zwra­ca­jąc się do Olego.

Było już po dese­rze, sala zaczęła pusto­szeć. Wielu spo­śród gości miesz­kało w hotelu i poszli prze­brać się przed tań­cami, przy­pu­dro­wać nosy albo po pro­stu ode­tchnąć po mowie Ric­karda. Zapa­no­wał nastrój wzbu­rze­nia, Peter przed chwilą prze­pro­sił i wstał, by pójść do rodzi­ców.

– Nawet w naj­lep­szych rodzi­nach… – zauwa­żył prze­cią­gle Ole i ski­nął na młodą kel­nerkę, wska­zu­jąc na swoją pustą szklankę do whi­sky.

Vivian Sten­klo nachy­liła się nad sto­łem. Pod­czas kola­cji nie odzy­wała się za wiele, ale widać było, że wstrzą­snęło nią prze­mó­wie­nie młod­szego syna Bau­erów.

– Ric­kard zawsze był pro­ble­mo­wym dziec­kiem – powie­działa. – Cią­gle cho­dzi do matki, żeby pro­sić o pie­nią­dze. Żyje grubo ponad stan, ska­cze z posady na posadę, które ona mu zała­twia, albo też zakłada jakiś biz­nes, w który ona ma zain­we­sto­wać, a potem są z tego nici. Gdyby był tu Rolf, wytar­gałby go za uszy.

– Tak, szkoda, że nie mógł przyjść – sko­men­to­wała Erica. Vivian spu­ściła wzrok, więc dodała pojed­naw­czo: – Na pewno ma dużo pracy w związku z wystawą. Widzia­łam, że odbę­dzie się w gale­rii po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, i bar­dzo na nią cze­kam. Jego foto­gra­fie są rze­czy­wi­ście klasą samą dla sie­bie. Co tym razem będzie tema­tem wystawy? Bor­neo? Antark­tyda?

– Naprawdę nie wiem – odparła Vivian. – On mówi, że to będą remi­ni­scen­cje z prze­szło­ści. À pro­pos prze­szło­ści Rolfa, była w niej pewna zagadka, która chyba mogłaby być warta pani zain­te­re­so­wa­nia. Doty­czy mor­der­stwa… – Uśmiech­nęła się poro­zu­mie­waw­czo i wstała. – Idę się odświe­żyć. Pozwo­li­łam sobie wyna­jąć na tę noc pokój w hotelu, żeby nie budzić Rolfa póź­nym powro­tem do domu. Ale wpad­nij w tygo­dniu do gale­rii, Rolf na pewno chęt­nie opo­wie ci o tym coś wię­cej.

– Abso­lut­nie. Dzię­kuję – powie­działa Erica.

Co ta Vivian powie­działa? Nie­wy­ja­śnione mor­der­stwo?

Jej myśli prze­rwał Ole, który raczej nie zwró­cił uwagi na słowa Vivian.

– Sły­sza­łaś? – spy­tał, nachy­la­jąc się bli­żej Eriki. Pod­czas całej kola­cji przy­su­wał się tro­chę za bli­sko. Teraz leni­wym ruchem się­gnął do peł­nej szklanki i upił spory łyk, po czym cią­gnął: – Wiesz, że Hen­ning dosta­nie lite­rac­kiego Nobla?

Patrzył spod zmru­żo­nych powiek, miał wil­gotne wargi. Jego ręce znów powę­dro­wały do jej nogi, a Erica znów je odsu­nęła.

– A ty skąd wiesz?

Nie potrak­to­wała jego pijac­kiego gada­nia zbyt poważ­nie. Wszyst­kim było wia­domo, że infor­ma­cja, kto dosta­nie Nobla, jest tajem­nicą ści­śle prze­strze­ganą przez osiem­na­ścioro człon­ków Aka­de­mii. Wpraw­dzie mówiło się o jakichś prze­cie­kach, ale Erica nie przy­wią­zy­wała do tego wagi. Szwedzki świat kul­tury uwiel­biał plot­ko­wać.

Ole w pierw­szej chwili nie odpo­wie­dział, tylko upił kolejny łyk whi­sky. Zaraz opróżni szklankę. Następ­nie odwró­cił się lekko i wska­zał na swoją żonę, sie­dzącą przy innym stole. Susanne Hovland była ude­rza­jąco piękną kobietą. Kru­czo­czarne włosy, wyraź­nie zazna­czone kości policz­kowe i ide­alna jasna kar­na­cja pod­kre­ślona przez sukienkę w kolo­rze lila.

– Susanne mi wszystko mówi. Nie mamy przed sobą tajem­nic. Ona mnie kocha. – Zato­czył ręką w jej stronę, o mało nie zwa­la­jąc przy oka­zji wszyst­kich kie­lisz­ków. – Dostał dziś tele­fon z wia­do­mo­ścią – zachi­cho­tał Ole.

Opróż­nił szklankę i ski­nął ponow­nie na kel­nerkę. Opu­ścił rękę, która znów wylą­do­wała na udzie Eriki i zaraz powę­dro­wała wyżej, ale Erica w tym momen­cie miała dość. Wzięła swoją wie­czo­rową torebkę i podzię­ko­wała za miły wie­czór. Ole patrzył za nią z zawie­dzioną miną.

Idąc do łazienki, Erica zer­k­nęła w stronę Hen­ninga, który był pogrą­żony w roz­mo­wie z Pete­rem. Czy to moż­liwe? Par­sk­nęła i pokrę­ciła głową. Z Aka­de­mii Szwedz­kiej nie ma prze­cie­ków.

Całe ciało go bolało, ale w końcu był zado­wo­lony. Sam już nie wie­dział, ile razy prze­wie­sił zdję­cia, a raczej puste ramki, które je sym­bo­li­zo­wały, ale pew­nie ze sto razy. Nie było w tym nic wyjąt­ko­wego. Tak zazwy­czaj wyglą­dał ten pro­ces. Jed­nak ni­gdy nie było to dla niego rów­nie ważne jak dziś. Musiało być tak jak trzeba.

Sta­nął tyłem do drzwi wej­ścio­wych, usi­łu­jąc posta­wić się w roli zwie­dza­ją­cego, który ogląda te foto­gra­fie pierw­szy raz. Prze­szedł powoli przez gale­rię, zatrzy­mu­jąc się przed każdą kar­teczką, tak jak będą robić zwie­dza­jący. Posta­wił sobie za cel, aby wszyst­kie zdję­cia budziły u widza uczu­cie, które towa­rzy­szyło jemu przy ich robie­niu. Wła­śnie dla­tego tak ważna była kolej­ność. Tylko ama­to­rzy wrzu­cają zdję­cia byle jak. Cho­dzi o wła­ściwy odbiór.

Do gale­rii docie­rał gwar roz­mów i muzyka. Rolf wyobra­żał to sobie. Eli­sa­beth i Hen­ning w wie­czo­ro­wych stro­jach, cie­szący się tym, że są w cen­trum uwagi. Ole wkrótce pijany i z lep­kimi łapami, Susanne obser­wu­jąca czuj­nie męża. Vivian, któ­rej oby było przy­jem­nie, cho­ciaż co pewien czas pew­nie kie­ruje w jego stronę jakąś gniewną myśl.

Kiedy skoń­czy już tę wystawę, ich mał­żeń­stwo będzie potrze­bo­wało miło­ści i tro­ski, miał tę świa­do­mość. Nie chciał zasmu­cać ani dener­wo­wać Vivian. Tak się po pro­stu stało. Kochał żonę. Nie tak jak kie­dyś kochał Ester, bo ona była jak z jego krwi, pod­czas gdy on i Vivian przy­po­mi­nali raczej dwa ciała nie­bie­skie krą­żące po tej samej orbi­cie wokół wspól­nego słońca. Gdzie tym słoń­cem była jego sztuka. Wie­dział jed­nak, że znaj­dzie ją, gdy będzie jej potrze­bo­wał. A będzie jej potrze­bo­wał.

Drgnął, sły­sząc puka­nie do drzwi. Wła­śnie posta­wił foto­gra­fię zaty­tu­ło­waną Wina pod ramką wyzna­cza­jącą jej miej­sce. Naj­waż­niej­sza foto­gra­fia z całej wystawy i jej umiej­sco­wie­nie w samym środku.

Nie­chęt­nie poszedł do drzwi. Nie lubił, gdy mu prze­szka­dzano w samym środku pro­cesu przy­go­to­wy­wa­nia wystawy, ale puka­nie było uparte.

– O, cześć – ode­zwał się, otwo­rzyw­szy drzwi. – To ty?

Następ­nie cof­nął się od drzwi, wpusz­cza­jąc gościa.

– Będę mógł z tobą potem zatań­czyć?

Wil­liam pocią­gnął Ericę za spód­nicę i spoj­rzał na nią z nadzieją.

A jej serce aż zmię­kło.

– No pew­nie! To dla mnie zaszczyt. Pierw­szy taniec, co ty na to?

– Obie­ca­łem go Louise – odpo­wie­dział Wil­liam ze zmar­twioną miną, ale zaraz się roz­pro­mie­nił. – Z tobą będzie drugi, dobrze? Drugi jest pra­wie tak samo ważny jak pierw­szy.

Erica przy­kuc­nęła, żeby spoj­rzeć Wil­lia­mowi pro­sto w oczy.

– Nie mów nikomu, ale według mnie drugi taniec jest wła­ści­wie lep­szy. Pod­czas pierw­szego czło­wiek nie bar­dzo wie, jak się ruszać, więc robi to nie­pew­nie i chwiej­nie. Co innego przy dru­gim tańcu. Zakle­pu­jemy go!

– Super! – powie­dział rado­śnie Wil­liam i pobiegł.

Erica pod­nio­sła się i zoba­czyła, że Peter patrzy na nią z roz­ba­wie­niem.

– Zdaje się, że mój syn się w tobie durzy.

– On jest cudowny – odparła, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Świet­nie się bawią razem z Mają. Powi­nie­neś ich zoba­czyć. Nadają na tej samej fali.

– Cóż, z tego, co sły­sza­łem, Maja działa na niego uspo­ka­ja­jąco. Bo w domu jest z niego praw­dziwy pędzi­wiatr.

– Ach tak? – Erica zaśmiała się. – Nie znam go od tej strony, więc może masz rację. Maja rze­czy­wi­ście działa uspo­ka­ja­jąco na oto­cze­nie.

– Przy­jemna cecha – zauwa­żył Peter, opie­ra­jąc się o filar w środku sali. Erica zga­dzała się z tym, ale nie mogła nie przy­po­mnieć sobie słów Anny, że od dziew­czyn ocze­kuje się, żeby utrzy­my­wały w ryzach chło­pa­ków.

Wokół trwały gorącz­kowe dzia­ła­nia przy­go­to­wu­jące salę do tań­ców, ale ubyło tro­chę gości i już nie było tak gorąco. Erica ode­tchnęła głę­boko i wygła­dziła górę sukienki.

– Cecily była taka sama – cią­gnął Peter, patrząc czule na Wil­liama, który roz­ma­wiał z muzy­kami, gesty­ku­lu­jąc przy tym z oży­wie­niem. – Umiała zacho­wać spo­kój w każ­dej sytu­acji i pro­mie­nio­wała na wszyst­kich taką sta­teczną ener­gią. Har­mo­nią, chyba tak bym to wyra­ził. Cecily pro­mie­nio­wała har­mo­nią.

– Chłopcy na­dal prze­ży­wają jej śmierć?

Erice jak zwy­kle ści­skało się serce na myśl o tym, że Wil­liam i Max stra­cili mamę.

– Tak. I pozwa­lam im na to. Dużo o niej roz­ma­wiamy, oglą­damy zdję­cia i filmy z nią. Cecily wciąż z nami jest. A Louise ma do tego fan­ta­styczny sto­su­nek.

– To chyba nie zawsze jest łatwe? – spy­tała ostroż­nie Erica.

– Żyć obok ducha? Pew­nie nie jest – przy­znał. Obró­cił kie­li­szek w pal­cach. – Ale ona rozu­mie, że to są dwie różne rze­czy. Nasza żałoba po Cecily nie ma wpływu na naszą miłość do Louise.

– Macie dobry kon­takt z rodzi­cami Cecily? Bab­cią i dziad­kiem chłop­ców?

– Nie­stety zmarli jesz­cze przed ich uro­dze­niem. A Lus­san i Pierre, szcze­rze mówiąc, nie nadają się na zastęp­czych dziad­ków.

Zaśmiał się i wymie­nił z Ericą poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

– Rozu­miem, co masz na myśli. Nie należą raczej do ser­decz­nych osób.

– Zabawa z dziec­kiem na pod­ło­dze to nie dla nich. Sku­piają się na zupeł­nie innych rze­czach i myślę sobie, że dora­sta­nie w tym ich olbrzy­mim majątku w Ska­nii musiało być dla Louise trudne.

– Wydaje mi się, że i tak sobie nie­źle pora­dziła – zauwa­żyła Erica, uno­sząc kie­li­szek w stronę Louise, która wła­śnie weszła do sali i miała w oczach stres.

– Ludzie roz­pro­szyli się po całym hotelu. Nie wiem, jak ich tutaj ścią­gnąć, kiedy roz­poczną się tańce – powie­działa Louise, kiedy już doszła do nich. – Ric­kard stroi fochy w swoim pokoju, a Ole się zalał i zasnął na scho­dach, musia­łam posta­wić go na nogi. O Boże, kocha­nie, zastrzel mnie, gdy następ­nym razem twoi rodzice popro­szą mnie o zor­ga­ni­zo­wa­nie jakiejś imprezy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dusza − po szwedzku själ, wyma­wia się szel, tak samo jak pierw­szy człon Skjälerö (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Börshuset − budy­nek daw­nej giełdy, w któ­rym pierw­sze pię­tro zaj­muje Aka­de­mia Szwedzka. [wróć]

Babel − ceniony talk-show szwedz­kiej tele­wi­zji publicz­nej, któ­rego tema­tem jest lite­ra­tura. [wróć]

Pismo „Gods och gårdar” − pol. „Majątki ziem­skie i gospo­dar­stwa rolne”. [wróć]

„Svensk Dam­tid­ning” – pismo „dla pań” z wia­do­mo­ściami o rodzi­nie kró­lew­skiej, modzie itp. [wróć]