W drodze 01/2019 - Wydanie zbiorowe - ebook

W drodze 01/2019 ebook

Wydanie zbiorowe

4,4

Opis

Miesięcznik dominikański z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu wiary i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności, perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (21 ocen)
14
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstępniak

Drodzy Czytelnicy,

•••

Roman Bielecki OP

mija sześć lat od rezygnacji z urzędu papieża Benedykta XVI, nazywanego dziś papieżem seniorem lub papieżem emerytem. Mówi się o nim, że to ostatni wielki teolog XX wieku, intelektualista, w którym ogniskuje się cała historia zarówno Kościoła, jak i Europy ostatnich dekad. Przeszedł znamienną ewolucję – od „pancernego kardynała”, jak określano go w czasach, gdy stał na czele Kongregacji Nauki Wiary, do papieża pokornego, jak został zapamiętany, pełniąc przez osiem lat swoją funkcję.

Pozostając w cieniu medialnych osobowości swojego poprzednika i następcy, wydaje się dziś papieżem zapomnianym, krzywdząco definiowanym wyłącznie przez pryzmat dymisji lub używanym jako element rozgrywki między kościelnymi konserwatystami i liberałami.

W dobie medialnej nowości umyka nam jego wysiłek na rzecz budowania jedności chrześcijan czy poruszająca w swojej prostocie i precyzji trylogia o życiu Jezusa.

Stąd w tym numerze „W drodze” próba przypomnienia tego pontyfikatu, mocnych i słabych stron papieża Benedykta XVI. Jak się okazuje, w żaden sposób nie stoi on w opozycji do któregokolwiek z pontyfikatów go poprzedzających czy kolejnych, lecz jest ich dopełnieniem, a wiele uwag Benedykta o wierze, Bogu i Kościele pozostaje do dziś bardzo aktualnych. Zwłaszcza wtedy, kiedy ulegamy myśleniu, że Kościół sprowadza się do tego, co dziś.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

W numerze:

Drodzy Czytelnicy,

Rozmowa w drodze

TELEFON CIĄGLE DZWONI

Benedykt XVI - bilans pontyfikatu

PANCERNY KARDYNAŁ, SKROMNY PAPIEŻ

EPOKA RATZINGERA

SAMOTNY

Stresować się zdrowo

CZASAMI TRZEBA SPALIĆ ZA SOBA MOST

BÓJ SIĘ BOGA?

Codzienność z Bogiem

ILE MOGĘ MU DAĆ

PKP

NIC SIĘ NIE ZMIENIA

Reportaż

BYŁEM WOLONTARIUSZEM SZLACHETNEJ PACZKI

Olivier Clement 1921-2009

PRAWOSŁAWNE SERCE ZACHODU

Co robimy podczas mszy świętej

WE MNIE SIĘ PRZEMIENISZ

Orientacje

POZA EKRANEM

ZAPOMNIANY KAZIMIERZ MANN

Pytania w drodze

WIDZĄC ICH WIARĘ

Dominikanie na niedziele

ABY BÓG NAM BŁOGOSŁAWIŁ

MĘDRCY ZE WSCHODU

DAJ SIĘ ZASKOCZYĆ

DORZUĆ CZĄSTKĘ

DWA ZGROMADZENIA

Felietony

LUDZIE OD ŚWIĘTA

TROWA

POWROTY I NIEPOWROTY

GODZINY

ADIEU, PARIS...

Rozmowa w drodze

TELEFON CIĄGLE DZWONI

•••

Był poetą. Ale przede wszystkim był księdzem. Odprawiał msze, nabożeństwa różańcowe, majowe, ani jednego nie opuścił. I spowiadał... Nawet w ostatnich latach. Miał już problemy z chodzeniem, ale przychodził i czekał w konfesjonale.

Z TADEUSZEM I CZESŁAWEM OLSZEWSKIMI, współlokatorami księdza Jana Twardowskiego, rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP

To ostatni wiersz księdza Jana. Nie miał już siły pisać. Podyktował go kilka godzin przed śmiercią.

Zamiast śmierci /racz z uśmiechem/ przyjąć Panie

Pod Twe stopy/ życie moje/ jak różaniec…

Wieczorem zmarł.

Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP: Był waszym przyjacielem?

Tadeusz i Czesław Olszewscy: Przyjacielem, członkiem rodziny, kimś najbliższym.

Jak to się stało, że panowie zamieszkaliście pod jednym dachem?

To długa opowieść. Ja grałem na organach w katedrze św. Jana w Warszawie. Pomagałem profesorowi Stanisławowi Możdżonkowi. Kolegę, który grał w kościele sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu, aresztowało UB. A siostry miały akurat jakąś uroczystość i potrzebowały organisty, więc przyszedłem na zastępstwo.

Mieszkałem w tym czasie u profesora. Któregoś ranka budzę się i słyszę rozmowę w korytarzu: Panie profesorze, ale my chcemy tego młodego człowieka, nam się podoba – przekonuje kobiecy głos. – On się musi uczyć – mówił profesor. – Damy mu mieszkanie i wyżywienie. Gdy to usłyszałem, wyskoczyłem z pokoju. Patrzę, stoi siostra Maria Donata. Odważyłem się i mówię: Panie profesorze, ja bym bardzo chciał.

I tak zamieszkałem u sióstr wizytek.

Który to był rok?

Pierwszy września 1953 roku. Niedługo potem wprowadził się do mnie mój brat.

Księdza Jana jeszcze nie było.

Nie, byli księża Jan Zieja i Bronisław Bozowski. Dwie wielkie osobowości, prawdziwe legendy. Mieszkali w pokojach obok. W 1959 roku pojawił się ksiądz Jan Twardowski – cichutki, skromny, za wszystko przepraszał.

Polubiliście się panowie szybko?

Jakiś czas to trwało. A później już była między nami wielka przyjaźń i serdeczność jak w najbliższej rodzinie. Ksiądz Jan nie miał radia ani telewizora. Więc przychodził do nas słuchać Wolnej Europy, bo wszystko chciał wiedzieć na bieżąco. I oglądał z nami Dziennik. Nikt nie mógł się wtedy ani słowem odezwać.

Komentował?

Tak. I to w ostrych słowach.

Jak wam się razem żyło?

Znakomicie. Daj Boże wszystkim ludziom! Przez blisko trzydzieści lat mieliśmy wspólną łazienkę i wspólny telefon na korytarzu między naszymi pokojami. Najczęściej to do niego ktoś dzwonił, ale i tak my odbieraliśmy, bo ksiądz miał trudności z chodzeniem. Czasami mówiłem: Zobaczę, czy ksiądz jest. A on mi kiwał głową, że go nie ma. Bo ludzie chcieli mieć go cały czas dla siebie, więc musieliśmy go chronić, żeby mógł odpocząć, przespać się, pomodlić.

Mówiliście do siebie po imieniu?

Długo na to nalegał, więc w późniejszym okresie tak się do niego zwracałem, ale brat zawsze mówił: proszę księdza.

Wszyscy go kojarzą jako poetę.

No tak. Bo był poetą. Ale przede wszystkim był księdzem. Odprawiał msze, nabożeństwa różańcowe, majowe, ani jednego nie opuścił. I tylu ludzi spowiadał… Nawet w ostatnich latach. Miał już problemy z chodzeniem, ale przychodził i czekał w konfesjonale.

Był cierpliwy?

To paradoks. Był bardzo niecierpliwy i bardzo cierpliwy jednocześnie. Gdy coś się stało, to zaraz się denerwował. Ale dla ludzi miał zawsze czas i dobre słowo. Nikomu nie umiał odmówić.

Jak wyglądał dzień księdza Jana?

Wcześnie wstawał.

To znaczy?

O szóstej szedł już do kościoła.

Czyli musiał wstawać koło piątej.

Tak. Mimo że bardzo późno chodził spać. Starał się nas nie obudzić, ale chód miał ciężki. O szóstej był już w kościele, siadał w konfesjonale. Po mszy świętej, którą odprawiał o siódmej, jadł śniadanie. Później miał umówionych ludzi, bo chodził z komunią świętą do chorych. Kiedy wracał na obiad, to już ktoś na niego czekał. Codziennie.

Kiedy się dowiedzieliście, że ksiądz pisze wiersze?

Jakieś ploteczki krążyły. Bo pisał przecież już przed wojną. Wydał nawet tomik wierszy.

Ale sławny się zrobił wiele lat później.

Przy tym sekretarzyku pisał swoje wiersze?

Nie. Sekretarzyk to pamiątka rodzinna. Bo dom rodzinny przy ulicy Elektoralnej został zburzony. A sekretarzyk cudem ocalał.

Pełno tu drobiazgów i pamiątek.

To prezenty, które dostawał od ludzi: kołowrotek spod Zamościa, słoik miodu, konfitury.

Jest też pigwówka dymna. Nalewka bursztynowa.

Prezent od Anny Dymnej. I osiołek od Krzysztofa Zanussiego. A tu laska i torba, z którą chodził.

I jego sutanny?

Te są stare, zniszczone, a ta była uszyta, kiedy miał otrzymać doktorat honoris causa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Ileż myśmy się go naprosili, bo on nie chciał słyszeć o nowej sutannie. Tłumaczyłem mu: Jak będziesz wyglądał? Profesorowie będą w gronostajach, a ty w poplamionej, cerowanej sutannie? W końcu powiedział: To uszyjcie i dajcie mi spokój. I był w niej tylko dwa razy – na uroczystości w Lublinie i na swoje 90. urodziny.

A te buty pod łóżkiem to księdza Jana?

Tak. Specjalne, ortopedyczne, z podwyższeniem, bo w czasie powstania warszawskiego został postrzelony w nogę i utykał.

Trochę książek zostało na półkach.

Bardzo dużo czytał. Ludzie przynosili mu rozmaite tytuły. Poza tym znał dobrze język niemiecki i przychodził do niego lektor na konwersacje, nawet gdy już leżał w łóżku. I przygotowywał się do lekcji. Mówił: Lekcja to rzecz święta. Kiedy miał lekcję francuskiego czy niemieckiego, to nie prosiliśmy go nigdy do telefonu. Żeby nie wiem kto dzwonił, to księdzu się wtedy nie przeszkadzało.

Żył skromnie?

Nie znam drugiego takiego kapłana, który by żył tak skromnie jak ksiądz Jan. Proszę zobaczyć jego mieszkanie. Proste łóżko, szafa, piec.

Wszystkie kafle pomalowane. Rysunki dzieci, autografy znanych osób…

To tak jak w tym wierszu, że przez niegrzeczne dzieci, ale to nieprawda. Dzieci, które przychodziły na lekcje religii, zaczęły na tym piecu pisać. A potem politycy, pisarze, artyści.

Lubił opowiadać o sobie?

Był skryty. Ale bardzo dużo rozmawialiśmy. Całe wieczory razem przesiadywaliśmy. Jeśli się działo coś ciekawego, to przybiegał do nas, żeby nam opowiedzieć. Albo gdy my coś w telewizji usłyszeliśmy, to biegliśmy do księdza albo go wołaliśmy, żeby szybko przyszedł.

Lubił być dobrze poinformowany, dlatego jeśli tylko był w domu, nie przepuścił żadnego Dziennika Telewizyjnego. Już przed czasem wołał do nas: Ile minut jeszcze zostało?

Filmy też oglądał?

Przede wszystkim kryminały. Czasami poszedł sobie troszkę pospać, potem przychodził w piżamie i pytał: Jest jakiś kryminał? Tych programów za dużo wtedy nie było. A jeśli chodzi o seriale kryminalne, to pilnował każdego odcinka. Czasami przysnął w trakcie filmu i gdy się przebudził, to pytał: Ile trupów było?

Kiedy pisał wiersze?

Miał je w głowie. Gdy siadał, to wiedział już, co napisać. Najwięcej tworzył w czasie wakacji, bo wtedy miał czas.

Gdzie je zapisywał?

Różnie. Na kartkach, w zeszytach. Miał swój szyfrogram. Czasami prosił, żeby mu to przepisać na maszynie, zawsze pod jego dyktando. Pisał bardzo drobnym pismem.

Rzeczywiście bardzo drobne. Co to za wiersz? „Siostro Janino Koden z Oslo, jakie Ciebie licho tak daleko zaniosło?”. Zabawne…

To pani, która była w obozie niemieckim jako królik doświadczalny, ale przeżyła i znalazła się w Norwegii. Wyszła za mąż za Norwega, ślubu udzielał im ksiądz Jan w naszym kościele. Uwielbiała księdza i do tej pory uwielbia. Jest korespondentką i dziennikarką. Dużo pisze. Niedawno przywiozła artykuł o księdzu Janie, który się ukazał w norweskiej prasie.

Często wyjeżdżał?

Głównie na spotkania autorskie. Czasami jeździliśmy z nim.

Woziliście go samochodem?

Nie, najczęściej ktoś po niego przyjeżdżał. Pamiętam takie spotkanie w Lublinie, tłum ludzi, kościół nabity. Podpisywał swoje książki przez dwie albo trzy godziny. W poznańskiej Auli Uniwersyteckiej było tak dużo ludzi, że proszono księdza, żeby powtórzył spotkanie, ale on już wtedy był poważnie chory, nie miał siły.

A wakacje? Gdzie spędzał?

Wyjeżdżał do Loretto, pod Wyszkowem. Do Lipkowa. A pod koniec życia do pani doktor Aldony Kraus do Anina. Miała dużą willę i las. Z przyjemnością spędzał tam czas. Pani doktor co roku w okresie imienin księdza urządza wieczorki poetyckie, właściwie popołudnia, bo to jeszcze za dnia się odbywa, ale kończy się w nocy ogniskiem.

Szkoły wystawiają różne przedstawienia, aktorzy czytają wiersze, jest orkiestra. I tłum ludzi – po 200–300 osób. Krzesełka są wypożyczone. Od różnych rzeźników i sklepikarzy jest jedzenie, smalec, chleb i dzieci to roznoszą na stoły w lesie.

Bywacie tam, panowie?

Tak. A poza tym pani doktor sama jeździ po Polsce i urządza wieczory księdza Jana Twardowskiego. Była też z wierszami księdza na Litwie i na Ukrainie. Niesamowita osoba. Przed jej domem stoi ogromny kamień poświęcony księdzu Twardowskiemu.

Ksiądz Jan był też bardzo zaprzyjaźniony z księdzem arcybiskupem Józefem Życińskim. Czy on przyjeżdżał tutaj do księdza Jana?

Oczywiście. Nawet mieszkał w naszym pokoju przez miesiąc, kiedy my pojechaliśmy do Belgii. Ilekroć był w Warszawie, wpadał do księdza i spał w dawnym pokoju księdza Bozowskiego. Wieczorem do nas zaglądał, razem oglądaliśmy Wiadomości, wypiliśmy piwo. Przesympatyczny człowiek.

Ksiądz Jan był gościnnym człowiekiem?

Bardzo. I lubił ludzi. Nie wiem, skąd brał tę cierpliwość. Jedna osoba wychodziła, druga wchodziła, trzecia czekała.

Z czego to wynikało, że tak się do niego garnęli?

Był otwarty i każdemu pomagał. Ludzie przychodzili z różnymi, czasami bardzo trudnymi sprawami. Ksiądz umiał z nimi tak rozmawiać, że dawał im nadzieję. Każdy tego potrzebuje.

Dużo ludzi się u niego spowiadało?

Zawsze kolejki stały przed konfesjonałem. Była taka jedna pani, która w czasie okupacji straciła nogę i miała protezę. Przychodziła, stawała w kolejce, a potem odchodziła i z powrotem stawała w kolejce.

Może ksiądz Jan czytał jej wiersze?

To była męcząca pani. Sympatyczna, ale męcząca. Ale ksiądz każdemu poświęcał czas.

Wychodził z konfesjonału, a już pod domem czekali następni, którzy chcieli z nim porozmawiać.

Miał na to siłę?

Nie umiał odmówić. Kiedyś przyszedł po mszy popołudniowej z jakimś panem, bo ksiądz odprawiał też mszę o godzinie siedemnastej. Siedzieli długo. Było już po dwudziestej drugiej i ksiądz poprosił mnie, żebym odprowadził gościa do bramy. Idziemy z tym panem, a on do mnie mówi: Jak się z księdzem świetnie rozmawia. Nie spotkałem jeszcze takiego człowieka, z którym tak można by sobie porozmawiać. Wracam na górę, ksiądz siedzi już na swoim miejscu przy telewizorze. Mówię, że ten pan był zachwycony spotkaniem i rozmową. A ksiądz mówi: To nie była żadna rozmowa! To był jego monolog.

Dobry słuchacz. Rzadka umiejętność.

Różni wierszokleci przysyłali swoje utwory, żeby ksiądz je przeczytał i ocenił. Prosił więc: Poczytaj mi. Więc czytałem. Mówił: Grafomania, daj spokój. Kiedyś wchodzimy po schodach, a on mówi: Na betonowy most oddałem mocz. I śmiejąc się, wręcza mi tomik wierszy jakiegoś poety z Gdańska.

Pewnego razu słyszę dzwonek do drzwi, schodzę na dół, a tam stoi dziewczyna. Przedstawia się, że jest studentką, studiuje fizykę i musi się spotkać z księdzem. Ksiądz wtedy spał. Mówię więc, że ksiądz śpi, nie będę go budził. A ona na to: Proszę pana, ja muszę się z nim widzieć, bo ja napisałam cztery wiersze i chcę, żeby ksiądz ocenił, co ja mam robić – czy mam studiować fizykę, czy pisać wiersze. Proszę, obudźmy księdza. Przeczyta i będzie sobie dalej spał.

Obudziliście?

Nie.

A jak to było z tą peruką księdza Jana? Przecież miał całkiem dobre włosy.

To prawda. Gdy ostatni raz ksiądz jechał do szpitala, przyjechało pogotowie, a ksiądz się kręci, nie ma siły mówić, lekarz pyta, o co chodzi. Więc opiekunka tłumaczy, że ksiądz szuka peruki. Jakiej peruki? Tu chodzi o życie. Niech ksiądz natychmiast jedzie. Przychodzę do szpitala, a on: Przywieź mi perukę. Mówię: Przecież dobrze wyglądasz. On swoje: Nie. A masz lustereczko? Poszedłem do kiosku, kupiłem mu lusterko. Ksiądz popatrzył i prosi, żeby mu jednak przywieźć tę perukę. Przyjechałem znowu, ale nie przywiozłem, zapomniałem. On ciągle nalegał, że chce ją mieć. Więc każdego, kto do niego wchodził, prosiłem, żeby mówił, że bez tej peruki bardzo dobrze wygląda. I tak jakoś zostało.

Miał do niej słabość.

I to jest właśnie takie ludzkie. Każdy z nas ma swoją słabość. Ile razy się zdarzało, że ją źle przykleił, nawet nie zauważył. Schodził już po schodach, a my wołaliśmy: Popraw perukę.

Jakim był kaznodzieją?

Niezwykłym. Nie ma już takich.

Kazanie trwało trzy, cztery minuty. Przygotowywał je przez cały tydzień.

Dla dzieci i dla dorosłych. Chociaż te dla dzieci też były dla dorosłych, sam tak o tym mówił: Teraz kilka słów dla dzieci i dla dzieci, które za szybko urosły. Tak rozpoczynał tym swoim cichym głosem.

Nie mówił do mikrofonu?

Mówił. Ale nie lubił tego. Na szczęście siostry zapisywały wszystkie kazania. Dziś to są prawdziwe perły…

Często kończył jakąś anegdotką albo rymowanką. A nim to powiedział, to już się śmiał.

A przy ołtarzu?

Skupiony. Tak skupiony, że czasami przeskakiwał słowa.

Dużo ludzi przychodziło na msze, które odprawiał?

Bardzo dużo. Przyjeżdżali nawet spod Warszawy.

Na mszach o jedenastej głosił kazania po francusku.

Była dodatkowa msza po francusku?

Nie. Tylko kazanie. Króciutkie po polsku i po francusku, bo bardzo dużo cudzoziemców przychodziło, przede wszystkim z ambasady.

Cały czas pan gra na organach?

Tak, minęło już sześćdziesiąt pięć lat. Póki jeszcze mam siły, to gram. Zaczynałem jako młody chłopak.

Ksiądz Jan lubił słuchać pana grania?

Początki były trudne. Grałem jakiś utwór podczas mszy, którą odprawiał jeden z księży. Ksiądz Twardowski wchodzi na chór. Podchodzi do balustrady. Zerknąłem na niego i pomyślałem, że chce zobaczyć, jak kościół wygląda z góry. Ale kieruje się w moją stronę i mówi: Proszę pana, a czy pan mógłby zagrać jakąś pieśń jednym palcem? Spojrzałem ostro na niego i gram dalej. Ksiądz postał i poszedł. Później sobie pomyślałem, że niegrzecznie postąpiłem, przecież byłem młodym człowiekiem. Poszedłem więc do siostry przełożonej i powiedziałem jej, jak się zachowałem, a ona mówi: A ciekawe, co by ksiądz Twardowski zrobił, gdyby pan przyszedł do niego w czasie kazania i powiedział, żeby ksiądz zmienił temat.

Krótko potem ksiądz wyjeżdżał na krótki odpoczynek. Zaczepił mnie w sieni i mówi: Wyjeżdżam na wakacje, chciałem pana bardzo przeprosić, pewnie panu przykrość sprawiłem. Podaje mi rękę, ja jemu, a on ciach i pocałował mnie w rękę! Chciałem się odwzajemnić, ale wyrwał się i uciekł.

Po tej historii na chórze po jakimś czasie pojawił się wiersz w „Tygodniku Powszechnym”: „Panie Jezu, umęczony organami”.

Ale na mszach dla dzieci grałem kilka piosenek, do których ksiądz Jan napisał słowa. Na przykład: „Dla Ciebie żyje każdy kwiat, różowa każda chmurka, i każda myszka, każdy ptak, biedronka i wiewiórka. I ja się też przyłączyć chcę, do Twego wstąpić chóru. I śpiewać, śpiewać całe dnie z biedronką, myszką, chmurką”.

Ksiądz Jan przez wiele lat przygotowywał małą grupkę dzieci do pierwszej komunii świętej.

Sam głosił im katechezy?

Oczywiście. Wszystko sam robił. I tym żył, tym się cieszył.

Brakuje go teraz?

Niemal całe życie byliśmy razem. On przy ołtarzu – ja na chórze. Poza tym, jeśli się mieszka z kimś przez tyle lat, to trudno się przyzwyczaić, że go nie ma. Łapiemy się na tym, że coś stuknie, a my się zrywamy, bo może ksiądz czegoś potrzebuje. Albo gdy coś ciekawego leci w telewizji, to chcemy księdza wołać. I telefony nadal do księdza dzwonią.

Ktoś nie wie, że umarł?

Niektórzy nie wiedzą.

Czy panowie myśleli o tym, żeby napisać wspomnienia o księdzu Janie?

Kto by się odważył na to, skoro ksiądz tak szanował każde słowo?

Coś państwu opowiem: Ksiądz dostał zawału, leżał w szpitalu na tak zwanej erce, czyli na oddziale reanimacyjnym, na którym nie było odwiedzin. Na szczęście znaliśmy ordynatora, z którym graliśmy w brydża, więc codziennie udawało nam się wejść na chwilę do księdza Jana. Któregoś dnia przychodzę do szpitala, ordynator zaczepia mnie na korytarzu: Idź szybko do księdza. Myślałem, że się coś stało. A ksiądz do mnie mówi: Mają wydać moje wiersze w Krakowie. Chciałbym w nich coś jeszcze zmienić. Leżą na stole. Przywieź mi je. Miałem wtedy dużo zajęć ze studentami, więc Czesio pojechał. Ksiądz ogląda i skreśla: To jest przegadane. Zmienił. Kazał zadzwonić do Krakowa, że muszą czekać z wydaniem, bo jest poprawka. Powiedzieli: Nie możemy czekać, bo już wszystko jest na szczotkach. Czesio jedzie do księdza i mówi to, a ksiądz na to: To nie będzie wydane. Ja się na to nie zgodzę. Nie było wtedy telefonów komórkowych, żeby się od razu skontaktować. Cóż robić – pojechałem do redaktorki, wszystko jej powiedziałem, pokazałem poprawki, a ona przeczytała i powiedziała: Boże, to niezwykłe, musimy zmienić. Zachwyceni byli.

Do końca był aktywny?

Jeszcze dwa lata przed śmiercią odprawiał msze, spowiadał, głosił kazania, spotykał się z ludźmi. Bał się, żeby go gdzieś nie przenieśli, na przykład do domu księży emerytów. Mówił: Brońcie mnie, zróbcie wszystko, żebym tutaj został. I był z nami do śmierci.

Kiedy się dowiedział, że nie jest już rektorem kościoła, nie mógł tego przeboleć. Szkoda mi go było, bo mógł nie wiedzieć o tym do końca…

Chciał być pochowany na Starych Powązkach?

Chodziliśmy tam razem, szykował się do napisania książki o tym cmentarzu. Znał wiele osób, które zostały tam pochowane, opowiadał nam o nich, miał świetną pamięć, znał mnóstwo różnych historii. Kiedyś się zatrzymał i mówi: To jest mój grób. Wykupił go sobie. No ale nie spoczął w swoim grobie.

Taki paradoks.

Tadeusz i Czesław Olszewscy – ur. 1931, przez blisko pięćdziesiąt lat mieszkali z ks. Janem Twardowskim; Tadeusz jest absolwentem klasy organów i dyrygentury Akademii Muzycznej w Warszawie, wieloletnim wykładowcą na wydziałach muzycznych KUL i UKSW; dyrygował m.in. chórem Męskiego Towarzystwa Śpiewaczego "Harfa" w słynnych "Dziadach" Kazimierza Dejmka. Od 65 lat jest organistą w kościele sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Czesław to jego brat bliźniak, ekonomista.

Katarzyna Kolska – dziennikarka, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "W drodze", absolwentka filologii polskiej i teologii, przez 13 lat pracowała w poznańskim oddziale "Gazety Wyborczej", autorka kilku książek, m.in. "Modlitwa poranna i wieczorna" (Olimp Media 2008) i "Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach" (Znak 2011, Wydawnictwo "W drodze 2016"). Jest mężatką, ma dwóch synów, mieszka w Poznaniu.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

Benedykt XVI - bilans pontyfikatu

PANCERNY KARDYNAŁ, SKROMNY PAPIEŻ

•••

Czy od papieża - powierzając mu konkretne zadania ? należy się domagać nadludzkich sił? Czy przypadkiem nie wkładamy za dużo na jego barki? A może trzeba dać mu możliwość przejścia na emeryturę?

synteza nauczania

FOT. DONATELLA GIAGNORI / EIDON/REPORTER

Dominik Jurczak OP

Nie mam wątpliwości, że żyjemy w czasach teologicznie ciekawych i jednocześnie złożonych, to znaczy w okresie intensywnych przemian oraz poszukiwań nowej formy tak dla wiary, jak i dla Kościoła. Nie przeraża mnie to, że na wiele pytań nie mamy jasnych czy jednoznacznych odpowiedzi i że stajemy w obliczu nowych problemów, jak choćby tych z dziedziny bioetyki, które stawiają nas w kłopotliwej, bo nieznanej dotąd sytuacji. Zarówno historia Kościoła, jak i historia teologii pokazują, że nigdy nie było spokojnego okresu; co więcej, wiara, która nie jest w dialogu z rzeczywistymi problemami, z tak zwaną codziennością, po prostu karłowacieje. W refleksji o Kościele i w poszukiwaniach teologicznych odpowiedzi nie wolno nam także zapomnieć o urzędzie papieża. Nietrudno zauważyć, że od czasów Soboru Watykańskiego II model sprawowania władzy przez biskupa Rzymu uległ i nadal ulega głębokim przeobrażeniom. I nie chodzi tylko o różnorodność osobową każdego z papieży – bo Wojtyła to nie Ratzinger, a Montini to nie Bergoglio – lecz o odmienny sposób podejścia do posługi, tak istotnej w Kościele i dla życia Kościoła. Dlatego nie możemy przejść obojętnie obok tego, co kolejni biskupi Rzymu zaproponowali Kościołowi. Papież to bowiem teologiczny punkt odniesienia, zwornik katolickości Kościoła czy, jak mawiali starożytni, ten, który ma przewodzić w miłości. Nie wolno nam go pomijać, nawet wtedy, gdy to, co mówi i co robi, nie pokrywa się z naszymi oczekiwaniami.

Trudne pytania

Bez wchodzenia w tanią polemikę i zastanawiania się, do którego papieża charakterologicznie czy teologicznie jest nam najbliżej, proponuję, abyśmy po prawie sześciu latach, które minęły od chwili, gdy biskupem Rzymu został Franciszek, jeszcze raz spojrzeli na niektóre z wydarzeń pontyfikatu Benedykta XVI. Nie chodzi mi o wspomnienia, jakie wywołuje sama osoba papieża, lecz raczej o to, byśmy z wciąż niewielkiego dystansu czasowego zastanowili się, w jaki sposób Benedykt XVI odczytywał i rozeznawał to, co mówi Duch do Kościoła (por. Ap 2,7). Wiem, że z historyczną i teologiczną analizą całego pontyfikatu przyjdzie nam jeszcze długo się zmagać, niemniej wobec pojawiających się opinii, że był to pontyfikat jedynie przejściowy, warto przypomnieć kilka kwestii i rozważyć je z innej perspektywy. Poza tym, jak doskonale wiemy, „mówić teologicznie” można nie tylko słowem, lecz także gestem i milczeniem.

Pierwszą sprawą, o której trzeba wspomnieć, jest decyzja Benedykta XVI o złożeniu urzędu. Jeśli wziąć pod uwagę, że od ostatniej rezygnacji dzieli nas kilka wieków – mowa zatem o innym społeczeństwie, odmiennych problemach, tych wewnątrz i na zewnątrz Kościoła – to w takiej optyce posunięcie Benedykta XVI należy postrzegać jako bezprecedensowe. Zostawiając na boku zagadnienie ludzkiej odwagi, trudno decyzję papieża oceniać w kategoriach dezercji czy zwykłego wycofania się w cień; w moim odczuciu decyzja ta była czymś więcej, mianowicie zwróceniem uwagi na to, że stajemy wobec realnego problemu związanego z wydłużaniem się ludzkiego życia, by wspomnieć w tym miejscu dwadzieścia sześć lat pontyfikatu św. Jana Pawła II, jednego z najdłuższych w historii papiestwa. W konsekwencji musi i powinno paść pytanie, które ma swoje teologiczne implikacje i które tylko na pierwszy rzut oka wydaje się obrazoburcze: Czy od papieża – powierzając mu konkretne zadania do wypełnienia – należy się domagać nadludzkich sił? Czy przypadkiem nie wkładamy za dużo na jego barki? A może papieżowi trzeba dać możliwość przejścia na emeryturę, tak jak to ma miejsce w wypadku pozostałych biskupów, od których prawo kanoniczne wymaga, by z chwilą ukończenia siedemdziesiątego piątego roku życia złożyli rezygnację z zajmowanego urzędu. Gdy chodzi o biskupa Rzymu, sprawy mają się inaczej: Benedykt XVI został wybrany w wieku 78 lat, a Franciszek w wieku 76 lat. Powtórzę, nie jest to atak na któregokolwiek papieża ani krytyka takich czy innych decyzji, lecz pytania, przed którymi dzisiaj stajemy i od których teologowi – tylko dlatego, że są trudne – żadną miarą nie wolno się dyspensować.

Dwóch papieży?

Skoro jesteśmy przy temacie składania urzędu to – delikatnie mówiąc – nie jestem zwolennikiem sformułowania „papież emeryt”, nawet jeśli w analogicznym przypadku innym biskupom pozwala się na zachowanie tytułu „emeryt”. Podejrzewam, że dla Benedykta XVI to, jak będzie tytułowany po złożeniu urzędu, było ostatnią sprawą, o której myślał, rozważając i podejmując decyzję o rezygnacji. Rozstrzygnięcie pozostawił innym. Kwestia ta, przynajmniej odnośnie do biskupa Rzymu, nie jest wcale taka obojętna. Czy „papież emeryt” to na pewno właściwe sformułowanie? Jak zatem relacjonować spotkanie Franciszka z Benedyktem? Spotkanie dwóch papieży, z których ten pierwszy jest emerytem? Niestety, przytrafiło mi się – i mowa tu nie o pojedynczym przypadku – że podczas modlitwy wiernych prosiliśmy za „naszych papieży”, co więcej, niektórzy księża w kanonie mszy świętej wymieniali z imienia Benedykta i Franciszka. Zawsze w takich sytuacjach mam przed oczami twarze dominikańskich świętych, św. Katarzyny ze Sieny czy św. Wincentego Ferreriusza, którzy znaczną część swojego życia poświęcili na walkę o jedność w Kościele, w tym właśnie o to, by nie było dwóch papieży. Tymczasem my – tak łatwo i z zadowoleniem, niestety, bezrefleksyjnie – mówimy o „naszych papieżach”, przyzwalając na językową schizmę.

Ów problem językowy odsłania tak naprawdę drzemiący pod spodem problem teologiczny. Starożytne sobory walczyły o to, by w mieście był tylko jeden biskup oraz by samych biskupów nie przenosić zbyt pochopnie z jednej diecezji do innej. Innymi słowy, mógł być tylko jeden ojciec, który zaślubiał konkretny Kościół, biorąc też za niego pełną odpowiedzialność. Przez wieki związek ten opisywany był w teologii przez odwołanie się do symboliki małżeństwa: jak oblubieniec poślubia oblubienicę, tak biskup poślubia Kościół Oblubienicę. Na marginesie, język polski jest jednym z niewielu (jeśli nie jedynym!), w którym Kościół jest rodzaju męskiego, co nie ułatwia odczytania pełni znaku. A zatem, jak małżonek nie oddala małżonki, tak samo biskup nie powinien łatwo porzucać Oblubienicy – Kościoła. Wydaje się, że w obecnej praktyce całość uwagi skupia się na pierwszym członie zdania, drugi natomiast jakby w ogóle nie istniał. Przejęte tak mocnym obrazem średniowiecze pogłębiło teologicznie i pojęciowo problematykę „przenosin biskupów”, doprecyzowując warunki i sytuacje, w których papież (i tylko on) mógł dekretować zmianę. Jest to praktyka stosowana do chwili obecnej. Dziś jednak przywykliśmy, że w jednej diecezji mamy kilku biskupów, z których część jest emerytami, zaś inni są biskupami pomocniczymi, oraz że wśród stolic biskupich są te lepsze i takie, które są trampoliną, pozwalającą skoczyć wyżej. Jak widać, problemy te domagają się ponownego, systematycznego i systemowego przemyślenia, co więcej, powoli zaczynają dotykać samego urzędu papieża.

Ścierające się wizje Kościoła

Jak wspomniałem na wstępie, żyjemy w teologicznie ciekawych czasach, będąc świadkami ścierania się różnych wizji Kościoła. Niewątpliwie to jeden z owoców Soboru Watykańskiego II, który z założenia był refleksją Kościoła o nim samym oraz o wierze w świecie współczesnym. Wbrew przekonaniu, że od wielu posoborowych dyskusji zostaliśmy uchronieni, owo ścieranie się wizji widać również w polskim kontekście, w którym mamy obecnie aż trzech prymasów – z czego dwaj to emeryci. Znów, nie jest to zarzut do kogokolwiek, bo nawet nie wiem, do kogo można by mieć pretensje, lecz znak zapytania, który powinien się stać przedmiotem pogłębionej refleksji teologów. Kto, czy i w jakim sensie przewodzi Kościołowi w Polsce? Brak odpowiedzi może być również odpowiedzią; niestety, zazwyczaj w takich sytuacjach wygrywa ten, kto krzyczy najgłośniej.

Poniekąd z sytuacją „wykrzyczanych interpretacji” mieliśmy do czynienia w 2007 roku, gdy Benedykt XVI wydał słynny dokument Summorum pontificum, przychylając się do próśb wiernych związanych z dawnymi formami liturgicznymi. Innymi słowy, dał możliwość odprawiania bez dodatkowych pozwoleń mszy trydenckiej (forma nadzwyczajna rytu rzymskiego), czy bardziej poprawnie: mszy z użyciem mszału św. Jana XXIII. Sformułowanie „msza trydencka” nie należy do najszczęśliwszych, nawet jeśli pozostaje w obiegowym użyciu; jeśli bowiem przed Soborem msza wyglądałaby tak, jak obecna w „formie nadzwyczajnej”, wątpię, by ponad 2000 ojców soborowych (sic!) opowiedziało się niemal jednogłośnie za odnową liturgii i niektórymi zmianami. W konsekwencji dokument Benedykta XVI, zamiast prowadzić do większego pokoju w Kościele, rozpoczął ideologiczne walki, sprawił, że progresiści stanęli do boju z tradycjonalistami i vice versa, przekonując do swoich racji, czy raczej okopując się na swoich pozycjach. W moim przekonaniu główną intencją Benedykta XVI było zniwelowanie tarć w konkurujących i miejscami sprzecznych wyobrażeniach Kościoła, „reforma reformy” liturgicznej poprzez dialog dwóch form, to znaczy dopuszczenie ich obu do głosu i doprowadzenie w ten sposób do wypracowania w miarę zbieżnej wizji Kościoła. Czy to się udało? Chyba jeszcze za wcześnie na odpowiedź. Niewątpliwie, gdyby nie Benedykt XVI i jego decyzja – którą, jak wspomniałem, można i trzeba oceniać z różnych perspektyw – pewnie nadal brnęlibyśmy bezrefleksyjnie w koleinach niektórych posoborowych wypaczeń, które, czy nam się to podoba, czy nie, nowej liturgii też się przytrafiły. W całej historii najsmutniejsze jest to, że niewielu zdołało się zorientować, że ten sam Benedykt XVI – dla niektórych ikona tradycjonalizmu – przewodniczył Eucharystii tylko i wyłącznie w oparciu o mszał św. Pawła VI (forma zwyczajna rytu rzymskiego); albo, inaczej mówiąc, nigdy – dopowiedzmy: ani przed, ani po ogłoszeniu Motu proprio– nie odprawił „mszy trydenckiej”. Wydaje się zatem, że w swojej decyzji kierował się nie tyle własnymi gustami, ile dobrem wiernych i Kościoła.

Sądzę, że w tym kluczu należy też odczytać inne propozycje Benedykta, które nie wzbudziły szumu medialnego, a były nie mniej interesujące, nawet jeśli nie wszystkie się zrealizowały. Mam na myśli między innymi propozycję, która pojawiła się podczas synodu biskupów o Eucharystii w 2005 roku, przekazywania znaku pokoju podczas liturgii mszy świętej zaraz po modlitwie wiernych, a jeszcze przed ofiarowaniem. Papież polecił, by kwestię zbadano i rozważono do ewentualnego wprowadzenia. Okazało się jednak, że z historycznego i liturgicznego punktu widzenia sprawa nie jest tak prosta. Koniec końców propozycja upadła.

Innym przykładem może być zachęta do przemyślenia roli, czasu i miejsca sakramentu bierzmowania, tak by w sposób właściwy uwypuklić Eucharystię, jak chcieli tego ojcowie Soboru Watykańskiego II, przywracając przy okazji klasyczny porządek sakramentów (chrzest – bierzmowanie – pierwsza komunia) istniejący w kościelnym użyciu przez wieki. Zaznaczmy dla jasności, że obecna praktyka jest odmienna: pierwsza komunia zazwyczaj odbywa się po chrzcie, a jeszcze przed bierzmowaniem. Jak wiemy, także z polskiego podwórka i rodzimych rozwiązań, propozycja papieża nie spotkała się z wielkim odzewem. W perspektywie przywołanych przykładów widać, jak Benedykt XVI dyskretnie postrzegał misję biskupa Rzymu: nie tyle medialnie, ile teologicznie, starając się odpowiedzieć na rzeczywiste potrzeby Kościoła i świata. Przejawem tego, w moim przekonaniu, były liczne przemówienia, godne ponownej refleksji. Wśród wielu warto przypomnieć dwa wykłady uniwersyteckie, z których jeden został wygłoszony, a drugi nie. Ten pierwszy, z Ratyzbony, dotyczył dialogu kultur i religii, spotkania rozumu i wiary we współczesnym świecie, jakże proroczy z perspektywy czasu. Ten „milczący” z rzymskiej uczelni La Sapienza, nie wygłoszony, ale udostępniony, wyjaśniał, na czym zasadza się autonomia prawdy, i był równoczesną zachętą dla świata uniwersyteckiego do jej odważnego poszukiwania w wolności od władzy politycznej i kościelnej. Niezwykle ważne były też listy, jak choćby ten do Kościoła w Chinach, z którego bije szczera troska o wiarę i chrześcijaństwo w tamtej części świata, czy rezygnacja z papieskiego tytułu „patriarcha Zachodu”, by de facto urealnić pojęcie „Zachód” w kontekście całego chrześcijaństwa, nie ograniczając go do geograficznego terytorium. Oczywiście przykładów jest znacznie więcej.

Umacnianie w wierze